Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wydana w 2021 roku Zemsta należy do mnie odbiła się szerokim echem wśród francuskiej krytyki. Bohaterką tej najnowszej powieści Marie NDiaye jest adwokatka, która podejmuje się obrony morderczyni trójki własnych dzieci. Jak zrozumieć tę zbrodnię? Kochająca, a w oczach znajomych wzorowa i szczęśliwa matka postanawia odebrać życie tym, których darzy największym uczuciem… To trudne zadanie powierza mecenas Susane mąż oskarżonej. Mężczyzna zdaje się nie pamiętać, że w przeszłości z adwokatką połączyło go dziwne zdarzenie. Ale czy rzeczywiście miało ono miejsce? Czy jest tylko wytworem fantazji naszej bohaterki?
Mecenas Susane to swego rodzaju uciekinierka ze swojej klasy społecznej – rodzice widzą w niej jeden wielki sukces, ona sama natomiast cierpi na syndrom oszustki, tym bardziej, że robotnicze pochodzenie nie pozwala jej odnaleźć się w burżuazyjnym środowisku palestry. Jak w wielu książkach NDiaye awans klasowy się tu nie do końca udaje, a cena, jaką się płaci za „życie pomiędzy” jest ogromna: mecenas Susane jest kobietą bez właściwości, pozbawioną imienia, zredukowaną do swojej zawodowej roli. Co połączy adwokatkę z morderczynią? W czym ich los okaże się podobny?
Zemsta należy do mnie swą wyrafinowaną strukturą rozsadza gatunkowe ramy. Z jednej strony czyta się ją jak thriller, z drugiej jak traktat o społecznej hierarchii, męskiej dominacji i sytuacji opresji, w jakiej wciąż znajdują się kobiety. Nie jest to jednak w żaden sposób proza ideologiczna. Rządzą nią wieloznaczność i ambiwalencja. Jak odmalowane tu Bordeaux, z jego mroczną historią handlu niewolnikami, wszystko zasnuwa mgła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français.
Gdy 5 stycznia 2019 roku mężczyzna wszedł nieśmiało, niemal lękliwie, do kancelarii, mecenas Susane od razu wiedziała, że gdzieś już się spotkali, bardzo dawno temu i w miejscu, którego wspomnienie wróciło do niej tak jasno, tak gwałtownie, że poczuła się, jakby ktoś wymierzył jej silny cios w czoło.
Odchyliła lekko głowę, nie mogąc od razu odpowiedzieć na powitanie wymruczane przez zmieszanego gościa, a zażenowanie trwało między nimi nawet po tym, jak mecenas Susane zapanowała nad sobą i pozdrowiła go uprzejmie, uśmiechnięta, serdeczna, kojąca, stawiała sobie bowiem za punkt honoru, by na wstępie zachowywać się tak wobec każdego, kto wchodził do jej kancelarii.
Dwukrotnie odruchowo potarła czoło, jakby miała na nim ćmiącą ranę, później przestała już o tym myśleć.
Gdy wieczorem, siedząc w łóżku, znów podniesie powolną ciężką dłoń do czoła i zaraz powstrzyma ten gest, bo w rzeczywistości nie będzie odczuwać żadnego bólu, przypomni sobie nagle, jak zabolało ją, gdy zobaczyła w drzwiach kancelarii dyskretnego szczupłego mężczyznę o niepozornej zarówno twarzy, jak i sylwetce.
Godne uwagi było jej zdziwienie: dlaczego poczuła ból, a nie radość?
Dlaczego przekonana, iż po trzydziestu dwóch latach widzi kogoś, kto kiedyś ją oczarował, odniosła wrażenie, że ten ktoś chce ją zabić?
Mecenas Susane długo słuchała Gilles’a Principaux, myśląc kilkakrotnie: Znam ciebie i znam twoją historię, myląc zarazem swą pewność, że kiedyś miała już do czynienia z owym mężczyzną, z tym, czego dowiedziała się z prasy rozpisującej się o wielkiej tragedii, która na nim zaciążyła.
Ani razu w trakcie tej rozmowy nie dał jej do zrozumienia, że pamięta, iż kiedyś ją spotkał, i że być może to odległe wspomnienie wpłynęło na jego decyzję, by teraz ją odnaleźć.
Jakimi bowiem ważnymi sprawami w swoim dorobku mogła się pochwalić mecenas Susane?
Cóż mogło skłonić – zastanawiała się – zamożnego zrozpaczonego, lecz pragmatycznego mężczyznę do wybrania mecenas Susane na obrończynię dla swojej żony, jeśli nie mglista przesądna lojalność wobec świetlistych chwil podarowanych przez życie?
Niemniej Principaux nie odezwał się słowem na temat przyczyn swojego wyboru, choćby niejasnych i głupich.
Wbijał w mecenas Susane wzrok – najpierw spłoszony, a im dłużej odpowiadał na jej pytania, tym bardziej pewny siebie – a mecenas Susane pomimo wysiłków nie potrafiła dostrzec w spojrzeniu omiatającym jej twarz choćby cienia jakiegoś „znam cię”.
Ponieważ nie mogła zapytać: „Dlaczego przyszedł pan właśnie do mnie, chociaż nie jestem najbardziej renomowanym adwokatem w Bordeaux, a sprawa jest bardzo poważna?”, pouczyła go, że jego małżonka, podejrzana Marlyne Principaux, powinna oficjalnie wyrazić zgodę, by reprezentowała ją ona, mecenas Susane.
Zgodziła się?
– Ma się rozumieć – odpowiedział, jakby to było coś oczywistego, a na jego ściągniętej twarzy odmalowała się nagle taka oschłość, taka antypatia, że mecenas Susane na sekundę zwątpiła, czy naprawdę siedzi przed nią człowiek, którego nigdy nie zapomniała.
– Nie lubimy mecenasa Lasserre’a, dotychczasowego adwokata żony. Ani Marlyne, ani ja – powiedział jej na wejściu Principaux. – Zależy mi na zmianie dla dobra Marlyne.
W chwili gdy Principaux wstał, by wyjść, spytała go, czy mieszkał kiedyś w dzielnicy Caudéran.
– Tak – odparł. – W młodości, a co?
Uśmiechnął się do niej i jego twarz ożywiła się radośnie i młodzieńczo, nagle pełna uroku, który mecenas Susane odnotowała z tym większym zapałem, że ta sama twarz minutę wcześniej wydawała się jej, ku wielkiemu rozczarowaniu, niemal odpychająca.
Ale dlaczego miałaby czuć się rozczarowana? Dlatego, że Principaux był tym zapamiętanym przez nią mężczyzną, czy dlatego, że mógłby nie mieć z tamtym nic wspólnego?
Odrzekła mu zaskoczona, że pamięta z dzieciństwa rodzinę z Caudéran.
I nie musiała usłyszeć, jak wykrzykuje: „Dużo jest takich rodzin!”, by uświadomić sobie niedorzeczność własnej odpowiedzi.
W rzeczy samej, wiele rodzin mieszkało w Caudéran.
Kim był dla niej Gilles Principaux?
Jak się tego dowiedzieć, jak zaufać podniecającemu, bolesnemu, niepokojącemu przeczuciu, że gdy był nastolatkiem, zakochała się w nim na zabój w jednym z domów w Caudéran, którego dziś nie byłaby w stanie rozpoznać?
Mecenas Susane złapała się na tym, że bełkocze.
– Jakie nazwisko nosiła ta rodzina? – spytał ją Principaux tonem radosnego wyczekiwania, jakby już cieszył się ze związków, których nie omieszka ustalić między tymi ludźmi i sobą, a nawet, pomyślała, jakby się cieszył perspektywą, że musi koniecznie ustalić i uczynić prawdopodobnym związek pomiędzy tą rodziną i sobą, by wywołać w mecenas Susane radość z porozumienia, z połączenia wszystkiego.
– Nie wiem, to znaczy nie pamiętam – wyszeptała mecenas Susane.
Powiedziała mu wreszcie, ponownie przybierając adwokacki ton, że czeka na pismo, w którym pani Principaux wskaże ją jako swoją obrończynię.
Otworzyła drzwi, odsunęła się, żeby go wypuścić.
Oparł się o framugę i zamierającym grobowym głosem wyszeptał:
– Tylko pani może nas uratować.
Później mecenas Susane zwątpiła w swoją pamięć i nie była w stanie rozstrzygnąć, czy powiedział „nas uratować”, czy też „mnie uratować”.
Dodał jeszcze jakiś banał w stylu:
– Wyciągnie nas pani z tego koszmaru, prawda?
Bardzo to zdziwiło mecenas Susane.
Nadzieję na unieważnienie skutków straszliwego błędu prawniczego, przerażającego zaniedbania mogłaby oczywiście zrozumieć.
Ale w tym konkretnym przypadku koszmar nie wynikał z uchybienia, z nieporozumienia, lecz był całym życiem tego mężczyzny, doszło do czynów, które złamały to życie, nie można było ich unieważnić, ponieważ martwi nie zbudzą się ze snu, by narodzić się po raz drugi.
Czyżby Principaux – pomyślała – chciał, aby go obudzić?
Czy naprawdę myślał, że gdy to wszystko się skończy, w pewien jasny przejrzysty poranek jego dzieci znów do niego przybiegną, żywe, radosne i niewinne?
Od jakiego dokładnie snu chciał się uwolnić dzięki mecenas Susane?
Kiedy tamtego wieczoru wracała do domu, marznący deszcz zatrzymał wszystkie tramwaje.
Jeszcze w przeddzień, czując, jak buty ślizgają się jej po zamarzniętym bruku, w pierwszej kolejności pomyślałaby o Sharon.
Mam nadzieję, że zdążyła na tramwaj – pomyślałaby mecenas Susane, która niechętnie patrzyła, jak jej pomoc domowa odjeżdża rowerem w mroźną noc.
Ale tamtego wieczoru nie myślała o Sharon, zbyt zajęta przypominaniem sobie każdego szczegółu wizyty Principaux, już zaniepokojona, że niektóre wypowiedziane przez niego słowa nie utkwiły karnie w jej pamięci (powiedział „moja żona” czy „moja małżonka”, wymówił imię kobiety, czy też mecenas Susane zdawało się, że je pamięta, ponieważ przeczytała o Marlyne w gazecie?), i spieszyła się, by dotrzeć do mieszkania i zanotować wszystko, co zostało jej w głowie.
Kim był dla niej Gilles Principaux?
Spieszyła się tak bardzo, że gdy otworzyła drzwi i zobaczyła w pełni, ostentacyjnie oświetlone przedpokój, salon i kuchnię, zareagowała chwilowym przerażeniem, ponieważ umknął jej fakt, że Sharon może jeszcze tu być pomimo wstrzymanych tramwajów, choć mecenas Susane mówiła jej zawsze, że może iść do domu, kiedy tylko zechce, niezależnie od tego, czy praca (w rzeczywistości dość znikoma) została ukończona, czy nie.
Mecenas Susane zawsze mówiła lub dawała do zrozumienia, że woli mieć świadomość, iż Sharon spokojnie zajmuje się dziećmi, pomaga im w lekcjach i rozsądnie myśli o ich przyszłości, zamiast siedzieć u niej do późnych godzin.
Krępuje mnie – nie śmiała powiedzieć jej mecenas Susane – że uważasz za konieczne pucowanie wanny, w której nigdy się nie kąpię, że co tydzień myjesz czyste szyby, przez które zresztą nigdy nie wyglądam, i muszlę klozetową, którą sama starannie czyszczę każdego dnia, by nie narażać cię na najmniejszy choćby kontakt z moją intymnością, owszem – nie śmiała powiedzieć jej mecenas Susane – bardzo mnie krępuje, że tak dosłownie traktujesz moje życzenie zatrudnienia kogoś, kto będzie czuwał nad moim mieszkaniem, i że kierując się uczciwością, potrafisz godzinami maniakalnie udoskonalać to, co ja sama zrobiłam już z poczucia przyzwoitości i wstydu, owszem, to mnie krępuje – nie mogła powiedzieć Sharon mecenas Susane, która nigdy dotąd nie miała potrzeby zatrudniania sprzątaczki, a wręcz odczuwała do takiej potrzeby nieodpartą awersję.
Sharon, zatrudniam cię w ramach swojego aktywizmu, żeby ci pomóc i wesprzeć sprawę, której bronię, zatem nie ma konieczności, byś udowadniała mi swoją skrupulatność, uczciwość, nieskazitelność, jakbyś się bała, że nie będę z ciebie zadowolona, zawsze będę zadowolona, Sharon, ponieważ tak naprawdę niczego od ciebie nie wymagam – nie mówiła jej mecenas Susane, również tu kierując się przyzwoitością, choć już innej natury.
Jej zaskoczone serce wcale się nie uspokoiło, gdy Sharon wyszła jej na spotkanie do przedpokoju.
Mecenas Susane, jak miała w zwyczaju, przytuliła ją przelotnie, poczuła swe trzepotliwe serce uderzające o niemą, spokojną, nieporuszoną pierś Sharon, która nigdy nie pokazywała po sobie – zawsze silna, zdeterminowana i wesoła – że jej życie może być trudniejsze od życia mecenas Susane.
Której czasem zdawało się nawet, że Sharon jej współczuje.
W każdym razie mecenas Susane udawało się obracać te domniemania w żart, gdy zapraszano ją gdzieś na kolację i uważała, że powinna zabawić innych gości garścią anegdotek, ponieważ sama nigdy nikogo nie zapraszała.
Rzucała wówczas żarliwie i cynicznie, bezczelnie i zaczepnie:
– Wyobraźcie sobie, że moja Sharon wcale mi nie zazdrości, wręcz przeciwnie!
I znajomi się śmiali, po czym poważnieli, by przeanalizować powody, które nie pozwalały Sharon uświadomić sobie, jak bardzo mecenas Susane przewyższa ją w kwestii szczęścia, nie pozwalały Sharon zrozumieć, że powinna aspirować do tego, aby być mecenas Susane zamiast sobą, Maurytyjką bez karty pobytu, obdarowaną, lecz i obciążoną przez los dwojgiem dzieci o niepewnej przyszłości oraz małżonkiem, u którego mecenas Susane podejrzewała głęboką depresję.
Czy jednak nie był to tylko czysty zlepek spekulacji?
Bo mecenas Susane zawsze widywała wyłącznie spokojną twarz Sharon, a przytulając ją, czuła serce bijące równo i niemal nieuchwytnie, podczas gdy jej dzikie serce na próżno usiłowało wykoleić serce Sharon, sprowadzić je na swój poziom żarliwości i buntu – po co?
Tego mecenas Susane nie potrafiła wytłumaczyć.
– Sharon, mogłaś wrócić do domu, tramwaje już dziś nie jeżdżą.
Mecenas Susane pogasiła rzęsiste światła pod sufitem.
Sharon, nie ma potrzeby zapalać wszystkich lamp w mieszkaniu – tego również nie mówiła mecenas Susane – bo ta oznaka szacunku wobec mnie, ta troska, którą jak sądzisz, okazujesz swojej zmęczonej, wracającej późno szefowej, świętując taką iluminacją jej przybycie, nijak ma się do mojej oszczędności, roztropności, powściągliwości w codziennym życiu, nie, Sharon, naprawdę, zapalaj tylko te lampy, których akurat potrzebujesz przy pracy – nie powiedziałaby jej nigdy, przenigdy mecenas Susane.
Darzyła Sharon taką sympatią, że nawet przez tego typu drobne powody do irytacji nie było warto jej zdaniem ryzykować dostrzeżenia w szarozielonych oczach młodej kobiety śladu rozczarowania czy jakiegokolwiek niepokoju.
Mecenas Susane czuła przygnębienie na myśl, że Sharon mogłaby obawiać się czegokolwiek z jej strony.
Pracuję dla ciebie, Sharon, nigdy nie zrobię absolutnie nic, co by cię dotknęło, nie wydam ci żadnego rozkazu – mówiła w duchu mecenas Susane, wierząc, że te miłosierne, gwałtowne, żarliwe myśli wypłyną z jej głowy niczym ikra na tarlisku: wówczas myśli Sharon, jej niepoznawalne emocje połączą się z milczącymi deklaracjami mecenas Susane, a ona poczuje być może nadzieję, owoc czystego, niewyrażonego zespolenia lęku i zaufania.
Nigdy cię nie zostawię, Sharon, wierz mi – myślała intensywnie mecenas Susane.
– Odwiozę cię do domu – powiedziała do Sharon. I dodała, widząc jej nagły niepokój: – Tak jak ci mówiłam, tramwaj przestał jeździć, zamarzły szyny.
– To niemożliwe, dziękuję, mam rower, nie zmieści się do samochodu! – wykrzyknęła Sharon.
Dlaczego tak często sprawiała wrażenie, jakby poza murami mieszkania nie chciała utrzymywać żadnych relacji z mecenas Susane?
Czy sądziła i bała się (ale dlaczego?), że mecenas Susane chce się z nią zaprzyjaźnić?
Mecenas Susane nie miała takiego zamiaru.
Ale zdarzyło się jej raz spotkać Sharon z dziećmi w supermarkecie w dzielnicy Lac i poczuła się dotknięta, gdy Sharon najwyraźniej udała, że jej nie widzi.
Sharon, nie narazisz się na żadne niebezpieczeństwo, pokazując, że mnie znasz, pozdrawiając mnie i przedstawiając mi swoje dzieci, tak samo piękne i pełne wdzięku jak ty, jak mogłabym ci zaszkodzić, jak mogłabym chcieć rzucać na ciebie jakiekolwiek uroki?
Nie mam żadnej korzyści, Sharon, zatrudniając cię, płacę za to, choć nie lubię być obsługiwana.
Sharon, ja po prostu chcę na swój sposób czynić dobro.
Mecenas Susane zdjęła płaszcz usiany lodowatymi kroplami i powiesiła go na wieszaku przy wejściu, zanim Sharon zdążyła się nim zająć.
Drobniutka młoda kobieta o twarzy, ramionach i biodrach tak wąskich, jak gdyby postanowiła zajmować na świecie bardzo ograniczoną przestrzeń, podniosła swoje szarozielone łagodne zatrwożone oczy na mecenas Susane, która była wysoka i szeroka, rozłożysta i mocna.
– Odwiozę cię – powiedziała ostrożnie mecenas Susane. – A jutro rano przyjedziesz tramwajem i odbierzesz rower.
– Nie! – krzyknęła Sharon z dziką bezlitosną rozpaczą, która zbiła z tropu mecenas Susane. – Nie pasuje mi to – powiedziała już spokojniej. – Ale dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Mecenas Susane podniosła rękę na znak wycofania i ugody, straszliwie zakłopotana.
I zaraz ta utarczka poszła w niepamięć (choć nie w niepamięć mecenas Susane, której osobliwy umysł miał tendencję do wiecznego pamiętania tego, co niepotrzebne, i zacierania przyjemniejszych wspomnień), Sharon radosnym głosem opowiedziała mecenas Susane, co udało jej się zrobić w godzinach pracy w tym mieszkaniu przy rue Vital-Carles, owszem, imponującym z wyglądu (parkiet w jodełkę węgierską, siedemnastowieczny kominek, wysokie okna z małymi szybkami), jednak o lichej powierzchni czterdziestu metrów kwadratowych wydartych prawdopodobnie z większego mieszkania, które podzielono, by korzystniej je sprzedać.
Mecenas Susane wiedziała, że nie ma żadnego racjonalnego powodu, by w jej mieszkaniu przebywał ktoś tak energiczny, dzielny, zmotywowany jak Sharon, usiłująca udowodnić, że jej roboczy potencjał wykorzystuje się tu jak należy, że jest on wręcz niezbędny.
Mecenas Susane wiedziała, że nie potrzebuje wigoru, młodości, umiejętności Sharon, dobrze wiedziała, że wszystkie te zalety marnują się u niej, bo nie ma tu dosłownie nic do roboty.
Ale czy mogła postępować inaczej?
Zajmowała się dokumentami Sharon, jej wnioskiem o prawo pobytu dla całej rodziny.
– Zatem do jutra – powiedziała. – Dziękuję, Sharon, jedź ostrożnie tym swoim rowerem. – Chwyciła niespodziewanie Sharon za drobną rękę, przyciągnęła ją do siebie i szepnęła: – Wiesz, będę się zajmować głośną sprawą. Kobieta zabiła troje swoich dzieci, bardzo małych, malutkich.
Sharon gwałtownie wyrwała rękę i jednocześnie odskoczyła w tył, by chronić się przed mecenas Susane, przed jej oddechem, przed jej słowami, a może i przed dziwnym uniesieniem.
– To straszne – szepnęła głosem pełnym odrazy i chłodu.
I było to równie wymowne, jak gdyby zamknęła oczy, zatkała uszy dłońmi i powiedziała: „Och, nie chcę nic więcej słyszeć!”.
Odwróciła się, zdjęła z wieszaka kurtkę i pochyliła się, by włożyć futrzane buty.
Mecenas Susane dostrzegła wówczas, że cienki kołnierz kurtki – nawiasem mówiąc, zbyt lekkiej na zimową pogodę – nie chroni dostatecznie dobrze szczupłej złotawej, pulsującej szyi Sharon.
Pobiegła do pokoju i wróciła z pomarańczowym kaszmirowym szalem.
Dostała go od matki i nigdy nie nosiła, zbyt niepewna własnego blasku, by prezentować ten ogień na szyi.
Bez słowa owinęła go Sharon wokół szyi.
Nic nie mówię, bo nie chcę, Sharon, żebyś odrzuciła ten szal, nie chcę z tobą dyskutować, ponieważ możesz zmarznąć, wracając na rowerze aż do Lormont.
Sharon też zachowywała milczenie, poddając się jak bezwolne dziecko zmuszone znosić niewytłumaczalną przemoc ze strony dorosłych, i mecenas Susane, wiążąc dwa skraje szala, czuła pod palcami, albo przynajmniej tak jej się zdawało, jak wątły szkielet młodej kobiety drży z przerażenia lub z odrazy.
Jeszcze dzień wcześniej poczułaby się tym głęboko dotknięta.
Cóż takiego jest we mnie, Sharon, co nie pozwala ci mnie polubić, mimo że traktuję cię z największym szacunkiem i charytatywnie zajmuję się twoim przypadkiem, bo nie płacisz mi za tę pracę? Czy nie przychodzi ci do głowy, Sharon, że za zajęcie się twoją sprawą mogłabym się domagać wynagrodzenia i zostałabyś sama i bezradna, bez pieniędzy, a ja nigdy nie zajęłabym się twoim problemem i nie wtrącałabym się w twoje życie? Jak możesz, Sharon, nie mieć pojęcia o tej sytuacji? Jak możesz być do tego stopnia odważna i beztroska, skrupulatna i niewdzięczna, wrażliwa w ogóle i oschła wobec mnie? Czyż nie jestem, Sharon, kobietą tak jak ty?
Tak, jeszcze dzień wcześniej zachowanie Sharon dotknęłoby ją na tyle mocno, że pełna pretensji i żalu jadłaby kolację przygotowaną przez swoją pracownicę.
Przełykałaby gorycz i smutek, półmisek łez, własnych łez, wstydliwych i poniżających, niezdolna delektować się produktami, które Sharon potrafiła łączyć w wyszukany sposób, zbyt wstrząśnięta, by pocieszać się myślą, że Sharon nie mogłaby gotować w ten sposób dla kogoś, kogo darzy nienawiścią – Sharon nie darzyła jej zatem nienawiścią, a mecenas Susane była głupia i przewrażliwiona.
Tego wieczoru spokojnie pozwoliła Sharon odejść w tym jej unikowym, napiętym, nieżyczliwym stylu, jakby wisiał nad nimi niewypowiedziany konflikt.
Zamknęła drzwi i jej myśli odpłynęły natychmiast daleko od Sharon.
Podgrzała smażony ryż, krewetki z imbirem, duszoną wieprzowinę z czosnkiem i miękką marchewkę.
I gdy skupiona na Principaux, zapomniała o Sharon, a raczej odesłała ją do zakątka mózgu, w którym myśli nie miały ciężaru, delektowała się kolacją jak rzadko.
I choć zawsze dobrze sypiała, tej nocy jednak obudziło ją pytanie, które nie dawało jej spokoju: dlaczego Principaux zwrócił się do niej, skąd ją zna?
Czy powinna uznać ten wybór za wynik pragnienia, by jego żona korzystała z jak najskuteczniejszej obrony, czy też z perfidnego zamiaru, by obrona nie była aż tak skuteczna, jak by być mogła?
Mecenas Susane bowiem otworzyła swoją kancelarię w zeszłym roku, miała jeszcze niewielu klientów i prowadziła banalne sprawy.
Na miejscu Principaux, pomyślała, poszłaby do mecenasa * albo do mecenas *, bo o ich wygranych trudnych sprawach było głośno, ale na pewno nie do nikomu nieznanej mecenas Susane, która choć czterdziestodwuletnia, mogła nadal uchodzić za nowicjuszkę.
Każdy renomowany adwokat z rozkoszą przyjąłby propozycję obrony Marlyne Principaux, natomiast mecenas Susane, znając tę sprawę, powinna zadowolić się marzeniem o niej.
Kim był dla niej Gilles Principaux?
Kim ona była dla niego?
Zastanawiała się, czy mają te same wspomnienia, czy też żadne z nich nie jest osobą, którą to drugie zdaje się pamiętać.
Tuż przed świtem, w chwili gdy zasypiała na zaledwie dwie godziny, stanął jej przed oczami obraz pełnej wdzięku Sharon pedałującej w kierunku Lormont po zamarzniętych drogach, by jak najszybciej dotrzeć do domowego ogniska, którego była osią, jak sądziła mecenas Susane.
Nie mogła się wówczas powstrzymać przed wyobrażaniem sobie upadku Sharon z roweru i krwi wypływającej z jej czaszki na pomarańczowy szal, co byłoby dowodem na brutalność mecenas Susane – bo czyż zwyczajnie troskliwa pracodawczyni nie upierałaby się, by zatrzymać w domu swoją pracownicę, zamiast ograniczyć się do obwiązania jej szyi szalem i wypuścić ją w pełną niebezpieczeństw drogę?
Mecenas Susane kręciła się w łóżku.
Układała własną mowę obrończą: chciałam, żeby została, od razu jej to zaproponowałam, odmówiła z taką miną, jakby chciała powiedzieć, że wolałaby umrzeć, niż…
Nikt nie uwierzyłby w taką wersję, tylko bym się pogrążyła – myślała mecenas Susane, a smutek i poczucie nieudolności ciążyły jej w snach aż do rana.
A o ósmej znów była na zewnątrz, nadal w mroku, i szła, opierając się lodowatym wiatrom, na parking Tourny, gdzie zostawiała samochód. Mecenas Susane z pewną kokieterią dawała do zrozumienia znajomym, że niezbyt dba o to, gdzie stoi jej auto, że odpowiada jej jeżdżenie dwudziestoletnim powgniatanym twingo, a nawet czerpała przyjemność z demonstrowania obojętności wobec konwencjonalnych oznak prestiżu.
Mecenas Susane lubiła myśl, że przyjaciele widzą ją taką: niezależną, zwariowaną, wolnomyślicielską – i miała w głębi ducha nadzieję, że tego typu opinie w końcu ją ukształtują, zmuszą, by się do nich dostosować, i że naprawdę stanie się kobietą pełną dyskretnie ekscentrycznego wdzięku.
Mecenas Susane wiedziała, że w tej kwestii snuje fantazje.
Marzyła, by stać ją było na kupno pięknego dużego kosztownego samochodu.
Nienawidziła swojego starego poczciwego twingo, czuła poza tym, że jej rodzice źle znoszą to, iż jeździ takim samochodem, chcieli bowiem widzieć ją zamożną, skoro właśnie tak im się przedstawiała, opowiadając o swoim życiu i pracy (och, tak bardzo ich kochała!).
Rodzice mieszkali w La Réole, gdzie mecenas Susane spędziła dzieciństwo i wczesną młodość.
Pan Susane, pracownik urzędu gminy, łaskawym okiem patrzył na podjęcie studiów przez jedynaczkę, uznawszy za rzecz oczywistą, że zostanie urzędniczką miejską, i z przyjemnością, a wręcz z delikatną przechwałką ten skromny człowiek zwykł mawiać:
– Pewnego dnia będzie moją szefową, będzie mną rządzić!
Mecenas Susane zawsze odnosiła wrażenie, że jej uprzejmy i łagodny ojciec nie potrafił sobie wyobrazić dla kobiety większego sukcesu niż kierowanie pracą mężczyzn jego pokroju.
Chętnie powtarzał, dumny i pełen pokory:
– Zna się na tym lepiej od nas.
Znacznie większa, niejasna i rozpaczliwa ambicja kazała pani Susane śledzić z bliska postępy córki, motywować ją i zachęcać, choć sama mecenas Susane cierpiała w młodym wieku z powodu swojej skłonności do przepracowywania się i w ogóle nie czuła potrzeby, by zachęcano ją i motywowano, wolałaby raczej, aby ktoś ją hamował, koił jej gorączkowy mozół, napomnienia pani Susane zaś, czułe, a zarazem chaotyczne i pełne niepokoju (bo nie była w stanie przeniknąć tego, co studiowała jej córka, mogła tylko wodzić po tym przerażonym wzrokiem), doprowadzały ją często na skraj wyczerpania nerwowego.
Mecenas Susane poczuła wówczas ze smutkiem i lękiem, że bardzo niewiele (nieskończona miłość do rodziców? własna pycha?) powstrzymuje ją przed czymś, czego tak obawiała się jej matka i przed czym próbowała tak niezdarnie ją uchronić: przed porzuceniem pięknych aspiracji, wycofaniem się na przeciętny, bezpieczny szlak odpowiadający jej społecznemu przeznaczeniu.
Tak bardzo ich kochała!
I tak niekiedy boleśnie!
Rozumieli ją tak dogłębnie, a jednocześnie tak źle na poziomie, na którym mecenas Susane chciała być zrozumiana – w swoich zwyczajnych słabościach, których nie dostrzegali, w lękach, o których nie mieli pojęcia!
Tak bardzo ich kochała i tak niekiedy boleśnie, że marzyła rozpaczliwie, nieszczęśliwa i pełna poczucia winy, o ich zniknięciu!
Skoro tak bardzo ich kochała, to czy mogła postępować inaczej, niż tylko okłamywać ich albo przynajmniej przedstawiać im urzekającą wersję swojego życia i świata w ogóle, by oszczędzić im bolesnej prawdy?
A z drugiej strony kim oni byli – zastanawiała się mecenas Susane – że należało im oszczędzać bolesnej prawdy, że odgradzali się własną niewiedzą, lenistwem i różnymi religijnymi upodobaniami od trudów prawdziwego życia?
Miała im czasem za złe, że należą do ludzi, z którymi trzeba obchodzić się delikatnie i chronić ich przed przykrościami tylko dlatego, że są dobrzy i wrażliwi.
Dajcie bezpieczną przystań mojemu znękanemu sercu, pocieszcie mnie, przyjmijcie moje skargi i umiejcie interpretować oznaki cierpienia, które mnie trawi i o którym ja sama nie wiem – uratujcie mnie tak, jak robią czujni rodzice!
Wszyscy zapobiegliwi rodzice, których znała mecenas Susane, postrzegali swoje dorosłe dzieci w sposób odarty ze złudzeń.
Towarzyszyli im, pragmatyczni i dzielni, zawsze gotowi podtrzymać w razie upadku, służący wszelką poradą, i nie było miejsca w ich działaniu na rozczarowanie – nie odczuwali go i nie okazywali.
Tymczasem mecenas Susane nie zapominała nigdy, że nieopatrznie rzucona w obecności rodziców wiadomość, skarga, banalny żal mogły zamienić ich otwarte, skore do śmiechu, naiwne i szczere oblicza w pełne lęku maski.
Było to tak mało rozsądne, że wzbudzało w niej zniecierpliwienie, a zaraz potem – litość.
Pocieszała ich, myśląc: Kiedy wreszcie wy mnie pocieszycie? Czy naprawdę mnie kochacie, skoro nie pozwalacie mi zwierzać się wam z moich niedoskonałości?
Ale wiedziała, że bardzo ją kochają!
Czy zdarzało się im w tej bezbrzeżnej miłości życzyć sobie czasem odpoczynku od kochania i zniknięcia mecenas Susane?
Mówiła sobie, że doskonale by to zrozumiała.
Tamtego zimnego niespokojnego poranka, jadąc w kierunku La Réole autostradą, po której sunęło wiele pojazdów znacznie szybszych od jej samochodu, miała wrażenie, że musi kurczyć się na prawym pasie, by pozwolić im pysznić się samozwańczą wyższością, i myślała po raz kolejny, że gdyby nie ta historia z autem uniemożliwiająca oszustwo, pan i pani Susane mieliby wszelkie podstawy, by wierzyć, że kariera ich córki kwitnie.
Mogła im opowiadać, co tylko chciała.
Pracowała w dużej kancelarii w Bordeaux, lecz dwa lata temu postanowiła założyć własną, rzucić się na głęboką wodę, jak nazwali to jej rodzice niemający bladego pojęcia, co powinni myśleć o takiej inicjatywie.
Ale mecenas Susane wiedziała, że najważniejszy jest dla nich samochód.
Model i marka stanowiły w ich pojęciu bezdyskusyjną miarę sukcesu lub porażki.
I mieli rację, mieli rację!
Mecenas Susane wstydziła się, że pragnie zmiany samochodu.
Czuła jednak, że wówczas wzrosłaby jej samoocena, ponieważ rodzice kochaliby ją jeszcze bardziej.
Choć nic nie wiedzieli, nie rozumieli niczego, odnosili mgliste wrażenie, że kancelaria mecenas Susane nie ma się dobrze.
Czyż nie było czymś naturalnym, że zawiedzeni bardziej niż jacykolwiek inni rodzice, okazywali mecenas Susane chłodną czułość i patrzyli na jej stare twingo z zażenowaniem, jak na brudne ubranie wskazujące, że ich córka nie kieruje się w życiu taką dyscypliną, jaką jej wpoili?
Zaparkowała na bulwarach, dość daleko od ich domu, by nie mogli dostrzec samochodu z okien (zdarzało im się zapomnieć o tej kwestii, kiedy twingo nie rzucało im się w oczy), i weszła po stromych schodach wiodących na stare miasto.
Zapuściła się w wąskie ciemne uliczki.
Szary brzask ledwo się odcinał od ciemnego nieba.
Dom jej rodziców stał na końcu ślepej uliczki zamkniętej wysokim murem z pustaków – ukochany dom, nieporównywalny z niczym dom jej promiennego dzieciństwa!
Właśnie tu w umyśle mecenas Susane zrodziło się pojęcie idealnego domostwa, które przez całą młodość przenikało wszystkie włókna jej jestestwa, tu, w tych przecież – co w końcu zrozumiała – niezbyt zachęcających, ciasnych, ciemnych i wilgotnych miejscach.
Dopóki nie odwiedziła z matką pewnego domu w Caudéran, uznawała swoje lokum w La Réole za czarowne.
Po powrocie z Caudéran nadal je lubiła, niemniej przejrzała na oczy i wyraźniej spostrzegła, że czarowne są inne domy.
Kim był dla niej Gilles Principaux?
Jak to się stało, że zostawił wyborne Caudéran i znalazł się w centrum tego koszmaru, o którym przeczytała w prasie?
A jeśli – pomyślała nagle, pukając do drzwi rodziców – koszmar narodził się z cudu, a on precyzyjnie wybrał sobie małżonkę, która miała go ukarać za to, że dorastał w świecie dobrych wróżek?
Ale czy ona, mecenas Susane, nie myliła go z kimś innym? Kim był Gilles Principaux w jej historii?
Mniej więcej takie pytanie zadała mecenas Susane matce, gdy już wypiła kawę i zapewniła rodziców zaskoczonych jej wizytą, że wszystko w jej życiu idzie jak najlepiej. W małej kuchni wychodzącej na ślepą uliczkę, w stłumionym świetle żyrandola z zielonego matowego szkła i kutego żelaza, czuła się spokojną panią swojego czasu jak zawsze, gdy przekraczała próg tego domu, i to mimo że wchodząc, dostrzegła w oczach rodziców zwyczajowy błysk obawy.
Zdawali się mówić, zakłopotani i nerwowi: Jest nam dobrze, mamy spokój, nie chcemy, byś powiedziała nam o czymś nieprzyjemnym, choć przecież naszą rolą jest cię ugościć, przyjąć złe wieści, a jednak ich nie chcemy, odpychamy to od siebie z całych sił, właśnie dlatego mamy tylko jedno dziecko – ciebie – i kochamy cię, lecz czasem nie życzymy sobie żadnych wiadomości od ciebie ze strachu, że okażą się złe. Tak że niekiedy zazdrościmy spokoju ducha tym małżeńskim parom, które wykazały się rozsądkiem (albo też rozsądnie się z tym pogodziły) i nie spłodziły dziecka mogącego przynieść ze sobą złe wieści albo rozczarowanie, a nawet zaburzenia czy koszmarne historie, i to nagle obce nam dziecko, owoc naszego pożądania i egoizmu, skłania nas wówczas do gorzkich myśli: Nic nas do tego nie zmusiło, byliśmy słabi i próżni, a teraz ta kobieta, nasza córka, zjawia się u nas w zimowy poranek, by powiedzieć nam o czymś, co być może na zawsze zrujnuje naszą równowagę.
Mecenas Susane pamiętała, że udając, iż nie dostrzega nagłej czujności matki, powiedziała coś w rodzaju (radosnym tonem, lekkim głosem):
– Mamo, pamiętasz, byłam kiedyś z tobą w domu w Caudéran, gdzie pracowałaś, to była środa i nie miałaś innego wyjścia, niż tylko mnie zabrać, miałam wtedy jakieś dziesięć lat.
– Nie wiem, nie pamiętam – odpowiedziała powoli pani Susane. Zareagowała teatralnie, uniosła mianowicie wzrok w kierunku szklanego żyrandola i zimnego oliwkowego światła, udając, że stara się coś sobie przypomnieć, i aż przygryzła wargi na znak wysiłku i bezradności. – Wiesz, pracowałam w tylu domach w Bordeaux, że wszystkie mi się zlewają.
– Tak, oczywiście – odparła mecenas Susane. – Ci ludzie nazywali się chyba Principaux.
– Principaux, jak ta kobieta, która…?
– Tak. Zastanawiałam się tylko ot tak, czy chodzi o tę samą rodzinę.
Jeszcze nigdy mecenas Susane nie czekała na odpowiedź z tak wielką nadzieją i niepokojem, nie wiedząc, co chciałaby usłyszeć.
Musiała to jednak podskórnie wiedzieć, ponieważ poczuła się rozczarowana, gdy pani Susane, kategoryczna, uparta, zamknięta na wszelkie naciski, zapewniła ją, że nie pamięta, by kiedykolwiek pracowała dla państwa Principaux.
– A może być tak – ośmieliła się drążyć mecenas Susane – że całkiem zapomniałaś nazwiska niektórych pracodawców?
– Oczywiście – burknęła pani Susane – jak miałabym zapamiętać wszystkich i po co miałabym się tak wysilać, myślisz, że oni pamiętają moje nazwisko?
– Może więc pracowałaś w domu państwa Principaux w Caudéran, lecz sobie tego nie przypominasz?
Ku swojej wielkiej rozpaczy mecenas Susane niemal ją błagała. Próbowała wydusić prawdę, która odpowiadałaby jej oczekiwaniom, choć nie była pewna, czy dobrze to zniesie.
A pani Susane opierała się świadomie, zdecydowana nie przypomnieć sobie nazwiska Principaux, jeśli faktycznie był to on.
W jakim stopniu jednak nie przypominała sobie niczego dlatego, że czuła, iż jej córka namiętnie pragnie, by sobie przypomniała?
Mecenas Susane była sceptyczna.
Poddała się zatem, porzuciła fałszywy głos, głos nieszczerze swobodny, i przystała na to, by ton jej opowieści odpowiadał poruszeniu, od którego znienacka zaczęła się pocić i drżeć pod szklanym kloszem tak mocno, że aż dyszała jak osaczona łania.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł wydania angielskiego: La vengeance m’appartient
Język oryginału: francuski
Copyright © Éditions Gallimard, Paris, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2023
Copyright © for the Polish translation by Magdalena Kamińska-Maurugeon, 2023
Wydanie I, Warszawa 2023
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki, Ewa Wieleżyńska
Redakcja: Bożena Sęk
Korekty: d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład: Robert Oleś
Cytat na stronie 187: Emmanuel Levinas, Etyka i nieskończony. Rozmowy z Philippem Nemo, przeł. B. Opolska-Kokoszka, Kraków 1982.
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-964476-9-2