Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbyt cicha namiętność to opowieść o spełnionej miłości i niemożliwej do zaspokojenia tęsknocie. Udając się w podróż przez wspomnienia, autor dokumentuje związek dwojga ludzi: ich sprawy codzienne, czułe gesty, słowa i myśli, wyprawy na praskie cmentarze, do wiedeńskich muzeów i do polskich szpitali, gdy inne plany przekreśliła choroba. Ta książka to przede wszystkim intymna rozmowa z ukochaną. Pisarz odmalowuje swój prywatny świat z onieśmielającą szczerością, nie po to jednak, by wystawić go na pokaz, ale żeby utrwalić i nie zapomnieć, żeby dzięki „prawdziwemu zmyśleniu” znów znaleźć się przy miłości swojego życia. Książkę polecić można każdemu, kto doceni poruszającą lekturę o tym, co znaczy kochać – w chwilach radosnych i przyjemnych, we wspólnych trudach i bólu, a także kiedy tej najbliższej osoby fizycznie nie ma już obok.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 161
Projekt okładki: EJ Design
Projekt graficzny środka, skład wersji do druku: EJ Design
Redakcja: Krzysztof Szudek
Korekta: Magdalena Mieczkowska
Przygotowanie wersji elektronicznej książki: Epubeum
Copyright © by Grzegorz Kozera 2023
Copyright © by Pan Wydawca 2023
ISBN 978-83-67473-29-3
ebook na podstawie wersji drukowanej (wyd. I)
Gdańsk 2023
Pan Wydawca Sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Dla Magdy
To się powtarza.
Budzę się w nocy, nie zakładam okularów ani nie włączam górnego światła, rozjaśniam mrok tylko podręczną latarką made in China, którą co wieczór kładę pod poduszkę, ten nawyk został mi z czasów, gdy żył jeszcze Floyd, nasz york, nie chciałem na niego nadepnąć, podążając w ciemności do lodówki albo łazienki, więc budzę się, idę w stronę kuchni z małą latarką w ręce i widzę, jak półnaga siedzisz przy kuchennym blacie, zaróżowiona skóra twojego ciała odcina się od czerni, która cię otacza, siedzisz przodem do zasłoniętego okna i robisz sobie makijaż, w ciemności nakładasz podkład, potem lekki puder na policzki, delikatnie malujesz usta i brwi, przeglądając się w okrągłym lusterku ustawionym na kuchennym blacie, i powinno mnie przecież dziwić, że po ciemku dobierasz kosmetyki odpowiednie do twojej twarzy, jakieś fluidy i cienie, na których zupełnie się nie znam, i robisz makijaż, a jednak nie dziwi. Podchodzę bliżej, wypowiadam twoje imię, ty milczysz, nie zauważasz mnie, nie odwracasz się do mnie, zajęta sobą, a wszystko, co teraz robisz, robisz bezgłośnie. Jeszcze jeden krok, kieruję punktowe światło latarki na ciebie i wtedy obraz momentalnie się rozprasza. Znikasz.
Innym razem widzę cię, jak w ciemności stoisz przy zlewie, tyłem do mnie, ale nie wiem, co robisz, nie słychać lejącej się wody, więc nie myjesz brudnych talerzy, po prostu stoisz nieruchomo wpatrzona w ścianę, jakbyś na coś czekała, wsłuchując się w ciszę, i znowu mówię twoje imię, i znowu nie reagujesz na mój głos, a gdy się zbliżam do ciebie i wyciągam rękę, historia się powtarza, momentalnie rozwiewasz się w mroku, można by pomyśleć, że nie chcesz, żebym cię dotknął.
Mój mózg bawi się ze mną, wiem to, a przynajmniej tak sobie tłumaczę. Tyle razy widziałem, jak się malujesz, siedząc przy oknie, iż ten widok wrył mi się w pamięć, mam go pod powiekami, wystarczy, że je zamknę i cię widzę. Chętnie przyglądałem się, jak robisz sobie makijaż, chociaż moja obecność trochę cię krępowała, a chwilami irytowała, nie patrz na mnie, mówiłaś, wstydzę się, jakbym nigdy wcześniej nie widział cię w negliżu, a widziałem tysiące razy, lubiłaś tak ubrana nieubrana chodzić po mieszkaniu, powtarzając: nie patrz na mnie, a ja i tak ukradkiem patrzyłem, syciłem oczy. Może ów nierzeczywisty nocny widok jest pareidolią, w końcu niektórzy ludzie widzą twarz na powierzchni Marsa, Matkę Boską na okiennej szybie lub korze drzewa, zdarzają się też i tacy, którzy są przekonani, że we włosach młodej królowej Elżbiety Drugiej na kanadyjskim dwudolarowym banknocie ukrył się diabeł. Dlatego ja w mroku albo półmroku, zaspany i bez okularów mogłem w tej pareidolii zwizualizować niewyraźną plamę nocnej poświaty jako twoją postać. Mogłem, a raczej chciałem to uczynić, może pragnąłem halucynacją złagodzić swoją tęsknotę. I w sumie nieważne, czy to pareidolia, iluzja czy złudzenie, ważne, że tego doświadczam.
Nie mogę też wykluczyć – mimo iż w podobnych kwestiach jestem więcej niż sceptyczny – że twój duch ukazuje mi się w nocy, przecież noc to najlepsza pora dla wszelakich zjaw i duchów, a zatem i dla twojego. Literatura – ta najważniejsza dla mnie ze sztuk, obok malarstwa i muzyki – jest pełna fantomów, przeróżne widziadła pojawiają się u Dantego i Szekspira, Bułhakowa i Dostojewskiego, Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego – wiadomo, w pierwszym rzędzie romantycy w nich gustowali, ten ich przeklęty mesjanizm i Polska Chrystusem narodów jak klątwy, które ciążą nad Polską do dzisiaj, liczba czterdzieści i cztery, idźcie wszyscy do cholery – poza tym u Wyspiańskiego i Ibsena, Poego i Dickensa, a mnie najbliższa jest Dolina Issy Miłosza, w której roi się od duchów zmarłych, a dlatego Miłosz, bo mimo nierzeczywistości Doliny był jednak poetą pewnie stąpającym po ziemi. I prawdę mówiąc, chociaż jestem sceptyczny, nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś mnie odwiedzała pod postacią ducha, żebym mógł z tobą rozmawiać, a nie jedynie mówić do pustego fotela, w którym zwykłaś czytać książki, słuchać muzyki i robić na drutach, mówić bez nadziei na jakąkolwiek odpowiedź. Wolałbym, żebyś przychodziła do mnie jako widmo, niż gdybyś miała nie pojawiać się wcale, nie bałbym się ciebie, ponieważ jestem przekonany, że nie chciałabyś mnie nastraszyć, zapewniałaś, że po śmierci nie będziesz trwożyć ani mnie, ani najbliższych. Podobnie jak z wiarą w duchy jest z moją religią, jestem agnostykiem, uważam, że nie ma dowodu, iż Bóg istnieje, i nie ma dowodu, że nie istnieje, a po naszej śmierci jest tylko nicość. Jak każdy chciałbym iść do nieba, zakładając, że jest jakieś niebo, sęk w tym, że nie chcę umierać, i o tym paradoksie pisał już Hłasko, nie odkrywam tu Ameryki. Ty nie wierzyłaś w życie pozagrobowe, los zbyt ciężko cię doświadczył, byś mogła wierzyć w miłosierdzie Boga, powtarzałaś, że tam na górze cię nie lubią, a ja w skrytości przyznawałem ci rację. Nie mówiłem tego głośno, gdyż ciągle żywiłem nadzieję, że jednak tam, na górze – jeśli istnieje gdzieś tam jakakolwiek Góra – w końcu cię polubią, nie spotkałem innej osoby, która by na to polubienie, na boską lub od Losu życzliwość bardziej zasługiwała. Kiedy zaś słyszę, że Bóg doświadcza cierpieniem tych, których kocha, dochodzę do wniosku, że lepiej wierzyć w dobrego człowieka niż wymyślonego przez ludzi Boga, który skazuje ich na cierpienie, a oni łykają to jak pelikan ryby, nie buntując się w żaden sposób, ponieważ w ciągu dwudziestu stuleci Kościół, strasząc ogniem piekielnym, wymusił na nich ślepe posłuszeństwo.
Dlatego ja wierzyłem w ciebie, ponieważ byłaś dobrym człowiekiem, wierzyłem ci, ponieważ byłaś uczciwym człowiekiem, pamiętam, jak bardzo przeżywałaś, gdy dostałaś mandat za jazdę autobusem miejskim bez biletu, a szukałaś go w torebce i zanim zdążyłaś wyciągnąć, podeszła do ciebie kontrolerka i powiedziała, że nie masz biletu, na nic się zdały tłumaczenia, że właśnie go wyciągałaś z torebki, nie upłynęła minuta, jak wsiadłaś do autobusu, ale baba była nieprzejednana i wypisała ci mandat. Czułaś się skrzywdzona, a jednocześnie byłaś wściekła na kanarzycę nastawioną na karanie, słuszne czy niesłuszne, pasażerów, widocznie premię miała liczoną od każdego ukaranego mandatem. Oczywiście natychmiast napisaliśmy do zakładu transportu miejskiego odwołanie, w którym zażądaliśmy sprawdzenia monitoringu, na szczęście w autobusie była zainstalowana kamera, po kilku dniach przyszła odpowiedź, że mandat był bezzasadny i został anulowany, nikt cię nie przeprosił, tobie nie chodziło o pieniądze, w sumie niewielkie, lecz o to, że ta kanarzyca bezpodstawnie zarzuciła ci nieuczciwość, a oszukiwanie kogokolwiek czy jakiekolwiek naciąganie w ogóle nie leżało w twojej naturze. Tobie ufałem bardziej niż samemu sobie, nie umiałaś i nie chciałaś kłamać, wiem, że nigdy byś mnie nie zdradziła, i nie chodzi mi wyłącznie o zdradę fizyczną. W pierwszym okresie naszego związku byłem o ciebie zazdrosny, nie podobało mi się, że faceci interesują się tobą, chcą się z tobą spotykać, zwłaszcza gdy dowiedzieli się, że jesteś świeżo po rozwodzie, a nie wiedzieli o naszym związku, złościłaś się na mnie, pytałaś, dlaczego ci nie ufam, przecież nie robisz nic złego, nikogo nie kokietujesz, i gdy minęło trochę czasu, zrozumiałem, że jesteś kobietą, która mnie nigdy nie zdradzi, ponieważ zdradzając mnie, zdradziłabyś samą siebie, sprzeniewierzyłabyś się wszystkiemu, co dla ciebie było ważne.
To, że byłaś właśnie taka, jak cię przedstawiam już na samym wstępie, to zasługa twoich rodziców, nie miałem okazji ich poznać, dobrych i mądrych ludzi, którzy wiedzieli, jak wychować swoje dwie córki, żeby w dorosłym życiu w sytuacjach, gdy nie wiadomo, jak się zachować, zachowywały się przyzwoicie. Nie każdy ma szczęście do takich rodziców, śmiem twierdzić, że większość ludzi nie ma, ty i twoja starsza siostra miałyście, często mówiłaś mi, że twoje dzieciństwo było dobre, dlatego jesteś, jaka jesteś. Dopiero kiedy dorosłem, uświadomiłem sobie, jak ważne jest szczęśliwe dzieciństwo dla naszego późniejszego życia, jak dziecięce traumy utrudniają, a nierzadko uniemożliwiają normalne funkcjonowanie, wszystkie moje psychiczne ułomności brały się z dzieciństwa. O ile poradziłem sobie, jeśli można tak to określić, ze swoim alkoholizmem, ponieważ od trzydziestu lat nie spożywam alkoholu w żadnej postaci, do tego stopnia, że unikam czekoladek z likierem i syropów choćby z minimalną dawką procentów, o tyle nigdy nie przepracowałem tego, że jestem dorosłym dzieckiem alkoholika. Niemal cała rodzina ze strony ojca, z wyjątkiem jego siostry Ireny, miała duże problemy z gorzałą – dziadek zmarł na marskość wątroby dziesięć dni przed moim urodzeniem, ojciec na raka jelita grubego – pijaństwo mojego ojca odbiło się na mnie, a nie przeszedłem, tak jak w przypadku uzależnienia alkoholowego, żadnej terapii psychologicznej, co w dorosłości bywało przyczyną mego pogubienia, nieśmiałości i niskiej samooceny.
Ale mniejsza ze mną, nie będę się użalał nad sobą, gdyż w historii, którą chcę opowiedzieć, ty jesteś ważniejsza, tylko że patrząc z drugiej strony, gdy piszę o tobie, muszę też pisać o sobie, bez mazgajstwa, nie ma wyjścia, w pewnym sensie przez lata byliśmy przecież jednością, wiele rzeczy, o których tu opowiem, dotyczyło nas obojga, nie umieliśmy bez siebie żyć, a teraz ja muszę żyć bez ciebie.
Planowałem napisanie zupełnie innej książki, mieszczącej się w tematyce, która mnie od dawna interesuje, a więc wojennej, w trzech swoich powieściach piszę o wojnie, ponieważ to ona wyzwala w ludziach najgorsze, ale i najlepsze cechy, o których oni sami nie mieliby pojęcia, gdyby nie wojna właśnie, więc pisanie z historycznego dystansu o ludziach w sytuacji zagrożenia jest dla autora interesujące, przynajmniej takie jest moje zdanie. Miała to być historia tużpowojenna, nawiązująca do mojej Trylogii niemieckiej, gdyż tak się złożyło, że moje trzy utwory traktujące o latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku, z akcją rozgrywającą się głównie w Berlinie i Niemczech, cieszyły się największą popularnością, przy czym popularność jest określeniem na wyrost, w każdym razie spotkały się z pewnym zainteresowaniem czytelników. Miała to być historia dziejąca się gdzieś w Górach Świętokrzyskich w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym, w fikcyjnym miasteczku Tychowie, o młodym człowieku w skórzanej kurtce, który zjawia się nie wiadomo skąd, aby dokonać zemsty na kilku miejscowych za zbrodnie, jakich się dopuścili podczas okupacji. Pierwsze zdanie brzmiało: W naszym miasteczku nie lubimy obcych. Według niektórych – ja też tak uważam – pierwsze zdanie jest ważne, jeśli nie najważniejsze: organizuje powieść, sygnalizuje czytelnikowi, czego może się spodziewać i tym podobne. Amos Oz poświęcił pierwszemu zdaniu w wybitnych powieściach cykl esejów Opowieść się rozpoczyna, dla mnie najlepszym pierwszym zdaniem jest to ze Stu lat samotności Márqueza, w tłumaczeniu Grażyny Grudzińskiej i Kaliny Wojciechowskiej, ale mówię o tym na marginesie. W przypadku mojej nienapisanej (jeszcze) książki, gdyby to było jedyne zdanie, można by o mnie powiedzieć, że jestem jak pan Joseph Grand z Dżumy Camusa, który nieustannie cyzelował pierwsze zdanie nigdy nie powstałej powieści, zdanie z wytworną amazonką w roli głównej, lecz w odróżnieniu od poczciwego Granda skroiłem więcej zdań, przy czym nie było ich wystarczająco dużo, aby uznać, że moja ósma książka prozatorska się rozwija. Do pisania zbierałem się długo i zebrać nie mogłem z różnych, z reguły błahych powodów, także z lenistwa, zbierałem się jak polski robotnik w czasach komuny do zrobienia czegokolwiek, odkładałem i przekładałem na potem, byłem zły na siebie, męczyło mnie to, a najbardziej pytania, które od czasu do czasu słyszałem: piszesz coś? pracujesz nad nową książką? a, kurwa, nic nie piszę i nad żadną książką nie pracuję, odpierdolcie się ode mnie, miałem ochotę odpowiedzieć, lecz naturalnie nie odpowiadałem, najwyżej zbywałem, że nową książkę mam ciągle w głowie i nie mogę jej zacząć, bo gdy zacznę, to wsiąknę na dobre co najmniej na rok, a pisanie książki jest ciężką pracą, również fizyczną, pisze się nie tylko głową, również całym ciałem, siedząc przed laptopem i stukając w klawisze, wszystko jedno komputera czy maszyny do pisania, autor napina mięśnie ramion, nóg i pleców, zwykle nie zdając sobie z tego sprawy, dopiero gdy po kilku godzinach wstaje od biurka, czuje fizyczne zmęczenie i potrzebuje rozprostować kości, i zwykle jest tak, że im więcej autor włoży umysłowego i fizycznego wysiłku w pisanie, im bardziej nagimnastykuje się nad zdaniami złożonymi współrzędnie i podrzędnie, tym łatwiej czytelnik przyswoi sobie książkę.
Aż wybuchła wojna w Ukrainie, ruskie dranie i łotry, nie, nie, to za łagodne określenia, ruskie skurwysyny jest właściwsze, więc ruskie skurwysyny na polecenie najważniejszego i największego u nich skurwysyna, największego nie wzrostem, ale swoim skurwysyństwem, można być wielkim skurwysynem małego wzrostu, znamy to z polskiego przaśnego podwórka, nie trzeba daleko szukać, zaatakowały niewinnych ludzi. I wtedy pomyślałem, że nie wolno mi napisać książki o fikcyjnych bohaterach, którzy ucierpieli w czasie wojny, nie wolno, nie godzi się, ponieważ za wschodnią granicą w tej chwili rozgrywa się realna tragedia, giną niewinni ludzie, kacapscy oprawcy mordują i gwałcą wszystkich, nie wyłączając dzieci, rabują wszystko, co się da, i oczywiście, oprócz zniszczeń, wszędzie zostawiają po sobie ekskrementy, znak rozpoznawczy tego budzącego wstręt narodu, więc tworzenie fikcji na podobny temat uwłaczałoby prawdziwym ofiarom wojny, która nigdy od tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku nie toczyła się tak blisko Polski. Zwykle jestem ironiczno-sarkastyczny, lecz w przypadku wojny w Ukrainie trudno o ironię i sarkazm, dlatego w tym momencie jestem śmiertelnie poważny. Okrucieństwo orków, gdyż tak ich nazywają Ukraińcy, dla wielu Europejczyków stało się koszmarnym objawieniem, ale nikt nie powinien być zaskoczony, wystarczy znać trochę historię, poczytać o Iwanie Czwartym Groźnym i jego oprycznikach, bestialstwa, jakich się dopuszczali, przekraczają wyobraźnię normalnego człowieka, ćwiartowanie i obdzieranie ze skóry to był, że się tak wyrażę, standard, poza tym kastrowanie, wbijanie na pal, palenie żywcem, gotowanie w oleju i smażenie na wielkiej patelni – to tylko część ich potwornego repertuaru tortur i uśmiercania. Car Iwan nie znosił najmniejszych przejawów demokracji, dlatego kazał zrównać z ziemią miasto Nowogród, a mieszkańców wybić w pień, natomiast w zadawaniu cierpienia, torturowaniu i zabijaniu odnajdywał sadystyczną przyjemność. To nie przypadek, że Stalin podziwiał Iwana Groźnego, obaj są z kolei wzorem dla Putina, którego zbrodnicza armia podąża krwawym szlakiem Armii Czerwonej, a sięgając jeszcze głębiej w przeszłość – samych opryczników.
Możliwe, że do ledwie rozpoczętej opowieści o młodym człowieku, który przyjeżdża znikąd do miasteczka w Górach Świętokrzyskich, kiedyś powrócę, lecz najpierw musi zakończyć się rozpętana przez Putina burza wojenna, a kiedy to się stanie, nikt w tej chwili nie wie, niewykluczone, że nadal będzie trwała, gdy postawię ostatnią kropkę historii, którą teraz właśnie snuję, albo nawet gdy ujrzy ona w formie książki światło dzienne, bo nie zanosi się, by ta wojna szybko się skończyła. Nawiasem mówiąc, jestem wdzięczny samemu sobie, że kultury rosyjskiej trochę liznąłem, że czytałem Puszkina, Dostojewskiego, Bułhakowa, Mandelsztama, Jerofiejewa, Jesienina, Majakowskiego i innych, że znam obrazy Riepina i ikony Rublowa, filmy Tarkowskiego, muzykę Czajkowskiego i Szostakowicza, a niektóre pieśni Wysockiego i wiersze Brodskiego – na pamięć, dlatego bojkot rosyjskiej kultury niespecjalnie mnie obszedł, co chciałem, poznałem wcześniej, a jeśli w najbliższych miesiącach czy latach nie zetknę się ze współczesnym rosyjskim dziełem, trudno, jakoś to przeżyję bez większego bólu, sportowców rosyjskich też nie muszę oglądać w akcji. Czeskiego barda Jaromíra Nohavicę bojkotuję od dwa tysiące dziewiętnastego roku, gdy przyjął order od Putina, wcześniej namiętnie słuchałem jego utworów i kupowałem płyty, miał szansę się zrehabilitować, gdyby po rosyjskiej agresji odesłał Putinowi medal, nie zrobił tego, pozostając szmaciarzem, więc z pewnym żalem skreśliłem go, nie ja jeden zresztą.
Potem nadeszła niedziela trzeciego kwietnia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, godzina osiemnasta trzydzieści, dzień i godzina, o których chciałbym zapomnieć, lecz których nie zapomnę do kresu swych dni, najstraszniejszy dzień i najstraszniejsza godzina mojego życia. Jak to mówią, w jednej chwili zawalił się mój w miarę poukładany świat, ziemia się pode mną rozstąpiła, a serce rozprysło się na sto kawałków, że zacytuję Nabokova. Przez kilka tygodni wątpiłem, czy cokolwiek będę jeszcze w stanie napisać, choćby marny wiersz, rozpacz i tęsknota odebrały mi chęć tworzenia. Ty niemal od zawsze towarzyszyłaś mojemu pisaniu, zwłaszcza gdy chodzi o prozę, byłaś pierwszą czytelniczką, również pierwszym redaktorem moich książek, krytycznym redaktorem, zarazem moją matką, kochanką i muzą, a wszystko, co pisałem, pisałem z myślą o tobie, kilka wierszy też napisałem dla ciebie. Więcej, w najważniejszych postaciach kobiecych występujących w moich powieściach była jakaś cząstka ciebie, nawet jeśli te bohaterki pozornie w ogóle cię nie przypominały, były w innym wieku, inaczej wyglądały, nosiły inne imiona, z wyjątkiem tajemniczej Weroniki z Białego Kafki, tutaj ty byłaś w stu procentach pierwowzorem i wyjawiam to publicznie po raz pierwszy, opisałem Weronikę tak, jakbym opisywał ciebie, miała na sobie długą, popielatą sukienkę, ściśle przylegającą do ciała, bardzo seksowną sukienkę albo inaczej: w tej sukience prezentowałaś się niezwykle seksownie. Ów widok na długo utkwił w mej pamięci, co ja mówię, ciągle cię pamiętam w popielatej sukience, podkreślającej twoją figurę modelki, przez lata powtarzałem ci, że jesteś wyjątkową lufą, na co ty odpowiadałaś żachnięciem i zaprzeczeniem, dopiero gdy uzupełniałem, że jesteś wyjątkową lufą w swojej kategorii wiekowej, zgadzałaś się, no, chyba że w mojej kategorii wiekowej, mówiłaś, i naprawdę przyciągałaś uwagę facetów, wysoka, smukła, z długimi nogami, zawsze wyprostowana, w ogóle nie miałaś tendencji do garbienia się, co przy twoim wzroście byłoby wytłumaczalne, dlatego trudno by było inaczej – każdy heteroseksualny facet musiał się za tobą obejrzeć, zresztą geje też cię lubili, łatwo ich rozpoznawałaś i oni wiedzieli, że ty wiesz i traktujesz ich orientację seksualną jako coś całkowicie naturalnego, wzbudzałaś zaufanie, otwierali się przed tobą, zwierzali z sekretów, opowiadali o swoich romansach, a ty słuchałaś ich, ponieważ umiałaś słuchać jak mało kto, i to też był powód, dla którego ludzie garnęli się do ciebie.
Ponadto miałaś cierpliwość, inaczej niż ja, do wysłuchiwania przeróżnych opowieści, którymi ludzie się z tobą dzielili, potrafiłaś też doradzić, co zrobić w konkretnej sytuacji, i najczęściej były to rady trafione, poza tym nie znałem bardziej empatycznej osoby niż ty, przejmowałaś się losem zupełnie obcych osób, znanych tylko z opowieści innych, im też byłaś gotowa pomagać, dlatego znajomi nazywali cię czasami matką Teresą z Kalkuty, co dla tej prawdziwej matki Teresy było komplementem, na który nie zasłużyła. Dużo mówić też lubiłaś, potrafiłaś z mało znaną ci osobą wejść w długą konwersację, łatwo nawiązywałaś kontakty, często byłaś dygresyjna, co od czasu do czasu ci żartobliwie wypominałem, dodając, że gdyby kobietom zabroniono mówić, świat długo by nie przetrwał, a ty się z tego śmiałaś, dodam, że twoja dygresyjność udzieliła mi się nie w mówieniu, lecz w pisaniu, co będzie widoczne w tej opowieści.
Wyznawałaś też zasadę, bliską i mnie, że kiedy biją słabszych, nie wolno zostać obojętnym, trzeba się za nimi ująć i nieważne, czy chodzi o rasę, płeć, orientację seksualną czy światopogląd, zawsze trzeba stanąć po stronie gnębionych i szykanowanych, to było naszym imperatywem, pisał o tym Karol Modzelewski, a Jacek Kuroń i Władysław Frasyniuk także wyznawali tę zasadę, tak samo jak wielu ludzi pierwszej Solidarności, oni byli dla nas moralnym drogowskazem, a na obecną Solidarność najlepiej spuścić zasłonę milczenia, dzisiaj pisanie o tym związku zawodowym, który stał się przybudówką partii rządzącej, jest poniżej godności każdego przyzwoitego człowieka, swoją drogą, dla opozycjonistów, którzy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych walczyli o normalną, demokratyczną Polskę, walczyli i siedzieli w więzieniu jako polityczni wrogowie komuny, musi być niezwykle bolesne, gdy widzą, jak ich ideały są obecnie deptane przez Prawo i Sprawiedliwość i popleczników tej cholernej partii, słusznie nazywanej zorganizowaną grupą przestępczą. A gdy wreszcie, niestety nie wiadomo kiedy, klika Kaczyńskiego zostanie odsunięta od władzy, wszyscy uczciwi ludzie w Polsce przyjmą to z niekłamaną ulgą.
Tak więc po kilku tygodniach, jakie upłynęły od trzeciego kwietnia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, od tego przeklętego dnia, zdałem sobie sprawę, że najlepsze, co mogę zrobić dla ciebie, to napisać książkę, z fabułą lub bez fabuły, inną od wszystkiego, co dotychczas napisałem, najbardziej osobistą z moich książek, zapewne odrobinę chaotyczną, gdyż pisaną emocjami, książkę – że użyję Pilchowskiego określenia – będącą prawdziwym zmyśleniem, w której będziesz główną bohaterką, występującą pod swoim prawdziwym imieniem: Magda, książkę, w której nie wszystkie sytuacje będą prawdziwe, natomiast ty najprawdziwsza, która nie będzie panegiryczna ani hagiograficzna, ponieważ tego byś nie zdzierżyła, książkę, której nie przeczytasz jako pierwsza ani w ogóle nie przeczytasz, nie powiesz mi, jak ją oceniasz, nic nie doradzisz, nie poprawisz jakichś koślawych zdań, które mogą mi się przytrafić, nie zrobisz tego wszystkiego w realnym świecie, gdyż z drugiej strony chcę wierzyć, że będziesz czuwała nade mną i nad moim pisaniem i w odpowiednim momencie podpowiesz – mimo że nie będę tego słyszał bezpośrednio od ciebie, ale twoje sygnały wysyłane z jakichkolwiek zaświatów odbierze mój mózg – w którym kierunku pójść, żeby uniknąć pułapek, jakie autor, czyli ja, w trakcie pisania zastawia na samego siebie, i wyłącznie ty będziesz wiedziała, co w mojej-naszej opowieści jest prawdą, a co zmyśleniem. Inaczej mówiąc, nie wierzę w życie pozagrobowe, a ze względu na ciebie chcę wierzyć, że jednak istnieje, bowiem wiara w transcendentność nadaje sens mojemu dalszemu życiu już bez twojej fizycznej obecności.
Mam świadomość, że inni, bardziej i mniej wielcy autorzy, pisali przede mną o miłościach swojego życia, wielu w poezji i prozie opiewało swoją zmarłą ukochaną Beatrycze, nie jestem więc oryginalny, w dzisiejszych czasach, gdy wszystko już było, oryginalność jest zjawiskiem niezwykle rzadkim i nie usprawiedliwiam w tym momencie samego siebie, lecz trudno, nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie poświęcił ci oddzielnej książki, gdybym nie napisał o naszej miłości i przyjaźni, nawet kosztem oryginalności. Więc let it be, jak śpiewają Beatlesi, a właściwie Paul McCartney, whisper words of wisdom: let it be, niech tak będzie.
Grzegorz Kozera (ur. 1963), prozaik, poeta i dramaturg. W dorobku ma cykl powieściowy Trylogia niemiecka, na który składają się: Noc w Berlinie, Berlin, późne lato i Króliki Pana Boga. Opublikował także powieści: Biały Kafka, Droga do Tarvisio i Co się zdarzyło w hotelu Gold. Ponadto wydał zbiór opowiadań Kuracja oraz siedem tomów poezji, m.in. Dzień, w którym umarła Sylvia Kristel. Jego sztuki teatralne zostały zebrane w książce Klub morderców i inne komedie ludzkie.