Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jason Walker musi znaleźć drogę powrotną do Lyrianu. Rachel została tam sama, a Jason zdobył cenną informację, którą musi przekazać porzuconym przyjaciołom z Lyrianu, jeśli mają mieć jakąkolwiek szansę przetrwania i pokonania złego cesarza Maldora.
Kiedy wreszcie udaje mu się powrócić do dziwnego i zagrożonego świata, od razu pakuje się w tak poważne kłopoty, jak jeszcze nigdy dotąd, ponieważ jest najbardziej poszukiwanym zbiegiem na kontynencie. W tym czasie Rachel zaczyna odkrywać nowe umiejętności, które mogą okazać się kluczowe w walce przeciwko tyranii Maldora.
Po misji, która się nie powiodła, pojawia się nowy cel – zebrać wszystkich pozostałych przy życiu bohaterów Lyrianu. Czy uda się przekonać niezbędnych sprzymierzeńców, zanim cesarz zdławi raczkującą rebelię? Jason, Rachel i ich grupa bohaterów-weteranów stawi czoło nowym wrogom i ogromnym trudnościom, próbując zapoczątkować rozpaczliwe powstanie. Nie przegap drugiego tomu bestsellerowej sagi Brandona Mulla.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 583
Wygłoszona przepowiednia
Książę wszedł do komnaty. Powietrze wypełniały odrażająco słodkie wyziewy. Łagodny blask rozstawionych świec nie wystarczał i większość starodawnych rzeźbień ginęła w mroku. Książę słono zapłacił za dotarcie do tej świątyni. Przyjaciele zginęli. Rodzina uznała, że zaniedbał obowiązki wobec niej i Trensicourt. On jednak musiał się dowiedzieć.
Zakapturzone akolitki pociągnęły za łańcuchy, by wyciągnąć z pachnącego basenu ociekającą płytę. Ciało wyroczni zanurzono w glinie, tylko jej twarz pozostała widoczna – jedyna nierówność na mokrej, gładkiej powierzchni płyty. Kobieta miała zamknięte oczy.
Książę czekał. Akolitki umocowały łańcuchy, po czym się oddaliły. W komnacie zapadła cisza.
Wyrocznia otworzyła oczy. Pokrywała je mleczna warstewka, tłumiąc brąz tęczówek i przydając białkom opalizujący odcień.
– Galloran – powiedziała wyrocznia.
– Słucham – odpowiedział, chociaż nie wiedział, czy powinien się odezwać i czy mogła go słyszeć; uszy miała ukryte w bloku.
– Jesteś ostatnią nadzieją Lyrianu – oznajmiła.
Już wcześniej to podejrzewał. Dlatego właśnie się zjawił – żeby powiedziano mu to jasno i wyraźnie. Wraz ze słowami wyroczni jego przypuszczenie skrystalizowało się w pewność. Na barki spadł mu miażdżący ciężar obowiązku.
– Co muszę zrobić? – zapytał.
– Bez ciebie Maldor zatriumfuje. Jego rządy będą straszliwe. Królestwo nigdy nie wydobrzeje. Musisz interweniować.
– Ja sam?
– Pojawią się inni, żeby służyć pomocą. Droga będzie mozolna. Wielu zginie. Sukces jest mało prawdopodobny. Jednakże dopóki ty pozostaniesz, nadzieja nie zginie.
– Gdzie mam zacząć? Czy Słowo jest kluczem?
– Poszukiwanie Słowa będzie niezbędną częścią twojej podróży. Ja strzegę jednej sylaby. Droga jest dłuższa, niż myślisz.
Książę skinął głową.
– Co jeszcze możesz mi powiedzieć?
– Nic nie jest pewne. Wiele dróg prowadzi do zniszczenia. Zostaniesz poddany próbom przekraczającym twoją wytrzymałość. Jeżeli przetrwasz próby, które cię czekają, zostaniesz mężem bez żony, ojcem bez syna, bohaterem bez misji, królem bez ziemi. Mimo to, nie trać ducha. Trzeba zgubić drogę, by ją odnaleźć. Trzeba stać się pustym, by móc się napełnić, słabym, by stać się silnym, ślepym, by przejrzeć na oczy.
Powrót
W ciepły sierpniowy poranek Jason Walker przykucnął za młodym pałkarzem i małym łapaczem. Nie odrywał oczu od niewidzialnego prostokąta strefy strajków, chociaż maska ograniczała mu pole widzenia. Niektórzy sędziowie w tej lidze odważali się stawać na bazie domowej bez maski, ale rodzice Jasona upierali się, żeby ją zakładał. Na podstawie objawów, jakie opisał w czerwcu, lekarze orzekli, że to właśnie wstrząśnienie mózgu musiało doprowadzić do jego tajemniczego zniknięcia, które zakończyło się tym, że Jason pojawił się na farmie w Iowa, twierdząc, że nie pamięta nic z tego, co wydarzyło się w czasie minionych czterech miesięcy.
Mały pałkarz wziął zamach. Zerknął na biegacza przy trzeciej bazie, a potem na biegacza przy pierwszej. Znalazł się w trudnej sytuacji. To była trzecia runda letnich playoffów. Jego drużyna prowadziła jednym punktem, a to była ostatnia zmiana w ataku i padły już dwa auty; aktualny stan wynosił trzy bole (błędy miotacza) i dwa strajki (błędy pałkarza). Pulchny dzieciak na bazie domowej był drugim pod względem wyników pałkarzem w przeciwnej drużynie.
Biegacz przy pierwszej bazie zyskiwał sporą przewagę. Miotacz zszedł ze stanowiska i cisnął piłkę do pierwszobazowego. Biegacz rzucił się z powrotem do swojej bazy, a potem poprosił o czas, żeby spokojnie stanąć.
Miotacz odzyskał piłkę. Biegacz na pierwszej znowu rzucił się chciwie, by ukraść bazę. Miotacz ponownie rzucił do pierwszobazowego, ale ten upuścił piłkę. Chociaż nie odtoczyła się daleko, biegacz z trzeciej śmignął do bazy domowej. Pałkarz się wycofał.
– Rzucaj na domową! – wrzasnął miotacz, kiedy pierwszobazowy złapał wreszcie piłkę.
Piłka śmignęła do łapacza, który prawie uprzedził biegacza, ale ten wjechał w niego barkiem i wszedł na bazę domową. Mały łapacz poleciał do tyłu na ziemię, piłka wypadła mu z rękawicy.
– Wypadasz! – zawołał Jason, wymachując pięścią.
Graczom na boisku wyrwał się radosny okrzyk. Trener przeciwnej drużyny, chudy mężczyzna o ciemnej opaleniźnie i jeszcze ciemniejszych wąsach, popędził do Jasona. Zaczął wrzeszczeć, nim dotarł do bazy domowej. Oczy wychodziły mu z orbit, ślina pryskała ze spierzchniętych ust.
– Co z tobą, sędzio?! Co to za decyzja?! To nasz sezon! Ślepy jesteś? Upuścił piłkę!
Jason zdjął maskę i spojrzał na wściekłego trenera. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy stawił czoło ogromnemu, żądnemu krwi krabowi, przechytrzył błyskotliwego kanclerza, pojedynkował się z mściwym diukiem i przeciwstawił się złemu cesarzowi. Trener Leo nie robił na nim wrażenia. Mężczyzna kopał w ziemię, obrzucając go kurzem i wymachiwał nerwowo rękami. Żyły nabrzmiały mu na szyi. Najwidoczniej naśladował widziany w telewizji napad złości jakiegoś menadżera z pierwszej ligi.
Podbiegł do nich Matt, sędzia z pierwszej bazy. Stanął między Jasonem i wściekłym trenerem.
– Ej, spokojnie! – rzucił stanowczo.
– Dam sobie radę – powiedział Jason, wychodząc zza przyjaciela. – No dobra, zechce mnie pan posłuchać czy mam pana zawiesić?
Trener zamknął usta, oparł ręce na biodrach i spojrzał płonącymi oczami. Wyraz jego twarzy ostrzegał, że nic, co Jason powie, nie zdoła go ugłaskać.
– Zasady w tej lidze wymagają, żeby w takich sytuacjach biegacz wchodził wślizgiem na bazę domową.
– A co to znowu za zasada? – Trener nadal się wściekał, ale stracił część pewności siebie.
– Zasada, dzięki której dziewięcioletni łapacze nie lądują w szpitalu. Gdyby biegacz wyprzedził piłkę, zrobiłbym wyjątek, ale został dotknięty piłką i wyautowany, i zdobył bazę tylko dzięki temu, że nie zrobił wślizgu. Przed następnym sezonem proszę poznać zasady, a potem nauczyć ich swoich graczy.
– Sędzia ma rację, Leo – rzucił przeciągle zza siatki ochronnej sędzia prowadzący punktację.
Trener skrzywił się szyderczo, ale nie odpowiedział. Rozejrzał się po rodzicach, gapiących się na niego z aluminiowych trybun, a potem odwrócił się, by spiorunować Jasona wzrokiem, jakby to jego winił za swój żenujący popis.
Jason uniósł brwi.
Trener wrócił na ławkę rezerwowych.
– Dobra robota – powiedział Matt, klepiąc Jasona w plecy. – To się nazywa zachować zimną krew.
– Muszę sobie przypominać, że ci goście to po prostu ojcowie, którzy desperacko chcą, żeby to ich dzieciak wygrał. Na swój sposób to miłe, że tak się przejmują.
– Przez sport wielu ludzi zaczyna świrować.
Jason odetchnął głęboko, próbując zapomnieć o całym incydencie.
– Wynosimy się stąd?
– Jasne.
Ruszyli w stronę rowerów. Drużyny zbiły się w grupki, żeby wznieść okrzyki.
– Wpadniesz dziś wieczorem na imprezę u Tima?
– Nad basenem? Nie wiem. Może.
– Daj spokój – nalegał Matt. – Będzie ubaw. Lato kiedyś się skończy.
– Zobaczymy.
– Czyli nic z tego. – Matt westchnął. – Kiedyś w końcu będziesz musiał rozważyć powrót między żywych.
Jason nie bardzo wiedział, jak na to zareagować. Jak miał wyjaśnić, co go naprawdę trapi? Przyjaciele zakładali, że jego skłonność do samotnictwa wynika z niesławy, która spadła na niego po tym, jak na cztery miesiące zniknął z horyzontu. O jego zaginięciu mówiono w ogólnokrajowych wiadomościach, podobnie jak o jego nagłym pojawieniu się, kiedy większość już myślała, że Jason nie żyje. Rzeczywiście, jego nieobecność ściągnęła liczne kłopoty. Pojawiły się dziesiątki próśb o wywiady. Co prawda, niektórzy dziennikarze mu sprzyjali, ale inni oskarżali Jasona o to, że zmyślił wypadek i celowo się ukrywał. Poza tym, stracony czas skomplikował mu życie w szkole. Po naradzie z rodzicami i nauczycielami, Jason spędził większość lata, przygotowując stosy prac, dzięki czemu od jesieni zacznie następną klasę, zamiast powtarzać rok.
Jego prawdziwy kłopot polegał na tym, że nie mógł nikomu powiedzieć prawdy. Trafił do innego świata. Znalazł tam przyjaciół i wrogów. Ryzykował życie i dokonał wielkich czynów. Wrócił do domu wbrew swojej woli, zostawiając mnóstwo niedokończonych spraw. Zostawił tam samą dziewczynę ze stanu Washington. Poznał kluczową tajemnicę, która może zmienić sposób, w jaki bohaterowie z tamtego świata próbują stawić opór cesarzowi Maldorowi.
Jak mógł to wyjaśnić Mattowi? Albo rodzicom? Niezależnie od tego, jakie dowody by przedstawił ani jakie szczegóły opisał, nikt by mu nie uwierzył. To brzemię należało tylko do niego. Chociaż doświadczenia z Lyrianu całkowicie zaprzątały jego myśli, gdyby spróbował powiedzieć komuś prawdę, wylądowałby w szpitalu psychiatrycznym!
Ze wszystkich przyjaciół to Matt najbardziej starał się być dla niego oparciem. Po powrocie z Lyrianu Jason rzucił baseball. Jego główne cele jako miotacza wydawały się nic nieznaczące w porównaniu z nowymi zmartwieniami. Jednakże nadal kochał ten sport, więc zgłosił się na ochotnika do sędziowania latem w dwóch ligach dziecięcych. Wolontariat wiązał się z niewielką presją i wymagał znacznie mniej czasu niż prawdziwa gra i trening. Matt też się zgłosił – tylko po to, żeby spędzać z Jasonem więcej czasu.
– Przepraszam – powiedział Jason. – Ostatnio tylko kwaszę zabawę. Ostrzegałem cię, że mam w głowie mętlik. Żałuję, że nie mogę tego wyjaśnić.
– Nie przejmuj się – odpowiedział Matt, łapiąc rower. – Kto by nie czuł się zmieniony po tym, co przeszedłeś? Nikt nie ma ci tego za złe. Nikt, kto by się liczył. Gdybyś tylko trochę wyluzował, zobaczyłbyś, że niewiele się zmieniło. Kogo to obchodzi, czy grasz czy nie? Wszyscy się stęsknili za twoim towarzystwem.
– Dzięki – odpowiedział Jason, upychając strój sędziowski do torby. – Spróbuję wpaść.
Przyjaciel przyjrzał mu się uważnie.
– Możemy pójść razem. Chcesz, żebym po ciebie wpadł?
– Lepiej nie.
Matt pokiwał głową.
– A co powiesz na lunch?
– Nie, dzięki. Może zobaczymy się wieczorem.
– Jak chcesz. – Matt wzruszył ramionami. – Pogadamy później.
Matt odjechał na rowerze. Jason wsiadł na swój i pojechał do domu. Jeśli nie będzie ostrożny, wkrótce straci wszystkich przyjaciół. Czy celowo odpychał od siebie ludzi? To, że nie domknął swoich spraw w Lyrianie, nie gwarantowało, że znajdzie drogę powrotną. Czy mu się to podobało, czy nie, możliwe, że znowu będzie musiał zacząć prawdziwe życie w normalnym świecie. Ostatecznie, za niecały miesiąc zacznie się szkoła. Regularny plan zajęć bardzo utrudni mu pustelnicze życie.
Kiedy dojechał do domu, zostawił rower w garażu i wyjrzał na tyły w poszukiwaniu Cienia, swojego labradora. Niestety, nikogo nie było w domu. Rodzice przywiązali się do psa podczas nieobecności Jasona i pewnie zabrali go na spacer.
Jason wycofał się do swojego pokoju. Ostatnio spędzał tu mnóstwo czasu. Podszedł do szafy i zdjął pudełko od butów z górnej półki. Z szuflady wyjął notatnik i długopis. Zdjął dwie gumki z pudła, otworzył je i wyjął ludzką rękę. Odcięty nadgarstek ukazywał idealny przekrój przez kość, mięśnie, ścięgna, nerwy i naczynia krwionośne.
C-Z-E-Ś-Ć. Jason napisał palcem litery na wyjętej dłoni. Odłożył rękę i wziął długopis gotowy do transkrypcji.
Nie teraz – ręka odpowiedziała pośpiesznie w języku migowym.
Widocznie Ferrin znowu wpakował się w jakieś kłopoty. Jason skontaktował się z rozsadnikiem wkrótce po powrocie z Iowy. Nauczył Ferrina alfabetu w języku migowym, posługując się książką z biblioteki publicznej. Ta żmudna forma komunikacji była jego jedynym łącznikiem z Lyrianem. Jason skrupulatnie zapisywał wszystkie ich rozmowy.
Był wdzięczny za tę żywą rękę. Stanowiła jedyny namacalny dowód tego, co się wydarzyło. Zastanawiał się, czy bez niej nie uwierzyłby w końcu, że miesiące spędzone w równoległym wszechświecie były tylko rozbudowanym urojeniem.
W czerwcu, zaraz po otrzymaniu wiadomości od syna, rodzice przyjechali z Kolorado, żeby zabrać go z Iowy. Ojciec miał dobre ubezpieczenie, więc wkrótce po tym, jak Jason opowiedział historię o czteromiesięcznej amnezji, w czasie której jakimś cudem przewędrował setki mil, aż odzyskał pamięć odziany w brudne, domowej roboty ubrania pośrodku pola kukurydzy, został odesłany do neurologa. Jason zapewnił lekarkę, że niczego nie przypomina sobie po tym, jak zjawił się w pracy po uderzeniu w głowę piłką baseballową, opierając się pokusie zmyślenia przerażającej historii o porywaczach z kosmosu, wyjaławiających światłach i badaniach za pomocą sond. Kiedy go zapytano, jak dostał się do Iowy, Jason zaczął snuć teorie, że być może jest narkoleptykiem i lunatykiem zarazem.
Po badaniach rezonansem magnetycznym pani neurolog potwierdziła, że jeśli uderzenie wywołało wstrząśnienie mózgu, jak zakładała na podstawie opisanych przez Jasona objawów, to nie pozostawiło ono żadnych trwałych i widocznych zmian. U Jasona zdiagnozowano amnezję następczą, która – jak wyjaśniła neurolog – oznaczała niezdolność do zapamiętania zdarzeń następujących po urazie.
Jason miał przeczucie, że lekarka nie uwierzyła do końca w jego historię, ale nigdy nie zapędziła się tak daleko, by nazwać go kłamcą. Rodzice nie pojmowali, jak to możliwe, że przy całej uwadze poświęconej przez media zaginięciu Jasona nikt go nie zauważył, kiedy miesiącami błąkał się po kraju z amnezją. Uparli się, żeby poszedł do terapeuty, który otwarcie próbował zbadać, czy Jason mówi prawdę na temat straconych miesięcy. Jason jednak zwierzył mu się tylko ze snu, który zawierał wiele szczegółów z Lyrianu. Ostatecznie przestano drążyć kwestię jego zniknięcia.
Jason zastanawiał się, czy nie zwierzyć się ze wszystkiego rodzicom i nie wykorzystać obciętej dłoni jako dowodu. Ostatecznie jednak uznał, że żywa ręka – chociaż stanowi niewytłumaczalne dziwactwo – nie jest jeszcze niezbitym dowodem, że odbył podróż do innego świata. Dłoń wywołałaby tylko kolejną, bardziej uporczywą serię pytań, na które nie miał odpowiedzi.
Odłożywszy rękę z powrotem do pudełka, Jason włączył komputer. Poza ręką miał jeszcze jeden dowód, że podróż do Lyrianu rzeczywiście się wydarzyła. Wszedł do katalogu ze zdjęciami i, klikając myszką, przebył labirynt katalogów, aż dotarł do tego, który nazywał się „Rachel”.
W nim znalazł zdjęcia Rachel Marii Woodruff, trzynastolatki z Olympii w stanie Washington, która zaginęła w Parku Narodowym Arches tego samego dnia, w którym zniknął Jason. Ściągnął te fotografie z najróżniejszych stron w całym Internecie.
Najwyraźniej pieniądze i znajomości miały znaczenie, bo rodzice Rachel zdołali zamienić jej zniknięcie w jedną z największych sensacji roku. Historia była o tyle zagadkowa, że rodzina przebywała sama z przewodnikiem w niezwykle odludnym miejscu. Rachel zniknęła błyskawicznie i po cichu. Ogromna ekipa pośpiesznie wezwanych ratowników nie znalazła ciała ani śladów przemocy. Idąc tropem Rachel, dotarto do naturalnego łuku skalnego, gdzie urywały się wszelkie ślady.
Jeśli idzie o zainteresowanie mediów, nie zaszkodził też fakt, że Rachel była fotogeniczna, a jej rodzina dysponowała dziesiątkami aktualnych fotografii, które mogła pokazać. Nie wspominając już o tym, że ojciec zaproponował milion dolarów nagrody – bez zbędnych pytań – każdemu, kto przedstawi informacje, które doprowadzą do odnalezienia Rachel.
Jason przyjrzał się kolorowej fotografii Rachel patrzącej znad płótna, które właśnie malowała. Na innym stała obok chudej blondynki, obie nosiły stroje lekkoatletyczne. Trzecie zdjęcie to był portret zrobiony w studio – sama twarz i ramiona. Rachel wyglądała jak ładna dziewczyna z sąsiedztwa, tyle że miała odrobinę więcej klasy, zarówno jeśli idzie o fryzurę, jak i stroje.
Jason zastanawiał się, czy nie zadzwonić anonimowo do jej rodziców i nie dać im znać, że ją widział i że nic jej nie jest. Jednakże z takim telefonem wiązało się sporo problemów. Po pierwsze, nie wiedział, czy Rachel nadal jest cała i zdrowa. Kiedy ostatni raz o niej słyszał, uciekała z Tarkiem ścigana przez cesarskich żołnierzy. Po drugie, rodzice Rachel mogliby jakoś namierzyć dzwoniącego, a on nie miał żadnego alibi. Zaginął w tym samym czasie, byłby więc bardzo interesującym podejrzanym, gdyby kiedykolwiek powiązano go ze sprawą. A po trzecie, nie miał pojęcia, czy Rachel kiedykolwiek wróci do domu, więc okrucieństwem byłoby budzić w jej rodzicach fałszywą nadzieję.
Wyłączył komputer, wstał i zaczął krążyć po pokoju. Nie cierpiał tego, że jako jedyny człowiek na świecie wiedział, gdzie zniknęła Rachel. Nie cierpiał tego, że jako jedyny człowiek na świecie mógł – być może – sprowadzić ją z powrotem. Nie cierpiał tego, że jako jedyny człowiek na świecie wiedział, że sekretne słowo, które miało rzekomo zniszczyć czarnoksiężnika Maldora, było tak naprawdę wymyślną mistyfikacją, mającą na celu rozproszenie sił wrogów i ocenę ich możliwości.
Jason rozebrał się i wziął prysznic. Wytarłszy się i ubrawszy, spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie odzyskał wiele wagi od powrotu z Lyrianu. Chociaż wycofał się z baseballu, od powrotu do domu wytrwale ćwiczył. Trenował narzuty na podwórzu za domem. Biegał. Robił brzuszki, pompki i podciągał się na drążku. Kupił książkę o karate i ćwiczył w pokoju.
– Dobrze wiesz, dokąd idziesz – powiedział do swojego odbicia. – Zawsze tam idziesz, kiedy czujesz się tak jak teraz. Nie ma po co tego odwlekać.
Poszedł wyjąć rękę z pudełka po butach i wrzucił ją do plastikowej torby na zakupy, którą schował do czarnego plecaka z zapasami. Włożył szary T-shirt i zawiązał lekką kurtkę w pasie. Włożył nową parę solidnych butów, schował w zapinanej na suwak kieszeni kurtki wodoodporny aparat jednorazowy, zarzucił plecak i wsunął scyzoryk do kieszeni dżinsów, na wypadek gdyby dzisiejszy dzień miał się okazać tym dniem.
Przed ogrodem zoologicznym Vista Point Jason wyjął z portfela sezonową przepustkę i machnął nią przy wejściu. Ignorując tłumy, poszedł prosto do basenu hipopotama. Jak to robił przy ponad dwudziestu poprzednich okazjach, zajął swoją zwykłą pozycję przy barierce.
Za pierwszym razem, kiedy ponownie odwiedził zoo, zamierzał wskoczyć do basenu i dać się znowu połknąć hipopotamowi. Jednakże gdy tak stał i patrzył na ospałe zwierzę, ogarnęły go wątpliwości. A co jeśli hipopotam nie zechce go połknąć? Jeżeli tylko go pokiereszuje, a świadkowie potwierdzą, że Jason celowo wszedł do basenu? Skończyłby w zakładzie psychiatrycznym.
Jason westchnął. Za każdym razem gdy przychodził do zoo, wkładał solidne buty i zabierał rękę, plecak oraz scyzoryk. I za każdym razem tylko gapił się na hipopotama, aż w końcu wracał do domu.
Rozważał pomysł odszukania kamiennego łuku, przez który Rachel dostała się do Lyrianu. Jedyne co wie z całą pewnością, to że łuk znajduje się gdzieś wśród pustkowi Utah. Z tego co opowiadała mu Rachel, wynikało, że przejście było otwarte tylko przez krótką chwilę. Poza tym martwił się, że gdyby zaczął szukać łuku, w końcu powiązano by go z jej zaginięciem.
W taki czy inny sposób musiał wrócić do Lyrianu. Jego przyjaciele musieli dowiedzieć się tego, co wiedział o Maldorze i jego fałszywym Słowie-Kluczu. Musiał pokazać Rachel, w jaki sposób może wrócić do domu. Jego obecne życie wydawało się nieznośnie przyziemne i nieznaczące, kiedy porównywał je z obowiązkami czekającymi na niego gdzie indziej.
W zeszłym roku Jason nie rozumiał, dlaczego starszy brat Matta, Michael chciał zaciągnąć się do wojska. Jason i Matt argumentowali, że to niepraktyczna i niebezpieczna decyzja dla chłopaka, który ma tyle innych możliwości, ale Mike się uparł. Miesiąc po ukończeniu szkoły zaciągnął się do piechoty morskiej. Mike po prostu chciał to zrobić niezależnie od potencjalnego niebezpieczeństwa i niedogodności. Teraz Jason odkrył coś, co budziło w nim podobne uczucia.
Być może mógłby nauczyć się ignorować doświadczenia z Lyrianu, udawać, że informacja, którą zdobył, nie jest kluczowa dla losów niezliczonych ludzi, w tym tych, na których mu zależało. Nie chciał jednak zapomnieć tego, co się wydarzyło. Zaangażował się w walkę o wiele większą od niego samego, ludzie liczyli na niego, znalazł sprawę, za którą było warto walczyć, i kiedy właśnie zdobył informację kluczową dla tej sprawy, został zmuszony do powrotu do domu.
Hipopotam był jego największą nadzieją na powrót. Leżał nieruchomo na dnie basenu. Jason westchnął. To, że on potrzebował wrócić, nie znaczyło, że hipopotam podporządkuje się jego pragnieniom.
Mały rudzielec stanął na palcach obok Jasona.
– Mamo, zrób, żeby wypłynął – marudził.
– Hipopotam odpoczywa – wyjaśniła stojąca za dzieciakiem kobieta. – Może wstrzymać oddech na bardzo długo.
Jason złożył ręce. Powinien zaryzykować i po prostu zanurkować? Być może. Ale przynajmniej poczeka, aż nikt nie będzie patrzył. Chociaż w zoo był dzisiaj spory tłum, w końcu nadarzy się okazja.
W głębi ducha, chociaż nie chciał się do tego przyznać, wiedział, że nie skoczy. Przegapił już niezliczoną liczbę okazji. To rozwiązanie było po prostu zbyt niepewne.
– Mamo, a co to za muzyka?
Jason zerknął na dzieciaka i nadstawił ucha.
Usłyszał odległą basową melodię, jakby zagraną na tubie, ale o wiele bogatszą w brzmieniu. Zacisnął dłonie na poręczy. Jak długo muzyka rozbrzmiewała, zanim ją zauważył? Dźwięczna melodia stawała się coraz głośniejsza. Spojrzał na stojącą obok kobietę.
– Słyszy to pani?
Kobieta skinęła głową, marszcząc czoło.
– To dobiega z basenu? – spytała.
– Chyba tak.
Jason zagryzł usta. Mógłby rozwinąć myśl i wyjaśnić, że muzyka dobiega poprzez hipopotama z odrębnej rzeczywistości.
Serce biło mu jak młotem. Oto dowód. Brama była otwarta. Jeśli kiedykolwiek ma to zrobić, to właśnie nadszedł czas. Byłby głupi, gdyby spodziewał się bardziej oczywistej okazji. Jeszcze mocniej chwycił się barierki.
Czy naprawdę chciał tam iść? Co poczuje jego rodzina? Właściwie nie zbliżył się dużo bardziej do rodziców. Rzeczywiście, starali się od jego powrotu, chociaż ich uwaga sprawiała, że przede wszystkim czuł się jak pacjent zakładu psychiatrycznego, z którym wszyscy obchodzą się jak z jajkiem. Doceniał intencje i starał się to okazać, ale on i rodzice nigdy nie nadawali na tej samej fali. Kiedy radość z jego powrotu przygasła, rodzice powrócili do starych zwyczajów. Jednakże drugie zniknięcie będzie dla nich ciężkim ciosem. Biedny Matt przeżyje prawdziwy wstrząs.
Tyle że wyprawa do Lyrianu nie musi oznaczać odejścia na zawsze – Jason znał drogę powrotną. Pewnie, że czekali na niego śmiertelnie niebezpieczni wrogowie. Pewnie, że istniało naprawdę realne ryzyko, że zostanie zabity albo nigdy nie wróci do domu. Jednakże to, czego musiał dokonać, było warte takiego ryzyka. Musiał dać znać Galloranowi, Tarkowi i pozostałym, że Słowo to oszustwo. I musiał uratować Rachel.
Zerknął na Pomnik Ludzkiej Głupoty – szklaną gablotę, w której umieszczono rzeczy wrzucone przez bezmyślnych ludzi do basenu hipopotama. Jeśli zwierzę okaleczy go zamiast połknąć i przerzucić do innego świata, to może powieszą w gablocie jego trupa.
A jeżeli uda mu się i zostanie połknięty na oczach tej kobiety i jej syna, to co pomyśli jego rodzina i przyjaciele? Założą, że nie żyje. Uznają pewnie, że cierpiał na depresję i postradał rozum. Jak ludzie wyjaśnią fakt, że hipopotam połknął go w całości? Chociaż zwierzę było duże, nie wyglądało na wystarczająco wielkie, by dokonać czegoś podobnego.
Z drugiej strony, jeśli uda mu się wrócić do Lyrianu, to co go obchodzi, co pomyślą inni? Ponowny powrót może okazać się trochę trudniejszy do wyjaśnienia, tym jednak będzie się martwił później.
Muzyka stawała się coraz głośniejsza, ale nadal rozbrzmiewały tylko niskie nuty pojedynczego instrumentu. Spokojny hipopotam nawet nie drgnął na dnie basenu. Jason zatarł ręce. Spojrzał na kobietę, która z uwagą pochylała się nad barierką.
Spojrzała mu w oczy i zapytała:
– Prawda, że to dziwne?
– Aha. Zamierzam to zbadać.
Wziął głęboki wdech, przeskoczył nad poręczą i wskoczył do wody. Popłynął w dół do hipopotama, który nadal leżał nieruchomo. Z wahaniem dotknął jego pyska, ale zwierzę nie zareagowało.
Jason wypłynął na powierzchnię. Kobieta krzyczała, a jej syn płakał. W odpowiedzi na zgiełk kilka osób pośpieszyło w ich kierunku. Ostatnim razem hipopotam połknął go sam z siebie. Jak można nakłonić hipopotama, żeby zrobił coś takiego?
Jason znowu zanurkował. Próbował spoliczkować zwierzę, ale pod wodą nie był w stanie uderzyć z odpowiednią siłą. Wbił palce głęboko w nozdrza hipopotama, szturchnął go w oczy. Wielki łeb szarpnął się nagle w bok, a Jason odruchowo się wzdrygnął. Głowa zakołysał się w tę i z powrotem, zanim znowu znieruchomiała.
Jason po raz ostatni szturchnął hipopotama w nozdrza, a potem wypłynął, żeby zaczerpnąć powietrza.
Zebrał się spory tłum. Kobieta nie przestawała wrzeszczeć.
– Wyłaź stamtąd! – krzyknął mężczyzna. – Co ci odbiło?
Pływając w miejscu, straszliwie zakłopotany Jason zdał sobie sprawę, jak szalone musiało się wydawać jego zachowanie przypadkowym świadkom. Miał przeczucie, że w przyszłości czeka go więcej wizyt u terapeuty. Niemrawy hipopotam najwyraźniej w ogóle nie był nim zainteresowany i nie dawał się sprowokować. Mimo to, Jason postanowił spróbować raz jeszcze.
Coś otarło się o jego nogę. Zerknął w dół. Hipopotam znajdował się dokładnie pod nim i podnosił się gwałtownie z rozwartą paszczą. Kiedy zwierzę wynurzyło się z wody, Jason już prawie cały zniknął w gardzieli. Potężne szczęki zamknęły się pośród przerażonych krzyków, gwałtownie odcinając Jasonowi widok na gapiów.
Zjeżdżając nogami naprzód w śliskim, gumowatym tunelu, Jason słyszał, że krzyki się oddalają, a basowa melodia przybiera na sile. Wszędzie panowała ciemność, dopóki nie zatrzymał się gwałtownie. Nogi wystawały mu z dziupli w martwym drzewie.
Leżał wewnątrz pustego pnia w przemoczonym ubraniu, gapiąc się w górę na gwiazdy. Niska, donośna muzyka nadal rozbrzmiewała.
Jason wybiegł przez dziuplę, chociaż plecak trochę mu to utrudniał, i rozpoznał otoczenie – wysokie drzewa, gęste zarośla, szeroką rzekę.
Wrócił do Lyrianu.
Pobiegł na brzeg rzeki. Noc była ciepła, więc nie martwił się zbytnio mokrym ubraniem. Księżyc wisiał tu na czystym niebie, oświetlając rzekę. Mała tratwa dryfowała na ciemnych wodach. Samotna postać stała na skromnej platformie owinięta ogromnym rogiem.
– Tark?! – zawołał z niedowierzaniem Jason. – Tark!
Muzyka ucichła.
– Kto tam? – rozległ się chropawy głos.
– Jason.
Postać na tratwie się zatoczyła.
– Lord Caberton?
– Tak.
– Czy jesteś… jego cieniem? – Głos zdradzał trwogę i zdumienie.
– Nie, to naprawdę ja. Wróciłem. – Jason sam ledwie w to wierzył. – Podpłyń tu.
Niska, krzepka postać siłowała się chwilę, żeby wyplątać się z nieporęcznego instrumentu. Kiedy już uwolniła się od sousalaksu, przewiosłowała do brzegu, zerkając przed siebie podejrzliwie. Tratwa uderzyła o brzeg. Tark się zawahał.
– Wyjdź, żebym mógł cię lepiej zobaczyć.
Jason zdał sobie sprawę, że stoi w cieniu. Zrobił krok w bok i stanął w księżycowym świetle.
– Jak to możliwe? – wykrztusił Tark. – Zostałeś pojmany przez cesarza.
– Uciekłem do Poza. Teraz wróciłem.
Tark zeskoczył z tratwy i padł na kolana w błoto przed Jasonem, z rękami kurczowo przyciśniętymi do piersi, ze śladami łez błyszczącymi w księżycowym blasku na policzkach.
– Serce mi pęknie z radości – oświadczył. – W jaki sposób uciekłeś?
Jasona nieco zaskoczyło to wylewne powitanie, więc potrzebował chwili, zanim odpowiedział.
– Ktoś mi pomógł. Gdzie jest Rachel?
– Rozdzieliliśmy się – wyjaśnił Tark. – Posunięcie taktyczne, które zasugerował Drake.
– Drake? To było przed tym czy po tym, jak uwolnił mnie w drodze do Felrook?
– Pomógł nam przed tym i po tym. Nasi wrogowie wysłali czatownika, więc mogliśmy się im wymykać tylko pozostając w nieustannym ruchu.
– Czatownika?! – wykrzyknął Jason. – Ferrin powiedział mi, że czatownicy nie wróżą niczego dobrego.
– Czatownik znacznie pogorszył naszą sytuację. W końcu rozdzieliliśmy się, żeby zmylić i podzielić naszych prześladowców. Drake i Rachel pojechali konno w jedną stronę, ja odjechałem w inną, prowadząc drugiego wierzchowca, a na dobitkę puściliśmy luzem kilka innych koni.
– Co z Jasherem? – spytał Jason.
– Przekazałem amar jego ludziom przy jednej z bram do Siedmiu Dolin. Powinien zostać zasadzony wiele tygodni temu.
Jason spojrzał na Tarka.
– Dlaczego jesteś tu sam i grasz na swoim sousalaksie?
Tark odwrócił wzrok.
– To nie jest mój sousalaks. Mój przepadł dawno temu. Znalazłem ten podły substytut w lombardzie. Widzisz, kiedy już upewniłem się, że nasiennik jest bezpieczny, cały czas uciekałem i w końcu odnalazłem drogę do domu. Nie miałem pojęcia, jak dołączyć do Drake’a i Rachel. Mogłem mieć tylko nadzieję, że czatownik porzucił ich i ruszył za mną.
– Nazywa się ich także torivorami, zgadza się? Wiem na ich temat nie za wiele, tylko to, ile powiedział mi Ferrin.
Tark zadrżał.
– Powszechnie nazywa się ich czatownikami. Odkąd oddzieliłem się od pozostałych, dostrzegałem czasem w oddali mroczną obecność, ale nigdy nie przyjrzałem jej się porządnie.
– To znaczy, że czatownik śledził ciebie? – upewnił się Jason. – A Rachel i Drake mogli mu się wymknąć?
– Nie ma pewności – odpowiedział Tark. – Ponieważ nigdy nie spotkałem torivora, nie jestem pewien, co właściwie mnie śledziło. Modlę się, żeby się okazało, że odciągnąłem to co najgorsze od Rachel i Drake’a. Przez kilka pierwszych nocy w domu, kiedy już przestałem uciekać, spodziewałem się, że zostanę schwytany. Jednak nigdy żaden wróg nie przekroczył mojego progu. Zamiast tego zacząłem się zadręczać. Poczucie winy przeżarło mnie na wylot. Nigdy nie zostawiłbym cię, lordzie Jasonie, gdybyś nie powierzył mi amara. Walczyłbym u twego boku aż do śmierci.
Jason potrzebował chwili, żeby zrozumieć, że Tark naprawdę fatalnie się czuł, ponieważ zostawił go pod Harthenham.
– Zrobiłeś, co należało, Tark. Musieliśmy dać Jasherowi szansę przeżycia. I trzeba było pomóc Rachel. Zrobiłeś to, czego chciałem.
Tark nadal stał ze spuszczonym wzrokiem.
– Nie mogłem pozbyć się przeświadczenia, że porzucając cię i pozwalając, żeby cię schwytano, dokonałem ostatecznej zdrady. Nie dość, że pozwoliłem, by Zawrotna Dziewiątka poświęciła się beze mnie, to jeszcze opuściłem osobę, która pomogła mi odzyskać godność i ofiarowała mi nowy cel w życiu. Jakaś część mnie chciała w pojedynkę zaatakować Felrook, ale to przedsięwzięcie wydawało się zbyt beznadziejne i zbyt wielkie. Kupiłem więc drugi sousalaks, zbudowałem małą tratwę i zamierzałem dziś dokończyć to, co zacząłem miesiące temu z towarzyszami.
– Zmierzałeś ku wodospadowi? Tark, musisz przezwyciężyć…
Tark uniósł rękę, żeby mu przerwać.
– Nie marnuj słów. Nawet ja potrafię odczytać równie oczywiste znaki. Jesteś zjawą, która zstąpiła z eterycznych królestw i z jakichś niepojętych powodów raczyłeś poświęcić czas, żeby znowu uratować mnie przed użalaniem się nad sobą.
– Jestem tylko zwykłym człowiekiem.
Tark prychnął śmiechem.
– Czymkolwiek jesteś, nie jesteś zwykłym człowiekiem. Nie zaprzeczaj. Z wdzięczności oficjalnie przysięgam służyć ci aż do ostatniej kropli krwi. – Padł na błotnisty brzeg, pochylając nisko głowę. – Ślubuję ci wierność. Wszystko co mam, należy do ciebie.
Jason był poruszony zachowaniem Tarka. A także zażenowany.
– Wstań, Tark.
Muzyk się podniósł.
Nieco zakłopotany Jason skrzyżował ręce na piersi.
– Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć.
– Co?
Jason odchrząknął.
– To może wpłynąć na to, co do mnie czujesz.
– Nie wyobrażam sobie, żebym mógł jeszcze bardziej cię poważać.
– Nie tym się martwię.
Tark parsknął śmiechem.
– Nic nie może sprawić, żebym stracił dobre zdanie na twój temat.
Jason wzruszył lekko ramionami.
– Pamiętasz ten wieczór, kiedy ośmioro z Zawrotnej Dziewiątki rzuciło się z wodospadu?
Tark się naburmuszył.
– Jak mógłbym zapomnieć?
– Wasza muzyka wezwała mnie ze świata Poza. Kiedy zjawiłem się tutaj, próbowałem zapobiec waszemu upadkowi z wodospadu!
Tark złapał się za głowę.
– Czekaj, chwileczkę – wydukał – to ty jesteś tym przeklętym intruzem, który próbował nas uratować?
– Tak.
Jason wiedział, że Tark obwiniał niedoszłego ratownika za zniszczenie tego, co miało być wzniosłą ofiarą Zawrotnej Dziewiątki.
W świetle księżyca surowa twarz muzyka powoli rozświetliła się zrozumieniem. Przemówił jak człowiek, któremu została zesłana wizja.
– A zatem udało się nam. – Dźgnął Jasona palcem. – Ty byłeś bohaterem, którego sprowadzenie przepowiedziała Simeonowi wyrocznia. I nasza śmierć nie była konieczna dla powodzenia naszego przedsięwzięcia. Wręcz przeciwnie… Zjawiłeś się, zanim ktokolwiek z nas zginął i próbowałeś uratować nas przed własnym szaleństwem.
– Nie jestem pewien, czy jestem bohaterem.
Tark zbył to machnięciem ręki.
– Nie czas na fałszywą skromność. Wierzyłem, że ponieważ zostałem uratowany, przeszkodziłem w sprowadzeniu bohatera i proroctwo się nie spełniło. Jednak się myliłem. A oni nie musieli umierać. – Zadrgała mu szczęka, ale zaraz zacisnął zęby. Otarł oczy przedramieniem.
Jason dla pocieszenia położył rękę na mocnym ramieniu muzyka.
– Czekaj! – szepnął zaniepokojony Tark, uderzając się w czoło. – Ale ze mnie błazen! Szybko, na tratwę.
– Dlaczego…
– Szybko, lordzie Jasonie. – Syknął Tark. – Wyjaśnię na wodzie.
Jason wszedł na małą platformę, czując, jak kołysze się niepokojąco pod jego ciężarem. Tark odepchnął ją od brzegu, brnąc z chlupotem przez wodę, zanim sam na nią wskoczył w spodniach przemoczonych po uda.
– Co…
– Nie pokazuj się – ostrzegł Jasona niskim, naglącym głosem Tark.
Jason przykucnął za sousalaksem. Muzyk powiosłował dalej od brzegu, rozglądając się i mrużąc oczy w mroku nocy.
– Nie mogę mieć pewności, że pozbyłem się stwora, który mnie śledził.
– Czatownika? – szepnął Jason, a noc nagle wydała mu się chłodniejsza.
Tark zerknął na niego.
– Nie chcemy ryzykować. To mroczne, szczwane stworzenie. Ostatnim razem widziałem je wczoraj wieczorem. Gdyby chodziło mu o mnie, to miał mnóstwo okazji, żeby mnie dopaść. A może ten demon miał nadzieję, że doprowadzę go gdzieś… albo do kogoś. Do ciebie, jak podejrzewam, skoro uciekłeś.
– Co właściwie wiesz na temat czatowników?
Tark zadrżał. Kiedy znowu się odezwał, jego szept był ledwie słyszalny.
– To nikczemne stworzenia. Niezgodne z naturą. Nikt tak naprawdę nie wie o nich za dużo. Drake radził nam o nich nie rozmawiać.
– Jeśli to możliwe, że jakiś mnie ściga, muszę coś wiedzieć.
– Sam nie jestem pewien. Ludzie mówią, że gdyby śmierć przyjęła namacalny kształt, byłaby torivorem. Cokolwiek mnie śledziło, wyglądało jak żywy cień, więcej nie potrafię powiedzieć.
Jason zmarszczył brwi.
– Co powinniśmy zrobić?
– Musimy się rozdzielić. Nie możesz pozwolić sobie na to, żeby mieć czatownika na karku. Trudno się ich pozbyć. Uwierz mi, próbowałem. Drake też próbował, a ten nasiennik zapomniał więcej tropicielskich sztuczek, niż ja kiedykolwiek się nauczę. Przy odrobinie szczęścia demon mógł się nie zorientować, że mi towarzyszysz. Waham się, ale chyba wysadzę cię na drugim brzegu.
– Dlaczego się wahasz?
Tark ściągnął brwi.
– Nikt nie wchodzi do lasu na północ od rzeki. Mówi się, że mieszkają tam olbrzymy i że niewielu z tych, którzy tam weszli, wraca.
– Dlaczego więc chcesz mnie tam wysadzić?
– To ostatnie miejsce, do którego spodziewają się, że pójdziesz. I ostatnie, w którym będą cię śledzić. Pomijając cień, czymkolwiek jest, zauważyłem, że ostatnimi czasy żołnierze poświęcają mi niezwykle dużo uwagi. Całkiem możliwe, że właśnie mnie tropią. Powinienem był bardziej uważać. Niespecjalnie się tym przejmowałem, bo myślałem, że idę na własną śmierć.
Minęli środek szerokiej rzeki. Jason przyjrzał się zbliżającemu się brzegowi, porośniętemu drzewami i paprociami.
– A co z olbrzymami?
– Dwa razy zapuściłem się w te lasy. Niezbyt daleko, zaznaczam, ale Simeon, nasz dawny przywódca, był ciekawskim człowiekiem. Uwielbiał wyprawy odkrywcze! Tak czy owak wybraliśmy się tam przy dwóch różnych okazjach na większą część dnia i nie zobaczyliśmy żadnego olbrzyma ani nawet ich śladów. Krążą historie o osadach w pobliżu lasu, na które napadano, ale odkąd je opuszczono, opowieści wygasły. Możliwe, że olbrzymy się przeniosły. Możliwe, że nigdy ich tu nie było.
Zbliżali się do brzegu. Jason zacisnął pięści. Jak to możliwe, że już wpakował się w takie kłopoty, niecałe pięć minut po powrocie do Lyrianu? Z drugiej strony czego właściwie się spodziewał? Zważywszy na całe potencjalne niebezpieczeństwo, miał szczęście, że tak szybko znalazł przyjaciela, nawet jeśli teraz musieli się rozstać. Jason miał ważną wiadomość do przekazania Galloranowi, a Tark mógł pomóc w jej dostarczeniu.
– Jeśli taki jest nasz plan – szepnął Jason – to muszę cię o coś poprosić.
– Wal śmiało.
– Wiesz, gdzie znaleźć Ślepego Króla?
– Pewnie. W Fortaim. W tym samym miejscu co zawsze.
– Musisz mu coś powiedzieć. Sekret jest tak niebezpieczny, że pewnie nie powinienem się nim dzielić, ale to niezwykle ważna sprawa.
– Nie obawiaj się. Jestem twoim człowiekiem.
– Powtórz to tylko Ślepemu Królowi. Niech sam zdecyduje, kto jeszcze powinien wiedzieć. Powiedz mu, że lord Jason zdobył całe Słowo-Klucz. Posłużyłem się nim przy Maldorze. Słowo to mistyfikacja, pomyślana jako akt dywersji. Powiedz mu też, że uciekłem z Felrook.
– Stanąłeś przed Maldorem? – Głos Tarka napełnił się ponurym zdumieniem. – I posłużyłeś się Słowem?
– Tak. Słowo zawiodło. Miało odwrócić naszą uwagę, rozproszyć wysiłki. Zapamiętasz tę wiadomość?
– Oczywiście. Musimy też ostrzec Rachel. Powtórzyłem jej sylabę, którą mi powierzyłeś. Zna całe Słowo.
– Właśnie. Musimy ją znaleźć. Miejmy nadzieję, że Ślepy Król nam pomoże.
– Nie masz nic przeciwko, że zapytam, dlaczego Ślepy Król? Pewnie, że daje dobre rady, ale czego tak naprawdę się po nim spodziewasz?
– Może on ci powie. To nie moja rzecz.
Tark popukał się w bok nosa.
– Rozumiem, że jest kimś więcej, niż wydaje się z pozoru. Nie obawiaj się, niezależnie od tego, kto mnie ściga, znajdę sposób, by dostarczyć twoją wiadomość.
Tratwa uderzyła o brzeg. Jason i Tark zeskoczyli i przykucnęli w krzakach nad rzeką. Jason przyjrzał się posępnemu lasowi.
– To dokąd mam pójść?
Tark potarł brodę. Po zmianie wyrazu twarzy Jason odgadł, że muzyk wpadł na pomysł.
– Wyślę cię do Arama. Kieruj się na północny wschód. Trzymaj się tego kierunku, dopóki nie dotrzesz do wybrzeża na północnym krańcu półwyspu. Wiesz, jak kształtują się ziemie na północ stąd?
– Nie. Wiem tyle tylko, że znajdujemy się na półwyspie.
– Idź wzdłuż wybrzeża na wschód, w stronę lądu, aż dotrzesz do pierwszego dużego miasta. To będzie Ithilum. Na południowo-zachodnim krańcu miasta, zaraz przy nabrzeżu, znajdziesz Portową Tawernę. Aram pracuje tam wieczorami.
– Kim jest Aram?
Tark zarechotał.
– Wielki gość, najtwardszy osiłek jakiego spotkałem. Kiedyś często pracował jako najemnik. Teraz pilnuje porządku w Tawernie. Nasz zespół regularnie tam grywał. Staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Jest mi winny przysługę. Powiedz mu, że przysłał cię Tark. Jeśli ktoś może zapewnić ci bezpieczeństwo, to właśnie on.
– W porządku.
Tark zaczął grzebać w kieszeniach. Wyjął dwie sakiewki.
– W tej jest trochę pieniędzy – powiedział, potrząsaj lekko jednym mieszkiem. Potem otworzył drugą sakiewkę. – A w tej są pamiątki z Harthenham.
Jason zerknął do środka. Była pełna klejnotów.
– Mimo mojej rekomendacji Aram może nie chcieć ci pomóc. Chociaż nadal jest silny jak dąb i nie jest starszy ode mnie, uważa, że przeszedł na emeryturę. Jednak każdy człowiek ma swoją cenę.
– Czyli mam mu zaoferować klejnoty?
– Nie wszystkie. Kilka powinno wystarczyć z nawiązką. Schowaj je. Obnoszenie się z takim bogactwem może być śmiertelnie niebezpieczne, zwłaszcza w takim mieście jak Ithilum.
– Co powinienem zrobić po zatrudnieniu Arama?
Tark podrapał się w policzek.
– Niech cię odprowadzi do wsi Potsug. Znajduje się nad rzeką Telkron. Mają tam dwa promy. Kiedy dostarczę twoją wiadomość, dołączę tam do ciebie albo wyślę kogoś na spotkanie z tobą. Będę trzymał się z dala tylko, jeśli nadal będą mnie śledzili wrogowie. Stajenny Gurig jest godny zaufania. Wspomnij mu o mnie, a potem czekaj na pomoc w jego domu.
Jason powtórzył imiona i instrukcje.
– Zgadza się. – Muzyk westchnął ciężko. – Ogromnie się cieszę, widząc cię, lordzie Jasonie. Nie ociągaj się w lesie. Teraz muszę odpłynąć. Szczęśliwej drogi.
– Pozwól, że cię odepchnę.
Tark wszedł na tratwę, a Jason odepchnął go od brzegu. Muzyk znowu założył sousalaks na ramiona i zaczął grać, jednocześnie zręcznie manewrując długim wiosłem. Jason rozejrzał się po brzegu, szukając żywych cieni albo ukrytych żołnierzy. Wokół panował bezruch. Po raz ostatni zerknął na Tarka, a potem odczołgał się od rzeki w mrok między drzewami.
Olbrzymy
W miarę jak Jason oddalał się od rzeki, wysokie liściaste drzewa odcinały coraz więcej mlecznego księżycowego blasku. W półmroku brnął przez ciemne zarośla o kędzierzawym listowiu, zmieniając kierunek, kiedy czasem natykał się na cierniste jeżyny albo splątany gąszcz. Im bardziej zagłębiał się w roślinność, tym gęstsze stawało się poszycie lasu. Co rusz dawał się otoczyć kolczastym barykadom.
Zatrzymywał się kilka razy, przykucając za krzakiem albo drzewem, nasłuchując i rozglądając się za wrogami. Niezależnie od tego, jak długo czekał ani jak bardzo nadstawiał ucha, nie wykrył żadnego śladu pościgu. Nie usłyszał też przed sobą dudniących kroków olbrzymów.
Powąchał drobne dzwonkowate kwiaty zwieszające się ze smukłej łodygi. Znał ten zapach. Wrócił do Lyrianu, kucał w ciemności, listowie przesłaniało mu księżyc. Mimo niebezpieczeństwa – a może właśnie dzięki niemu – czuł się naturalnie. Wiedział, że da sobie radę. Póki będzie pamiętał o ostrzeżeniach, jakich udzielił mu Ferrin i Jasher, bardzo trudno będzie go znaleźć – samotnego wędrowca w lesie.
Przez pewien czas powoli wspinał się na przełaj, na oślep oddalając od rzeki, aż dotarł do ścieżki. Próbował skorzystać z księżyca, żeby określić swoje położenie. W miarę jak głodniał, przystawał kilka razy, żeby wyjąć z plecaka mieszankę studencką.
Wkrótce po świcie, mając wewnętrzną stronę ud poobcieraną od mokrych dżinsów, dotarł na polanę, gdzie ścieżka zniknęła w wysokiej trawie. Obchodząc łąkę obrzeżem, Jason przeskoczył wąski strumień i przepłoszył rysia. Zwinny dziki kot syknął i zjeżył sierść, zadrżały mu uszy z pędzelkami. Zaskoczony Jason aż się wzdrygnął. Przykucnął i sięgnął po kamień, ale zwierzę czmychnęło, trzymając się blisko ziemi, i zniknęło w zaroślach.
Niedaleko od miejsca spotkania z rysiem Jason znalazł mizerną ścieżynkę biegnącą na północny wschód. Przyklęknął za ciernistym krzewem na samym skraju łąki i ponownie spojrzał na polanę. Czekał cierpliwie i zobaczył, jak ryś chyłkiem oddala się między drzewa, ale poza tym nie dostrzegł niczego niezwykłego. Może rzeczywiście udało mu się oddalić od rzeki nie będąc zauważonym.
Jason pogrzebał w plecaku w poszukiwaniu batonika proteinowego, który potem zjadł, idąc. Słońce przesunęło się w stronę zenitu, kiedy Jason wędrował ledwie widoczną ścieżką. Mimo wyczerpania nie chciał się zatrzymywać przynajmniej do zmierzchu. Miał nadzieję zostawić za sobą las i zagrożenie ze strony olbrzymów tak szybko, jak to możliwe.
Jakiś czas potem, kiedy słońce zaczęło się obniżać, Jason dostrzegł drzewo bąbelkowca, stojące niedaleko od ścieżki. Czując się jak weteran przygód, wspiął się po wąskim pniu i zerwał trzy owoce. Usiadł w pobliżu ścieżki ze skrzyżowanymi nogami, ciesząc się z odpoczynku i gorzkawego soku przezroczystych owoców. Smak, otaczające drzewa, samotność – to wszystko było znajome i pomogło mu poczuć, że naprawdę wrócił do Lyrianu.
Kiedy tak siedział, wyjął z plecaka rękę nadal owiniętą w plastikowy worek. To Ferrin nauczył go rozpoznawać bąbelkowce. Czy rozsadnik mógł podejrzewać, że Jason wrócił do Lyrianu? Czy był w stanie jakoś wyczuć, że jego dłoń znajduje się bliżej? Czy to byłoby nierozsądne ze strony Jasona, gdyby spróbował teraz skontaktować się z Ferrinem? Rozsadnik twierdził, że obecnie ucieka przed Maldorem, co mogło oznaczać, że znaleźli się po tej samej stronie.
Gdy Jason po raz pierwszy skontaktował się z Ferrinem, który już błyskawicznie opanował alfabet języka migowego, rozsadnik udzielał jedynie zwięzłych i mglistych odpowiedzi. Potem pewnego dnia Ferrin powiedział, że jego udział w ucieczce Jasona z Felrook został odkryty i od tej pory jego wiadomości stały się bardziej szczegółowe. Mimo wszystko, z powodu wcześniejszych zdrad Jason nie był pewien, czy wierzyć w te informacje.
Podobno po tym, jak Jason opuścił Lyrian, Ferrin udał się jako tajny agent do obozu więziennego, żeby odkryć, w jaki sposób więźniowie zabijają strażników nie zostawiając żadnych dowodów. Według słów Ferrina, zanim zdążył wypełnić zadanie, zjawił się szkarłatny jeździec z wieścią, że jest wzywany z powrotem do Felrook.
Ferrin udawał, że z radością spełni rozkaz, ale nocą wymknął się po cichu z obozu, uciekł na pustkowie na zachodzie i w końcu dotarł do miasta portowego Weych. Potwierdził później, że zgodnie z tym, co podejrzewał, Maldor odkrył jego związek z ucieczką Jasona. Od tamtej pory się ukrywał.
W czasie wszystkich ich rozmów Jason nigdy nie krył się z pragnieniem powrotu do Lyrianu, a Ferrin obiecywał, że mu pomoże, jeśli Jasonowi kiedykolwiek uda się wrócić. Jednakże Jason poważnie obawiał się obdarzyć Ferrina zaufaniem. Wszystko, co rozsadnik mówił, mogło zostać specjalnie tak sfabrykowane, żeby zdobyć jego zaufanie. W tej chwili zaufanie Ferrinowi byłoby nieodpowiedzialne.
Pokrzepiony przekąską upchnął plastikowy worek z ręką do plecaka i potruchtał przed siebie ścieżką. Oceniał, że w domu jest teraz środek nocy. Do tej pory lato upływało mu leniwie, często się wysypiał, więc nie spodziewał się, żeby zarwanie jednej nocy przysporzyło mu większych trudności. Poza tym, póki słońce nie zachodziło, miał wrażenie, że jest wcześnie.
Po pewnym czasie zwolnił do tempa spacerowego. Dzień był zbyt gorący. Mimo wilgoci w powietrzu, dżinsy już prawie mu wyschły.
Wąziutka ścieżka, którą szedł, skręciła na zachód, a potem na południowy zachód. Jason nadal jej się trzymał, mając nadzieję, że w końcu skręci z powrotem na północ. Roślinność rosła tu wyjątkowo gęsta i ciernista.
Już szykował się, żeby zawrócić, kiedy ścieżka przecięła szerszy szlak, który biegł prosto na północ. Ruszył północną dróżką, zaskoczony tym, że jest taka szeroka, chociaż otacza ją dzicz. Zauważył kilka miejsc, gdzie listowie robiło wrażenie pobieżnie wyciętego, żeby nie zarastało ścieżki.
Jason przystanął przy jednym szczególnie pokaleczonym krzewie. Kto się zajmował tą dróżką? Widać było, że ktoś świadomie o nią zadbał i zrobił to względnie niedawno. Możliwe, że to olbrzymy? A może jakiś pracowity pustelnik?
Jason uważnie przyjrzał się otoczeniu. Jeśli zejdzie ze ścieżki, to przy takiej gęstości poszycia będzie posuwał się w wyjątkowo frustrującym, ślimaczym tempie. Przyglądając się szlakowi, nie dostrzegł wielkich odcisków stóp, za to zauważył trop dzikiego zwierzęcia, być może sarny. Postanowił ruszyć pośpiesznie ścieżką, ale zachować ostrożność. Jeśli usłyszy cokolwiek podejrzanego, to zawsze będzie mógł uskoczyć w zarośla.
Dotąd, niepokojące dźwięki okazywały się fałszywym alarmem, więc Jason przeżył szok, kiedy ścieżka zakręciła za wysokim krzewem, a on stanął twarzą w twarz z wysokim na dwanaście stóp olbrzymem, ściskającym nabijaną kolcami maczugę.
Ogromny mężczyzna stał na skraju ścieżki z twarzą wykrzywioną w groźnym grymasie. Jason zamarł, całkowicie zaskoczony, ale zaraz ochłonął. Olbrzym okazał się zgrubnie wyciosanym posągiem.
Kiedy Jason zaczął się uspokajać, rozległ się przenikliwy głos:
– Mów, w jakim celu się zjawiłeś!
Rozkaz padł z miejsca gdzieś przed Jasonem, ale chłopak nie widział mówiącego.
– Trzymaj ręce na widoku. Natychmiast wyjaw swój cel!
Jason wyciągnął przed siebie puste ręce. Nadal nie potrafił dostrzec mówiącego. Wydawało mu się, że głos dobiega z wznoszącego się nad nim posągu.
– Tylko przechodziłem przez ten las w drodze na wybrzeże.
– Odłóż całą broń.
– Nie mam broni. – Jason wyciągnął ręce i powoli się obrócił.
Mały człowieczek wynurzył się z kryjówki w krzakach między nogami posągu olbrzyma. Miał kręcone kasztanowe włosy i sięgał Jasonowi nieco ponad pas.
Podchodząc kaczym chodem z powodu krzywych nóg, człowieczek pokazał wnętrze dłoni. Tym razem odezwał się nieco mniej ostrym tonem:
– Tak samo jak ty jestem nieuzbrojony. Jeśli zamierzasz mnie skrzywdzić, przestań trzymać mnie w napięciu i załatw to od razu.
– Nie zamierzam nic ci zrobić. Chcę tylko zapytać o drogę, żeby szybko opuścić te lasy.
Mały człowieczek zbliżył się ostrożnie. Jego proste odzienie miało odcień wyblakłej zieleni, która zlewała się z barwą roślinności w lesie.
– Wybacz moją szczerość, ale jeśli zamierzasz na mnie napaść, wolałbym mieć to już za sobą. – Odwrócił się. – O, proszę. Odwróciłem się plecami i mam zamknięte oczy. Nie cierpię wyczekiwania. Jeśli masz niecne intencje, proszę, miej chociaż tyle przyzwoitości, żeby zaatakować mnie, kiedy jestem przygotowany na najgorsze.
– Możesz otworzyć oczy – zapewnił go Jason. – Nie jestem tutaj, żeby kogokolwiek dręczyć.
Człowieczek rzucił Jasonowi chytre spojrzenie przez ramię.
– Cóż, twój honor ocalił ci życie.
Trzej inni mali ludzie, dwaj mężczyźni i jedna kobieta wyszli z kryjówki w pobliżu. Byli odziani podobnie jak pierwszy karzeł, ale wszyscy trzymali łuki.
– Zdziwiłbyś się, ilu obcych nie zdaje tego egzaminu – powiedział mały jegomość. – Kim jesteś?
– Nazywam się Matt Davidson – skłamał gładko Jason.
Istniało niewielkie ryzyko, że ukrywające się w lesie karły sprzymierzyły się z Maldorem, ale ponieważ Jason był poszukiwanym zbiegiem, nie zaszkodziło zachować ostrożności.
– Witamy, Matcie, synu Davida – odparł uprzejmie mały człowiek. – Ja jestem Peluthe, syn Rogona. – Ukłonił się. – To mój brat, Saul, moja żona Retta i mój kuzyn, Ulrun. – Pozostali skinęli głowami. – Skąd pochodzisz?
– Jestem wędrowcem, ale ta okolica jest dla mnie nowa. Sporo czasu spędziłem w pobliżu Trensicourt.
– Dokąd zmierzasz? – spytała Retta.
– Nie bądź wścibska – zganił ją Peluthe.
– Ty cały czas zadajesz pytania – żachnęła się Retta.
– To mój obowiązek. Jestem dowódcą.
– To sam ugotuj sobie kolację.
– Idę do Ithilum – odpowiedział Jason.
Jego wyjaśnienie zakończyło kłótnię. Peluthe znowu skupił się na Jasonie.
– Nie słyszałeś, że w tych lasach roi się od olbrzymów?
– Kolejne pytanie – mruknęła naburmuszona Retta.
– Dowódca – warknął w odpowiedzi Peluthe.
– Słyszałem różne historie – odpowiedział Jason. – Jest w nich coś z prawdy?
Saul i Ulrun zachichotali.
– Chodź z nami – powiedział Peluthe – i sam oceń.
Mali ludzie poprowadzili go ścieżką, mijając wysoki posąg. W miarę jak szli, coraz bardziej było widać, że o szlak dbano. Wkrótce listowie po obu stronach było przystrzyżone schludnie jak żywopłot. Grupa minęła kolejny wielki, groźny posąg, a potem jeszcze jeden.
– Kim jest obcy? – padło pytanie z drzewa.
– Matt, syn Davida – odpowiedział Peluthe. – Uznaliśmy, że jest godny zaufania.
– Dokąd go odprowadzacie?
– Do wioski.
– Czy to rozważne?
– Jest pod moją pieczą.
– Dobrze więc.
Kilka kroków dalej ścieżka wychodziła na olbrzymią polanę zajętą przez wioskę. Mali ludzie – jak ci, którzy znaleźli Jasona – kręcili się po uliczkach, ale domy były ogromne. Drzwi miały co najmniej dwanaście stóp wysokości, okna były wielgachne, a dachy wznosiły się wysoko nad ziemią. Zachodzące słońce rzucało długie cienie.
Jason przystanął w miejscu, gdzie leśna ścieżka przechodziła w żwirową drogę.
– Wygląda to, jakby mieszkały tu olbrzymy.
Saul i Ulrun się zaśmiali.
Peluthe spiorunował ich wzrokiem.
– Kiedyś pewnie mieszkały. Jednak nie teraz, bo w przeciwnym wypadku wszyscy zostalibyśmy nadziani na rożen i pożarci. Jesteśmy małą rasą, chybionym eksperymentem dawno zapomnianego czarnoksiężnika. Nie zostaliśmy stworzeni tak, żeby móc bronić się przed większymi istotami takimi jak ty. Kiedy odkryliśmy, że las opuszczono, zamieszkaliśmy w porzuconej wiosce.
Jason wyszczerzył zęby.
– I nie zrobiliście nic, żeby położyć kres plotkom na temat olbrzymów.
Retta mrugnęła.
– Szybko łapiesz.
– I co teraz? – zapytał Jason.
Peluthe wzruszył ramionami.
– Ciesz się naszą gościnnością przez wieczór, prześpij się, mając dach nad głową, a jutro wyprawimy cię w dalszą drogę.
– Dziękuję.
Jason przyciągał mnóstwo uwagi, wchodząc do wioski. Jedna mała kobieta wrzasnęła. Peluthe i inni wielokrotnie wyjaśniali, że „Matt” to ich gość. Zaprowadzili Jasona do potężnego, piętrowego domu. Wielkie stopnie prowadziły do wielgachnych drzwi. Mali ludzie podsadzali się, wchodząc na stopnie, a Jason musiał stawiać bardzo wielkie kroki.
Karły weszły do domu, korzystając z małych drzwi wbudowanych w duże. Żeby wejść do środka Jason musiał przykucnąć. Wewnątrz, pod wysokim sufitem stała dziwaczna kombinacja mebli, z których jedne były za wielkie, a drugie były przymałe. Dwie małe kobiety i jeden drobniutki staruszek byli zajęci przygotowywaniem posiłku.
– Mamy gościa – oznajmił Peluthe.
– Dobre nieba! – wykrzyknęła jedna z kobiet. – Czy to bezpieczne?
– W zupełności – zapewnił je Peluthe. – Nazywa się Matt, syn Davida. To moja siostra Deloa, żona Saula, Laila i mój staruszek, Jep.
Wymienieni uśmiechnęli się i skłonili głowy.
– Miło was poznać – powiedział Jason.
Peluthe poklepał Rettę po ramieniu.
– Jeśli potrzebujesz dodatkowych przygotowań, żeby podjąć naszego gościa, to uwiń się z tym, bo mój żołądek jest dzisiaj niecierpliwy.
Retta przewróciła oczami.
– Przestań się popisywać przed naszym gościem. Albo jestem twoją żoną, albo niewolnicą. Zdecyduje się wreszcie.
– Nie chcę robić kłopotu – odezwał się Jason.
– Bzdura – zapewnił go Peluthe. – Retta jest najszczęśliwsza, kiedy marudzi.
– Pewnie dlatego z tobą wytrzymuję – odpowiedziała.
– On jest gigantyczny – biadolił staruszek. – Zje nas wszystkich.
– Zachowuj się, dziadku – zbeształ go Peluthe.
Starszy mężczyzna podszedł chwiejnym krokiem do Jasona.
– Będziemy musieli zarżnąć całe stado łani, żeby nakarmić tego kolosa. – Szturchnął Jasona sękatą laską.
– Bądź uprzejmy, Jep – powiedziała Deloa, stając między staruszkiem i Jasonem. Uśmiechnęła się do chłopca, patrząc nań wielkimi oczami.
– Tylko nie zacznij myśleć o całowaniu olbrzymów! – wrzasnął starzec i laską klepnął dziewczynę w pupę. – Nie mamy dość wysokiej drabiny.
Peluthe, Saul i Ulrun wybuchli śmiechem. Jason ukrył uśmieszek. Deloa nie kryła zgorszenia.
Otworzyły się małe frontowe drzwi i weszło dwóch niedużych mężczyzn.
– Dobry wieczór, Peluthe – powiedział jeden z nich, zacierając dłonie.
– Wy dwaj, wynocha stąd! – krzyknął Peluthe, podbiegając do drzwi. – Wiem, że wszyscy w wiosce chcą zjeść kolację z naszym gościem, ale nam już nie wystarcza strawy. Powtórzcie to pozostałym.
Dwaj mężczyźni wyszli markotni. Peluthe zamknął za nimi drzwi na zamek.
Na ogromnym palenisku, przed olbrzymim kotłem Laila doglądała małego garnka na niewielkim stosie węgielków i popiołu.
– Znajdź sobie miejsce do siedzenia – zachęciła Jasona.
Mali ludzie zebrali się wokół niskiego stołu. Odsunąwszy krzesło, Jason usiadł na podłodze i wtedy znalazł się na mniej więcej właściwej wysokości.
– Może wygodniej ci będzie przy dużym stole – zasugerował Peluthe.
– Nie jestem aż tak wysoki – powiedział Jason. – Poza tym straciłbym przyjemność rozmowy.
Laila przyniosła garnek, a Deloa obeszła stół razem z nią, nadkładając gulasz do drewnianych misek. Najpierw obsłużyły Jasona, a potem obeszły pozostałych. Retta zebrała twarde, ciemne bułeczki do rondelka i poczęstowała wszystkich. Małe kobiety nałożyły sobie na końcu. Kiedy usiadły, wszyscy zaczęli jeść.
– Bardzo dobre – powiedział Jason.
Gęsty, mięsny bulion był pełen posiekanych warzyw.
– No ja myślę – zrzędził staruszek. – Sam hodowałem te marchewki. Najlepsze w mieście. To mi podsunęło pewien pomysł. – Odwrócił się do Peluthe. – Co powiesz na to, żeby narzucić uprząż na tę bestię i niech zaorze mi pole?
– Dość tego, dziadku – odpowiedział Jepa Peluthe i zwrócił się do Jasona. – Wybacz mu.
Staruszek trząsł się od tłumionego śmiechu.
– Nie ma sprawy – odpowiedział Jason po przełknięciu kolejnej łyżki potrawki.
Nadal był głodny po skończeniu posiłku, ale, chwaląc potrawkę, udawał, że się najadł.
– Ależ dziękuję – odpowiedziała Retta. Zerknęła na Peluthe. – Przynajmniej niektórzy jeszcze na tym świecie wiedzą, co to dobre maniery.
– Och, tak, świetna robota – wymamrotał Peluthe.
Przez zachodnie okno wlewało się złote światło – ostatnie promienie zachodzącego słońca.
– Ile czasu potrzebuję, żeby dotrzeć do północnego wybrzeża półwyspu? – zapytał Jason.
Peluthe zmrużył oczy.
– Z tymi długimi nogami nie więcej niż dwa dni. Mam rację, staruszku?
– Jak się przewróci, to jego głowa wypadnie akurat w połowie drogi – burknął starszy mężczyzna.
– Oczywiście daję słowo, że dochowam waszego sekretu – dodał Jason.
Mali ludzie zerknęli po sobie z ukosa.
– Sekret? – zdziwił się Peluthe.
– Że olbrzymy porzuciły te lasy – wyjaśnił Jason.
– A, tak, ten sekret. – Peluthe zerknął w okna. – Wiesz, mamy jeszcze jeden sekret. Większy. Retta, zamknij okiennice.
Retta chwyciła tyczkę i przeszła przez pokój, zamykając za jej pomocą okiennice. Ostatnie, które zatrzasnęła, wisiały na zachodnich oknach.
– Słońce już prawie zaszło – powiedziała.
– W porządku – rzucił Peluthe i mrugnął na Jasona. – Gotowy na prawdziwy wstrząs?
Wszyscy mali ludzie wstali z krzeseł. Każdy wziął sobie szorstki, brązowy koc ze stosu złożonego pod wielkim stołem. Większość nie spuszczała oczu z Jasona, patrząc znacząco, kiedy owijała się w koce. Jason wstał i cofnął się kilka kroków, zaniepokojony dziwaczną zmianą w zachowaniu gospodarzy. Nie ufał atmosferze panującej w domu. Zachowanie karłów nagle wydało się groźne. Miał wrażenie, że mali ludzie rozbierają się pod wielkimi kocami.
Jak jeden mąż padli na kolana. Zacisnęli zęby i pięści. Kilkoro jęknęło.
– Nic wam nie jest? – zapytał Jason coraz bardziej zaniepokojony.
– Zaraz będzie po wszystkim – wykrztusił Peluthe.
Ich małe ciała zaczęły puchnąć. W miarę jak rozrost stawał się coraz wyraźniejszy, jęczeli i krzyczeli. Początek był powolny, ale potem zaczęli gwałtownie rosnąć. Kilkoro chwiejnie wstało; teraz byli wzrostu zwykłych ludzi. Peluthe i Retta przerośli Jasona. I nadal się powiększali.
Mając nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, Jason zarzucił plecak i śmignął do frontowych drzwi. Małe drzwiczki u podstawy większych zamknięto na klucz. Uderzył w nie ramieniem, ale nie drgnęły. Wielka ręka złapała go za ramię i cisnęła nim o podłogę. Peluthe, który miał osiem stóp wzrostu i nadal rósł, zablokował mu dostęp do drzwi. Krzywiąc się i kaszląc, złożył się wpół, a jego ciało rozdymało się coraz bardziej.
Spanikowany Jason obrócił się w koło. Nie było innych drzwi. Okna znajdowały się poza zasięgiem i były zatrzaśnięte. Schodów na piętro strzegli Deloa i Saul, których spocone ciała rozrastały się wszerz i wzdłuż. Jason widział teraz, że koce były tak naprawdę wielkimi tunikami.
Podbiegł do paleniska, przeskoczył nad jego gasnącymi węgielkami i przebiegł obok wielkiego kotła. Kamienie na tyłach komina były chropowate i źle dopasowane, oferując mnóstwo oparcia dla rąk. Pośpiesznie zerknął przez ramię i zorientował się, że niegdyś mali ludzie dręczeni ostatnim atakiem bolesnego rozrostu kończyli przemianę i stawali się potężnymi olbrzymami. Staruszek wstał. Jason nie sięgał mu już nawet do pasa.
Napędzany desperacją Jason wspiął się po czarnych od sadzy kamieniach, przekonany, że czeka go straszliwa śmierć, jeśli źle się złapie i spadnie. Dotarł do ciemnego gardła komina i wspinał się dalej, niepewny tego, jak wysoko mogą sięgnąć olbrzymy.
– Ucieka! – ryknął ktoś potężnym głosem.
– Za nim, matołku! – krzyknął ktoś inny.
W miarę jak Jason się wspinał, komin się zwężał. Wątpił, żeby olbrzymy zdołały wejść tu za nim. Usłyszał, że odciągnięto na bok kocioł.
– Szczypce! – warknął ktoś, kto znajdował się dokładnie pod nim. – Wspina się jak jaszczurka!
– Łap go!
Jason słyszał, jak dłonie drapią w kamienie tuż poniżej jego stóp.
– Nie mogę go dosięgnąć.
– No to się wespnij, durniu!
– Chcesz spróbować się tu wcisnąć?
Jason dotarł do wąskiej półki, gdzie komin lekko się wyginał. Zatrzymał się zdyszany i usiadł tam jak na ławce.
– Zejdź na dół, Matt – rozległ się chropawy kobiecy głos; to pewnie Retta, która siliła się, żeby zabrzmieć słodko. – Nie chcemy cię skrzywdzić.
– Musisz bardziej się postarać! – odkrzyknął Jason.
– A niech to! – krzyknęła kobieta. – Musiałeś tak ostro się z nim obejść?
– Myślałem, że przyparliśmy utrapieńca do muru.
– Dlaczego nikt nie pilnował paleniska?
– Kto by pomyślał, że pobiegnie w tamtym kierunku?
– Może uciec.
– Nie ucieknie.
Jason usłyszał, jak wielkie drzwi frontowe otwierają się i zamykają. Niedługo potem usłyszał, że dach zaskrzypiał. Był w pułapce.
– Hej, Matt! Tu Peluthe. Słyszysz mnie? – rozległ się głos z góry.
– Słyszę.
– Dlaczego nie skończysz tej niemądrej zabawy i nie zejdziesz? – przemawiał spokojnie Peluthe. – Nie możesz uciec. Obiecujemy, że zabijemy cię szybko. Nie będziesz długo cierpiał.
– Zastanów się – powiedział Jason. – Gdybyś był na moim miejscu, zszedłbyś? – Poprawił się na półce; nogi nadal miał spuszczone.
– Gdybym był rozsądny, to możliwe, że tak. Nawet jeśli przetrwasz tam do świtu, jest nas tylu, że z łatwością cię zabijemy. Mamy broń.
– Jesteście wielcy tylko nocą? – upewnił się Jason.
– Teraz już znasz nasz prawdziwy sekret – odpowiedział Peluthe. – Sam rozumiesz, że nie możemy pozwolić ci stąd odejść.
– Poza tym, już od wieków nie jedliśmy świeżego ludzkiego mięsa! – zawołał z dołu staruszek teraz bardziej basowym głosem.
– Obiecuję dochować tajemnicy. Może jednak puścicie mnie wolno? – spróbował Jason.
– W porządku – zgodził się Jep. – A teraz złaź.
– Mówię poważnie.
– Ludzkie mięso to rzadki delikates – wyjaśnił Jep. – Nie bierz tego do siebie, naprawdę robisz wrażenie porządnego chłopaka. Skoro wolisz, żeby cię nie zjedzono, mądrze byłoby trzymać się z daleka od tych lasów, a zwłaszcza od naszej wioski.
Jason spojrzał w milczeniu w dół komina. Naprawdę znalazł się w pułapce. Jego koniec był tylko kwestią czasu. Przynajmniej wysłał Tarka z wiadomością dla Gallorana, więc jego powrót do Lyrianu nie poszedł całkiem na marne.
– Bądź rozsądny – prosił Peluthe.
– Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotu – odpowiedział Jason, starając się, by w jego głosie nie zadźwięczał strach – ale zamierzam utrudnić wam złapanie mnie. Powinniście się wstydzić, że zapraszacie gościa do domu i próbujecie go zjeść.
– Jakieś propozycje? – zapytał Peluthe, nie zwracając się już do Jasona.
– Znajdź tyczkę – zasugerował ktoś.
– Wykurzyć go – warknął staruszek.
– Saul! – krzyknął Peluthe. – Zamień się tu ze mną miejscami. Schodzę.
Zrobiło się zamieszanie, słychać było różne głosy, ktoś wydawał polecenia, ktoś inny narzekał. Jason usłyszał ciężkie stąpanie. Para wielkich rąk zaczęła wrzucać drewno do kominka.
– Znajdź trochę zielonych gałęzi – polecił Jep. – Będzie więcej dymu.
Jason usłyszał, że frontowe drzwi otwierają się i zamykają.
Przyjrzał się półce, na której siedział. Jeśli wsunie nos w tylny kąt, siadając twarzą do ściany, i będzie oddychał przez koszulę, to może chwilę wytrzyma. Jednakże niezależnie od tego, jakich środków zaradczych się chwyci, w końcu się udusi. A jeśli zrobią wystarczająco wysoki stos, który będzie palił się dostatecznie mocno, to może nawet go ugotują! Jason wiedział, że powrót do Lyrianu może go zabić, ale w głębi ducha nie wierzył, że do tego dojdzie. A przynajmniej nie tak szybko!
W dole rzucono zielone konary na rosnący stos drewna.
Jason poklepał się po kieszeniach, rozważając możliwości. Miał pieniądze i klejnoty od Tarka, ale olbrzymy raczej nie dadzą się przekupić, skoro mogą zwyczajnie go zabić, a potem okraść jego zwłoki. Miał rękę Ferrina, ale nie było szansy, żeby rozsadnik znajdował się na tyle blisko, by mu przyjść z pomocą. Czy olbrzymy były wierne Maldorowi? Jeśli tak, to czy mógłby udawać, że jest rozsadnikiem, upuszczając rękę i zablefować, że wykonuje zadanie dla Maldora? Wątpił, czy olbrzymy się tym przejmą.
Peluthe znowu do niego zawołał, tym razem z dołu.
– Na pewno nie chcesz zejść? To nie będzie przyjemne.
– Już nie wspominając o tym, że dym popsuje smak – dorzucił Jep.
– Możemy ci zapewnić szybką śmierć – zaproponował Peluthe. – Godną i bezbolesną.
Jason zastanawiał się, czy powinien odpowiadać. Jego reakcje mogły ich tylko zachęcić do dalszych działań.
– Nie zawracaj sobie głowy udawaniem martwego – wtrąciła Retta. – Ściągniemy cię w taki czy inny sposób, nawet jeśli będziemy musieli wspiąć się do ciebie rankiem.
– Mam nadzieję, że będę smakował jak popiół – warknął Jason.
– Chłopak nie potrafi się bawić – gderał staruszek.
– Zaraz rozpalę w kominku – oznajmił Peluthe. – Nie przeszkadza mi, jak człowiek jest trochę przypieczony.
Jason patrzył, jak Peluthe pochyla się nad kłodami. Uderzał o siebie kamieniami, żeby wykrzesać iskrę. Cokolwiek Jason zamierzał, musiał zrobić to szybko.
– Weź węgielki z drugiego paleniska – zaproponował starzec.
– Już odgarnięto je na bok – odpowiedział Peluthe. – Nie są wystarczająco gorące.
Nadal uderzał kamieniami.
– Daj, ja to zrobię – upierała się Retta.
– Dam sobie radę. – Peluthe uderzał od kilku chwil, ale nadaremno.
– Ja to robię na co dzień. – Retta westchnęła.
– Dam sobie radę! – warknął Peluthe.
– Jestem sługą Maldora! – krzyknął w dół Jason. – Przybyłem tu z oficjalną misją.
– Trochę późno, żeby mówić o przyjaźni z Maldorem – odparł obojętnie Peluthe. – Nie miałeś pojęcia, czym jesteśmy, kiedy nas spotkałeś. – Sapnął poirytowany. – Dobra, Retta, ty rozpal ogień.
Jason uznał, że powinien wysłać Ferrinowi ostatnią wiadomość. Zdjął plecak i zaczął w nim grzebać.
– Ehm, Peluthe, Saul, mamy gościa – ostrzegła zaniepokojona kobieta. Być może Deloa.
Jason usłyszał kilka zduszonych okrzyków.
– Na wielkie demony ze świata Poza! – wykrzyknął Peluthe, odsuwając się od paleniska i znikając Jasonowi z pola widzenia.
– Wychodźcie! – krzyknął nagląco Jep. – Nie patrzcie na to!
Jason usłyszał ciężkie kroki olbrzymów na podłodze i za drzwiami. Potem zapadła cisza. Czy to był podstęp, żeby skłonić go do zejścia? Sztuczka, dzięki której nie będzie za bardzo uwędzony?
– Zejdź tutaj, Saul! – krzyknął z zewnątrz Peluthe.
– Dlaczego? – padło w odpowiedzi pytanie z okolic szczytu komina.
– Nie spieraj się. Zaufaj mi.
Jason usłyszał, że dach trzeszczy, a potem zapadła cisza. Po chwili oczekiwania uznał, że lepiej zostawić rękę w plecaku, więc zamknął go z powrotem. Zamek błyskawiczny zapiął się niezwykle głośno.
Jeśli olbrzymy tylko udawały, że wyszły, to rzucą się na niego, kiedy tylko wyjdzie z komina. Jeżeli naprawdę uciekły, Jason mógł tylko uznać, że jego sytuacja się pogorszyła. Co przeraziłoby dom pełen olbrzymów? Deloa wspomniała o gościu. Możliwe, że to ktoś przyjazny? Ktoś dobry?
Zagryzając wargę, Jason zerknął w dół komina. Palenisko pozostało puste. Niczego nie usłyszał.
– Halo? – zawołał cicho. – Jest tam kto? Ktoś, kto nienawidzi olbrzymów i lubi ludzi?
Cisza trwała nieprzerwanie.
Czas mijał. Jason wdychał węglowy odór w kominie. Zaczął się robić niespokojny. Scyzorykiem zadrapał pokryte sadzą kamienie, żeby przekonać się, czy zeskrobie czarną warstwę. Nie zdołał. Widoczny w górze nad wylotem komina zmierzch zaczął zamieniać się w noc.
Biorąc pod uwagę kłótnie, które słyszał wcześniej, Jason nie wierzył, żeby olbrzymy potrafiły zachować cierpliwość. Nie dość, że w domu zapadła cisza, to umilkła cała wioska. Mimo to czekał. Nie chciał, żeby zabiła go własna niecierpliwość.
Kiedy nad wylotem komina pojawiły się gwiazdy, na półce Jasona zrobiło się bardzo ciemno. Nasłuchiwał, żeby odkryć, co mogło przerazić olbrzymy, ale nie usłyszał niczego niezwykłego.
Stopniowo zaczął nabierać przekonania, że olbrzymy naprawdę wyszły. Pomyślał, że być może marnuje okazję do ucieczki. Obrócił się i zaczął po cichu schodzić kominem, wymacując oparcie palcami stóp i zatrzymując się czasem, żeby nadstawić ucha. Wokół nadal panowała cisza.
Niżej, tam gdzie komin się rozszerzał, Jason źle się chwycił i spadł na stos drewna. Zielone gałęzie złagodziły upadek, ale i tak udało mu się skręcić kostkę.
Sturlał się ze stosu opału i usiadł, masując nogę i rozglądając się po pokoju. Blada poświata wschodzącego księżyca wpadała między okiennicami.
Pośrodku pomieszczenia ujrzał ludzką postać.
Mrużąc oczy, Jason przyjrzał się nieruchomej sylwetce. Czuł przebiegające po plecach ciarki. Była wielkości zwykłego człowieka, ale z powodu mroku Jason nie widział szczegółów. Postać zamarła w doskonałym bezruchu.
Kostka już go mniej bolała, co sugerowało, że nie złamał jej ani nie skręcił. Ciemna postać się nie poruszyła. Cisza trwała.
Postać nie mogła przegapić jego upadku.
– Cześć? – szepnął Jason.
Tajemnicza persona nie zareagowała.
Jason przesunął się wzdłuż ściany, odsuwając się od paleniska. Ktokolwiek stał pośrodku pokoju, pozostał nienaturalnie nieruchomy – nie drgnął, nie przestąpił z nogi na nogę, nie poruszył głową, nie widać było nawet, żeby oddychał. Dotarłszy do kąta, Jason ruszył wzdłuż następnej ściany do drzwi.
Wielkie drzwi zostawiono uchylone, Jason pchnął je i wyszedł w noc. W wiosce panował bezruch. Żadne światło nie płonęło w oknach. Prawie okrągły księżyc, wielki i biały, wschodził nad czubkami drzew.
Lekko kuśtykając, Jason zszedł po schodach na szeroką ulicę. W oknie po drugiej stronie dostrzegł parę wielkich oczu. Natychmiast zniknęły, gdy ktoś schował głowę.
Jason odwrócił się, żeby spojrzeć na dom, który opuścił, i ujrzał, że mroczna postać stoi w milczeniu za drzwiami. Łapiąc gwałtownie powietrze, Jason cofnął się chwiejnie o kilka kroków.
W bezpośrednim świetle księżyca Jason dostrzegł, że postać naprawdę nie ma żadnych rysów. Wyglądała jak ludzki cień, tyle że trójwymiarowy. Księżycowy blask nie odbijał się od matowej powierzchni.
Jason stał i patrzył jak skamieniały. Czy to ten stwór śledził Tarka? Czy był to torivor? Jeśli tak, Jason rozumiał już, dlaczego ludzie porównywali te stwory z kształtem, jaki mogłaby przybrać śmierć. Nienaturalna obecność ciemnej postaci napełniła go przerażeniem.
– Czego chcesz? – spytał łamiącym się głosem.
Milcząca postać ani drgnęła.
Rozglądając się, Jason dostrzegł kolejną twarz chowającą się za oknem. Czymkolwiek ta rzecz była, olbrzymy nie chciały mieć z nią nic do czynienia.
Przełknął ślinę, czując, że zasycha mu w gardle.
Ruszył ulicą w stronę północnego krańca osady. Nadstawił ucha, ale nie usłyszał niczego, co świadczyłoby, że ktoś za nim idzie, chociaż jego własne kroki hałaśliwie zgrzytały na żwirze. Obrócił się gwałtownie i jakieś dziesięć kroków za sobą zobaczył cień stojący na drodze. Jakim cudem poruszał się aż tak cicho?
Jason odwrócił się i ruszył szybkim krokiem. Kiedy się obejrzał, stwór znowu stał niecałe dziesięć kroków za nim. Czy to była jakaś gra? Jason przyjrzał się złowieszczej postaci. Nie poruszyła się, nie groziła mu ani nic podobnego. W końcu znowu ruszył drogą, idąc tyłem, nie spuszczając oczu z czarnej persony, mając nadzieję, że pozostanie nieruchoma, dopóki on patrzy, ponieważ jeszcze nie widział, żeby się poruszyła. Ciemna postać zaczęła iść, zbliżając się z płynną gracją. Nie wydała żadnego dźwięku.
Odwróciwszy się, Jason pośpiesznie opuścił wioskę. Droga zamieniła się w zadbaną leśną ścieżkę, przecinającą las w kierunku północnym.
Jason raz za razem zerkał za siebie i zawsze odkrywał, że ciemny stwór stoi dziesięć kroków za nim. Przypomniał sobie, że Tark wspomniał o samotnych nocach, kiedy tajemniczy śledzący go stwór mógł zaatakować. Jednakże Tark nigdy nie widział prześladowcy wyraźnie. Dostrzegał go tylko przelotnie. Ten stwór nie zawracał sobie głowy ukrywaniem się.
Jason przystanął i spojrzał na postać, która go ścigała. Ciemna zjawa nie wykazywała żadnych oznak agresji. Jednakże, ujrzawszy reakcję olbrzymów, domyślał się, że może być niezwykle niebezpieczna.
Po paru godzinach Jason poczuł, że brak snu zaczyna mu ciążyć. Dzisiejsza noc była chłodniejsza od poprzedniej, ale w suchym ubraniu nie odczuwał zbytnio zimna. Znalazłszy pas trawy koło drogi, wyciągnął się i wcisnął kurtkę pod głowę. Czy stwór zabije go podczas snu?
Ogarnęło go przeczucie, że zjawa podkrada się do niego. Natychmiast usiadł i zobaczył, że postać stoi znowu jakieś dziesięć kroków od niego.
Leżał, rozmyślając gorączkowo i próbując uspokoić nerwy. Albo stwór go zabije, albo nie. Sam w lesie niewiele mógł na to poradzić.
Zerknął na stwora. Pozostał w tej samej odległości co wcześniej, nadal nieruchomy jak posąg.
– Czego chcesz? – spytał Jason.
Żadnej odpowiedzi.
– Czy to ty śledziłeś Tarka? Powinieneś go dalej śledzić. To on jest prawdziwym mózgiem tej operacji. Sio! Idź się schować.
Żadnej odpowiedzi.
– No dobra, to może ty postoisz na straży, a ja się prześpię? Trzymaj olbrzymy z dala od nas. Co ty na to? W porządku, w takim razie umowa stoi.
Jason czuł się trochę głupio, jakby rozmawiał z nieożywionym przedmiotem. Zwinął kurtkę w prowizoryczną poduszkę, zamknął oczy i w końcu zapadł w niespokojny sen.