Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller nr 1 „New York Timesa”!
Inspirowana historią jedynej chińskiej cesarzowej powieść o walce o wolność!
Największym zaszczytem dla dziewczyny z Huaxii jest elekcja na konkubinę-pilotkę, której rolą będzie wspierać pilota Poczwarki — olbrzymiej, zmiennokształtnej machiny wojennej. Za ich pomocą ludzkość walczy z obcymi, którzy grasują za Wielkim Murem. Zaszczyt ten jednak często kończy się śmiercią, toteż kiedy siostra osiemnastoletniej Zetian zostaje zabita przez jednego z najlepszych pilotów, dziewczyna zaciąga się, by ją pomścić.
Zetian zyskuje miano Żelaznej Wdowy. Władze, żeby okiełznać jej potęgę, przydzielają ją do Li Shimina, najsilniejszego i najbardziej kontrowersyjnego pilota w Huaxii. Zetian jednak łatwo się nie poddaje. Wykorzystuje moc – zarówno swoją, jak i Shimina – by przeżyć kolejne próby zamachów na swoje życie i w końcu odkryć, dlaczego system pilotowania Poczwarek jest zależny od wysysania energii życiowej dziewcząt. Aż wreszcie spróbuje go zniszczyć…
Odkrywa przy tym coś, czego nikt się nie spodziewał.
„Zhao tworzy ekscytującą, brutalną opowieść z zapierającą dech w piersiach akcją i zaciekłą oraz nieustępliwą bohaterką!” — Elizabeth Lim, autorka „Tkając świt”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 461
Tytuł oryginału: Iron Widow
Iron Widow, Copyright © 2021 by Xi Ran Zhao
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2023
Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska
Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta: Anna Fiałkowska, Kornelia Dąbrowska
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Ilustracja na okładce: © Ashley Mackienzie
Projekt graficzny okładki: © Ashley Mackienzie
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67551-47-2
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Rebeki Schaeffer, która była ze mną przez cały tamten czas,
aż przezwyciężyłom wszystkie trudności i stałom się dość silne,
by napisać tę opowieść
Ostrzeżenie: niniejsza powieść zawiera sceny przemocy i znęcania się, rozważań nad samobójstwem, dyskusji oraz nawiązań do napaści na tle seksualnym (ale nie bezpośrednie jej opisy), uzależnienia od alkoholu i tortur.
Ta książka to nie historyczne fantasy ani historia alternatywna, lecz futurystyczna opowieść osadzona w całkiem innym świecie, inspirowana elementami kultury z rozmaitych okresów historii Chin. Występują w niej postacie wzorowane na historycznych, przedstawione w całkiem innych okolicznościach. Podczas ich kreacji pozwoliłom sobie na pewną dowolność: zmieniłom ich pochodzenie, rodziny, wychowanie i różnicę wieku pomiędzy nimi, ponieważ moim celem nie było zachowanie ścisłej zgodności z wydarzeniami historycznymi. Jeżeli chcecie dowiedzieć się czegoś na temat autentycznej historii, proszę, sięgnijcie do literatury faktu.
PROLOG
Hunduni nadchodzili. Całe stado z hukiem nadciągało przez dzicz, wzbijając ciemne tumany pyłu w nocne niebo. Ich obłe ciała z witalnego metalu lśniły pod srebrnym półksiężycem i firmamentem pełnym błyszczących gwiazd.
Słabszy pilot musiałby przed walką opanować zdenerwowanie, lecz Yang Guang czuł się pewnie u stóp swojej wieży strażniczej na zewnątrz Wielkiego Muru. Uruchomił swoją Poczwarkę, Lisa o Dziewięciu Ogonach, i ruszył do ataku. Jaskrawozielona jednostka dorównywała wysokością siedmio- lub ośmiopiętrowemu budynkowi. Jej metaliczne pazury uderzały w ziemię, aż wszystko wokół się trzęsło.
Poczwarka nie była zwykłą maszyną wojenną. Yang Guang nie manewrował nią za pomocą kierownicy ani dźwigni, tak jak robiłby to w pojeździe elektrycznym albo poduszkowcu. Nie, on stawał się nią. Jego śmiertelne ciało tkwiło uśpione w kokpicie z ramionami obejmującymi konkubinę-pilotkę, którą wybrał do dzisiejszej bitwy, lecz jego umysł za pomocą siły psychicznej dowodził Lisem o Dziewięciu Ogonach, każąc mu biec ku stadu nadciągającemu zza horyzontu. W pewnej odległości po jego obu stronach mknęły naprzód sylwetki innych Poczwarek gotowych do walki.
Poprzez cienkie jak włosy igły sprzęgające, które wbijały się w jego kręgosłup, Yang Guang kierował swoje qi, swoją energię życiową, do systemów Lisa. Qi było esencją podtrzymującą całe życie na tym świecie, od zawiązków liści, przez buchające płomienie, aż po obroty samej planety. Czerpał ją nie tylko z własnego ciała – sięgał poprzez psychiczne łącze Poczwarki i wysysał ją również z konkubiny-pilotki. Jej psyche była zbyt słaba, by się opierać: pogrążała się głęboko w jego umyśle. Fragmenty jej wspomnień przepływały przez niego, ale ze wszystkich sił starał się je ignorować. Najlepiej było nie wiedzieć zbyt dużo o konkubinach. Potrzebował tylko jednego: interakcji jej qi z jego własnym, energii pomnażającej siłę witalną i umożliwiającej mu poruszanie się tak wielką Poczwarką.
Jako pierwsze dotarły do Yang Guanga strumienie zwykłych Hundunów, niczym przerośnięte metalowe chrząszcze gotowe wgryźć się w Lisa i zabić go. Ich różnobarwne pancerze blakły w świetle gwiazd, lecz niektóre były dobrze widoczne, kiedy wystrzeliwały ze swoich ciał pociski qi, lśniące promienie lub trzeszczące błyskawice. Gdyby Yang Guang stawił im czoła we własnej ludzkiej osobie, górowałyby nad nim niczym domy i starłyby go natychmiast z powierzchni ziemi, ale gdy pilotował Lisa, były zbyt małe, by go zranić. Zmiażdżył je metalowymi pazurami, a wówczas przeszyły go igły obcych emocji: żalu, przerażenia i wściekłości, hałaśliwych jak szum zakłóceń. Nie wiedział dokładnie, jak budowano Poczwarki z wraków Hundunów, taką wiedzą dysponowali tylko inżynierowie najwyższego szczebla, ale nawet stulecia udoskonalania ich sztuki nie zdołały stłumić doznań Hundunów docierających do ludzi, kiedy ci dziurawili pancerze tamtych.
Piloci Poczwarek nie mówili o tym publicznie, jednak przebieg każdej bitwy w zaskakująco dużym stopniu zależał od skutecznego opierania się tym rozpraszającym uwagę emocjom. Yang Guang był jednym z najsilniejszych żyjących pilotów właśnie dlatego, że potrafił się od nich tak efektywnie odciąć. Górując w konflikcie umysłów, roztrzaskiwał kolejne kadłuby wrogów. Dziewięć ogonów Lisa świszczało w powietrzu niczym dziewięć nowych kończyn, odrzucając większych Hundunów z dźwięcznym brzękiem.
Yang Guang nie znał litości. Hunduni byli intruzami z kosmosu, którzy około dwóch tysięcy lat temu zniszczyli ludzką cywilizację w jej pełnym rozkwicie i rozbili ludzkość na rozproszone plemiona. Gdyby nie Żółty Władca, legendarny plemienny przywódca, który z pomocą bogów opanował sztukę wytwarzania Poczwarek, cywilizacja nigdy nie podźwignęłaby się z ruin, a planeta należałaby teraz w całości do Hundunów.
Drony telewizyjne śmigały wokół Lisa niczym czerwonookie muchy. Część z nich należała do Armii Wyzwolenia Ludzkości, a inne były własnością prywatnych mediów, nadających transmisję z bitwy na całą krainę Huaxia. Mimo ich obecności Yang Guang pozostawał wyjątkowo czujny, nie pozwalając sobie na najmniejszą pomyłkę, aby nie rozczarować swoich fanów.
Z głośników Poczwarki rozległ się głos wojskowego stratega:
– Lisie o Dziewięciu Ogonach, w tym stadzie znajduje się wroga jednostka klasy Książęcej!
Yang Guang poderwał głowę. Hundun klasy Książęcej był rzadkim przeciwnikiem, tej samej kategorii wagowej co Lis. Gdyby udało mu się zwyciężyć w tym starciu, niszcząc pancerz wroga tylko w minimalnym stopniu, z wraku można by stworzyć nową Poczwarkę tej samej klasy albo ofiarować go bogom w zamian za jakieś wspaniałe podarunki, takie jak podręczniki przełomowych technologii albo lekarstwa. Poza tym zwycięstwo dałoby mu potężny awans w rankingu bojowym. Może w końcu przeskoczyłby Li Shimina, mordercę i skazańca, który nie zasługiwał na to, by mieć tytuł najlepszego pilota w Huaxii.
Żeby oddać precyzyjny strzał strzał, Yang Guang musiał przekształcić Lisa w bardziej złożoną postać.
– Xing Tian, kryj mnie! – wezwał najbliższego towarzysza przez usta Lisa. Jego qi rozniosło potężny głos po polu bitwy. – Muszę się przetransformować.
– Jasne, pułkowniku! – odkrzyknął Xing Tian z Bezgłowego Wojownika, Poczwarki o lśniących żółtych oczach umieszczonych tam, gdzie powinny być sutki, i świecących ustach na brzuchu. Wkroczył ciężko przed Lisa, zmiatając rojących się Hundunów olbrzymim toporem z witalnego metalu. Przeciwnicy umierali w jasnych rozbłyskach.
Ubezpieczony w ten sposób Yang Guang pchnął swoją qi przez kadłub Lisa z największą siłą, na jaką było go stać. Na jaskrawozielonym pancerzu Poczwarki zalśniły pęknięcia.
Może i Poczwarki powstawały z wraków Hundunów, ale były od nich pod każdym względem potężniejsze. Hunduni byli tak bezmyślni, że nie umieli uruchomić potencjału witalnego metalu, z którego się składali, by stać się czymś więcej niż obłe bryły.
A ludzie to potrafili.
Yang Guang wyobraził sobie Formę Wyższą Lisa, a jego Poczwarka się w nią przeistoczyła. Kończyny Lisa zeszczuplały i wydłużyły się, talia zwęziła, a ramiona odchyliły do tyłu, sprawiając, że jego postać stała się nieco bardziej humanoidalna. Dziewięć ogonów, teraz ostrych niczym lance, rozpostarło się wachlarzem ze swojej podstawy niczym promienie słońca, tak samo jak u prawdziwych lisów o dziewięciu ogonach, które stawiały je, by wystraszyć przeciwnika. Yang wyprostował machinę: gdy jego qi przepływało z większą siłą, zachowywał dość kontroli i zwinności, by utrzymać się na dwóch nogach. Teraz przednie pazury Lisa mogły służyć jako broń.
Pilot sięgnął przez ramię, chwycił ręką jeden z zaostrzonych ogonów Lisa i oderwał go, po czym pomknął przez kłębiące się stado Hundunów rozmaitych rozmiarów, aż dostrzegł tego klasy Książęcej. Wówczas pochylił się i wyskoczył w górę. Lanca wygięła się w łuk i zabłysła w mroku, odbijając blask księżycowego światła, a potem przeszyła zaokrąglone ciało Hunduna, niewyróżniające się niczym oprócz sześciu cienkich nóżek przypominających owadzie. Witalny metal pękł z imponującym trzaskiem, tak jakby wybuchł cały magazyn porcelany. Yang Guang oparł się powodzi gniewu i strachu Hunduna, patrząc, jak światło rdzenia przeciwnika, wypełnione energią qi, zamigotało i pociemniało.
Inne Poczwarki przegoniły morze lśniących Hundunów, krzycząc z uciechy. Drony telewizyjne zbliżyły się do wraka klasy Książęcej, a Yang wyobraził sobie tłumy zwykłych ludzi wiwatujące przed ekranami w całej Huaxii. Poczuł radosny dreszcz i odskoczył od Hunduna, wyciągając z jego zewłoku lancę. Mimo to nawet po zerwaniu kontaktu z wrogiem obcy strach pozostał w jego umyśle.
Teraz napływał z umysłu jego konkubiny, zalewając Yanga wysoką falą.
To była ta chwila, w której orientował się, że jej umysł nie powróci do ciała. Teraz podświadomie kontrolował ją całą, włącznie z biciem serca. W momencie, kiedy pilot się rozłączy, nie pozostanie nic, co podtrzymywałoby jej tętno, i konkubina odejdzie w zaświaty. Nie dało się tego uniknąć.
Co jednak ważne, jej rodzina otrzyma porządne odszkodowanie, a jej dusza, pokrzepiona tą wiedzą, spocznie w Żółtych Źródłach.
Nie potrafił sobie przypomnieć jej imienia, a przynajmniej próbował tego nie zrobić. Zużył już tyle konkubin-pilotek, że gdyby chciał skontrolować ich liczbę, rozproszyłoby go to i sparaliżowało, a na to nie mógł sobie pozwolić. Musiał chronić cały świat.
Wiedziała, na co się pisze. Podjęła decyzję, by wstąpić w szeregi jego konkubin.
Yang Guang skupił się na miażdżeniu i dziurawieniu reszty Hundunów, udowadniając swoim kibicom, że ich ojczyzna jest nadal bezpieczna.
Szlachetne poświęcenie konkubiny nie pójdzie na marne.
CZĘŚĆ I
DROGA LISA
„W górach żyje stworzenie, które wygląda jak lis z dziewięcioma ogonami.
Wydaje ono odgłosy przypominające płacz dziecka. Żywi się ludzkim mięsem”.
(Księga gór i mórz – 山海经)
ROZDZIAŁ 1
LEPIEJ, ŻEBY TEN MOTYL NIE BYŁ MOJĄ MARTWĄ SIOSTRĄ
Przez osiemnaście lat zrośnięte brwi ratowały mnie przed sprzedaniem i przerażającą, bolesną śmiercią.
Dzisiaj łaskawie zwalniam je ze służby.
To znaczy – ściśle rzecz biorąc – nie ja je zwalniam. To Yizhi operuje pęsetą, którą zostawiła moja siostra. Klęcząc na bambusowej macie rozpostartej na wilgotnym leśnym gruncie, unosi mój podbródek i wyrywa jeden włosek po drugim. Skóra piecze mnie, jakby ktoś ją powoli przypalał. Kiedy Yizhi to robi, atramentowoczarne kosmyki częściowo upiętych włosów kołyszą się nad jego szatą z bladego jedwabiu. Moje włosy, dużo suchsze i bardziej splątane niż jego fryzura, spoczywają w nieporządnym koku pod wystrzępioną szmatą. Chociaż śmierdzi ona tłuszczem, skutecznie zapobiega opadaniu zabłąkanych pasemek na twarz.
Próbuję zachowywać się swobodnie, ale popełniam błąd: zbyt długo patrzę na łagodną, skupioną twarz Yizhiego, chcąc wyryć jego rysy w pamięci, by mieć coś, czego będę mogła się trzymać podczas ostatnich dni życia. Przewraca mi się w żołądku i czuję, jak do oczu napływają gorące łzy. Próbuję je powstrzymać, mrużąc oczy, ale to nic nie daje – spływają po obu stronach nosa. Poważnie, to nigdy nie działa.
Oczywiście Yizhi to zauważa. Przestaje skubać i sprawdza, co jest nie tak, mimo że nie ma powodu, by sądzić, że te łzy to cokolwiek innego niż reakcja na wyrywanie włosków.
Sprawdza, chociaż nie ma pojęcia, że widzimy się po raz ostatni.
– Wszystko w porządku, Zetian? – szepcze. Jego dłoń z pęsetą zawisa w pajęczynie wirującej wilgoci z wodospadu płynącego niedaleko od naszej kryjówki. Plusk potoku wśród nisko rosnących drzew, pod którymi siedzimy, zagłusza jego głos i uniemożliwia podsłuchiwanie komukolwiek, kto mógłby nas nakryć.
– Na pewno nie będzie w porządku, skoro ciągle przerywasz robotę. – Przewracam podpuchniętymi oczami. – No, już. Im szybciej skończysz, tym lepiej.
– Prawda. No dobrze… – Rozpogadza się i przywołuje na twarz uśmiech, od którego prawie pęka mi serce. Osusza moje oczy rękawami eleganckiej jedwabnej szaty, a potem znów podwija je do łokci. To rękawy stroju bogatego człowieka, długie i luźne, mało praktyczne. Kpię z nich za każdym razem, kiedy Yizhi mnie odwiedza, chociaż trzeba przyznać, że to nie jego wina: to ojciec nie pozwala mu (ani nikomu innemu z dwadzieściorga siedmiorga rodzeństwa) opuszczać ich posiadłości w innym ubraniu niż odzież luksusowej marki.
Promienie jasnego słońca, przedzierające się przez chmury po raz pierwszy po wielu dniach deszczu, wpadają do naszego tajemnego świata gorącej wilgoci i kołyszących się liści. Na blade ramiona chłopaka pada cętkowana mieszanka światła i cienia. Eksplodujący zielony zapach wiosny wciska się pomiędzy nas, tak intensywny, że prawie można go posmakować. Widzę kolana Yizhiego, który klęczy w sztywnej pozie, zachowując niewielką, lecz nieprzekraczalną odległość od moich niedbale skrzyżowanych nóg. Jego doskonale skrojone jedwabne szaty absurdalnie kontrastują z moimi znoszonymi, szorstkimi ciuchami, ręcznie utkaną tuniką i starymi spodniami. Dopóki go nie poznałam, nie miałam pojęcia, że tkanina może być taka biała i gładka.
Teraz szybciej wyrywa mi włoski z brwi. To naprawdę boli, tak jakby moja monobrew była żywą istotą, przepoławianą kawałek po kawałku, więc jeżeli znów zacznę płakać, nie powinno to być podejrzane.
Chciałabym móc go w to nie angażować, ale wiem, że gdybym zaczęła to robić sama, wpatrywanie się we własne odbicie byłoby zbyt bolesne. Widziałabym wtedy tylko moją starszą siostrę Ruyi. Bez zrośniętych brwi, które obniżały moją wartość rynkową, wyglądam prawie tak jak ona.
Do tego nie ufam samej sobie na tyle, by wyrzeźbić dwie pasujące brwi z tego, czym obdarzyła mnie natura. A jak mam stanąć w kolejce po śmierć, jeśli moje brwi będą nierówne?
Staram się zapomnieć o palącym bólu i przewijam błyszczący ekran tabletu na kolanach Yizhiego. Czytam notatki z lekcji, które sporządził od ostatniej wizyty w zeszłym miesiącu. Każde przesunięcie palca wydaje mi się o wiele bardziej gorszące niż to, że przebywam tutaj tylko z nim, na granicznej górze, otoczona przez zieleń i ciepło wiosny, i oddycham tymi samymi falami upajającego, pachnącego ziemią powietrza. Wioskowa starszyzna mawia, że dziewczęta nie powinny dotykać tych niebiańskich urządzeń, ponieważ mogłybyśmy je zbezcześcić. Co prawda nie wiem jak, może naszą obrzydliwą kobiecością albo czymś w tym rodzaju. Technologię zrekonstruowano tylko dzięki bogom z niebios po tym, jak ludzkość straciła wieki na ucieczkę przed Hundunami. Nie obchodzi mnie jednak, czy jestem coś winna starszym albo bogom. Jeżeli nie szanują mnie tylko dlatego, że należę do „gorszej” połowy populacji, ja również nie będę ich szanowała.
Ekran na ocienionej liśćmi szacie Yizhiego jarzy się jak księżyc, kusząc mnie wiedzą, której nie powinnam poznać, wiedzą spoza mojej nędznej, górskiej wioski. Sztuka. Nauka. Hunduni. Poczwarki. Palce mnie świerzbią, żeby przysunąć tablet bliżej, chociaż ani ja, ani to urządzenie nie powinniśmy się ruszać; z wgłębienia w obudowie pada na mnie stożek jasnego światła, rzucając na moją twarz wzór matematycznie idealnych brwi. Yizhi i jego olśniewające miejskie gadżety nigdy mnie nie rozczarowują. Wpadł na ten pomysł w kilka minut po tym, jak zełgałam, że rodzina udzieliła mi „ostatecznego ostrzeżenia” co do zrośniętych brwi.
Zastanawiam się, jak bardzo mnie znienawidzi, kiedy dowie się, co naprawdę pomaga mi osiągnąć.
Kropla wody spada z gałęzi nad naszymi głowami i spływa po jego policzku, lecz to, co robi, tak go pochłania, że nie zauważa wilgoci. Wierzchem dłoni ocieram mokry ślad z jego policzka.
Zaskoczony, otwiera szeroko oczy, a jego wypielęgnowana, niemal przejrzysta skóra nabiera kolorów.
Nie mogę się powstrzymać od uśmiechu. Obracam dłoń i dotykam go teraz opuszkami palców, a potem mrugam porozumiewawczo.
– Ojej. Czy moje nowe brwi wyglądają już tak zniewalająco?
Yizhi śmieje się głośniej niż zwykle, a potem szybko zakrywa palcami usta i rozgląda się wokoło, mimo że ukryliśmy się tu całkiem nieźle.
– Przestań – mówi, śmiejąc się teraz dużo ciszej. Ucieka wzrokiem przed moim spojrzeniem. – Daj mi pracować.
Coraz mocniejszy, niezaprzeczalny rumieniec na jego policzkach sprawia, że czuję wyrzuty sumienia.
„Powiedz mu”, błaga mój umysł.
Ja jednak opuszczam dłoń, najswobodniej jak potrafię, i przewijam ekran do kolejnej porcji szkolnych notatek. To temat z nauk społecznych: statystyczna dynamika ataków Hundunów.
Dlaczego miałabym narażać swoją misję, opowiadając mu o niej? Niezależnie od tego, jak Yizhi traktuje nasz związek, nigdy nie popełniłam błędu i nie traktowałam go poważnie. Ten chłopak to syn dosłownie najbogatszego człowieka w Huaxii, a ja jestem pierwszą lepszą dziewczyną z przygranicznych gór, którą przypadkiem spotkał tam, gdzie próbował znaleźć spokój i ciszę, najdalej, jak mógł się dostać na swoim poduszkocyklu. Gdyby ktoś przyłapał nas razem, to nie on zostałby utopiony w świńskiej klatce w imię ratowania honoru rodziny – i nie będzie miało najmniejszego znaczenia, że nigdy nie przekroczyliśmy granic, których nie powinniśmy przekraczać.
Koncentruję się teraz na jego ustach, mój wzrok błądzi po ich delikatnej krzywiźnie. Znów cofam się do chwili, kiedy zachwycałam się na głos ich przepięknym wyglądem. Yizhi przyznał wtedy, że to dzięki czteroetapowej procedurze złuszczania i nawilżania, a ja popłakałam się ze śmiechu, lecz kiedy dotknęłam jego warg, już się nie śmiałam, tylko patrzyłam mu prosto w oczy, stojąc zdecydowanie zbyt blisko.
A potem natychmiast się cofnęłam i zmieniłam temat.
Najgłębsza, najbardziej czuła część mojego umysłu potwornie tęskni za tym, co nigdy między nami nie zajdzie, ale wciąż nie mogę wykluczyć możliwości, że dla niego to wszystko jest tylko grą… Że nie jestem jedyną wieśniaczką, którą odwiedza w wolnym czasie. Że kiedy już mu się oddam, zawiąże z powrotem jedwabny pas swoich nieskazitelnych szat i zaśmieje mi się w twarz, wybuchnie śmiechem na myśl, że coś, co dla niego znaczy tak niewiele, dla mnie mogło być kwestią życia i śmierci, a i tak potrafił mnie zahipnotyzować i uwieść słodkimi uśmiechami i czule szeptanymi słówkami.
Może to dzięki mojej ostrożności wszystko stało się dla niego bardziej ekscytujące? Może to dlatego pojawiał się tu pod koniec każdego miesiąca przez ostatnie trzy lata?
Może nigdy nie poznam jego prawdziwych motywów? No i dobrze. Dopóki nie poddaję się emocjom, nie mogę przegrać w żadnej grze, w którą mógłby grać Yizhi.
Nawet gdyby cała moja wioska pojawiła się wokół nas w tej sekundzie, a rodzina rozpatrzyłaby sytuację na trzeźwo, nie utopiłaby mnie. Przecież w końcu robię to, czego wszyscy chcieli. Poprawiam urodę, żeby mogli mnie sprzedać armii jako konkubinę-pilotkę. Tak samo, jak zrobili z moją siostrą.
Oczywiście nie zdają sobie sprawy z mojego tajnego, zabójczego planu.
Yizhi zabiera się za dolną część moich brwi, a mój palec zatrzymuje się dłużej na zdjęciu w jego notatkach, przedstawiającym bitwę z Hundunami. Jedna z Poczwarek, Biały Tygrys, jest tak kształtna i kolorowa, że trudno byłoby zgadnąć, jak wyglądała kiedyś: obły, nieforemny wrak Hunduna. Na fotografii widnieje w Formie Bohaterskiej, najwyższym przekształceniu: wygląda jak humanoidalny, tygrysi wojownik z gładkiego, mlecznego szkła. Kontury jego pancerza są podkreślone jasnozielonymi i czarnymi liniami, zamazanymi w ruchu, kiedy wznosi halabardę z wąskim ostrzem, wyższą od drzewa. To ulubione zdjęcie armii, używane w materiałach promocyjnych – patrząc na nie, czuję się spokojniej. Chłopak i dziewczyna, połączeni umysłami z Białym Tygrysem, stanowią Zrównoważoną Parę. Nie istnieje ryzyko, że umysł chłopaka pochłonie dziewczynę i zabije ją pod koniec bitwy.
To wyjątek. W większości pozostałych przypadków dzieje się inaczej.
Obawiałam się, że moja starsza siostra umrze w ten sposób, kiedy nasza rodzina zmusiła ją do wstąpienia w szeregi armii, pod komendę pilota klasy Książęcej, drugiej w kolejności najmocniejszych rang. Nigdy jednak nie dotarła na pole bitwy. Pilot zabił ją w tradycyjny sposób. Nie wiem za co; nasza rodzina dostała tylko jej popioły. Od osiemdziesięciu jeden dni czują się zdruzgotani… ponieważ nie dostali potężnego odszkodowania za śmierć w wyniku działań wojennych, na które liczyli.
Zabawne. O moją starszą siostrę dbano przez całe życie.
„Kiedy Ruyi wyjdzie za mąż?”
„Czy może Ruyi się zaciągnie?”
„Och, czy Ruyi nie siedzi za długo na słońcu? Cera jej trochę pociemniała”.
Jednak od chwili, kiedy rozeszły się wieści o jej śmierci, nikt o niej nie wspominał. Nikt nawet nie zapytał, co zrobiłam z jej popiołami. Tylko Yizhi i ja wiemy, że uniósł je potok, ten sam, który płynie teraz obok nas. To taka mała tajemnica pomiędzy nim, mną a nią.
Unoszę wzrok ku prawdziwej poczwarce motyla zwisającej z gałęzi za Yizhim. Wojskowe Poczwarki nazwano właśnie na wzór prawdziwych, owadzich, toteż popularne powiedzenie głosi, że dusze martwych pilotów odradzają się w ciałach motyli. Jeśli to prawda, to mam ogromną nadzieję, że ta tutaj nie jest moją siostrą. Wyobrażam sobie, że odeszła gdzieś bardzo, bardzo daleko stąd, gdzie nie dosięgną jej głosy potępienia ze strony wioskowej starszyzny, wścibskich plotkarzy, chciwych krewnych ani parszywych pilotów.
Rodzący się motyl porusza się w kokonie już od dłuższej chwili, oddzielając się od zewnętrznej warstwy… i w końcu przerywa błonę. Wyłania się głową w dół: najpierw wyskakują wibrujące czułki, potem dalszy ciąg jego ciała, aż w końcu następuje wielki finał – motyl wychodzi z kokonu niczym rozkwitający kwiat.
Motyle są dość pospolite w tych lasach, więc nie jest to szczególnie osobliwy widok.
Tyle że kiedy owad rozprostowuje skrzydła, wzory na nich do siebie nie pasują.
– Ooo! – Prostuję się nagle.
– Co takiego? – Yizhi patrzy przez ramię.
– Ten motyl ma dwa różne skrzydła!
Yizhi także jest zaskoczony, co oznacza, że nie jest to typowa sytuacja, której powszechności nie jestem świadoma jako wieśniaczka znad granicy. Stwierdza, że moje brwi są już prawie skończone, a potem unosi tablet, by sfilmować motyla.
Wzrok nas nie myli: jedno skrzydło jest czarne z białą plamką, a drugie – białe z czarną, zupełnie jak w symbolu yin i yang. Tak właśnie nazywają się te motyle, ale nigdy nie widziałam okazu z białym i czarnym skrzydłem!
– Jak to się stało? – dziwię się.
Yizhi uśmiecha się szerzej.
– Wiesz, co zrobić, kiedy masz pytania?
– „Użyj wyszukiwarki”. No pewnie.
Otwieram okno na tablecie Yizhiego, tak jak mnie nauczył. To bardzo łatwe, wystarczy, że wpiszę kluczowe słowa wyszukiwania, ale i tak czuję się nierealnie: wystarczy kilka stuknięć, by zyskać dostęp do całej wiedzy, jaką uczeni z miast odtworzyli z tajemniczych podręczników zsyłanych przez bogów po złożeniu im odpowiednich ofiar.
Mrużę oczy, usiłując się skoncentrować na artykule naukowym, który wyskoczył w wynikach wyszukiwania. To o wiele trudniejsze niż odczytywanie szkolnych notatek Yizhiego, ale jestem zdecydowana: sama sobie poradzę.
– Najwyraźniej dwa różne skrzydła u jednego motyla oznaczają, że jest on… zarówno samcem, jak i samicą. – Moje zmarszczone brwi się unoszą. Gapię się na to zdanie. – Coś takiego może się zdarzyć?
– O tak, płeć biologiczna ma w naturze wiele odmian. – Yizhi przesuwa się na bambusowej macie za moje plecy, podtrzymując szaty, by nie pobrudzić ich ziemią. – Są nawet stworzenia zmieniające płeć zależnie od potrzeb.
– Ale myślałam… – Mrugam intensywnie. – Myślałam, że samice są samicami, ponieważ ich pierwotne qi opiera się na yin, a samce są samcami, ponieważ ich pierwotne qi opiera się na yang?
Yin i yang reprezentują przeciwstawne siły pobudzające wszechświat do życia. Yin to wszystko, co zimne, ciemne, powolne, bierne i kobiece. Yang to wszystko, co gorące, jasne, szybkie, aktywne i męskie.
A przynajmniej tak mnie uczyła matka.
Yizhi wzrusza ramionami.
– Z tego, co wiem, nic nie jest tak niezmienne. W yang zawsze jest trochę yin, a w yin trochę yang. No wiesz, tak jak na symbolu. Teraz, kiedy o tym myślę, przypominam sobie, że zdarzają się nawet przypadki, kiedy człowiek rodzi się taki jak ten motyl. Nie da się jednoznacznie określić, jakiej jest płci.
Otwieram oczy jeszcze szerzej.
– No to który fotel zająłby taki człowiek, gdyby został pilotem?
Każda Poczwarka ma taki sam układ miejsc: dziewczyna siada na niższym fotelu yin, a chłopak – na położonym nieco wyżej fotelu yang za dziewczyną, obejmując ją ramionami.
Yizhi stuka palcami w matę, ściągając z namysłem piękne brwi.
– Chyba fotel płci, której czuje się najbliżej?
– Ale co to w ogóle znaczy? W którym momencie fotel przestałby odpowiadać takiej osobie? – Nie odpuszczam. – Dlaczego system uważa czyjąś płeć za tak ważną? I dlaczego to zawsze dziewczynę poświęca się w bitwie?
– No… nie wiem.
Próbuję znaleźć uczciwą odpowiedź, ale w wyszukiwarce wyskakuje czerwone okienko z ostrzeżeniem:
OSTRZEŻENIE: NIEWYSTARCZAJĄCE UPRAWNIENIA.
REZULTATY WYSZUKIWANIA ZASTRZEŻONE!
– Och, nie da się wyszukać tematów związanych z produkcją Poczwarek. Nie można dopuścić, żeby ludzie budowali niezależne jednostki. – Yizhi zabiera tablet.
Pozwalam, by urządzenie wysunęło mi się z rąk, i wpatruję się w motyla ze skrzydłami yin i yang.
„Kobieta”. Ta etykietka nigdy mi nie posłużyła, przez nią dyktowano mi tylko, co mi wolno, a czego nie. Nie chodzić nigdzie bez pozwolenia. Nie pokazywać zbyt wiele nagiej skóry. Nie rozmawiać zbyt głośno lub niegrzecznie, a kiedy mówią mężczyźni – milczeć. Przez cały czas dbać o to, żeby zachować wygląd przyjemny dla oka. Nie mieć żadnej przyszłości do wyboru, tylko rodzić mężowi jednego syna za drugim, albo umrzeć w Poczwarce, oddając swoje qi jakiemuś pilotowi na drodze do chwały.
To tak, jakby moje ciało spowijał ciasno kokon. Gdybym mogła wybrać, zostałabym kimś takim jak ten motyl, nie pozwalając postronnym obserwatorom oznaczyć mnie prostą etykietką.
– Yizhi, czy uważasz, że dziewczyny są naturalnie predysponowane do poświęceń? – szepczę.
– No cóż, to nie może być prawda, ponieważ jesteś dziewczyną, a nigdy byś czegoś takiego nie zrobiła.
– Ejże! – Śmiech przebija się spod mojej ponurej miny.
– Co? Gdzie tu kłamstwo? – Kładzie dłonie na biodrach, a rękawy mu przy tym powiewają.
– No, już dobrze, nie ma żadnego kłamstwa. – Uśmiecham się z wysiłkiem.
A potem uśmiech znika z moich ust.
Nie potrafiłabym żyć i cierpieć dla innej osoby, ale mogłabym umrzeć, by pomścić siostrę.
Yizhi uśmiecha się, nieświadomy moich myśli.
– Szczerze mówiąc, nie ma nic złego w dbaniu o własne życie ani w walce o to, czego się chce. Uważam, że to godne podziwu.
– Łał – prycham bez przekonania. – Czy moje brwi naprawdę wyglądają teraz aż tak pociągająco?
Yizhi parska śmiechem.
– Nie jestem na tyle odważny, żeby skłamać, więc niech będzie. Wyglądasz dużo ładniej, jeżeli przyjmiemy konwencjonalny wzór urody. – Jego uśmiech łagodnieje, a oczy błyszczą w cętkowanym cieniu jak nocne jeziora odbijające gwiazdy. – I tak jesteś tą samą Zetian, którą znam. Uważam, że jesteś najbardziej oszałamiającą dziewczyną na świecie bez względu na to, jak wyglądasz.
Serce mi się ściska i pęka.
Nie mogę tego zrobić. Nie mogę odejść, nie zdradzając mu prawdy.
– Yizhi… – zaczynam głosem mrocznym jak dym.
– Przepraszam, czy…? Och, nie. To było zbyt dziwaczne? – Chichocze nerwowo. – W skali od jednego do „mężczyzny w średnim wieku proszącego cię o uśmiech” jak krępujące to było?
– Yizhi. – Chwytam jego dłonie, tak jakbym mogła go w ten sposób przygotować na to, co się za chwilę stanie.
Milknie, patrząc ze zmieszaniem na nasze połączone dłonie.
W końcu to mówię:
– Mam zamiar zaciągnąć się jako konkubina-pilotka.
Szczęka mu opada.
– Do którego pilota?
Otwieram usta, ale nie jestem w stanie wypowiedzieć imienia tego skurwiela.
– Do niego.
Przeszukuje moje oczy w poszukiwaniu odpowiedzi.
– Do Yang Guanga?
Kiwam głową, a całe ciepło odpływa z mojej twarzy.
– Zetian, przecież on zabił twoją siostrę!
– Dlatego się zaciągam. – Odtrącam dłonie Yizhiego i wyciągam długą drewnianą szpilkę do włosów z zawiniętego w szmatę koka. – Mam zamiar zostać jego piękną, uwodzicielską konkubiną, a potem… – Gwałtownie rozdzielam szpilę na dwie części, odsłaniając ukrytą ostrą końcówkę. – Poderżnę mu gardło, kiedy zaśnie.
ROZDZIAŁ 2
JAK WODA WYCHLUŚNIĘTA ZA DRZWI
Kuśtykam samotnie górskimi ścieżkami, podpierając się bambusową laską. Nad głową przepływają mi korony drzew pocięte ostrzami szkarłatnego zmierzchu. Jeżeli nie dotrę do domu, zanim słońce opadnie za zachodnie szczyty, rodzina pomyśli, że znowu spróbowałam umknąć. Cała wioska zacznie wspinać się górskimi szlakami, z latarniami i sforami warczących psów. Nie mogą pozwolić, by ich córki choćby pomyślały o możliwości zwiania.
Rozmokłe liście obracają się w papkę pod moimi małymi, znoszonymi bucikami, które Yizhi tyle razy proponował mi wymienić na nowe. Nie mogłabym jednak przyjąć od niego prezentu ze strachu, że moja rodzina by się o nim dowiedziała. W gardle rośnie mi gula na wspomnienie jego przerażonej miny po tym, jak dowiedział się o misji, którą sobie narzuciłam, i łamiącego się głosu, jakim za mną wołał, kiedy zniknęłam w lesie, aby zakończyć tę rozmowę. Nie powinnam była mu o tym mówić. Teraz będzie próbował mnie powstrzymać.
Tamta straszna chwila będzie naszym ostatnim wspólnym wspomnieniem.
Nie jestem pewna, czy słyszałam brzęczenie jego poduszkocyklu nad drzewami, ale mam nadzieję, że opuścił już te góry. Nie może nic zmienić. Nie jestem jego własnością. Ani nikogo innego. Moja rodzina może myśleć inaczej, ale bez względu na to, jak bardzo będą mnie łajać, grozić mi lub mnie bić, nie mogą kontrolować tego, co dzieje się w mojej głowie. Myślę, że jest to dla nich źródłem bezgranicznej frustracji.
Krwawa łuna zachodzącego słońca błyszczy na końcu leśnej ścieżki. Wychodzę z cienia i widzę ryżowe tarasy, wśród których się wychowywałam, całe zbocza gór wyrzeźbione jak schody wznoszące się pod niebo. Na każdym stopniu błyszczą rowy zbierające deszczówkę i zaopatrujące w wodę sadzonki ryżu. W ich taflach odbija się gorejące niebo. Zarumienione chmury szybują przez kolejne wstęgi wody, gdy przechodzę pomiędzy nimi. Moja laska chlupie, gdy przedzieram się przez platformy szarego błota. Dym z kuchni, w których przygotowuje się kolacje, wznosi się z osiedli przycupniętych na tarasach. Jego kłęby splatają się z pasmami pomarańczowej, nakrapianej zmrokiem mgły wijącej się wokół najwyższych szczytów.
Pewnej mroźnej zimy, kiedy miałam pięć lat, było tak zimno, że ryżowe tarasy zamarzły na kość. Babka zmusiła mnie wówczas, żebym chodziła po lodzie bez butów. Chłód wniknął głęboko w moje stopy, aż zrobiły się fioletowe, a wtedy babka wyprosiła z domu wszystkich mężczyzn, posadziła mnie na zamarzniętym betonie i wsadziła mi stopy do drewnianego wiadra pełnego przegotowanej świńskiej krwi i środków znieczulających. Potem zaś dwie moje ciotki przytrzymały mnie na podłodze, a babka połamała mi wszystkie kości wzdłuż łuków stóp, by zgiąć je przemocą na pół.
Dziki wrzask, jaki wtedy z siebie wydałam, wciąż rozbrzmiewa w głowie w najmniej odpowiednich momentach, zaskakując mnie i oszałamiając.
Nie mogę powiedzieć tego samego o bólu, który nie ma szansy mnie zaskoczyć, ponieważ nigdy mnie nie opuszcza. Błyskawica cierpienia przeszywa moje nogi z każdym krokiem.
Z. Każdym. Krokiem.
Nie chodzę. Ostatni raz chodziłam po zamarzniętych ryżowych tarasach. Później moje stopy zostały uformowane w nabrzmiałe, bezkształtne gruzły, na których można tylko niepewnie dreptać. Trzy palce odpadły przez infekcje, które niemal odebrały mi życie i doszczętnie zaburzyły równowagę. Pozostałe palce owijają się wokół spodniej części, zaciskając się w pobliżu pięt, tak jakby próbowały wcisnąć masę kości i mięśni z powrotem w nogi. Moje podeszwy są mniejsze niż dłonie. Mam parę idealnych lotosowych stóp.
To podnosi moją wartość rynkową.
Moja rodzina od dawna mnie beszta, że pozwalam, by włosy na twarzy rosły mi tam, gdzie chcą, i że jestem zbyt gruba, ale najgorsze chłosty i obelgi spotykają mnie, kiedy buntuję się przeciwko zbyt ciasnemu krępowaniu stóp. Krzaczaste brwi można wyskubać, tuszy można się pozbyć poprzez głodówkę, lecz lotosowe stopy przestaną być lotosowymi stopami, kiedy pozwoli im się rosnąć. A żaden mężczyzna z szacownej rodziny nie poślubi dziewczyny bez skrępowanych stóp.
– Bez nich nie będziesz się niczym różnić od Rongdi! – wrzasnęła kiedyś moja babka, gdy jęczałam i płakałam, że każe mi brnąć przez rytuał krępowania. Miała na myśli plemiona nomadów, żyjące w większości na dzikich terenach, unikające Hundunów dzięki strategii „załaduj wszystko na konia i wiej”. Niektóre z nich zostały włączone do Huaxii, kiedy wypchnęliśmy Hundunów z wielkich połaci lądu. Inni, żyjący jeszcze dalej, przenikają od dawna przez Wielki Mur małymi, upartymi strumyczkami. Mieszkamy przy granicy, toteż sąsiadujemy z mnóstwem tych plemion. Rodzina zawsze mnie ostrzegała, żebym nie była taka jak ich kobiety, które „biegają wszędzie bez wstydu ani przyzwoitości”.
Kiedy byłam mała, dawałam się przekonać i bałam się, że zostanę jedną z tych kobiet, ale im bardziej dorastałam, tym mniej rozumiałam: co było złego w ich zachowaniu?
Gdy mijam kilka domów stojących wyżej na tarasach wyciętych w zboczu góry, parę mężczyzn stojących po kolana w wodzie odrywa się od pracy przy ryżu i patrzy pożądliwie, jak przechodzę. Nie ośmieliliby się mnie napaść, bo tu każdy zna każdego, lecz nigdy się nie kryją z pragnieniami.
Rozumiecie, kiedy każda dobrze wyglądająca dziewczyna z przygranicznych wiosek albo zaciąga się jako konkubina-pilotka, albo zostaje sprzedana bogatemu miastowemu mężczyźnie, większość facetów z wiejskich okolic zaczyna mieć poważny problem ze znalezieniem żony, która urodzi im syna. Ceny narzeczonych poszybowały w górę i sięgają obecnie dziesiątków tysięcy juanów. Tutejszych rodzin na to nie stać… chyba że ich córki się zaciągną albo zostaną sprzedane miejskim bogaczom.
To błędne koło, z którego nie widać wyjścia. Nikt nie zostaje przy granicy, chyba że musi. Większość z nas znalazła się tu tylko dlatego, że dwieście dwadzieścia jeden lat temu nasz prawdziwy dom, prowincję Zhou, zdobyli Hunduni.
Rzucam mężczyznom na polach moje najgroźniejsze spojrzenie. Woda na tarasach lśni w promieniach zachodzącego słońca niczym stopiona miedź, a ja wyobrażam sobie, że to tak naprawdę kadzie pełne wrzącej cieczy, w której mężczyźni gotują się żywcem.
Wtedy moja laska się łamie, a ja padam jak długa.
Grawitacja. Jeden z pierwszych naukowych konceptów, jakie poznałam dzięki Yizhiemu. Ściąga mnie na błotnistą ścieżkę, niemal wprost w pole ryżowe. Moja dłoń żłobi bruzdę w błocie. Zimna wilgoć uderza mnie w nos i policzek.
Odpycham się obojgiem ramion. Szare błocko odpada mi z rozpalonej twarzy i plami tunikę. Przygotowuję się wewnętrznie na wybuch urągliwego śmiechu.
Tymczasem nic podobnego się nie dzieje.
Mężczyźni z chlupotem brną przez tarasy, wykrzykują coś z podnieceniem, gromadząc się wokół czyjegoś tabletu.
Nagłe drżenie sprawia, że otrząsam się z zaskoczenia.
A konkretnie drżenie wody w tarasach.
Wstrzymuję oddech. Wibracje, których nie da się pomylić z niczym innym, wędrują poprzez grunt, wprawiając wodę w drgania.
Nad granicą zaczyna się bitwa pomiędzy Hundunami i Poczwarkami.
Przyciskam ucho do ziemi, nie przejmując się tym, że jeszcze bardziej się brudzę i moczę szmatę owiniętą wokół włosów. Wielki Mur znajduje się kilka pasm górskich stąd. W pogodne dni możemy dostrzec pyliste, martwe szczyty, wyssane doszczętnie z qi przez stacjonujące tam Poczwarki.
Mężczyźni zapewne oglądają teraz transmisję na żywo i obstawiają, ile punktów zdobędzie w bitwie każdy z pilotów, ale ja uważam, że wyczuwanie fizycznej potęgi Poczwarek poprzez grunt tej planety jest o wiele bardziej pierwotne, zgodne z instynktami i oszałamiające.
Co za moc.
Zasycha mi w gardle, a mimo to ślina napływa mi do ust. Zamykam oczy i wyobrażam sobie siebie, jak obejmuję dowodzenie nad górującą ponad budynkami Poczwarką i miażdżę ziemię wielkimi kończynami lub błyszczącymi promieniami qi. Mogłabym zgnieść każdego, kto kiedykolwiek próbował zrobić mi krzywdę. Mogłabym wyzwolić wszystkie dziewczyny, które chciałyby uciec.
Moje marzenia pryskają na dźwięk radosnych wiwatów mężczyzn.
Potrząsam głową, a grudki błota spadają na rękawy mojej szaty. Cała brudna, dźwigam się na kolana i gapię na złamaną laskę.
Naprawdę powinnam przestać się oszukiwać.
Nie wiem, czy ojciec zaliczy mi powrót do domu przed wyznaczonym czasem. Ostatnie promienie słońca obrysowują szczyty naszej górskiej twierdzy upiorną błękitną aureolą, sprawiając, że ich olbrzymie cienie wyglądają dziwnie podobnie do Hundunów.
– Gdzie byłaś? – szepcze matka przez zakratowane okno kuchennej przybudówki z boku domu, głosem tak ulotnym jak para unosząca się z wielkiego woka z kleikiem ryżowym, który właśnie miesza. Babka siedzi za nią na stołku, skrobiąc luoyu, skrzydlatą rybę złowioną w wodach w tarasie. Płomienie z paleniska oświetlają ich pobrużdżone twarze, tak jakby uwięziono je w płonącym lochu.
– W lesie. – Przekazuję matce przez okno sakwę z ziołami i bulwiastymi kłączami. Spędzam sporo czasu w lesie na ich zbieraniu. Właśnie przy tej okazji spotkałam po raz pierwszy Yizhiego.
– Co się stało? – Matka kładzie sakwę na półce, nie odrywając wzroku od mojej zabrudzonej szaty. Siwe włosy wymykają jej się spod spłowiałej szmaty zawiązanej na głowie, powiewając w falach gorącego powietrza.
– Przewróciłam się. Złamałam laskę. – Ruszam chwiejnie po kamiennym chodniku biegnącym przed rzędem domów. Ostrożnie stawiam stopy, starając się nie runąć na pokryty glinianymi dachówkami dach naszych sąsiadów z domku rząd niżej.
– Masz szczęście, że zaczęła się bitwa. – Matka rzuca spojrzenie w kierunku głównego wejścia do domu. Jej oczy lśnią pomarańczowo, odbijając ogień z paleniska. – Idź szybko. Niech ojciec nie ogląda cię w tym stanie.
– Dobrze.
– Jutro wypierzesz to ubranie. Nie możesz tak wyglądać, gdy zjawią się żołnierze.
Jej swobodny ton przeszywa moje serce nagłym ukłuciem. Może nie mieć pojęcia o moich tajnych planach, ale musi przecież zdawać sobie sprawę, że zaciągnięcie skończy się moją śmiercią, bez względu na wszystko.
Musi przecież pamiętać, jaki koniec spotkał moją starszą siostrę.
Czy jednak na pewno? Czasami matka udaje, że nie stało się nic złego. Udaje tak dobrze, że z przerażeniem zaczynam podejrzewać siebie o fałszywe wspomnienia.
– Na pewno dadzą mi lepsze ubranie. – Gapię się na kolumny światła drżącego w oknie kuchni.
– Mimo to powinnaś wyglądać porządnie.
Zatrzymuję się w pół kroku i patrzę jej prosto w twarz.
Moje plany zabójstwa wiążą się z pewnymi poważnymi konsekwencjami, które jak dotąd udawało mi się ignorować: odwet za zabójstwo Żelaznego Arystokraty, pilota o maksymalnej sile witalnej powyżej 2000 (podczas kiedy średnia u zwykłych ludzi wynosi 84) dotknie trzech pokoleń mojej rodziny: matki i ojca, mojego siedemnastoletniego brata Dalanga, dziadków, ciotek i wujów. Wszyscy zostaną straceni razem ze mną, ponieważ piloci tacy jak Yang Guang są zbyt istotni dla prowadzenia wojny.
„Daj mi jeden powód, by cię ochronić”. Gapię się na matkę. „Powstrzymaj mnie”.
Potrzebuję tylko jednego znaku, że zasługują na moje miłosierdzie. Jednego znaku, że cenią moje życie w takim samym stopniu, jak ja miałabym cenić ich.
Ponieważ nie ma już sensu się powstrzymywać, wygłaszam najbardziej dojmującą myśl, jaka mnie trapi:
– Naprawdę bardziej się martwisz moim wyglądem niż zaciągnięciem do armii?
Płomienie trzaskają i chwieją się za matką. Mruży oczy, patrząc na mnie przez dym i wonną parę, a potem na jej twarzy pojawia się uśmiech, jak kwiat na wypalonym pustkowiu.
– Twoje brwi! Posłuchałaś nas! Wyglądasz przepięknie.
Odwracam gwałtownie głowę i brnę dalej, nie zwracając uwagi na to, że każdy krok przeszywa mnie bólem, tak jakby raził mnie prąd.
Sprawia wrażenie, jakby nawet nie usłyszała, o co pytam.
Elektryczne latarnie po drugiej stronie wioski mrugają, oświetlając okna niczym jarzące się ślepia Poczwarek (Hunduni w ogóle nie mają oczu). Powiew wieczornego wiatru przemyka przez ryżowe tarasy, mieszając wilgotną woń z zapachem smażonych, skromnych kolacji.
Jasne, pszeniczne światło tryska z otwartych drzwi mojego domu. Metaliczny głos komentatora bitwy uderza w zapadający mrok; dobiega z tabletu podarowanego naszej rodzinie przez rząd Huaxii (ale, oczywiście, mogą z niego korzystać jedynie mężczyźni). Mój dziadek, ojciec i brat postawili go na naszym pociemniałym od tłuszczu stole kuchennym. Wybałuszają oczy prosto w ekran, na którym błyskają kolory ścierających się Hundunów i Poczwarek.
Wykorzystuję szansę, by przekroczyć próg domu, i pośpiesznie zmierzam ku pokojowi, który muszę dzielić z dziadkami od czasu, kiedy po raz drugi próbowałam wymknąć się w środku nocy, wiele lat temu.
– …i oto nadciąga Cynobrowy Ptak!
Staję jak wryta, niemal się przy tym przewracając. Krew ścina mi się w żyłach.
Och, tylko nie to!
Nawet moja kibicująca Poczwarkom rodzina, która zwykle wiwatuje, gdy wymieniana jest nazwa jakiejś słynnej jednostki, tym razem zachowuje krępujące milczenie. Nikt nie chce przyznać, że Cynobrowy Ptak to w tej chwili najpotężniejsza Poczwarka w Huaxii, mierząca ponad pięćdziesiąt metrów w Formie Podstawowej, jedyna klasy Królewskiej. Pilotuje ją jednak Li Shimin, Żelazny Demon, z pochodzenia pół-Rongdi, skazaniec z celi śmierci, który w wieku zaledwie szesnastu lat zamordował własnego ojca i obu braci. Teraz jest dziewiętnastolatkiem. Jego egzekucja została odroczona na czas nieokreślony tylko dzięki niebywale wysokiemu wskaźnikowi siły witalnej, najwyższemu od dwóch stuleci.
Konkubiny-pilotki zawsze ryzykują życiem, ale tylko z tym pilotem śmierć jest tak pewna.
Żadna z nich jeszcze nie przetrwała jazdy z Li Shiminem.
Wkrótce umrze jakaś dziewczyna.
– Hej!
Głos ojca wyrywa mnie z zamyślenia. Podskakuję, chwytając się drewnianej ściany.
Odsuwane krzesło zgrzyta po betonie podłogi. Ojciec wstaje, a cienie przesuwają się po jego twarzy wzdłuż zmarszczek.
– Dlaczego jesteś taka brudna?
Lodowaty pot wypływa mi spod krawędzi szmaty zawiązanej na włosach.
– Upadłam na tarasach.
Tym razem to nie kłamstwo.
Ekran z transmisją rozbłyskuje i dźwięczy, gdy promienie qi uderzają w witalny metal. Dziadek i brat oglądają bitwę, jakby nie działo się nic niewłaściwego. Ojciec okrąża stół i podchodzi do mnie. Jego kok, żałośnie luźny, ponieważ jego posiadaczowi rzednie czupryna, rozpłaszcza mu się na czubku głowy.
– Lepiej, żebyś nie figlowała z jakimś chłopakiem.
– Oczywiście, że nie. – Cofam się, aż moje ramię uderza o drzwi pokoju, który dzielę z dziadkami.
Półprawda. Nie figlowałam, zamiast tego złamałam czyjeś serce.
Ojciec naciera na mnie. Jego postać góruje teraz nade mną, niemal dwukrotnie większa niż przed chwilą.
– Lepiej, żebyś pomyślnie przeszła test dziewictwa, kiedy…
To jedno słowo kłuje mnie w uszy i każe mi zapomnieć, że mam się go bać.
– Po raz ostatni powtarzam: nikt ani nic nigdy we mnie nie weszło! – wrzeszczę. – Masz na tym punkcie jakąś obsesję!
Cofa się o krok, wstrząśnięty, ale wyczuwam, że nadchodzi atak wściekłości.
Wślizguję się do sypialni i zatrzaskuję mu drzwi przed nosem.
– Coś ty powiedziała?! – Jego ryk wstrząsa domem, a pięści dudnią o drzwi. Klamka z brązu dzwoni tak głośno, jakby coś wewnątrz pękło.
– Odwijam bandaż ze stóp! – Opieram się plecami o drzwi, spełniając jednocześnie groźbę.
Nagie stopy są bardziej nieprzyzwoite niż nagie piersi, nie wspominając już o smrodzie gnijącego mięsa, który zapewne stanowi jedyną w swoim rodzaju broń biologiczną. Dziewczęta powinny zachowywać pozory swojej kruchej urody, zawsze nosząc wyperfumowane, haftowane buty i nigdy nie zdejmując bandaży w obecności kogokolwiek, nawet swoich mężów.
Pięści ojca przestają bębnić w drzwi, ale jego płuca pracują dalej, na pełen regulator:
– Nie okazujesz mi szacunku! Jesteś niewdzięczna! Ty dziwko!
Typowe.
Po chwili pojawia się kruchy, ulotny głos matki, która próbuje go uspokoić. Mój brat się śmieje, a dziadek podkręca głośność transmisji do maksimum. Dziewczyna umiera w Poczwarce. Dla dobra całej ludzkości.
Nie ryzykuję wyjścia z sypialni na kolację.
Burczy mi w brzuchu, zupełnie jakby domagał się kleiku ryżowego, ale zostaję na plecionym, wiklinowym fotelu, na którym babka zwykle robi na drutach. Stopy trzymam zanurzone w tym samym drewnianym wiadrze, w którym przygotowano je do zmiażdżenia.
„Widzisz? Dlatego właśnie nie ma najmniejszego znaczenia, czy wplączesz ich w swój plan”, cedzi z głębi głowy wstrętny, przegniły rdzeń mojego umysłu.
Wyciągam drewniany korek z jednego z wysokich termosów, które dziadkowie trzymają w sypialni.
„Nie zależy im na tobie”.
Wlewam do wiadra kolejny parujący strumień. Lecznicze liście i korzenie wirują dziko w wodzie, która błyskawicznie staje się jasnobrązowa niczym przelana krew, zapomniana w ciemnym zakamarku.
„Tobie też nie musi na nich zależeć”.
Nade mną bzyczy lampka. Po mrocznych kątach pokoju myszkują cienie, a mnie przez chwilę wydaje się, że podkradają się bliżej. Odstawiam termos i gapię się tępo na moje słomiane posłanie tuż obok łóżka dziadków. W Huaxii mawia się: „Córka wydana za mąż jest jak woda wychluśnięta za drzwi”. Inaczej niż mój brat Dalang, który odziedziczy rodowe nazwisko Wu i pozostanie w domu przez resztę życia, by opiekować się rodzicami, ja urodziłam się, żeby przelotnie zaistnieć w życiu mojej rodziny jako coś, za co należy wyznaczyć cenę i co trzeba przehandlować. Nigdy nie zatroszczyli się, żeby dać mi własne łóżko.
Dociera do mnie przez ścianę stłumione stukanie pałeczek o miski i paplanie Dalanga o bitwie. Poczwarki wygrały, oczywiście. Gdyby tak się nie stało, z głośników wiszących w całej wiosce zawyłby sygnał alarmowy i wszyscy ruszylibyśmy do ucieczki na wschód, tak jak nasi przodkowie umknęli z prowincji Zhou.
Nikt poza Dalangiem nie mówi zbyt wiele. Mam nadzieję, że myślą o mnie.
Mam nadzieję, że pójdą do grobów, żałując tego, jak traktowali mnie i moją starszą siostrę.
Ale przecież „ludzie skazani na rodzinną eksterminację nie zasługują na groby”.
Krzywię się, próbując wyprzeć wizję naszych gnijących ciał, zwisających z Wielkiego Muru.
Drzwi się otwierają. Wzdrygam się na fotelu, nie wiedząc, gdzie obrócić wzrok, z nadzieją, że moje oczy nie są tak przekrwione i podpuchnięte, jak mi się wydaje.
Matka drepcze ku mnie na skrępowanych stopach, niosąc mi miskę kleiku ryżowego. Przyjmuję ją, skinąwszy niezręcznie głową. Obejmuję zimnymi palcami gorącą porcelanę. Gorycz przypominająca łzy wlewa mi się do ust. Matka siada koło mnie, w nogach łóżka dziadków. Czuję, jak narasta napięcie w moim brzuchu.
„Czego ona chce?”, rzuca gniewnie część mojego umysłu, a inna część odpowiada jej: „Powstrzymać mnie”.
– Tian-Tian – zaczyna matka, odzywając się do mnie zdrobnieniem z dzieciństwa i skubiąc stare oparzenia na dłoniach. – Nie powinnaś tak mówić do ojca.
– Ale to on zaczął – protestuję. Patrzę na nią gniewnie, chociaż na policzki wypływają mi rumieńce wstydu. Przechylam do ust miskę kleiku, by ukryć twarz.
„Pow-strzy-maj-mnie”, wali mi serce. „Pow-strzy-maj-mnie. Pow-strzy-maj-mnie”.
Matka krzywi się tylko ze smutkiem.
– Musisz tak zawsze utrudniać?
Chwytam miskę mocniej.
– Mamo, czy naprawdę uważasz, że twoje życie stawało się łatwiejsze za każdym razem, kiedy ustępowałaś?
– Nie chodzi o to, żeby było łatwiej, ale o to, by utrzymać spokój w rodzinie.
Śmieję się do wnętrza miski, a brzmi to twardo i mrocznie.
– Powiedz mu, że nie ma się czym przejmować. Zostaję tu jeszcze przez dwa dni, a potem będzie tu już spokojnie, tak jak sobie życzy.
Matka wzdycha.
– Tian-Tian, twój ojciec po prostu bardzo mocno odczuwa emocje. W głębi duszy doskonale wie, że dojrzałaś, że rozumiesz, co się naprawdę liczy. Jest z ciebie dumny. – Uśmiecha się. – Ja też jestem z ciebie dumna.
Unoszę sztywno głowę.
– Jesteś ze mnie dumna, ponieważ zgadzam się, by mnie wysłano na śmierć?
– Nie wiesz, czy tak się stanie. – Unika mojego wzroku. – Twój umysł zawsze był silny. Czy zespół testujący nie orzekł, że wskaźnik twojej siły witalnej może przekraczać pięćset? Sześć razy więcej niż średnia! A to było cztery lata temu. Teraz musi być jeszcze wyższy. Może się okaże, że stworzycie z Księciem-Pułkownikiem Yangiem Zrównoważoną Parę? Może staniesz się jego Żelazną Księżniczką?
– W całej Huaxii są tylko dwie Żelazne Księżniczki! – Z moich oczu płyną łzy i po chwili widzę jej twarz niewyraźnie. – A ich siłę witalną liczy się w tysiącach! To kompletna mrzonka, która daje dziewczynom złudną nadzieję na przeżycie!
– Tian-Tian, nie tak głośno. – Matka rzuca na drzwi spojrzenie pełne paniki.
– Czy ta mrzonka dodaje otuchy również tobie? – drążę. – Czy pomaga ci zasnąć co wieczór?
Jej oczy lśnią.
– Dlaczego nie potrafisz przyjąć do wiadomości, że spełniasz dobry uczynek? Będziesz bohaterką. A za te pieniądze Dalang mógłby zapłacić dobrą cenę za narze…
Rzucam miskę na ziemię. Porcelana roztrzaskuje się, a kleik ryżowy rozpływa na wszystkie strony lepkimi, parującymi jęzorami.
– Tian-Tian! – Matka zrywa się na równe nogi. – Tutaj śpią twoi dziadkowie!
– Tak? I co zrobią? – wrzeszczę znacząco w stronę drzwi. – Może mnie zbiją, żebym zniechęciła Yang Guanga świeżymi siniakami? Każą mi spać w chlewie, żeby odstraszył go mój smród? Jeżeli tak bardzo chcecie tych pieniędzy, nie możecie mi nic zrobić!
– Tian…
– Wynoś się!
„Nie możesz się do niej odzywać w ten sposób”, odzywa się w mojej głowie karcący głos, boleśnie przypominający starszą siostrę. „To twoja matka. Kobieta, która dała ci życie”.
Ale matka, która zawiodła mnie tak bardzo, nie jest już moją matką.
Moja pierś unosi się gwałtownie i opada. Pochylam się do przodu i chwytam za kolana, przezwyciężam łkanie, po czym mówię z wysiłkiem przez ściśnięte gardło:
– Mam nadzieję, że w następnym życiu nie będziemy miały ze sobą do czynienia.
ROZDZIAŁ 3
ŻYCIE, KTÓREGO CHCESZ
Moja rodzina odzywa się do mnie z własnej woli dopiero w dzień mojego odejścia z domu. Wzywają mnie po imieniu, wrzeszcząc wniebogłosy.
Podrywam się na słomianym posłaniu, na którym gniłam przez całą noc ze ściśniętym żołądkiem, i obracam w dłoniach drewnianą szpilkę do włosów jak grubą pałeczkę.
Do Wielkiego Muru powinien mnie zabrać poduszkowiec. Dostrzegli, jak nadlatuje, czy co?
– Tian-Tian! – Głos babki dociera do mnie zza drzwi. – Przyszedł jakiś chłopak!
Potykam się, wstając z łóżka, i chwytam za ramę łóżka dziadków.
Chłopak…
Nie. Nie, to nie może być…
Drepczę pośpiesznie do drzwi, przewidując najgorsze. W głowie zapalają mi się czerwone światełka alarmowe, a puls przyśpiesza: czuję go w dłoniach, gdy otwieram drzwi.
Nagła jasność kłuje mnie w oczy, a po chwili, kiedy plamy powidoków znikają, widzę, kto przybył. To Yizhi. Stoi w oślepiającym blasku słońca przed głównym wejściem, przemawiając błagalnie do mojej rodziny, która kryje się niczym jaskiniowcy w mrokach domu. Jego białe jedwabne szaty, haftowane w złote wzory bambusowych pędów i liści, lśnią niczym tkanina z innego świata.
Dotychczas spotykałam go tylko w cętkowanym cieniu leśnej ostoi. Przez chwilę jestem zdezorientowana: czy to naprawdę on? Ale jego łagodnego tenoru nie da się pomylić z innym głosem.
– Ciotki, wujkowie, wierzcie mi, zapłacę każdą cenę. – Pokazuje mojej rodzinie swój metalowy identyfikator. – Dlatego proszę, pozwólcie mi poślubić waszą córkę.
Serce staje mi na chwilę, tak jakbym potknęła się na schodach prowadzących na ryżowe tarasy.
Tymczasem moja rodzina przeżywa prawdziwy szok. Jednym opadają szczęki, inni unoszą dłonie do ust. Babka, która stoi najbliżej mnie, patrzy zdumionym wzrokiem to na mnie, to na Yizhiego. Dźwięk sypiących się monet eksploduje w ich głowach niczym fajerwerki na widok jego nazwiska i adresu w stolicy Huaxii, Chang’anie.
Jeszcze trochę, a zabronią mi wsiąść do wojskowego poduszkowca!
Poruszam się bez słowa, nie myśląc. Przepycham się pomiędzy nimi, łapię Yizhiego za rękę i wciągam w półmrok domu. Chłopak z zaskoczeniem rozchyla usta i prawie potyka się na progu, potem jednak patrzy mi prosto w oczy, a jego twarz rozbłyskuje – niczym wewnętrznym światłem – radością tak intensywną, że czuję ukłucie w sercu.
Wlokę go za sobą do pokoju dziadków. Jego kroki brzmią inaczej, kiedy szura butami po naszej brudnej betonowej podłodze.
– Nie wchodzić! – ostrzegam rodzinę, a potem zatrzaskuję drzwi, wzbijając obłoczki kurzu.
Odwracam się do Yizhiego. Skośny promień światła z okna przecina jego sylwetkę niczym nieziemskie ostrze, sprawiając, że szata chłopaka nabiera odcienia księżycowej bieli, a jego skóra staje się przejrzysta.
– To jest mój dom. Rodzinny dom – przerywam milczenie. Yizhi nie pasuje do brudnych drewnianych ścian tak bardzo, że zaczynam się zastanawiać, czy to nie sen. – Nigdy, przenigdy miałeś się tu nie pokazywać… Zaraz, jak znalazłeś mój adres?
– W oficjalnych zapisach. – Przełyka ślinę, a mina mu rzednie. – Zetian, mogę cię zabrać do Chang’anu.
– Nie, nie możesz! – wypalam, ponieważ moja rodzina na pewno nas podsłuchuje. – Tylko tak mówisz. Twój ojciec nigdy ci nie pozwoli mnie poślubić.
– Ma czternastu innych synów. Jakoś to przełknie.
– Naprawdę? Przełknie? A nie będzie wolał ożenić cię z wnuczką jakiegoś dygnitarza? Wątpię, by został największym bogaczem w Huaxii, przegapiając takie okazje!
– W takim razie stworzymy własną okazję. Coś razem wymyślimy. Póki życia, póty nadziei. – Yizhi unosi moje palce do światła. Jego głos drży jak powietrze zimą, a słowa spadają niczym śnieg. – Ale moje życie bez ciebie nie będzie miało sensu.
Światło drży w moich oczach, a twarz chłopaka się zaciera.
Wiem, jak można mnie skrzywdzić. Wiem, jak to jest, kiedy mnie biją, obrażają, miażdżą, zgniatają, a potem wyrzucają na śmieci. Ale coś takiego?
Nie wiem, jak to potraktować.
Czuję się kompletnie nierealnie.
To nie może być prawda.
Nie dam się oszukać.
– Daj mi spokój. – Zabieram rękę, a z oczu płyną mi gorące łzy. Suchy śmiech wyrywa mi się z gardła. – Wieśniaczka z pogranicza ma się niby wżenić w najbogatszą rodzinę w Huaxii? Czy możesz być choć trochę realistą? Nie jestem czterolatką, którą można łatwo nabrać.
Oczy mu się szklą.
– Zetian…
– Przestań udawać, że twoja rodzina pozwoli mi być czymkolwiek więcej niż konkubiną. – Cofam się chwiejnie. – Przecież nawet to się nie uda. Zaczną się problemy, kiedy odmówię padnięcia na twarz przed tą obrzydliwą świnią, twoim ojcem. Kiedy nie będę chciała służyć prawowitej żonie, którą kiedyś nieuchronnie poślubisz, bo tak ci nakażą. Kiedy nie zgodzę się, żeby urodzić ci syna, ponieważ nigdy nie pozwolę, by moje ciało przyjęło czyjeś nasienie, nawet twoje, i zostało na zawsze skrępowane powinnościami. A ty nie będziesz w stanie zapobiec temu wszystkiemu, bo masz zaledwie osiemnaście lat, a cała władza i pieniądze, jakimi dysponujesz, zależą tylko od kaprysu twojego ojca. Oczywiście mógłbyś postąpić odważnie, uciec ze mną do jakiegoś małego miasteczka, w którym spędzilibyśmy razem życie jako skromni robotnicy, ale ponieważ nie udałoby mi się osiągnąć tego, czego chcę, byłabym ciągle nieszczęśliwa. Przez cały czas myślałabym, o ileż bardziej by mnie usatysfakcjonowało, gdybym zgłosiła się sama na śmierć, zamiast uciekać z tobą. Czy tego chcesz? Czy takie życie by ci odpowiadało, Gao Yizhi?
Kończę raptownie tę przemowę i oto zapada dławiące milczenie.
Yizhi patrzy na mnie niczym przepiękny nieśmiertelny, który zstąpił z Niebiańskiego Dworu na ziemię, po czym zetknął się z kanibalizmem.
A potem nagle przestaje być cicho.
Zza okna słuchać dudniący łoskot. W górach zrywa się silny wiatr szumiący w koronach drzew. Nasze świnie i kury szaleją na podwórzu, kwicząc i gdacząc w swoich zagrodach.
To musi być poduszkowiec.
Słyszałam już ten dźwięk, gdy zabierano moją siostrę. Nie zdawałam sobie sprawy, że przylecieli po nią, dopóki poduszkowiec o błyszczącym jak ogień stalowym kadłubie nie zawisł nad naszym domem, a żołnierz w oliwkowozielonym mundurze, z włosami związanymi w staranny kok, nie spuścił na nasze podwórze drabinki sznurowej. Wszyscy włącznie z siostrą trzymali to w tajemnicy przede mną. Wiedzieli, że nie będą w stanie przewidzieć, co zrobię, by temu zapobiec, gdybym dowiedziała się o tym zawczasu.
Wtedy nie potrafiłam nikogo powstrzymać.
Dzisiaj nikt nie powstrzyma mnie.
– Zetian. – Yizhi nachyla się bliżej i otwiera szeroko oczy. – Musi być inny sposób, żeby zabić Yang Guanga. Moja rodzina ma kontakty w…
– Gdybyś był w stanie cokolwiek zrobić, już byś to zrobił – warczę pod nosem. – Nie możesz tknąć tak potężnego i popularnego pilota, Yizhi. Po prostu nie możesz!
– A co z jego rodziną? – Głos chłopaka opada, staje się jeszcze cichszy. Oczy ciemnieją mu w złowrogim podnieceniu, które widziałam u niego zaledwie kilka razy. – Oni nie są nietykalni. Czy wystarczyłoby, gdyby ich…
– Nie! – Sapię gwałtownie. Yizhi ma naprawdę rozpaczliwe pomysły. – To nie oni są odpowiedzialni za jego postępowanie! Jaki byłby w tym sens?
– W takim razie niech zginie w bitwie. Nawet piloci rzadko dożywają dwudziestu pięciu lat.
– Nie rozumiesz. To muszę być ja. Muszę to zrobić: własnoręcznie pomścić starszą siostrę.
– Dlaczego? – Marszczy piękne brwi. – Karma go dopadnie.
– Nie ma czegoś takiego jak karma – stwierdzam, wymawiając każdą sylabę tak, jakbym chciała zmiażdżyć ją w zębach. – A jeżeli jest, gówno ją obchodzą tacy ludzie jak ja. Niektórzy z nas urodzili się tylko po to, by ich zużyto i wyrzucono. Nie możemy sobie pozwolić, by po prostu płynąć z nurtem życia, ponieważ nic na tym świecie nie zostało stworzone, zbudowane ani urządzone dla naszej korzyści. Jeżeli czegoś chcemy, musimy rozpychać się w życiu łokciami i zabierać to siłą.
Na to Yizhi nie ma odpowiedzi. Patrzy tylko na mnie, a wokół jego oczu pojawiają się zmarszczki zmęczenia. Swobodne kosmyki spadają mu z boku na front nieskazitelnej szaty, kiedy porywy wiatru wpadają przez okno.
– I tak wszyscy kiedyś umrzemy – mówię nieco ciszej. – Nie chciałbyś chociaż raz w życiu spełnić jednego marzenia?
– Ja… – Usta Yzhiego otwierają się i zamykają, a jego wargi bledną. Nie mogę oderwać od nich wzroku. – Najbardziej na świecie marzę o tym, żeby być z tobą. Żeby już się nie kryć ani nie wstydzić.
Czuję, jak w sercu zaciska mi się twardy węzeł.
– W takim razie musisz wymarzyć sobie coś większego, Yizhi. Poważnie.
Silniki poduszkowca grzmią głośniej. Cały dom zaczyna wibrować od ich łoskotu, drgania przenoszą się przez ściany.
– Nie żałujesz? – Chłopak nachyla się jeszcze bliżej. – Naprawdę ze mną nie pójdziesz?
– To będzie ta sama walka, tylko w mieście, a nie w wiosce – mruczę, próbując skoncentrować się na jego ustach. Czuję, jak rośnie we mnie nowe napięcie. – Jestem zmęczona, po prostu zmęczona.
– Ale moglibyśmy…
Obejmuję dłońmi jego twarz i skracam dystans. Jego błagalny głos milknie, kiedy nasze usta się stykają.
I oto rozkwita we mnie ciepło, jakiego nigdy dotąd nie czułam. Żar płynie mi w żyłach i przysięgłabym, że zaczynam od tego cała lśnić. Usta Yizhiego w pierwszej chwili drętwieją z zaskoczenia, ale potem miękną i dopasowują się do moich. Unosi drżącą dłoń i muska mój kark, tak jakby bał się mnie dotknąć, jakby obawiał się, że to złudzenie.
Przerywam pocałunek, wplatam palce w jego włosy i dotykam czołem jego czoła. Nasze ciepłe oddechy wirują i mieszają się pomiędzy naszymi ustami.
Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, być może umiałabym do tego przywyknąć: do jego objęć, pełnych ciepła i światła, do pieszczot i miłości.
Nie wierzę jednak w miłość. Miłość mnie nie ocali.
Wybieram zemstę.
Odzyskuję zmysły, odrywam się od niego i odpycham od siebie.
– To właśnie chciałeś dostać, tak? – pytam beznamiętnie, ignorując jego zmieszanie i wypełnione rozpaczą oczy. – No to dostałeś, a teraz mnie wypuść. Jeżeli zdołasz odzyskać moje zwłoki, spal je i rozsyp popioły w strumieniu, bym mogła podążyć za starszą siostrą, gdziekolwiek teraz jest.
Na jego twarzy widać wilgotne linie, błyszczące w promieniach słońca.
Nie mogę już na to patrzeć. Odwracam się i idę ku drzwiom.
Zanim jednak do nich dotrę, zatrzymuję się.
– I jeszcze jedno – dodaję przez ramię, zbyt cicho, by moja rodzina usłyszała cokolwiek przez hałas silników poduszkowca. – Nie myśl, że to przegapiłam: przybyłeś do mojego domu i prawie zniweczyłeś mój plan, mimo że wiedziałeś, jak ważny jest dla mnie. Jeżeli szepniesz wojskowym chociaż słówko, dasz cień podpowiedzi, zabiję się, kiedy mnie zamkną, a po śmierci będę cię nawiedzać i straszyć.
Otwieram z rozmachem drzwi i zostawiam go za sobą już na zawsze.
ROZDZIAŁ 4
GOTOWA DO SŁUŻBY
Pogrążona w półmroku komnata pod Wielkim Murem. Metalowa platforma zagracona sprzętami do testowania. Pod sufitem świecący ekran gry, na którym muszę się skupić, podczas gdy stół przechyłowy rzuca mną na wszystkie strony.
Przysięgam, niewiele brakuje, żebym porzygała się na nowe, zwiewne szaty konkubiny, ale szczęśliwie stół zatrzymuje się z szarpnięciem. Łapię się za żołądek, opuszczając lepkiego pada. Moje zmysły wciąż jeszcze są rozregulowane. Rozumiem teraz, dlaczego ten test miał zostać przeprowadzony zaraz po naszym przybyciu, ale ponieważ był jakiś problem z maszynerią, zdecydowali się najpierw poddać nas zabiegom upiększającym.
– Sześćset dwadzieścia cztery! – ogłasza Cioteczka Dou, starsza ochmistrzyni, zza rzędu świecących ekranów. To mój oficjalny wskaźnik siły witalnej. Głos Cioteczki odbija się echem od metalowych ścian komnaty.
Czuję się wstrząśnięta, a od strony pięciu pozostałych dziewcząt siedzących na ławce poniżej platformy testowej słychać zaskoczone szepty. Dotąd ich wskaźniki nie przekraczały wartości dwucyfrowych, z jednym wyjątkiem: 118.
Kiedy miałam czternaście lat, do wioski przyjechała ekipa z przenośnym zestawem testowym i zbadała wszystkie dzieciaki, ale nie spodziewałam się, że ich ocena, wyglądająca na mocno przesadzoną, okaże się dokładna. Wskaźnik siły witalnej oznacza moc umysłu, z jaką dana osoba może kierować swoje qi. Tylko trzy procent ludzi osiąga wynik wyższy niż 500, minimum wymagane do uruchomienia Poczwarki. Niewiele brakuje, żebym parsknęła śmiechem. To jakiś absurd.
Gdybym była chłopakiem, żyłabym jak w bajce. Mogłabym walczyć z mechaobcymi we własnej olbrzymiej, zmieniającej kształt maszynie bojowej, uwielbiano by mnie i sławiono jako celebrytę. Służyłabym w wieży strażniczej pełnej konkubin.
Nie jestem jednak chłopakiem, a mój wskaźnik oznacza tylko, że przeżyję kilka bitew więcej niż większość konkubin-pilotek.
Nie po to tu przybyłam.
Cioteczka Dou drepcze wokół ekranów i podchodzi do mnie, a jej cień rośnie na ścianie z tyłu. Włosy ma spięte w wysoki, ciasny kok. Złote hafty i ozdobne węzły służące za guziki na jej ciemnozielonej tunice lśnią w blasku ekranu gry.
– Gratulacje, pani Wu – mówi, zdejmując mi z głowy czujniki na kabelkach. – Wejdziesz do służby Księcia-Pułkownika Yanga jako pełnoprawna Konsorta.
Och. Nawet moja starsza siostra miała tylko rangę Konkubiny. Moja początkowa płaca będzie cztery razy większa niż jej. Moja rodzina oszaleje ze szczęścia.
Przynajmniej na kilka dni. Ha.
– Pamiętaj jednak, że to nie jest ostateczny pomiar. – Cioteczka Dou powtarza tę samą formułkę, którą recytowała pozostałym dziewczynom. – Wszystko może się zmienić, kiedy wsiądziesz do Poczwarki, zależnie od tego, jak dobrze dopasujesz się do Księcia-Pułkownika Yanga. Może się okazać, że zaprezentujesz siłę poniżej oczekiwań, jeżeli nie będziesz umiała osiągnąć empatii z jego umysłem… Ale możesz także przejść metamorfozę i wznieść się bliżej jego poziomu. Dobrze ci radzę: okaż mu zrozumienie, wspieraj go i bądź z nim bez względu na to, jak potoczy się bitwa. Odegraj swoją rolę, a może nawet okażesz się jego Żelazną Księżniczką.
Ledwo powstrzymuję się od prychnięcia. Nawet w obliczu konkretnych liczb próbuje nas oszukać, żebyśmy pokuśtykały na pewną śmierć z szerokim uśmiechem, wierząc, że każda z nas może być wyjątkowa.
Odkładam pad i zsuwam nogi z popękanej skóry pokrywającej stół przechyłowy. Krok po kroczku moje nowe haftowane jedwabne buty pobrzękują jak szpilki na stalowych schodach. Chłodne powietrze rozprasza ciepło mojego rozgrzanego ciała i oto dostaję gęsiej skórki, wyjątkowo okazałej po wyskubaniu włosków z porów. Z jakiegoś powodu czuję na języku rdzawy smak krwi.