Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uczciwy i potwornie zmęczony glina
Śledztwo w sprawie zabójstwa pary licealistów toczy się mozolnie, brak podejrzanych, brak jednoznacznych tropów – zwykła policyjna codzienność, w której komisarzowi Przygodnemu coraz trudniej się odnaleźć. Wie jednak, że nie może się poddać. Nie on. Nie, kiedy morderca wciąż działa.
„Zbyt krótkie szczęście” to drugi tom serii o Marku Przygodnym, wrocławskim policjancie, który doskonale zdaje sobie sprawę, że życie to nie film i nie ma w nim happy endów.
Paweł Pollak – pisarz i tłumacz literatury szwedzkiej, autor między innymi Niepełnych, Kanalii oraz cyklu powieści kryminalnych o komisarzu Marku Przygodnym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Listopadowa szarówka spowijała alejkę przy ulicy Olszewskiego na wysokości sklepów ciągnących się niemal od pętli tramwajowej aż do poczty. Mimo że dochodziła dopiero czwarta po południu, wszystkie były zamknięte, a zatłoczony zwykle chodnik pusty. Za słupkami, gdzie wolne miejsce do parkowania o tej porze znajdywali najwięksi szczęśliwcy, stały wszystkiego ze trzy samochody. Święto.
Stanisława Wasiak zatrzymała się przy witrynie mięsnego, rozważając, co kupi następnego dnia dla Ciapka. I dla siebie na niedzielę. Emeryturę miała skromną, musiała oszczędzać. Ale nie krzywdowała sobie. Pierogi w miejsce schabowego czy serek zamiast wędliny były równie dobre, za to zdrowsze. A kiedy Ciapek z zapałem pałaszował wątróbkę czy nereczki, cieszyła się, jakby sama jadła. Jak wtedy, kiedy patrzyła na świętej pamięci Mieczysława. Zmarło mu się przez tę wątróbkę, serce nie dało rady, dwa zawały przetrzymał, ale trzeci go zmógł. A i tak lekarze mówili, że przy swojej nadwadze z dwóch pierwszych cudem wyszedł. Ale co chłop sobie życia użył, to jego. Bo i chudzielca do grobu w końcu złożą i wyjdzie na to, że na darmo się umartwiał.
Tylko że często ckniło się jej za mężem. Ciapek był kochany, ale przecież nie podziękuje, że mu smakowało, nie przeczyta po obiedzie gazety, nie opowie jej, co w świecie słychać, i nie skomentuje, że politycy są skorumpowani. Nawet chciała sprawdzić, co to znaczy, ale nie znalazła tego słowa w encyklopedii. Pewnie jakieś nowe, a encyklopedię miała starą, jeszcze po rodzicach. Jej Miecio był taki mądry, znał te nowe słowa.
Oderwała się od witryny i pociągnęła za sobą Ciapka, który ruszył bez protestów, musiały przez szybę nie przebijać żadne zapachy, a dla psa wąchać to jak dla człowieka widzieć. Miecio tak kiedyś powiedział. Westchnęła, ale bardziej dla przyzwoitości, bo akurat dzisiaj z nim pobyła, to i tęsknota wielka ją nie chwytała. Grób oporządziła, świeże kwiaty dała, znicze, jak się należy na pierwszego listopada. Nawet się specjalnie do bramy wróciła, żeby zniczy dokupić, co by Olczykowa nie miała więcej, ten jej stary był przecież głupi jak but.
Poczuła opór smyczy i przystanęła przed schodkami piekarni, pozwalając ratlerkowi rozkraczyć się i wysunąć zad. Kiedy cierpliwie czekała, aż się wypróżni, dostrzegła w okolicy poczty żółte kamizelki strażników miejskich. To ją trochę zaniepokoiło, podobno był przepis, że po psie trzeba posprzątać. Olczykowa coś mówiła. Że niby brudne i niehigieniczne. Fircyki się teraz porobiły, u nich na wsi za stodołę się chodziło i nikt się jakoś nie pochorował, że trochę tam tego leżało, a kiedy z rodzicami do Wrocławia w ramach awansu społecznego przyjechała, to i świniaka mieli w wannie, i kur parę, i przecież zwierzaki nie miały zatkane, a jej nic nie dolegało. To właśnie od tej czystości co drugie dziecko teraz alergiczne. Wnuczka Olczykowej na wszystko uczulona, nawet na Ciapka.
Patrol skierował się w jej stronę, czym przestraszył ją już nie na żarty, na szczęście strażnicy szli nieśpiesznie, więc zdążyła oddalić się od sporego pagórka, który Ciapek zostawił – skąd w małym psie tyle się tego zbierało? – i dla pewności przeszła na alejkę. Obejrzała się niespokojnie, bo mimo jej manewru, musieli zobaczyć, co leży na chodniku i czyja to zasługa. Ale minęli piekarnię obojętnie i skręcili w stronę parku nadodrzańskiego. Musiała Olczykowa coś pokręcić z tym przepisem.
Nie odważyła się jednak wrócić przed sklepy, tylko poszła dalej alejką. Na wysokości przystanku autobusowego ławeczkę zajmowała para nastolatków, dziewczyna siedziała chłopakowi na kolanach i obejmowała go rękoma za szyję. Chyba się całowali. Sodoma i gomora. Żeby tacy młodzi publicznie. Co za czasy. Ona z Mieczysławem to dopiero po ślubie, jak należy i jak przyzwoitym ludziom przystało. I ile to trwa! Zassali się czy co? Rozdrażniona spuściła Ciapka ze smyczy – Olczykowa mówiła, że pies też nie może wolno biegać, ale pewnie z tym bieganiem jest jak ze sprzątaniem – a kiedy zgodnie z jej przewidywaniami zainteresował się ludźmi (innych nie było, więc musiał podbiec właśnie do tej pary), podeszła, że niby chce go zabrać. Powinno im to przeszkodzić w tym bezwstydnym całowaniu się, bo choć wyraźnie wstydu za grosz nie mieli, przecież musi być nieprzyjemnie, jak kto obok stoi. Ale nie zmienili pozycji ani odrobinę, zakochani tak, że świat dokoła nie istniał. I ogarnęła ją złość, że mają to, czego ona nie miała, też kochała się w takim jednym i chciała, żeby ją całował, ale gołodupiec był i ojciec powiedział, żeby lepiej wzięła Mieczysława. Posłuchała, nie wyszła na tym źle, ale nigdy nie ciągnęło jej tak do niego, jak tę dziewuchę, żeby przywrzeć do ukochanego na amen i już się od niego nie oderwać. I w tej złości na własne wybory położyła jej rękę na ramieniu i pociągnęła. Dziewczyna nie poderwała się przestraszona czy rozgniewana, nie zawołała „co pani robi?”, tylko osunęła się bezwładnie na ławkę, odsłaniając twarz chłopaka. Na Wasiakową spojrzały jego oczy: szeroko otwarte, nieruchome. I w tej chwili dotarło do niej, że właśnie dotknęła trupa, a drugi się w nią wpatruje. Zaniosła się histerycznym krzykiem.
Pierwszolistopadowy spokój prysł, w uliczce zaparkowały radiowozy i ford transit ekipy technicznej, karawan wjechał w samą alejkę, na biało-niebieską taśmę odgradzającą miejsce znalezienia zwłok napierał tłum gapiów. Prokurator Jarosław Kania, który wysiadł z cywilnego samochodu i przywitał się z komisarzem Markiem Przygodnym, spojrzał na nich z niechęcią.
– Niech mi pan powie, czym oni się różnią od tego średniowiecznego motłochu, który gnał na miejsce egzekucji. Wieki mijają, a człowiek wciąż tak samo prymitywny. Ostatnio czytałem Obłok Magellana, w którym Lem stawia tezę, że za następne dziesięć stuleci całe ziemskie społeczeństwo będzie myśleć i postępować racjonalnie. Kiedy widzę takie sceny, to nabieram poważnych wątpliwości, czy owa prognoza jest trafna. Polecam panu tę powieść, znalazłem w niej jedno z najbardziej uspokajających wyjaśnień, dlaczego musimy umrzeć. To tak à propos dzisiejszego dnia.
Przygodnego trochę dotknęło, że prokurator z góry założył, że książki nie zna. Owszem, Obłoku Magellana nie czytał, ale…
– Sięgnę. Zwłaszcza że Lema przeczytałem właściwie całego, ten tytuł mi umknął.
Kania spojrzał na komisarza z pewnym podziwem, bardzo cenił Przygodnego, uważał go za wyjątkowo inteligentnego policjanta, ale akurat policjanci nie kojarzyli mu się z lekturami. W każdym razie nie z beletrystyką. Nie zamierzał się jednak do tej trochę lekceważącej oceny przyznawać.
– Pewnie dlatego, że Lem blokował wznowienia, bo oddał w tej powieści pewien trybut komunistom. Ale gdyby artyści szli wtedy tylko na takie ustępstwa, to naprawdę nie mieliby się dziś czego wstydzić.
Podczas tej rozmowy dotarli do ofiar, przy których znajdowali się już lekarz sądowy Józef Małecki i asystent Przygodnego Robert Gajda.
– Witam panów. – Patolog nie podał im ręki, bo miał nałożone rękawiczki i dotykał już zwłok. – Wszystkiego najlepszego!
– Z jakiej okazji? – zdziwił się Kania.
– Święta zmarłych.
– Ale my żyjemy! – zaprotestował prokurator.
– Tylko chwilowo, jak wszyscy zresztą – oznajmił z ponurą miną Małecki. – Tu najlepszy dowód – pokazał na martwą parę nastolatków.
– Co z nimi? – zapytał Przygodny, mając nadzieję, że lekarz wyczerpał swój zasób sarkazmów na te oględziny. – Ktoś ich tak posadził?
– Nie, w tej pozycji ich zastrzelił. Tak przynajmniej na moje oko mówią plamy krwi. To znaczy, dziewczyna musiała być wyprostowana, osunęła się potem, może przewrócił ją ten, kto ich znalazł.
Przygodny spojrzał pytająco na aspiranta, czy ma jakąś wiedzę w tej sprawie.
– Chyba się zgadza, ta staruszka, co ich znalazła… nawiasem mówiąc, to jej zawdzięczamy aż tak duże zbiegowisko, darła się jak zarzynana, z pół dzielnicy ją słyszało, na szczęście w pobliżu byli strażnicy miejscy i odepchnęli ludzi, bo by nam wszystko zade…
– Co z tą staruszką, Robert?
Przygodny, jak często, musiał napomnieć aspiranta, żeby wrócił do właściwego wątku.
– No przecież mówię, doznała szoku, więc nie udało się jej przesłuchać, ale z tego, co bezładnie opowiadała, można było wywnioskować, że faktycznie dotykała zabitych.
– A gdzie ona teraz jest? – zapytał komisarz, nie widząc, by któryś z funkcjonariuszy rozmawiał z jakąś starszą panią.
– Zabrało ją pogotowie. Inaczej mielibyśmy trzecie zwłoki. Choć w innym wieku – popatrzył na zabitą parę. – Ech, takich młodych to szczególnie żal.
– Personalia? – Komisarz uznał, że formalne słownictwo najlepiej odgoni atmosferę refleksji. Nie byli tu po to, by dumać nad nieuchronnością ludzkiego losu, nad marnością życia, tylko mieli ująć zabójcę.
– Nie znalazłem przy nich dokumentów, ale sprawca nie zabrał komórek, więc nie będzie problemów z identyfikacją.
Zostawienie komórek wykluczało też motyw rabunkowy, co potwierdziła dalsza relacja Gajdy.
– Nie zabrał im kluczy, więc raczej nie ukradł dokumentów, żeby później obrobić mieszkania, tylko po prostu nie mieli ich przy sobie. Chłopak ma portfel, w którym jest dwieście złotych, dziewczyna tę torebeczkę, ale są w niej tylko kosmetyki.
– Od dawna nie żyją? – Przygodny zwrócił się do patologa, widząc, że ten mierzy temperaturę ciał.
Małecki chyba rzeczywiście wyczerpał swój zasób sarkazmów, bo zamiast wygłosić jakąś kąśliwą uwagę, spojrzał na zegarek i policzył w myślach.
– Powiedziałbym, że zgon nastąpił między wpół do trzeciej a czwartą.
– O której ich znaleziono? – tym razem pytanie było skierowane do Gajdy.
– Zaraz po czwartej.
Przygodny pokiwał głową, że to pasuje. Znał tę część Biskupina, bo w pobliżu mieszkała jego córka. W dzień świąteczny chodziło tędy mało ludzi, więc zabójca mógł wyczekać na dogodny moment do oddania strzałów, ale pojawienie się kolejnego przechodnia było kwestią minut i odkrycie zwłok musiało nastąpić dość szybko. Najpewniej maksymalnie w ciągu pół godziny.
Zbliżył się do ofiar i poszukał wzrokiem otworów wlotowych po kulach, kierując się wcześniejszą informacją patologa, że oboje zostali zastrzeleni. Chłopak otrzymał postrzał w tył głowy, dziewczyna w czoło. Przygodny spróbował odtworzyć przebieg zdarzenia. Młodzi się całowali i nie zauważyli, jak ktoś podszedł do nich przez trawnik. Zabójca strzelił do chłopaka. Z pistoletu z tłumikiem, bo huk nie przeraził dziewczyny, nie poderwała się, nie rzuciła do ucieczki. Odgłos wytłumionego strzału nie jest jednak znany przeciętnemu człowiekowi, więc musiała odchylić głowę, żeby ustalić, co usłyszała. W tym momencie pocisk trafił ją w czoło. Dostrzegł, że technicy przynajmniej co do kierunku, z którego nadszedł zabójca, tak samo ocenili sytuację, bo intensywnie szukali śladów na trawie.
Przyjrzał się bliżej martwej. Mogła mieć szesnaście, siedemnaście lat, była bardzo ładną, szczupłą szatynką o piwnych oczach, delikatny makijaż i lekko wydłużone rzęsy podkreślały jej urodę. Chłopak też był przystojny, markowe ubrania wskazywały, że oboje pochodzili z zamożnych rodzin. Czy ktoś im pozazdrościł szczęścia i życiowego uprzywilejowania?
Przygodny otrząsnął się z tego pytania, na formułowanie teorii dotyczących motywu było jeszcze za wcześnie.
Dziewczyna miała rozpiętą kurtkę (chłopak też, pewnie chcieli być bliżej siebie ciałami) i komisarz dostrzegł wypchaną kieszonkę przeznaczoną na komórkę. Najwyraźniej Gajda zostawił wyjęcie telefonów przełożonemu. Przygodny wyłuskał srebrną nokię i przejrzał listę kontaktów. Żadna osoba oznaczona akronimem ICE (In case of emergency), do której należy zadzwonić w razie wypadku czy nieszczęścia, na niej nie figurowała, ten system w Polsce się nie przyjął. Ale jeśli chodzi o młodych ludzi nie był tak bardzo potrzebny, zwykle mieli wpisane w telefonie „mama”, „tata” albo, w przypadku gorszych relacji, „stara”, „stary”. Dziewczyna miała dobre relacje z rodzicami, ale Przygodny zadzwonił najpierw do niejakiego „Miśka”. Zgodnie z jego przewidywaniami odezwała się komórka zabitego, którą miał w kieszeni spodni. Komisarz sięgnął po nią i sprawdził, kogo anonsuje wyświetlacz. Chłopak, jak to chłopak, nie był aż tak romantycznie usposobiony i Przygodny odczytał imię: Żaneta.
– Nienawidzę tego – mruknął, bo nie miał już nic do zrobienia, co odwlekłoby telefon do rodziców Żanety. Jak zwykle stanął przed dylematem, do kogo najpierw zadzwonić. Chyba musiał ustalić sobie jakiś system, typu w dni parzyste do matek, w nieparzyste do ojców, bo dobrego rozwiązania nie było. A skoro tak, to mógł go od razu wprowadzić w życie. Wziął swoją komórkę, przepisał numer ojca z książki telefonicznej Żanety i wcisnął zieloną słuchawkę. Nowicjusze i bezmyślni głupcy dzwonili bezpośrednio z komórki ofiary i kiedy odbierający w miejsce ukochanego głosu słyszał „policja”, już wszystko wiedział.
– Dąbrowski, słucham.
Czyli najprawdopodobniej personalia pierwszej ofiary poznali. Żaneta Dąbrowska.
– Dzień dobry. Komisarz Przygodny z Komendy Wojewódzkiej. Chciałbym z panem porozmawiać w sprawie pańskiej córki Żanety.
– Jezu, co zbroiła?
Przygodny nieco odetchnął, że skojarzenie z policją poszło w tę stronę, lekko zresztą zasugerowaną użytym przez niego sformułowaniem. Dawał im jeszcze pół godziny normalnego życia, bo nawet dziecko w więzieniu to jest drobnostka w porównaniu z dzieckiem w trumnie, potem ich świat miał runąć. Nie on go zniszczył, ale czuł się współwinny.
– Osobiście, jeśli można. Gdzie pana zastanę?
– W domu jestem.
Dzień świąteczny ułatwiał sprawę, w domu była pewnie też matka, normalnie komisarz musiał się trochę nagimnastykować, by sprowadzić rodziców w jedno miejsce, nie ujawniając wcześniej, o co chodzi i nie wzbudzając najgorszych podejrzeń. A w miarę możliwości należało taką wiadomość przekazać obojgu naraz. Choćby po to, by mogli się nawzajem wesprzeć.
– Adres?
– Spółdzielcza, numer dwa.
To było zaraz obok. Od najpotworniejszej wiadomości życia dzieliło ich nie pół godziny, a co najwyżej piętnaście minut.
– Za kwadrans będę u państwa.
Rozmówca nie sprostował, że jest sam, czyli rzeczywiście można było liczyć na obecność obojga rodziców.
– Dajcie mi dobre zdjęcia tych dwojga – Przygodny zwrócił się do techników. Nie musiał precyzować, że chodzi mu o zdjęcia, na których podstawie krewni mogli zidentyfikować ofiarę, miał do czynienia z doświadczoną ekipą. Fotograf pochylił się nad ławką, pstryknął kilka ujęć, kontrolując ich jakość na wyświetlaczu.
– Papier i elektronika jak zwykle?
– Tak, daj mi wydruk i prześlij zdjęcie na moją komórkę.
Fotograf poszedł do forda transita, który mieścił cały potrzebny sprzęt kryminalistyczny, w tym podręczną drukarkę.
– Robert! – komisarz, dostawszy fotografie do ręki, zawołał podwładnego. – Chodź ze mną.
Aspirant zbliżył się z ociąganiem, na jego pucołowatej twarzy pojawiła się bladość, którą podkreśliła jeszcze czarna bródka.
– Do rodziny? – trafnie odgadł zamierzenia Przygodnego. – Psyche mi przy tym siada. Nie mógłbym się za świadkami rozejrzeć?
– To robota posterunkowych. Chodź, chodź, musisz się hartować, kiedyś zajmiesz moje miejsce i co wtedy?
Gajdę perspektywa tego awansu niezbyt przekonała, ale nie miał wyboru. Musiał pogodzić się z tym, że praca policjanta w wydziale zabójstw to nie tylko szybka jazda samochodem na sygnale, którą uwielbiał, i zakuwanie przestępców w kajdanki, ale także rozpacz i łzy krewnych na wieść o śmierci bliskich.
Minęli tory tramwajowe i weszli w ulicę Spółdzielczą, zabudowaną po obu stronach dwukondygnacyjną szeregówką. Mieszkanie Dąbrowskich znajdowało się prawie na samym końcu, przed przecznicą, za którą mieściła się szkoła. Zadzwonili domofonem i weszli po schodach. Uchylone drzwi wskazały im właściwy numer, ale lokator je przytrzymywał, jakby nie był pewien, czy chce wpuścić ich do środka.
– Pan Dąbrowski? Dzień dobry, to ja do pana dzwoniłem – komisarz pokazał blachę – a to mój asystent, aspirant Gajda. Możemy wejść?
– Ale co się stało?
– Wolelibyśmy nie rozmawiać na klatce.
Gospodarz usunął się i zaprowadził ich do pokoju. Na kanapie siedziała wyraźnie przerażona kobieta. Przygodny uświadomił sobie, że ona już wie, matki wyczuwają takie rzeczy. Kiedy tu szli, komórka dziewczyny dwukrotnie zadzwoniła, a na wyświetlaczu pojawiło się słowo „mama”. Nie odebrał, żeby nie ujawnić w ten sposób tego, co należało powiedzieć osobiście, ale też nie odrzucił połączenia, żeby nie robić im fałszywej nadziei.
– Napiją się panowie kawy albo herbaty? – podniosła się, jakby uświadomiła sobie, że gośćmi trzeba się zająć, albo w jakimś irracjonalnym przekonaniu, że jeśli nie zaniedba rutynowej grzeczności, to świat nie ma prawa wypaść z utartych kolein.
– Nie, dziękujemy. Proszę usiąść, pan też.
Przygodny popatrzył na nich, jak wzięli się za ręce, para na oko pod czterdziestkę, ale musieli mieć kilka lat więcej, pewnie byli w jego wieku, ale dbanie o zdrowie i sylwetkę zrobiło swoje, inteligencka rodzina (o czym świadczyły półki zapełnione książkami), w której dziecko pojawia się nie w wyniku wpadki, a dopiero gdy wszystko jest przygotowane na jego przyjście, kiedy rodzice ukończyli studia, znaleźli dobrą pracę, dziecko oczekiwane, wypieszczone, wychuchane…
– To jest Żaneta? – wskazał na dużego formatu zdjęcie ustawione na regale. Musiało zostać zrobione rok czy dwa lata wcześniej, ale nie ulegało wątpliwości, że przedstawia dziewczynę, której zwłoki pewnie w tej chwili wkładano do foliowego worka i metalowej trumny, żeby je przewieźć do Zakładu Medycyny Sądowej.
– Tak.
– Mają państwo jeszcze jakieś dzieci poza Żanetą?
– Nie.
Czy to coś zmieniało na gorsze? Czy gdyby jego Asi, nie daj Boże, coś się stało, on cierpiałby mniej, bo zostawał Michał? Nie wierzył, że w takim momencie mogła to być jakakolwiek pociecha.
– Przynoszę, niestety, bardzo złą wiadomość. Państwa córka padła ofiarą przestępstwa. Nie żyje.
Chwila milczenia i…
– Nie, to nie może być prawda. To jakaś pomyłka!
Taka była zazwyczaj pierwsza reakcja. Człowiekowi ciężko uwierzyć w okrucieństwo tego świata.
– Niestety, nie pomyłka. Mam tu zdjęcia waszej córki, miały mi posłużyć do jej zidentyfikowania przez państwa, bo mogło się zdarzyć, że komórkę Żanety miała przy sobie inna dziewczyna. To bardzo mało prawdopodobne, ale nie możemy informować rodziców o śmierci dziecka, nie mając stuprocentowej pewności. – Przygodny nie musiał oczywiście wprowadzać ich w te policyjne niuanse, ale wiedział, że w takiej sytuacji potrzebne są słowa, mało ważne jakie, byle mówić, dać coś, na co trzeba odpowiedzieć, czego można się przytrzymać, by nie spaść w czarną otchłań. – Nie pokazałem ich państwu, bo rozpoznałem Żanetę na tym zdjęciu – wskazał fotografię na regale.
– Chcemy je zobaczyć.
– Są dość drastyczne, a teraz to już nie jest konieczne.
– Chcemy je zobaczyć!
Sprzeciw był bezcelowy.
– W porządku. Wasza córka została zastrzelona, więc nie jest zmasakrowana, ale postrzał dostała w czoło, przez co widok i tak będzie dla państwa wstrząsający, proszę się nań przygotować. Można?
Popatrzyli na siebie, a potem kiwnęli głowami, że są gotowi.
Przygodny położył na stole jedno ze zdjęć zrobionych przez technika, uznając, że nie musi od razu wykładać całego wachlarza.
– O Jezu!
Straszna prawda się przebiła, nawet laik musiał dostrzec, że fotografia nie przedstawia żyjącej osoby.
– O Jezuuu!
To był ojciec. Łapał się za włosy, krył twarz w dłoniach, krzyczał, potem osunął się na podłogę i kiwał się w przód i w tył jak muzułmanin odprawiający modły.
– Jezuu, moja Żanetka! – rozpłakał się.
Policjanci patrzyli bezradnie na ten ból. Zwykle tak reagowały matki, mężczyźni pozornie spokojniej, starali się być podporą dla małżonki. Oczywiście było to tylko nieuzewnętrznianie uczuć, spustoszenia w środku okazywały się straszliwe i wielu już się po takiej tragedii nie podnosiło. Amerykańskie badania pokazywały, że w rodzinach ofiar to mężczyźni częściej popadali w depresję czy alkoholizm, rzadziej niż kobiety wracali do normalnego życia, a czasami decydowali się je zakończyć. Morderca nigdy nie zabijał jednej osoby, zostawiał za sobą znacznie więcej trupów, żywych trupów.
– Robert, przynieś szklankę wody – polecił komisarz.
Wbrew jego oczekiwaniom kobieta nie zerwała się, nie zadeklarowała, że przyniesie, siedziała jak zesztywniała na kanapie, po twarzy ciekły jej łzy i Gajda musiał sam znaleźć kuchnię.
– Robert, dwie! – krzyknął do niego Przygodny.
– Okej.
Podali wodę rodzicom Żanety, niemal zmuszając ich do wypicia kilku łyków. Żeby musieli skupić się na jakiejś codziennej czynności. Gajda pomógł mężczyźnie usiąść z powrotem na kanapie.
– Ogromnie państwu współczuję i nie mówię tego jako policjant, tylko jako ojciec.
Chyba nawet nie usłyszeli tej jego deklaracji.
– Muszę zadać kilka pytań, z którymi niestety nie mogę zaczekać. Są państwo w stanie odpowiedzieć? Jeśli nie, wezwę lekarza, który poda coś na uspokojenie.
Ta zapowiedź chyba ich przestraszyła, zmusiła do stawienia czoła sytuacji, jakby nie chcieli, żeby ktoś jeszcze patrzył na ich nieszczęście.
– Nie trzeba lekarza, mamy środki uspokajające w domu.
– Gdzie?
– Przyniosę – tym razem kobieta się podniosła, poszła do kuchni i wróciła z listkiem relanium, jeśli Przygodny dobrze dostrzegł, podała mężowi i sama też zażyła.
– Żaneta nie zginęła sama – powiedział komisarz, nie czekając, aż lekarstwo zadziała – był z nią jakiś chłopak, bardzo możliwe, że go państwo znają. Niestety, muszę znowu narazić państwa na przykry widok i pokazać zdjęcie, ale nie mam wyboru, musimy go zidentyfikować.
Kiwnęli głowami, że rozumieją tę konieczność.
Ale przyjęli te nowe fotografie niemal obojętnie, czemu trudno było się dziwić. Kiedy człowieka dotyka jedno z najgorszych nieszczęść, skupia się na sobie, nie stać go wówczas na empatię.
– To Patryk.
– Zna pani nazwisko?
– Szot… kiewicz, Szotowski?
– Nie, po prostu Szot – pomógł jej mąż. – Patryk Szot. Kolega Żanety.
– Kolega?
– Chodzili ze sobą – żona była lepiej zorientowana w życiu uczuciowym córki. – Kolega z klasy.
– Z której?
– Drugiej licealnej. Tu w jedenastce obok. Też uczęszczaliśmy do tego liceum, tam się poznaliśmy i może nasze dobre sentymentalne wspomnienia sprawiły, że i Żaneta wybrała tę szkołę.
– Jaką była uczennicą? – zapytał komisarz, choć domyślał się odpowiedzi.
– Bardzo dobrą, nie sprawiała żadnych kłopotów.
– A ten Patryk?
– Chyba też. Dokładnie nie wiem. Myśli pan, że ich… śmierć – jeszcze to słowo w odniesieniu do córki było przeraźliwie trudne do wymówienia – miała jakiś związek ze szkołą? Kto to mógł zrobić? Kto robi takie potworne rzeczy?
– Nic jeszcze nie wiemy, na razie musimy wyrobić sobie obraz sytuacji. A czy państwu przychodzi do głowy ktoś, kto mógłby nastawać na życie waszej córki?
Zgodnie z jego przewidywaniami nie potrafili nikogo takiego wskazać, rodzice o kłopotach dzieci dowiadywali się zwykle ostatni, ale pytanie należało do rutynowego zestawu i musiał je zadać, bo raz na jakiś czas zdarzało się, że odpowiedź naprowadzała śledztwo na właściwe tory.
– Ciało córki będzie znajdowało się w Zakładzie Medycyny Sądowej przy ulicy Mikulicza-Radeckiego 4, ale zostanie wydane dopiero, kiedy prokurator uzna, że nie jest potrzebne do dalszego śledztwa. – Przygodny świadomie unikał mówienia o sekcji zwłok. Położył na stole swoją wizytówkę. – Jeśli będą mieli państwo jakieś pytania, wątpliwości albo informacje, nawet takie, które wydają się mało istotne, proszę do mnie dzwonić bez względu na porę.
Policjanci poprosili jeszcze o możliwość obejrzenia pokoju Żanety, po czym opuścili mieszkanie.
Przygodny zdawał sobie sprawę, że ból, którego zaznali rodzice tej dziewczyny, nagły, ostry, miał teraz przemieścić się do wszystkich komórek ciała, że szok, będący reakcją obronną organizmu, powoli ustąpi, pozostawiając nerwy bez żadnej ochrony, że z najgorszym, z pytaniem, jak żyć bez córki, będą musieli się dopiero zmierzyć. Jak przy postrzale w rdzeń kręgowy: ból i szok są okropne, ale świadomość, że resztę życia trzeba będzie spędzić na wózku, dużo gorsza.
– Co teraz, panie komisarzu? – Gajda wyrwał go z tych rozmyślań, kiedy wyszli z bramy.
– Rodzice chłopaka.
Przygodny chciał się z nimi skontaktować, stosując tę samą metodę, co w przypadku dziewczyny. Odszukał ich numery w komórce Patryka, były zapisane oryginalnie, bo pod hasłami „father” i „mother”, ale kiedy zaczął wybierać numer na swoim telefonie, zorientował się, że zapis nie wynikał z fascynacji angielszczyzną, tylko był komentarzem, może krytycznym, do faktu, że rodzice przebywali w Wielkiej Brytanii. Czyli Patryk należał do tak zwanych eurosierot. Przygodny poniekąd też, bo jego syn, Michał, choć kiedy wyjeżdżał, mówił, że na krótko, najwyraźniej nie zamierzał wracać.
Komisarz przejrzał książkę telefoniczną w poszukiwaniu innych członków rodziny, natrafił na „babcię” i zadzwonił do niej. Też mieszkała w pobliżu, na Żmichowskiej, widocznie młodzież preferowała teraz szkoły, do których nie trzeba było daleko dojeżdżać, co w świetle polityki komunikacyjnej wrocławskiego prezydenta i jego ekipy wydawało się nader rozsądne, i policjanci od razu skierowali się pieszo w tamtą stronę.
Wizyta przebiegła trochę spokojniej, babcia należała do tego pokolenia, które częściej stykało się ze śmiercią – jej rodziców zabijali hitlerowcy, jej współbraci komuniści – i ze względów religijnych akceptowało ją jako nieodłączną część życia, a nie traktowało jako rzecz wstydliwą, gorszącą, którą trzeba odsuwać, przemilczać, w nierozumnej nadziei, że może wtedy nigdy nie nastąpi. Z rozmowy wynikło też, że tragiczną śmierć jednego wnuka już przeżyła, kuzyn Patryka popełnił samobójstwo, co musiało stanowić jakąś, słabą, bo słabą, ale mimo wszystko w pewnym stopniu uodparniającą szczepionkę. Do tego jej myśli szybko skupiły się na tym, jak zareagują rodzice i jak ma im o śmierci jedynaka (Patryk też nie miał rodzeństwa) powiedzieć. To wszystko sprawiło, że chociaż niewątpliwie była wstrząśnięta, nie załamała się jak rodzice Żanety i pozornie spokojnie odpowiedziała na pytania policjantów. Ale nie przełożyło się to na jakość informacji, nie potrafiła powiedzieć nic, co dałoby jakiś punkt zaczepienia.
Tu też poprosili o możliwość zobaczenia pokoju ofiary. Bez trudu by odgadli, że należał do nastolatka, może bogatszego od rówieśników, rodzice w Anglii swoją nieobecność starali się pewnie zrekompensować pieniędzmi, ale poza tym niczym się od nich nieróżniącego: biurko połączone z regałem, na biurku stał laptop, na regale przewracały się książki, głównie podręczniki i lektury, ściany zdobiły plakaty muzyków i reklamujące filmy typu Rambo, w kącie znajdowała się wieża, wokół której walały się płyty.
– Zabieramy laptopa, a technikom trzeba powiedzieć, żeby podjechali po komputer Żanety.
Dziewczyna miała komputer stacjonarny, nie bardzo nadający się do wzięcia pod pachę.
– Jasne, panie komisarzu.
Gajda sięgnął od razu po telefon, żeby przekazać polecenie i podać technikom adres.
Nic więcej w pokoju nie zwróciło ich uwagi, toteż pożegnali się, również informując babcię Patryka, jak wygląda procedura wydawania ciała.
Kiedy wrócili na miejsce zbrodni, zbieranie i zabezpieczanie śladów dobiegało już końca, ale zbliżyli się do nich wyraźnie zaaferowani posterunkowi Wójcik i Wojtkiewicz, prowadzący jakiegoś starszego mężczyznę. Mężczyzna szedł dobrowolnie, jednak mając po obu stronach potężnych, rosłych funkcjonariuszy, którzy przewyższali nawet liczącego sobie metr osiemdziesiąt sześć wzrostu komisarza, sprawiał wrażenie aresztowanego.
– Świadka mamy! – wypalił bez wstępów Wójcik.
– Właśnie! – potwierdził Wojtkiewicz, dumny, że tak świetnie się spisali.
– Widział zabójcę! – ton głosu Wójcika sugerował, że posterunkowi rozwiązali sprawę.
– Właśnie! – Wojtkiewicz też był o tym przekonany.
– Świetnie. Dobra robota – pochwalił Przygodny, wiedząc, że ten duet jest łasy pochwał jak dzieci cukierków.
I rzeczywiście, funkcjonariusze oddalili się z takimi minami, jakby dostali po lizaku. Gajda się uśmiechnął, bo na ich kwadratowych twarzach wyglądały dość komicznie.
– Pan się nazywa?
– Tadeusz Rojek.
– Jak to się stało, że zaobserwował pan sprawcę?
– Nie wiedziałem, że to morderca. Podszedłem akurat do okna, mieszkam tam – mężczyzna ruchem głowy wskazał mieszkania nad sklepami – i zobaczyłem, jak przy tej dwójce, za ławką, ktoś stał, potem się odwrócił i odszedł.
– Czyli nie widział pan, jak strzelał?
– Nie, wtedy od razu bym zadzwonił na policję.
– Czy może pan nam opisać tę osobę?
– Z sylwetki ktoś młody, z ruchów mężczyzna. Twarzy nie widziałem, bo miał kaptur, zresztą się dokładnie nie przyglądałem, bo nic sobie wtedy nie pomyślałem.
– Odszedł w stronę przystanku? – do przesłuchania włączył się aspirant, a Przygodny z miejsca chciał mu zmyć głowę. Pytanie nie mogło sugerować odpowiedzi, właściwe brzmiało: „W którą stronę odszedł?”.
– Tak.
– I co dalej?
– Dalej?
– Stoi na tym przystanku do teraz? – to już był Przygodny.
– Nie, nie. Wsiadł do autobusu.
– Do jakiego?
– Do E. Tu inny nie jeździ.
– O której to było godzinie?
– Tego nie wiem, nie patrzyłem na zegarek.
– W porządku, proszę się jutro do nas zgłosić, do Komendy Wojewódzkiej na Podwalu, zaprotokołujemy pana zeznanie. Proszę pytać o komisarza Przygodnego.
– O której mam przyjść?
– Niech pan będzie na dziewiątą.
– Dobrze.
Kiedy staruszek się oddalił, Przygodny polecił aspirantowi, by spisał z tabliczki na przystanku godziny odjazdu autobusu w okolicach wpół do czwartej. Trzeba było dotrzeć do pasażerów i ich przesłuchać. Mieli okazję lepiej przyjrzeć się zabójcy, a co za tym idzie, któryś z nich mógł dostarczyć dokładny rysopis. Morderca uciekający autobusem stanowił wprawdzie absolutne novum, ale od sprawy indiańskiego zabójcy[1], jak ją na początku nazwał Jurek Kuriata, przyjaciel Przygodnego, a zarazem dziennikarz lokalnego „Kuriera”, komisarz postanowił już niczemu się nie dziwić. Brak przygotowanego środka transportu, który zapewniłby sprawniejszą ucieczkę, motocykla albo samochodu, świadczył o spontanicznym zabójstwie. Przeczyło temu z kolei użycie broni palnej: w Polsce zabójstw w afekcie dokonywano siekierami, nożami kuchennymi albo gołymi pięściami. Coś się tu nie zgadzało i Przygodny domyślił się co, zanim jeszcze aspirant wrócił z przystanku.
– Panie komisarzu! – Gajda miał minę człowieka, któremu zespół „Ukrytej kamery” robi głupi dowcip. – E w dni świąteczne nie kursuje! O co tu chodzi?
– Konfabulant. Każ go przyprowadzić posterunkowym.
Nierzetelny świadek zniknął już w bramie, a tylko Wójcik z Wojtkiewiczem wiedzieli, które mieszkanie zajmował. I powtórzyła się scena sprzed kilku minut, tyle że tym razem Rojek szedł zdecydowanie wbrew swojej woli.
– Mamy tego konfalanta! – oznajmił Wójcik, który najwidoczniej nie zrozumiał, czym Rojek zawinił.
– Właśnie – Wojtkiewicz też nie był mądrzejszy.
– Dziękuję wam. Jest pan zmotoryzowany, panie Rojek?
– Tak, a co? – odpowiedział nieufnie staruszek.
– Ano to, że gdyby nie był pan zmotoryzowany, pewnie by pan wiedział, że autobus E w dni świąteczne nie kursuje.
– I co z tego?
To stanowiło kolejny dowód, że wejście mordercy do autobusu wymyślił, nie był to fakt zakorzeniony w zakamarkach jego mózgu, przez co nie skojarzył go od razu z zastrzeżeniem, że autobusu być nie mogło.
– Aha, bo powiedziałem… musiałem się przejęzyczyć, chodziło mi o tramwaj!
– A wie pan, że takie przejęzyczenie – Przygodny tak zaakcentował to słowo, by nie było wątpliwości, że bierze je w cudzysłów – może kosztować pana trzy lata więzienia? To jest za same fałszywe zeznania, bo jeszcze prokurator dołoży coś za utrudnianie śledztwa. Bardzo nie lubi, kiedy policja zamiast szukać prawdziwego sprawcy, idzie fałszywym tropem, bo jakiś znudzony obywatel postanowił znaleźć się w centrum wydarzeń.
Rojek milczał z nietęgą miną.
– Widział pan zabójcę czy nie? – ostro zapytał komisarz. – Jeśli powie pan teraz prawdę, zostawię rzecz bez konsekwencji – dodał łagodniej – ale za każde następne kłamstwo wygłoszone od tej chwili będę ścigał pana z całą surowością. To jak?
– No, chciałem pomóc…
– Ale…?
– No, spóźniłem się, dopiero jak ta kobieta krzyczała…
Przygodny już go nie słuchał, wykonał ręką gest, którym wezwał posterunkowych, na co staruszek zamarł, przekonany, że komisarz nie dotrzyma słowa i każe go aresztować. Kiedy Wójcik z Wojtkiewiczem podeszli, trząsł się już jak osika.
– No, czego pan stoi? – Przygodny zniecierpliwiony popatrzył na Rojka. – Nie myśli pan chyba, że wołam funkcjonariuszy, żeby pana odprowadzili? Sam pan trafi do domu.
Staruszek uszczęśliwiony oddalił się z niezwykłą jak na jego wiek chyżością, co umożliwiło komisarzowi wypytanie posterunkowych.
– Znaleźliście innych świadków, którzy coś widzieli?
– Nie. Tylko tego jednego. – Słowo „tylko” zabrzmiało w ustach Wójcika jak „aż”, jeden świadek, który widział zabójcę, jest lepszy niż dziesięciu mających fragmentaryczne informacje.
– Właśnie. – Wojtkiewicz zgadzał się, że ważna jest jakość, a nie liczba.
– Obeszliście wszystkie mieszkania, których okna wychodzą na tę alejkę?
Posterunkowi spojrzeli na siebie, urażeni posądzeniem, że mogliby nienależycie wykonywać swoje obowiązki.
– Oczywiście.
– Właśnie.
– Sklepy też, ale były zamknięte – dopowiedział Wójcik, wskazując, że nie tylko zrobili to, co do nich należało, ale jeszcze przekroczyli normę.
– To po co tam chodziliście? – zapytał komisarz, przeszkadzając Wojtkiewiczowi w tradycyjnym potwierdzeniu słów przyjaciela, ale zaraz machnął ręką, że cofa pytanie. Mimo niewielkiego pofałdowania kora mózgowa posterunkowych tworzyła labirynty, w których łatwo było się pogubić. – Nieważne. Możecie się odmeldować.
Zabezpieczanie miejsca zbrodni dobiegło końca. Zwłoki zostały zabrane, zniknął więc i lekarz, jeszcze wcześniej prokurator, który tylko oficjalnie nadzorował śledztwo. Mógł wprawdzie zlecać policji konkretne działania, ale w wypadku Przygodnego było to zbędne. Komisarz należał do tuzów wrocławskiej policji i Kani wystarczało, że ten informował go o postępach śledztwa. Kania wkraczał do akcji, kiedy dochodzeniowcy ujęli mordercę, wnosił do sądu akt oskarżenia i zwykle uzyskiwał żądany wyrok.
Przygodny podszedł do techników zbierających się do odjazdu i przekazał im laptopa oraz komórki zamordowanych nastolatków. Musieli rozszyfrować, do kogo należą imiona i pseudonimy w kontaktach i historii połączeń, a w tej ostatniej też nieprzypisane do nikogo numery.
– Co teraz? – zapytał Gajda, kiedy ford transit zniknął w głębi ulicy Olszewskiego.
– Hm.
Przygodny musiał się zastanowić. Nie powinni marnować czasu, bo po czterdziestu ośmiu godzinach od zabójstwa szanse na ujęcie mordercy spadały o połowę, ale nie zarysował się żaden punkt zaczepienia. Nie było ani jednego świadka, rodzina nie potrafiła wskazać choćby najsłabszego tropu. Taka sytuacja zdarzała się niezwykle rzadko. Na ogół ktoś coś zobaczył, tożsamość ofiary podpowiadała, w którym kierunku pójść, w jakim środowisku szukać (na przykład przy gangsterskich porachunkach), krewni nie mieli wątpliwości, kto mógł dybać na życie denata, czasami sami dybali i policja zastawała sprawcę w domu praktycznie z zakrwawionym nożem w ręku.
– Chyba kroi nam się jedna z tych trudnych spraw. Nic nie mamy, wygląda na to, że musimy zaczekać na wyniki analiz, może one coś wniosą. Trzeba porozmawiać z ich kolegami, ale myślę, że dużo więcej sensu niż wyłuskiwanie teraz pojedynczych osób będzie miała rozmowa z całą klasą. Z samego rana. Może wieść się nie rozniesie i czyjaś reakcja dużo nam powie. Może ktoś w przeciwieństwie do reszty nie będzie zaskoczony.
– I myśli pan, że to będzie morderca?
– Niekoniecznie. Może po prostu mający wiedzę, w co się ta dwójka wplątała.
– Rozumiem. Zajrzę na Naszą Klasę i Facebooka, czy nie pojawiła się tam wiadomość o ich śmierci. Ale ludzie zajęci są świętem, więc może faktycznie nie wypłynie. Zwłaszcza że prasa nic nie zwęszyła. Aż dziw, że ten pański znajomy się nie pojawił. On ma szósty zmysł, jeśli chodzi o morderstwa.
Gajda mówił o Kuriacie, ale komisarz był przekonany, że ten szósty zmysł to po prostu informator w policji. Czy raczej informatorzy, bo Kuriata zawsze doskonale się orientował, co się dzieje, a żaden policjant nie pełni służby dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Chociaż temu, że Kuriata był rasowym dziennikarzem, nie dało się zaprzeczyć. Czasami wiedział więcej od Przygodnego i dzielił się z nim swoją wiedzą. Nie z dobrego serca, ich przyjacielskie stosunki nie obejmowały spraw zawodowych, tutaj każdy grał na siebie i chciał wykonać swoje zadanie: dla Kuriaty było nim napisanie sensacyjnego artykułu, dla Przygodnego ujęcie zabójcy. Ich drogi do owych celów miały jednak sporo punktów stycznych i wtedy dochodziło do współpracy.
Zaniepokojony po słowach Gajdy nieobecnością przyjaciela, Przygodny wyciągnął komórkę, wybrał numer z kontaktów, ale mimo że odczekał cały cykl sygnałów, nikt nie odebrał.
– Niedobrze. Pojadę do niego, w ostatnim czasie był jakiś niewyraźny. Ty wracaj do domu i rzeczywiście śledź internet, wieczorem daj mi znać, czy coś wypłynęło. Z samego rana, o ósmej, przejdę się do ich szkoły, ty nie musisz przyjeżdżać. Uporządkuj dokumentację z zabójstwa na Kościuszki, żebyśmy mogli przekazać ją do prokuratury.
– Panie komisarzu – zaprotestował Gajda, bo papierkową robotę uważał za dopust boży.
– Nie jęcz. Jak chciałeś ścigać przestępców bez wypełniania protokołów, to trzeba było zostać aktorem grającym detektywa.
– Ale…
– Żadnego „ale”. Zapowiada się na skomplikowaną sprawę, więc te proste musimy zamknąć, żeby nam nie wisiały.
Zabójstwo na Kościuszki rzeczywiście było proste i typowe. Pijacka libacja, drobna kłótnia, która, zamiast wygasnąć, skoro dotyczyła błahostki, przerodziła się we wywlekanie wszelkich możliwych pretensji, a kiedy słowne argumenty okazały się za słabe, w ruch poszły noże. Jeden uczestnik trafił do kostnicy, drugi do szpitala, a trzeci do aresztu i kiedy wytrzeźwiał, dowiedział się, że zieloną trawkę zobaczy najwcześniej za piętnaście lat.
Przygodny wsiadł do swojego golfa; ponieważ był dzień świąteczny, wezwanie do morderstwa zastało go w domu, a nie w komendzie, i na miejsce zbrodni dotarł prywatnym samochodem. Kuriata mieszkał na Krzykach. Gdyby był to normalny wtorek, przejazd o tej porze przez miasto zająłby przynajmniej czterdzieści minut, ale teraz Przygodny dojechał w niecałe dwadzieścia.
Nacisnął domofon, nastawiając się na to, że również i tu nie doczeka się odpowiedzi, i będzie musiał jakoś dostać się do bramy, w ostateczności posługując się policyjną legitymacją, ale zza kratki mikrofonu odezwał się zachrypnięty głos:
– Kto tam?
– Jurek? Tu Marek, wpuść mnie.
– Czego chcesz? Telefonu nie masz? – Teraz było słychać, że Kuriata bełkocze.
Przygodny w zasadzie mógł odejść. Przyjaciel żył, a stan alkoholowego upojenia wyjaśniał, dlaczego nie zjawił się na miejscu przestępstwa. Ale w ostatnim czasie Kuriata upijał się trochę zbyt często.
– Dzwoniłem, ale nie odbierałeś.
– Tak?
Chrzęst odwieszanej słuchawki można było zinterpretować jako nieprzyjęcie tego wyjaśnienia, jednak okazało się, że Kuriata poszedł je sprawdzić.
– Masz rację. Nie usłyszałem.
Przygodny zamiast windy wybrał schody. Kuriata zostawił mu uchylone drzwi, więc komisarz sam wszedł do środka.
– Napijesz się czegoś? – głos dziennikarza dobiegł z kuchni.
– Nie, dziękuję.
– A ja się napiję – Kuriata stanął w drzwiach z butelką wódki w jednej i literatką w drugiej ręce.
– Nie masz dosyć?
– Świętuję.
Przygodnemu przypomniały się zgryźliwe, a jeśli głębiej się zastanowić, sentencjonalne życzenia patologa, ale przyjaciel nie mógł mieć na myśli tej okazji.
– Co?
– Czterdzieste urodziny. „Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień” – zaśpiewał, nie zagrażając bynajmniej karierze Rosiewicza.
– Masz dzisiaj urodziny? Gratulacje.
Taka to była ich przyjaźń, w razie czego jeden drugiego zasłoniłby piersią, i nie czysto teoretycznie, bo właśnie z sytuacji, kiedy nawzajem się ratowali, wyrosła ich zażyłość, a jednocześnie nie wiedzieli o sobie podstawowych rzeczy.
– Nie dzisiaj, w maju miałem. I nie widzę powodu do gratulacji. Teraz to już z górki. Tylko patrzeć, jak człowieka odzieją w dębową jesionkę – posłużył się określeniem Wiecha. – A do tego czasu coraz większy syf: łysienie, siwienie, tycie, choróbska.
Przygodny ze szczerym zdumieniem popatrzył na przyjaciela, który nigdy nie miał za dużo włosów, za to ciała od zawsze w nadmiarze.
– Nie przesadzasz aby trochę? Ja jestem od ciebie parę latek starszy, a jakoś do grobu się nie kładę.
– Bo masz po co żyć. Dla rodziny, dla…
– Halo! – Przygodny pomachał ręką, z której niedawno zniknęła obrączka. – Moje małżeństwo właśnie się rozpadło.
– Ale dzieci ci zostały. I wspomnienia – dodał już nie polemicznym, tylko melancholijnym tonem. – A ja ciągle sam jak kołek. A samotni prędzej zapadają na różne choroby.
Na konto przyszłych chorób Kuriata pociągnął bezpośrednio z butelki.
– Od picia zdrowszy nie będziesz.
– Mam to gdzieś.
Ta deklaracja nie pasowała do wcześniejszych obaw, ale Przygodny postanowił nie doszukiwać się logiki w pijackich wypowiedziach. Jerzy najwyraźniej popadał w kryzys związany z przejściem w wiek średni, a tego nie leczyły zdroworozsądkowe wypowiedzi, tylko młode kochanki i szybki samochód. Z Kuriatą był wszak ten problem, że jedno i drugie już miał, czyli nie powinien w ogóle w ten kryzys popaść. W każdym razie, jeśli przykładać schematyczną miarkę, bo komisarz wiedział, że przyjaciel cierpi z powodu braku rodziny.
– Znaleźliśmy zwłoki na Biskupinie. Prosto stamtąd jadę. Dwoje nastolatków zastrzelonych w chwili, kiedy się całowało. Interesuje cię to czy wolisz upić się do nieprzytomności? Bo jeśli chcesz dalej wlewać w siebie wódę, nie przeszkadzam, myślę, że reporterzy z „Wrocławskiej” chętnie o tym morderstwie napiszą.
Ale groźba, że uda się do konkurencyjnej gazety, zupełnie bez pokrycia, bo nie miał żadnego interesu w tym, żeby podsuwać tamtejszym dziennikarzom temat, okazała się niepotrzebna. W Kuriacie obudził się rasowy reporter kryminalny już na słowo „zwłoki”.
– Daj mi pięć minut.
Wszedł do łazienki, z której po chwili dobiegł szum wody. Przypuszczenie, że Kuriata postanowił otrzeźwić się zimnym prysznicem, potwierdziło się po tych pięciu minutach, kiedy ponownie stanął w korytarzu w ociekającym wodą ubraniu. Zrzucił je dopiero teraz i nie troszcząc się o to, by rzeczy pozbierać, pomaszerował nago do pokoju. Przygodny poszedł za nim i czekając, aż Kuriata włoży suche ubranie, krytycznie przyglądał się panującemu w środku bałaganowi.
– Żeby u ciebie można było jeść z podłogi, to nie da się powiedzieć.
– Bo i podłoga nie ma służyć za stół – odparował dziennikarz. – Miałem sprzątaczkę, ale zaproponowałem jej podwyżkę i się obraziła.
– Obraziła się o podwyżkę?
– Tak. Bo podwyżka była za sprzątanie w stroju topless.
Przygodny nie skomentował, bo coś otarło się o jego nogi. Spojrzał w dół i zobaczył łaszącego się kota o czarnym umaszczeniu, jeśli nie liczyć odcinających się bielą prawego ucha i lewej przedniej łapy. Pochylił się, żeby go pogłaskać, co Salezy przyjął wdzięcznym pomrukiem. Kot Kuriaty był imiennikiem patrona dziennikarzy, świętego Franciszka Salezego. Wybór tego imienia podyktowała jednak bardziej przewrotność ateisty niż chęć zaskarbienia sobie boskiej przychylności. Kuriata uważał, że swoje zawodowe sukcesy zawdzięcza wyłącznie własnym talentom i umiejętnościom, a nie nadprzyrodzonym opiekunom.
– Mów, co masz.
Dziennikarz bez ceregieli strącił na podłogę zalegające stół gazety, książki i kartony po pizzy, żeby zrobić sobie miejsce do pisania. Notował ręcznie w brązowym, oprawnym w skórę notesie. Miał go od początków kariery, oczywiście wkład regularnie wymieniał, ale okładki pozostały te same, i traktował jako talizman. Do spisywania relacji nie uznawał dyktafonów ani tym bardziej komputerów. Dyktafon był potrzebny, jeśli podejrzewał, że informator może później wyprzeć się swoich słów, a komputer do pisania gotowego artykułu. Przygodny usiadł na kanapie i wyjął z kolei swój notes, bo miał podobne podejście, że z techniki należy korzystać tam, gdzie rzeczywiście coś ułatwia, różnica polegała na tym, że jego notes był czarny, nowszy i nie posiadał właściwości amuletu. Posługując się nim, zdał wyczerpującą relację, ale zaznaczając, jakie informacje są poufne, nie do druku. Mógł mieć pełne zaufanie, przez dwie dekady współpracy nigdy się na Kuriacie nie zawiódł. Co nie znaczyło, że zawsze tak obszernie opowiadał o śledztwie, ale dzisiaj chciał, żeby całkowicie zaprzątnęło myśli przyjaciela i wyparło te o starzeniu się i przemijaniu.
– Teraz muszę napić się kawy, bo prysznic przestaje działać – oznajmił Kuriata, kiedy zapisał wszystko, co chciał wiedzieć. – Też reflektujesz?
– Poproszę, tylko po turecku.
– Wracasz potem do domu?
– Tak.
– To mnie podrzucisz do redakcji, muszę napisać ten artykuł.
– Dzisiaj?
– No pewnie, że dzisiaj. „Kurier” jutro normalnie wychodzi. Pojutrze to już będą popłuczyny, relację będą miały też „Dolnośląska” i „Wrocławska”. Jutro tylko my, a oni artykuliki o pierwszolistopadowym odwiedzaniu grobów, które teraz jemioły pracowicie skrobią.
– Dlaczego jemioły?
Kuriata nie odpowiedział jednak od razu, tylko poszedł do kuchni, żeby nastawić wodę.
– Bo coś, o czym wszyscy wiedzą, nie jest newsem – wyjaśnił, kiedy wrócił. – To elementarz dziennikarstwa. U nas za napisanie czegoś takiego naczelny spuszcza ze schodów. Wymierzywszy wcześniej ze dwa kopy. Ci idioci dostają potem pracę w „Dolnośląskiej” albo „Wrocławskiej” i robią mimowolnie za piątą kolumnę. Bo zamieścić michałka to poruta, ale zamieścić michałka, kiedy konkurencja ma sensację, to sabotaż. Tyle że oni dokonują go z głupoty, a nie celowo, dlatego mówię, że mimowolnie.
Czajnik zagwizdał i Kuriata poszedł przygotować kawę. Normalnie z Przygodnym pijał jak on, po turecku, ale teraz uznał, że na starość musi zacząć dbać o żołądek, i zalał sobie rozpuszczalną. Zabrał mleko i cukier, tylko dla siebie, bo przyjaciel pił czarną, i zaniósł filiżanki do pokoju.
– Ale dostaną jutro po głowie – Kuriata złośliwie się uśmiechnął. – Misiak, kiedy coś przegapimy, wpada w szał, wrzeszczy na delikwenta, kasuje mu punkty…
– Punkty? Jakie punkty?
– To nasz system premiowy. Jeden punkt jest wart dziesięć złotych. Możesz uzbierać nawet sto punktów ekstra w miesiącu za superartykuły, ale przy wpadkach inkasujesz punkty karne i mniejszą wypłatę. Za indiańskiego mordercę dostałem całe pięćdziesiąt punktów, bo Misiaka doszły słuchy, co się działo we „Wrocławskiej”, kiedy przeczytali mój artykuł, podczas gdy sami mieli do zaproponowania tekścik o kolejkach do przedszkoli.
– Ten wyścig w dobie internetu ma jeszcze sens? – pytanie wypłynęło na fali obaw, że podanie w sieci informacji o zabójstwie zniweczy element zaskoczenia przy jutrzejszej wizycie w szkole.
– Miał przy radiu i telewizji, więc przy internecie też ma.
– W radiu czy telewizji trzeba czekać na wiadomości, w internecie można ich samemu poszukać – wskazał Przygodny.
– Można, pytanie, ile osób to robi. Radio i telewizor mają wszyscy, komputer nie. Spora część z tych, co wchodzą do internetu, nie szuka tam wiadomości, tylko chce sprawdzić pocztę, poczatować, złapać kolejnego znajomego na fejsie, obejrzeć coś na YouTube albo w ogóle pornosa. Z tych, co szukają wiadomości, część się zraża, kiedy na takim Onecie nie może ich przeczytać, tylko gania za reklamą, która je zasłania i nie daje się zamknąć. No i dla całego pokolenia to jest rytuał: rano kawka, papierosik i gazetka, a potem jest już kieracik, rodzina i praca, i ludzie nie mają czasu, żeby się interesować, gdzie wybuchła wojna czy przewaliło się tsunami.
– W sumie masz rację – komisarz uświadomił sobie, że jego samego w internecie bardziej interesowały serwisy aukcyjne niż informacyjne. – Raz prowadziłem takie pracochłonne śledztwo, że ledwo znajdowałem czas na sen, o telewizji nie mówiąc, no i wziąłem rano „Wyborczą”, bo jakiś ważny mecz się wtedy odbył i chciałem sprawdzić wynik, a tam komentarze i pomeczowe wrażenia, bez podawania wyniku, jakby wszyscy już go znali.
– No widzisz. Kiedyś na mistrzostwa cały cykl produkcyjny gazety przestawili, żeby rano podać wyniki meczy, które kończyły się po normalnym czasie zamknięcia gazety, i jakoś im w dążeniu do newsa nie przeszkadzało, że cała Polska widziała te mecze w telewizji, a teraz uznali, że skoro jest internet, to codzienna gazeta ma nie informować, tylko komentować. Absurd!
– Rozumiem, że „Kurier” nie podąża tą drogą – uśmiechnął się Przygodny.
– Na szczęście nie. Misiak jest stara szkoła, czasami dobrze mieć naczelnego konserwę. – Kuriata popatrzył na zegarek. – Dopijaj tę kawę, bo mi deadline minie.
***
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
P O L E C A M Y
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387
Copyright © Oficynka & Paweł Pollak, Gdańsk 2021
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie drugie w języku polskim, Gdańsk 2021
Opracowanie redakcyjne i korekta: zespół
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce: © Steve Johnson/Pexels, © Hoang Le/Pexels,
© Tim Mossholder/Pexels, © João Jesus/Pexels,
© Zoom Photo Graphic Stock/shutterstock.com
ISBN 978-83-67204-33-0
www.oficynka.pl
email: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek