Zgnilizna - Mariusz Roqfort - ebook

Zgnilizna ebook

Mariusz Roqfort

4,5

Opis

Emerytowany księgowy Walter Ross, mieszkający w malowniczym miasteczku w stanie Vermont, przechodzi na emeryturę. Owdowiały, nieco zgorzkniały, prowadzi życie żółwia z Galapagos, czując z każdym dniem bardziej, że jego żywot od teraz będzie do bólu nudny i przewidywalny. Jednak wizyta pewnej tajemniczej atrakcyjnej kobiety diametralnie zmieni życie Waltera. Zostaje mu złożona niecodzienna propozycja. Po długich rozterkach i wahaniach Walter ulega i w końcu decyduje się ją przyjąć. Na szczęście okazuje się, że w tajemniczej misji będzie wspierała go pociągająca, dużo młodsza od niego kobieta, która otrzymała podobne zlecenie, wsparte przekonującą motywacją.

Odtąd ich życie przypominać będzie to, co dotąd oglądali wyłącznie w filmach grozy…

Wartka akcja, lekka fantastyka doprawiona horrorem oraz szczyptą humoru – ta mieszanka z pewnością nie znudzi. Taka właśnie jest „Zgnilizna”…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 579

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ksiezniczka89

Nie oderwiesz się od lektury

Poproszę o więcej takich książek 😊
20
Moni_Dana

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka!
10

Popularność




Przy­po­mnij so­bie, co­śmy wi­dzieli, je­dyna,W ten letni tak piękny po­ra­nek:U za­krętu le­żała plu­gawa pa­dlinaNa ścieżce żwi­rem za­sia­nej.Z no­gami za­dar­tymi lu­bież­nej ko­biety,Pa­ru­jąc i sie­jąc tru­ci­zny,Nie­dbała i cy­niczna otwarła se­kretyBrzu­cha peł­nego zgni­li­zny.

Char­les Bau­de­la­ire, Pa­dlina

tłu­ma­cze­nie Mie­czy­sław Ja­strun

Przy pia­skow­nicy stał znu­dzony chło­piec. Z kwa­śną miną ro­zej­rzał się do­okoła, usi­łu­jąc wy­pa­trzyć dzieci do wspól­nej za­bawy. Nie­stety oprócz niego i jego mamy na placu za­baw nie było dziś ży­wego du­cha. Za­wie­dziony, wol­nym kro­kiem po­szedł w stronę gę­stych za­ro­śli. Schy­lił się i pod­niósł gruby, ob­gry­ziony, lepki pa­tyk, za­pewne po­zo­sta­wiony przez ja­kie­goś psa.

Szedł da­lej i pa­trzył uważ­nie pod nogi. W pew­nej chwili się za­trzy­mał, bo do­strzegł me­ta­licz­nie po­ły­sku­ją­cego, nie­bie­skiego żuka. Ostroż­nie do­tknął pa­ty­kiem jego dłu­gich, czar­nych czuł­ków. Owad ener­gicz­nie nimi po­ru­szył i bły­ska­wicz­nie znik­nął w kę­pie traw. Chło­piec od­gar­nął pa­ty­kiem trawę, lecz po żuku nie było śladu. Nie­po­cie­szony, ze wzro­kiem wbi­tym w traw­nik, uważ­nie wy­pa­try­wał in­nych owa­dów. W końcu za­trzy­mał się przy nie­wiel­kim kop­czyku ziemi, który przy­po­mi­nał mu ma­lutki wul­kan, bo na szczy­cie miał otwór. Za­in­try­go­wany uklęk­nął, odło­żył pa­tyk, prze­su­nął da­szek czapki do tyłu i spró­bo­wał zaj­rzeć do wnę­trza.

– Jo­na­than! Jo­na­than!!! Gdzie ty się po­dzie­wasz?! – usły­szał za ple­cami ner­wowy głos matki.

– Tu je­stem, mamo! – Pod­niósł się i po­ma­chał ręką w kie­runku ławki, na któ­rej sie­działa ko­bieta z książką w dłoni.

– Co ty tam ro­bisz? Masz tu pia­skow­nicę, a ty mu­sisz grze­bać w brud­nej ziemi? – Ko­bieta zdjęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne i po­ło­żyła je obok to­rebki. – Aku­rat tam, gdzie si­kają za­pchlone kun­dle?

– Oglą­dam ży­jątka, mamo! I tu wcale nie śmier­dzi si­kami!

Ko­bieta po­krę­ciła głową z dez­apro­batą. Spoj­rzała w górę. Niebo nad par­kiem za­snuła prze­świ­tu­jąca, sza­rawa pie­rzynka.

– Dziwne – mruk­nęła do sie­bie i wy­jęła z to­rebki paczkę pa­pie­ro­sów. Lekko stuk­nęła w denko i spraw­nym ru­chem wy­su­nęła jed­nego, za­pa­liła i wró­ciła do lek­tury.

Chło­piec po­now­nie zer­k­nął na dziurę. Była duża. Za duża na ro­baki. Może to nora lisa? – za­sta­no­wił się. Faj­nie by­łoby go zła­pać i trzy­mać w domu. Li­ski są fajne… Nie… Lis by się tu nie zmie­ścił. Chyba że bar­dzo mały i chudy… A może wąż? Prze­stra­szony od­sko­czył od kop­czyka i zła­pał pa­tyk. Przez chwilę roz­wa­żał różne sce­na­riu­sze. W końcu cie­ka­wość zwy­cię­żyła. Przy­su­nął się bli­żej i wło­żył pa­tyk do nory. Była głę­boka, bo pa­tyk, choć dość długi, zmie­ścił się w niej cały. Chło­piec, po­chło­nięty ob­ser­wa­cją oto­cze­nia, roz­glą­dał się wo­kół, aż jego wzrok przy­kuł ka­mień wiel­ko­ści ma­łego jajka. Pod­niósł go, na­chy­lił się nad otwo­rem i wrzu­cił do wnę­trza dziury. Głu­cho. Po­ło­żył się na brzu­chu i przy­ło­żył ucho do otworu. Po chwili zda­wało się mu, że sły­szy ja­kiś szmer albo szept, który szybko ustał. Na­gle po­czuł obrzy­dliwy smród wy­do­by­wa­jący się z wnę­trza. Skrzy­wił się z obrzy­dze­nia. Na­brał w dłoń garść ziemi zmie­sza­nej z ka­my­kami i wsy­pał do środka. Nic. Żad­nego od­głosu. Się­gnął po na­stępną por­cję i za­marł… Zie­mia wo­kół otworu lekko się po­ru­szyła. Prze­stra­szony, od­su­nął się na bez­pieczną od­le­głość i usiadł na tra­wie. Kop­czyk za­czął lekko się wy­brzu­szać, a wraz z nim frag­ment ota­cza­ją­cego go traw­nika. Jakby z wnę­trza jamy pró­bo­wało wy­do­stać się coś du­żego. Znacz­nie więk­szego od li­ska… Prze­ra­żony, na oślep wy­ma­cał pa­tyk. Chwy­cił go w spo­coną dłoń i za­stygł w ocze­ki­wa­niu, nie spusz­cza­jąc wzroku z co­raz bar­dziej pęcz­nie­ją­cego kopca.

W pew­nym mo­men­cie po­czuł ukłu­cie w nogę, a po nim na­stępne. Drgnął gwał­tow­nie. Syk­nął z bólu i do­strzegł kilka czer­wo­nych mró­wek, które bez­ce­re­mo­nial­nie spa­ce­ro­wały po jego udzie. Ode­tchnął z ulgą. Strzep­nął owady wierz­chem dłoni i za­czął dra­pać obo­lałe miej­sca.

Skie­ro­wał wzrok na kop­czyk i za­stygł w bez­ru­chu. Po­woli z jego wnę­trza wy­su­wała się ludzka dłoń. Wy­raź­nie wi­doczne ko­ści ob­le­pione były frag­men­tami po­sza­rza­łych mię­śni i reszt­kami bla­do­sza­rej skóry. Końce pal­ców zdo­biły dłu­gie, po­czer­niałe i lekko skrę­cone pa­znok­cie. Wy­glą­dały jak kosz­marne szpony.

Po­twór! Zna­la­złem praw­dzi­wego po­twora! – przy­szło Jo­na­tha­nowi do głowy.

Dłoń po­ru­szyła pal­cami, jakby grała na nie­wi­docz­nej kla­wia­tu­rze. Nie na­my­ślał się długo. Po­bla­dły ze stra­chu i roz­trzę­siony od emo­cji chło­piec pod­niósł się, obiema dłońmi ujął pa­tyk, za­mknął oczy, mocno za­mach­nął się jak bejs­bo­li­sta i ude­rzył w wy­sta­jące z ziemi palce.

Po­cząt­kowo wy­da­wało mu się, że nie tra­fił, jed­nak po chwili usły­szał ci­chy od­głos cze­goś upa­da­ją­cego na trawę. Otwo­rzył oczy i po­biegł w tym kie­runku. W pew­nym mo­men­cie kuc­nął i uśmiech­nął się do sie­bie z za­do­wo­le­niem. Dwoma pal­cami ujął uła­many frag­ment ko­ścia­nego palca za­koń­czony pa­znok­ciem. Wy­pro­sto­wał się i krzyk­nął ura­do­wany w stronę ławki:

– Mamo! Mamo! Za­bi­łem po­twora! – Od­rzu­cił pa­tyk i ra­do­śnie pod­ska­ku­jąc, pod­biegł do mamy, która po­chło­nięta książką, nie zwró­ciła uwagi na jego okrzyki.

– Mamo!!! – W końcu do­padł do ławki.

– No co tam? Co się stało? Mam cię po­huś­tać? – Ko­bieta fleg­ma­tycz­nie unio­sła głowę i roz­ko­ja­rzo­nym wzro­kiem spoj­rzała na dziecko.

– Za­bi­łem po­twora i od­rą­ba­łem mu pa­znokć! – wrza­snął prze­jęty Jo­na­than.

– Mówi się pa­zno­kieć, Jo­na­tha­nie… – po­pra­wiła od­ru­chowo syna. – Jaki pa­zno­kieć? O czym ty mó­wisz?

– A taki! – Chło­piec z dumą po­ka­zał smęt­nie zwi­sa­jący frag­ment tru­piego palca.

Ko­bieta wbiła wzrok w tro­feum syna. Na­gle ogar­nęło ją prze­ra­że­nie po­mie­szane z nie­do­wie­rza­niem, które szybko prze­obra­ziło się w obrzy­dze­nie. Kiedy do jej nosa do­tarł trupi odór, wrza­snęła i wy­pu­ściła z rąk książkę, która od­biła się od ławki i wy­lą­do­wała na żwi­rze.

– Matko święta!!! Skąd to masz! Jo­na­tha­nie! Wy­rzuć to na­tych­miast!!! – Gwał­tow­nie ze­rwała się z ławki. – Jo­na­tha­nie! Do cho­lery! Wy­rzuć to! – krzyk­nęła i pac­nęła go w dłoń, w któ­rej trzy­mał upiorne zna­le­zi­sko.

Pa­lec upadł na ścieżkę i wy­lą­do­wał obok książki. Za­sko­czony gwał­towną re­ak­cją mamy chło­piec mo­men­tal­nie po­smut­niał, a jego usta uło­żyły się w pod­kówkę. Ko­bieta chwy­ciła to­rebkę, zrzu­ca­jąc z ławki oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Mocno zła­pała syna za nad­gar­stek i nie zwa­ża­jąc na jego płacz, po­pę­dziła w stronę bramy wyj­ścio­wej.

I

Drugi dzień sierp­nia w nie­wiel­kim mia­steczku Se­ve­no­aks w sta­nie Ver­mont, jak na letni dzień przy­stało, za­po­wia­dał się cu­dow­nie. Se­ve­no­aks to nie­wielka mie­ścina, li­cząca za­le­d­wie cztery ty­siące miesz­kań­ców, ale na­zy­wa­nie jej dziurą by­łoby nad­uży­ciem. Sym­pa­tyczna, czy­sta i ci­cha miej­sco­wość, do któ­rej – jak sło­nie do umie­ralni – ścią­gali co bo­gatsi eme­ryci, żeby z dala od wiel­ko­miej­skiego zgiełku i smrodu spa­lin do­ko­nać ży­wota w oto­cze­niu urze­ka­ją­cej przy­rody. Do nie­dawna we­ge­to­wało tu kil­ka­na­ście nie­du­żych firm i fa­bry­czek, ale wszech­obecny pęd ku chiń­skiej tan­de­cie zdmuch­nął je pra­wie wszyst­kie, gdzie­nie­gdzie, jakby na pa­miątkę, po­zo­sta­wia­jąc pod­nisz­czone zę­bem czasu szyldy i re­klamy. Wtedy Se­ve­no­aks ode­tchnęło z ulgą i po­czuło, że jest stwo­rzone do by­cia czymś na kształt pa­ste­lo­wego ho­spi­cjum. Nie li­cząc bez­piecz­nie od­da­lo­nego od cen­trum tar­taku Stu­arta Rus­sela oraz dwóch warsz­ta­tów sa­mo­cho­do­wych, mia­steczko skła­dało się z kilku nie­wiel­kich pen­sjo­na­tów, skle­pi­ków z róż­no­ściami oraz pię­ciu re­stau­ra­cji, pu­bów piz­ze­rii i ka­wiarni. Te ostat­nie wy­ka­zy­wały umiar­ko­wane oznaki ży­cia dzięki roz­ga­da­nej, w miarę ustat­ko­wa­nej klien­teli w po­de­szłym wieku, cier­pli­wie ocze­ku­ją­cej nie­chyb­nego spo­tka­nia ze Stwórcą. Naj­pręż­niej roz­wi­ja­ją­cym się sek­to­rem usłu­go­wym było sześć ry­wa­li­zu­ją­cych ze sobą za­kła­dów po­grze­bo­wych, któ­rych bo­gato zdo­bione wi­tryny ocie­kały wy­twor­no­ścią.

Dzi­siej­szy po­ra­nek śmiało można by na­zwać kwin­te­sen­cją lata. Jesz­cze wczo­raj niebo czę­ściowo za­snute było si­nymi chmu­rami, pę­dzo­nymi chłod­nym gór­skim wia­trem, jed­nak w nocy do­ko­nała się po­ważna zmiana. Z po­wodu braku ja­kiej­kol­wiek chmurki słońce nie­skrę­po­wa­nie prze­cze­sy­wało pro­mie­niami w więk­szo­ści za­dbane – a pew­nie dla­tego za­dbane, bo mi­kro­sko­pijne – przy­do­mowe traw­niki, w któ­rych za­częły bu­dzić się świersz­cze. Ich na­tar­czywe cy­ka­nie ka­zało Wal­te­rowi otwo­rzyć jedno oko i mimo pul­su­ją­cego bólu głowy spo­wo­do­wa­nego ka­cem po suto za­kra­pia­nej im­pre­zie, uświa­do­mić so­bie, że oto na­staje piękny, letni dzień.

Od dziecka ko­ja­rzył ten dźwięk z upa­łem, spo­co­nym czo­łem i wa­ka­cyj­nym le­ni­stwem. Z tą jed­nak róż­nicą, że Wal­ter już dawno dziec­kiem nie był. Wy­ły­siała głowa z wia­nusz­kiem si­wych wło­sów na skro­niach, im­po­nu­jący su­mia­sty wąs i oku­lary były tego wy­star­cza­jąco moc­nym do­wo­dem. Wła­śnie wczo­raj ofi­cjal­nie prze­szedł na eme­ry­turę, a ty­dzień wcze­śniej skoń­czył sie­dem­dzie­siąt pięć lat. Dwie nie­zwy­kle huczne ba­langi do bia­łego rana mu­siały od­ci­snąć piętno na jego sa­mo­po­czu­ciu. I od­ci­snęły, bo Wal­ter nie był ty­pem im­pre­zo­wi­cza. Ra­czej wy­mi­gi­wał się od ta­kich uro­czy­sto­ści, ale nie­moż­li­wo­ścią było wy­krę­cić się od wła­snych uro­dzin czy ofi­cjal­nego przej­ścia na dawno za­słu­żoną eme­ry­turę. Zwłasz­cza że był po­wszech­nie lu­bia­nym pra­cow­ni­kiem firmy Jo­na­than Hunt & Sons, zaj­mu­ją­cej się ubez­pie­cze­niami, a także han­dlem nie­ru­cho­mo­ściami. Nie­wiel­kiej, ale z tra­dy­cjami, i uczci­wie pła­cą­cej. I choć Wal­ter ni­gdy nie miał oka­zji spo­tkać pana Jo­na­thana, ani tym bar­dziej jego sy­nów, lu­bił at­mos­ferę, jaka tam pa­no­wała.

Wal­ter zaś da­rzony był po­wszechną sym­pa­tią za we­sołe uspo­so­bie­nie, po­czu­cie hu­moru oraz nie­spo­ty­kaną jo­wial­ność. Jed­nak przede wszyst­kim za to, że bez nie­po­trzeb­nego glę­dze­nia brał naj­bar­dziej nudne za­da­nia od dużo młod­szych pra­cow­ni­ków tylko po to, żeby ci mo­gli mieć wolne week­endy. Był ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lem wy­mie­ra­ją­cej klasy lu­dzi sta­rej daty. Punk­tu­alny, pra­co­wity, nie­na­rze­ka­jący na nie­wy­godne krze­sło czy mało er­go­no­miczną mysz do kom­pu­tera. Po pro­stu ro­bił swoje. Naj­le­piej, jak tylko po­tra­fił. To dla­tego, mimo że od dawna po­wi­nien być już na eme­ry­tu­rze, po­sta­no­wił dłu­żej po­zo­stać czyn­nym pra­cow­ni­kiem, nie bez apro­baty swo­ich pra­co­daw­ców. Czuł, że jesz­cze nie doj­rzał do tego, aby zo­stać eme­ry­tem. Nie chciał za­si­lać rze­szy zom­bie uda­ją­cych, że cią­gle żyją, choć ich ku­chenne szafki i szu­flady pę­kają od wszę­do­byl­skich i czę­sto prze­ter­mi­no­wa­nych le­karstw oraz ziół na wszystko i na wszelki wy­pa­dek.

Ależ praży – po­my­ślał Wal­ter. I to tak z rana? A może to już po­po­łu­dnie? Która to go­dzina? Nie pod­niósł głowy, tylko jed­nym otwar­tym okiem ogar­nął frag­ment sy­pialni, aż w końcu zlo­ka­li­zo­wał szafkę, na któ­rej stał bu­dzik. Nie­stety prze­wró­cony. Mimo po­twor­nego zmę­cze­nia po mi­nio­nej im­pre­zie zdo­był się na wy­si­łek i prze­to­czył, a w za­sa­dzie usi­ło­wał prze­to­czyć swe ra­czej kor­pu­lentne ciało w po­przek spo­rego mał­żeń­skiego łoża, aby do­się­gnąć ze­gara. I wła­śnie w tym kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie, kiedy już pra­wie wy­ma­cał szafkę, za­dzwo­nił te­le­fon.

– Niech to szlag – wark­nął. – Aku­rat w tej chwili?

Te­le­fon oczy­wi­ście znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie łóżka i w do­datku pod nim. Dzwo­nił wy­jąt­kowo upo­rczy­wie. Przy­naj­mniej tak się Wal­te­rowi wy­da­wało. Tak czy ina­czej, dal­szy sen był już w za­sa­dzie po­boż­nym ży­cze­niem, więc od­pu­ścił bu­dzik, wy­ko­nał ob­rót w drugą stronę, lewą ręką na ślepo spraw­dził pod­łogę, wy­ma­cał słu­chawkę, pod­niósł ją i przy­ło­żył do ucha.

– Ta­aak? – spy­tał znu­dzo­nym to­nem.

– Wal­ter? Wal­ter Ross? – ode­zwał się ni­ski głos po dru­giej stro­nie.

– Tak, to… jaaa – od­po­wie­dział, sta­ra­jąc się brzmieć w miarę przy­tom­nie. Ziew­nął, po czym prze­tarł dło­nią ka­prawe i za­puch­nięte z nie­wy­spa­nia oczy.

– Nie po­zna­jesz mnie, Wal­te­rze? To ja, dok­tor Jo­han­n­son. Pa­mię­tasz, że by­li­śmy umó­wieni dziś o dwu­na­stej na wi­zytę?

Cho­lera. Za­częło się. Już staję się skle­ro­ty­kiem – Wal­ter za­klął w du­chu, choć na­dal nie wie­dział, która go­dzina.

– Oczy­wi­ście, że pa­mię­tam! – skła­mał.

– Dzwo­nię wcze­śniej po to, że­by­śmy prze­ło­żyli ją na inny ter­min – oznaj­mił dok­tor.

O, jak bo­sko… – po­my­ślał Wal­ter, ba­wiąc się koń­cówką wąsa.

– Wy­pa­dło mi coś nie­spo­dzie­wa­nego i je­śli nie zrobi ci to róż­nicy, mo­gli­by­śmy się spo­tkać w po­nie­dzia­łek za dwa ty­go­dnie, po­wiedzmy o… dzie­sią­tej rano. Czy ten ter­min ci od­po­wiada?

– Tak się składa, że od wczo­raj do końca mar­nych resz­tek mo­jego ży­cia, ja­kie mi po­zo­stały, mam tyle czasu, że prawdę mó­wiąc, nie wy­obra­żam so­bie na ra­zie, jak go spo­żyt­ko­wać. Od wczo­raj je­stem na eme­ry­tu­rze, dok­to­rze John­son.

– Jo­han­n­son – po­pra­wił go dok­tor. – Moi przod­ko­wie po­cho­dzili z Da­nii.

– Dla mnie za­wsze bę­dzie pan John­so­nem, dok­to­rze. Tak czy owak, Bogu dzię­ko­wać, że nie jest pan z po­cho­dze­nia Ty­be­tań­czy­kiem – za­żar­to­wał bez zło­śli­wo­ści.

– Aha… – po­wie­dział nie­pew­nie dok­tor, po czym do­dał: – Wy­niki ba­dań, jak na twój wiek, są cał­kiem nie­złe. Mógł­byś je jesz­cze po­pra­wić i rzu­cić pa­le­nie, ale i tak jest na­prawdę do­brze. Cóż, nie chcę od­bie­rać ci resz­tek przy­jem­no­ści, więc wy­kreśl ostat­nie zda­nie.

– Czy to ozna­cza, że nie umrę? – za­py­tał ra­do­snym to­nem, pró­bu­jąc się upew­nić.

– Kie­dyś pew­nie tak, ale chyba jesz­cze nie dziś. – Dok­tor pod­chwy­cił żar­to­bliwy ton roz­mowy.

– To do­brze – od­parł – bo mia­łem dzi­siaj w pla­nach wy­jazd do sklepu. Kawa mi się koń­czy.

– A, Wal­te­rze, je­steś tam jesz­cze? Był­bym za­po­mniał. Do pełni szczę­ścia po­trze­buję jesz­cze próbki stolca. Je­śli mo­żesz, za­bierz ją ze sobą, kiedy mnie od­wie­dzisz.

– A nie może być mocz?

– Mocz już mam. Po­trze­buję sto­lec.

– Aleś się pan uparł na to gówno. To zna­czy sto­lec – po­pra­wił się. – Tylko wie pan, dok­to­rze, oba­wiam się, że te za­bawy z od­cho­dami mogą mnie upo­ko­rzyć. Od­czu­wał­bym nie­li­chy dys­kom­fort w trak­cie po­bie­ra­nia, a jesz­cze więk­szy w trak­cie upy­cha­nia tej próbki w sło­iku. Nie mó­wiąc już o tym, że sam fakt, iż miał­bym po­ja­wić się z tym sło­ikiem w przy­chodni i wrę­czyć go pań­skiej la­ty­no­skiej pięk­no­ści z re­cep­cji, już na­pawa mnie obrzy­dze­niem do wła­snej osoby, choć jesz­cze ni­czego tak świń­skiego nie uczy­ni­łem.

– Cóż. Być może próbka spermy by­łaby bar­dziej wy­kwint­nym pre­zen­tem, ale tak się składa, że ja po­trze­buję two­jego stolca, Wal­te­rze. Je­śli cię to krę­puje, mo­żemy na ja­kiś czas prze­su­nąć to ba­da­nie. Do mo­mentu, gdy psy­chicz­nie do niego doj­rze­jesz – wy­tłu­ma­czył dok­tor nie bez roz­ba­wie­nia. – W ta­kim ra­zie nie będę cię dłu­żej mę­czył. Wi­dzimy się w po­nie­dzia­łek za dwa ty­go­dnie o dzie­sią­tej. Do zo­ba­cze­nia za­tem – po­że­gnał się. – I mi­łego week­endu! – do­rzu­cił na ko­niec.

– Do zo­ba­cze­nia i na­wza­jem! – Wal­ter z ulgą odło­żył słu­chawkę.

No faj­nie, ale na­dal nie wiem, która go­dzina. Weź się w garść, eme­ry­cie. Rusz dup­sko i się ogar­nij! – po­my­ślał i po­woli zsu­nął się z łóżka.

Boso udał się wprost do ła­zienki na po­ranne siku i od­świe­ża­jący prysz­nic. Ni­gdy nie prze­pa­dał za wanną. Świa­do­mość pła­wie­nia się we wła­snych bru­dach z do­dat­kiem piany ma­sku­ją­cej po­wo­do­wała, że Wal­ter uży­wał wanny wy­łącz­nie do my­cia gu­mow­ców lub czysz­cze­nia rusztu z grilla. Na­to­miast silny stru­mień wody z prysz­nica wle­wał w niego sporą dawkę ener­gii ży­cio­wej, która w jego wieku za­czy­nała być de­fi­cy­towa. Śred­nio wy­star­czał mu kwa­drans chla­pa­niny, po któ­rej na­stę­po­wał ko­lejny punkt dnia, czyli śnia­da­nie. Śnia­da­nia trak­to­wał jak zło ko­nieczne. Od trzech lat, a do­kład­niej od śmierci żony, dzień za­czy­nał od pa­pie­rosa i kubka kawy. Jak praw­do­po­dob­nie więk­szość ko­biet Marta przy­kła­dała dużą wagę do śnia­dań. Po­cho­dziła z wie­lo­dziet­nej i ko­cha­ją­cej się ro­dziny z tra­dy­cjami, gdzie po­siłki spo­ży­wano przy wspól­nym stole. Ro­dzina Wal­tera była kom­plet­nym jej prze­ci­wień­stwem. Każdy in­dy­wi­du­al­nie nur­ko­wał do lo­dówki i sam or­ga­ni­zo­wał so­bie coś do je­dze­nia we­dług gu­stu, a po­tem kon­su­mo­wał, gdzie po­pad­nie. Parę lat za­jęła Mar­cie tre­sura Wal­tera i wma­wia­nie mu, że wspólne po­siłki sca­lają ro­dzinę i do tego są zdrowe.

Może miała ra­cję, bo w jego ro­dzi­nie było sporo roz­wod­ni­ków. Nie­je­den praw­nik w oko­licy po­bu­do­wał so­bie oka­zały dom z ba­se­nem na zglisz­czach ży­cia mał­żeń­skiego ro­dziny Ross. Dla świę­tego spo­koju, a może dla­tego, że bar­dzo ko­chał Martę, zga­dzał się na po­ranny ry­tuał chru­pa­nia płat­ków ku­ku­ry­dzia­nych na mleku, po­pi­ja­nych go­rą­cym ka­kao. Choć sam zde­cy­do­wa­nie wo­lał – po­dobno nie­zdrowe – ham­bur­gery, któ­rymi opy­chał się do­piero w pracy.

Mimo znacz­nej od­mien­no­ści w sfe­rze tem­pe­ra­men­tów oraz świa­to­po­glądu pa­so­wali do sie­bie jak ga­śnica do po­żaru. Pro­blemy zdro­wotne Marty spra­wiły, że nie do­cze­kali się po­tom­stwa, i przy­jęli ten fakt z po­korą oraz zro­zu­mie­niem. Wal­ter da­rzył żonę ogromną mi­ło­ścią oraz sza­cun­kiem i świata poza nią nie wi­dział. W spor­nych kwe­stiach za­zwy­czaj ustę­po­wał. Od czasu do czasu fi­ne­zyj­nie ma­ni­pu­lo­wał żoną tylko po to, żeby nie zo­stać pan­to­fla­rzem. Pech, iro­nia losu, a może prze­zna­cze­nie spra­wiły, że Marta, mimo zdro­wego od­ży­wia­nia, trzy lata temu pierw­sza opu­ściła ziem­ski pa­dół. Wraz z jej śmier­cią na­ro­sło w nim po­czu­cie, że od­tąd sam bę­dzie zma­gał się z wszel­kimi ułom­no­ściami, ja­kie nie­sie ze sobą sta­rość. Czuł na­ra­sta­jącą w nim go­rycz oraz wy­ni­ka­jące z niej ob­jawy ste­try­cze­nia, któ­rego pró­bo­wał unik­nąć. Co­raz czę­ściej prze­bie­gały mu przez głowę naj­czar­niej­sze sce­na­riu­sze: kiedy nie może do­peł­znąć do to­a­lety i leży przed jej drzwiami ob­si­kany lub – co gor­sza – ob­srany, wie­dząc, że nikt mu nie po­może. Ow­szem, w osta­tecz­no­ści mógłby za­ła­twić so­bie opie­kunkę bądź pie­lę­gniarkę, ale z dwojga złego wo­lałby jed­nak le­żeć w eks­kre­men­tach, niż dać się pod­cie­rać ob­cej ba­bie.

Czuł, że upły­wa­jące lata co­raz bar­dziej zmie­niają go fi­zycz­nie, ale nie to go mar­twiło. Oba­wiał się, że sta­rość zmieni jego mózg w ku­ku­ry­dzianą papkę. Wbije w fo­tel, każe oglą­dać se­riale dla nie­do­ro­zwo­jów, włó­czyć się po oko­licz­nych par­kach z sza­chow­nicą pod pa­chą i cuch­nąć mo­czem. Mimo że sta­rał się od­ga­niać te wi­zje, one co­raz czę­ściej do niego wra­cały. Za­tem na prze­kór upły­wowi czasu po­sta­no­wił po pro­stu żyć i cie­szyć się tym, że wciąż ma pełną kon­trolę nad zwie­ra­czami, a spodnie za­kłada roz­por­kiem do przodu, choć cza­sami od­czu­wał już pierw­sze symp­tomy star­czej nie­po­rad­no­ści. Za­kła­da­nie ko­szu­lek ty­łem na przód lub pa­ko­wa­nie obu nóg w jedną no­gawkę spodni po­woli sta­wało się normą. Żeby nie po­paść w zgorzk­nie­nie, tłu­ma­czył so­bie, że jako na­sto­la­tek po­peł­niał te same błędy, więc nie ma się czym przej­mo­wać.

Z ręcz­ni­kiem na szyi i w spodniach od pi­żamy, lekko jesz­cze pa­ru­jący po ką­pieli, sta­nął przed lu­strem i z nie­po­ko­jem spoj­rzał na wy­datny brzuch. W końcu mach­nął ręką, uzna­jąc, że fa­cet bez brzu­cha wy­gląda nie­mę­sko, i udał się wprost do kuchni. Uważ­nie stu­dio­wał wnę­trze prze­past­nej lo­dówki, w któ­rej – jak to czę­sto w przy­padku sa­mot­nego męż­czy­zny bywa – kwi­tło i tęt­niło bujne ży­cie. Dawno za­po­mniane wę­dliny i sery dziw­nie po­skrę­cały się i na­brały no­wych, nie za­wsze ape­tycz­nych barw. Nie­raz obie­cy­wał so­bie, że do­kona ma­so­wej eks­ter­mi­na­cji tego chlewu i umyje lo­dówkę, ale ni­gdy nie star­czało mu chęci do wpro­wa­dze­nia my­śli w czyn.

Po dłuż­szej ob­ser­wa­cji fauny i flory za­le­ga­ją­cej na pół­kach naj­pierw wy­cią­gnął nie­otwartą jesz­cze paczkę z wę­dzo­nym ło­so­siem z Ala­ski. Po spraw­dze­niu daty przy­dat­no­ści do spo­ży­cia skrzy­wił się i z od­razą wrzu­cił opa­ko­wa­nie do ku­bła na śmieci. Uchy­lił drzwiczki za­mra­żal­nika. Po omacku od­gar­niał war­stwy lodu, aż jego zsi­niałe od zimna palce na­tra­fiły na przy­kle­joną do dna pro­sto­kątną, pla­sti­kową tackę. Chwilę się z nią mo­co­wał, w końcu ustą­piła. Oka­zała się ko­lejną por­cją ło­so­sia. Wpraw­dzie z ubie­gło­rocz­nym ter­mi­nem przy­dat­no­ści, ale dzięki hi­ber­na­cji zdat­nego do spo­ży­cia. Prze­ło­żył ją na dolną półkę lo­dówki, żeby od­ta­jała, za­mknął za­mra­żal­nik i kon­ty­nu­ował lu­stra­cję lo­dówki. Na­tra­fiał na prze­różne mało za­chę­ca­jąco wy­glą­da­jące pro­dukty, po­woli tra­cąc resztki ape­tytu. Na półce tuż pod za­mra­żal­ni­kiem zna­lazł se­rek ho­mo­ge­ni­zo­wany o za­chę­ca­ją­cej na­zwie „Wiej­ski” z datą przy­dat­no­ści sprzed pół roku. Wszystko wska­zy­wało na to, że po­cho­dził z atolu Bi­kini i praw­do­po­dob­nie był na­pro­mie­nio­wany – bo mimo sę­dzi­wego wieku nie śmier­dział i nie po­rósł fu­ter­kiem ple­śni. Wresz­cie tra­fił na wę­dzony bo­czek w pla­strach. Ja­kimś cu­dem nie był prze­ter­mi­no­wany. Rzu­cił wzro­kiem na sło­miany ko­szy­czek na jajka, stwier­dził obec­ność trzech sztuk. Ode­tchnął z ulgą i za­do­wo­lony się­gnął do szafki po pa­tel­nię.

Przy­rzą­dze­nie ja­jecz­nicy za­jęło Wal­te­rowi kilka mi­nut. W mię­dzy­cza­sie przy­go­to­wał so­bie ku­bek roz­pusz­czal­nej kawy z mle­kiem, a po­tem się­gnął po uko­cha­nego po­ran­nego pa­pie­rosa.

Czas od­faj­ko­wać ko­lejny dzień – po­my­ślał. Za­cią­gnął się dy­mem i pi­lo­tem włą­czył te­le­wi­zor. Ze­staw ko­fe­inowo-ty­to­niowo-te­le­wi­zyjny to­wa­rzy­szył mu od śmierci żony. Kawa i pa­pie­rosy były chyba je­dy­nym po­wo­dem do ży­cia. Te­le­wi­zor zaś słu­żył bar­dziej do za­bi­ja­nia upo­rczy­wej ci­szy. Za­stę­po­wał mu psa, kota lub pa­pużki nie­roz­łączki.

Wy­ćwi­czo­nymi ru­chami pal­ców prze­le­ciał po ulu­bio­nych ka­na­łach. Ze­wsząd do­bie­gał wrzask ja­zgo­tli­wych re­klam prze­pla­ta­nych wia­do­mo­ściami lub fil­mami, dla­tego przy re­kla­mie karmy dla psów w ryt­mie mu­zycz­nej papki hip-ho­po­wej szybko wy­łą­czył te­le­wi­zor.

– Co za szajs – jęk­nął skwa­szony.

Przy­gła­dził wąs, zgar­nął ze stołu ku­bek z kawą i wy­szedł na przy­do­mowy ta­ras. Pod­szedł do sto­lika, po­sta­wił na nim ku­bek i ro­zej­rzał się po oko­licy. Ulica spra­wiała wra­że­nie opu­sto­sza­łej. Przy­su­nął po­piel­niczkę i strzep­nął po­piół.

II

Ulica Wil­ming­ton Gar­den, na któ­rej mie­ścił się dom Wal­tera, za­miesz­kana była głów­nie przez nie­zbyt ma­jęt­nych se­nio­rów, pro­wa­dzą­cych swój ży­wot w nie­wiel­kich dom­kach z mi­kro­sko­pij­nymi ogród­kami. Po­zba­wiona wy­so­kich drzew, które kilka lat temu ja­kiś kre­tyn na­ka­zał wy­ciąć, po­dobno ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa, te­raz stała się nie­mal pu­sty­nią. Dzięki temu Wal­ter na po­wi­ta­nie dnia obe­rwał wiązką ostrych pro­mieni słońca pro­sto w gałki oczne. Jed­no­cze­śnie oto­czyła go chmura go­rą­cego po­wie­trza, jakby usi­ło­wała znie­chę­cić go do wyj­ścia. Nie zre­zy­gno­wał jed­nak i schy­lił się do le­żą­cego na ta­ra­sie stosu ga­zet. Wy­brał jedną z nich i wa­chlu­jąc się, ciężko usiadł w bu­ja­nym, wi­kli­no­wym fo­telu, który już dawno po­wi­nien był skoń­czyć na śmiet­niku. Rzu­cił okiem na po­se­sję, z góry za­kła­da­jąc, że gdy po­pa­trzy w prawo, zo­ba­czy Ha­rolda Ro­sen­bluma w nie­zmien­nej po­zie, czyli w pół­śnie.

Ha­rold od po­nad dwu­dzie­stu lat był jego są­sia­dem. Zra­mo­lały i za­mknięty w so­bie nu­dziarz nie był uoso­bie­niem kom­pana na resztę ży­cia, ale z cza­sem Wal­ter po­go­dził się z fak­tem, że są­siada z re­guły się nie wy­biera. Ile­kroć po­my­ślał, że za­miast niego mógł tra­fić na ro­dzinę eg­zo­tycz­nych imi­gran­tów z cze­redą roz­wrzesz­cza­nych ba­cho­rów, dzię­ko­wał Bogu za sta­tus quo. Po­mimo istot­nych róż­nic w tem­pe­ra­men­cie, po­glą­dach po­li­tycz­nych, re­li­gij­nych i wielu in­nych – mniej do­kucz­li­wych – wię­cej ich łą­czyło, niż dzie­liło.

Obaj byli na eme­ry­tu­rze, obaj prze­żyli swoje żony i ża­den z nich nie do­cze­kał się po­tom­stwa. Trzy lata młod­szy od Wal­tera Ha­rold – eme­ry­to­wany pra­cow­nik miej­sco­wej poczty – po­cho­wał swoją żonę Emmę cztery lata temu. Kiedy Emma żyła, Ro­sen­blu­mo­wie re­gu­lar­nie w piątki od­wie­dzali Wal­tera oraz Martę i nie­zmier­nie rzadko przy­cho­dzili z pu­stymi rę­kami.

Emma uwiel­biała wy­pie­kać cia­sta i ob­ja­dać się nimi w to­wa­rzy­stwie są­sia­dów. Z tego po­wodu Wal­ter miał oka­zję pró­bo­wać prze­róż­nych ży­dow­skich sma­ko­ły­ków. Mi­łość Emmy do de­se­rów spo­wo­do­wała, że sta­wała się szer­sza niż wyż­sza, co fi­nal­nie do­pro­wa­dziło ją do wy­lewu i wbiło w sie­dzi­sko wózka in­wa­lidz­kiego. Mimo ostrze­żeń le­ka­rzy, stra­szą­cych co­raz tęż­szą Emmę przed­wcze­sną śmier­cią, zda­wało się, że nic nie jest w sta­nie przy­sto­po­wać jej po­ciągu do cu­kru. Czę­ściowo spa­ra­li­żo­wana, nie pod­da­wała się dyk­ta­towi or­ga­ni­zmu. Per­ma­nent­nie „wy­le­czył” ją z tego do­piero drugi wy­lew. I to na amen. Stało się to nie­cały rok przed śmier­cią Marty. Ha­rold bo­le­śnie to prze­żył, a odej­ście żony stało się po­cząt­kiem jego ży­cio­wej bier­no­ści i ocze­ki­wa­nia na ry­chły zgon.

Dziś, po­dob­nie jak wczo­raj i jak za­pewne też ju­tro, jego są­siad sie­dział z za­mknię­tymi oczami i roz­chy­lo­nymi ustami. W nie­od­łącz­nym mocno po­żół­kłym i znisz­czo­nym słom­ko­wym ka­pe­lu­szu zsu­nię­tym do tyłu, od­sła­nia­ją­cym twarz po­ciętą no­żem czasu w re­gu­larne bruzdy zmarsz­czek.

Na ma­łym ogro­do­wym sto­liczku stała ta sama, wiecz­nie nie­do­myta szklanka z cie­czą, która rano była z pew­no­ścią colą, a te­raz sta­no­wiła atrak­cję dla much. Le­żąca pod no­gami Ha­rolda na wpół otwarta ga­zeta do­peł­niała ob­razu sta­rego czło­wieka od lat po­go­dzo­nego z fak­tem, że ży­cie w ża­den spo­sób nie jest w sta­nie ni­czym go za­sko­czyć. Że wszedł wła­śnie w fazę ocze­ki­wa­nia na śmierć.

Też tak skoń­czę – po­my­ślał Wal­ter z go­ry­czą. Je­śli Ha­rold co­dzien­nie bę­dzie ser­wo­wał mi ta­kie wi­doki, też tak skoń­czę. A co, je­śli nie będę tego oglą­dał? – za­sta­no­wił się. A może nie jest ze mną tak źle, skoro drażni mnie ta jego nie­wzru­szona bier­ność wo­bec ży­cia? Drażni? Szcze­rze mó­wiąc, ten fa­cet zwy­czaj­nie cza­sem mnie wkur­wia!

Wal­tera nie­po­ko­iło też to, że jego są­siad, choć nieco młod­szy od niego, wy­da­wał się przy nim fi­zycz­nym i men­tal­nym tru­pem. A je­śli śmierć się po­ła­pie i przy­po­mni so­bie o mnie? Wtedy, chcąc po­we­to­wać so­bie swoje nie­dbal­stwo, przy­pier­doli mi tu­zi­nami wsze­la­kich cho­rób, nie wy­łą­cza­jąc raka – my­śli kłę­biły mu się pod czaszką.

Pod wpły­wem we­wnętrz­nych emo­cji nie za­sta­na­wiał się dłu­żej i się­gnął pod fo­tel. Od­na­lazł jedną z wielu pi­łek te­ni­so­wych, które re­gu­lar­nie, choć nie­chcący, do­star­czał mu naj­młod­szy syn wła­ści­ciela kwia­ciarni z na­prze­ciwka. Chwy­cił pierw­szą z brzegu, uniósł się z fo­tela, wy­ce­lo­wał w szklankę i rzu­cił po­nad ogro­dze­niem w stronę umie­ralni są­siada. Nie był to spe­cjal­nie pre­cy­zyjny rzut albo piłka nie zro­zu­miała jego in­ten­cji, bo po­le­ciała wprost w pół­otwarte usta śpią­cego Ha­rolda. Od­biła się od dol­nej wargi, po­cią­gnęła za sobą sztuczne uzę­bie­nie, a po­tem, jakby ze wsty­dem, ucie­kła w nie­do­stępne krzaki ma­lin.

Wal­ter jak tchórz szybko opadł na fo­tel, otwo­rzył przy­pad­kową ga­zetę, za­nu­rzył się w lek­tu­rze i ką­tem oka ob­ser­wo­wał roz­wój wy­pad­ków. Te jed­nak nie na­stą­piły. Ha­rold na­dal sie­dział bez ru­chu jak przed­tem, tyle że bez dol­nych zę­bów. Boże, chyba go za­bi­łem! – po­my­ślał wy­stra­szony. To tylko piłka te­ni­sowa, ale czło­wiek po sie­dem­dzie­siątce jest bar­dziej kru­chy niż lu­kier na tor­cie. Kre­tyn ze mnie. Za­bi­łem czło­wieka, obok któ­rego miesz­kam od kil­ku­na­stu lat, tylko dla­tego, że zi­ry­to­wał mnie swoim spa­niem. Żeby choć gło­śno chra­pał!

Wal­ter wstał prze­jęty, kilka razy głę­boko ode­tchnął, po czym po­ma­sze­ro­wał do ogrodu Ha­rolda zmie­rzyć się z być może bo­le­sną prawdą. Chwilę sza­mo­tał się z nie­mi­ło­sier­nie skrzy­pią­cym zam­kiem w me­ta­lo­wej furtce, a kiedy go w końcu sfor­so­wał, pod­szedł do są­siada, który na­dal sie­dział w bez­ru­chu.

Przez chwilę pa­trzył na niego, nie wie­dząc, co ma naj­pierw zro­bić. Spraw­dzić puls czy zwy­czaj­nie uszczyp­nąć? Wy­brał to dru­gie. Na­chy­lił się nad nim i zde­cy­do­wa­nym ru­chem so­lid­nie wy­tar­mo­sił jego ucho. W tym mo­men­cie otrzy­mał po­tężne kop­nię­cie w kro­cze. Przez chwilę pró­bo­wał utrzy­mać się na no­gach, ale prze­szy­wa­jący ból zmu­sił go do zwa­le­nia się na traw­nik. Ha­rold nie­spo­dzie­wa­nie ze­rwał się z fo­tela i chwy­cił ze sto­lika szklankę w ge­ście sa­mo­obrony. Nie­przy­tom­nym wzro­kiem ogar­nął swoją mi­kro­sko­pijną po­sia­dłość i po chwili doj­rzał na traw­niku skrę­ca­ją­cego się z bólu Wal­tera. Za­sko­czony jego wi­do­kiem pró­bo­wał za­żą­dać wy­ja­śnień, ale z bez­zęb­nych ust wy­do­była się tylko ślina i nie­zro­zu­miały beł­kot. Le­żący i wi­jący się z bólu Wal­ter wska­zał pal­cem pod nogi są­siada. Zdu­miony Ha­rold po­dą­żył za nim wzro­kiem i doj­rzał uty­tłaną w tra­wie i pia­sku szczękę. Pod­niósł ją bły­ska­wicz­nie i czer­wony z za­że­no­wa­nia po­mknął do kuchni. Po­ja­wił się po kil­ku­na­stu mi­nu­tach od­świe­żony i z peł­nym gar­ni­tu­rem uzę­bie­nia. Wal­ter z kwa­śną miną sie­dział już w fo­telu i ję­czał z bólu.

– Może te­raz wy­ja­śnisz mi, co tu za­szło? – spy­tał Ha­rold.

– W su­mie nic ta­kiego – od­parł Wal­ter i syk­nął z bólu. – Wy­sze­dłem na we­randę, żeby po­czy­tać ga­zetę, i kiedy cię zo­ba­czy­łem, po­my­śla­łem, że nie ży­jesz.

– Tylko dla­tego, że spa­łem?

– No… nie­zu­peł­nie. Mia­łeś pół­otwarte oczy, szczękę na tra­wie, a po twa­rzy spa­ce­ro­wały ci ja­kieś czarne, obrzy­dliwe ptaki. Nie były to sępy, ale wy­glą­dały na pa­dli­no­żer­ców – wy­ja­śnił. – Wpa­dłem więc do cie­bie, żeby je od­go­nić i spró­bo­wać re­ani­ma­cji, ale w mo­men­cie kiedy pró­bo­wa­łem ba­dać puls, kop­ną­łeś mnie w klej­noty. Ot, i cała prawda. A co? My­śla­łeś, że chcę cię prze­le­cieć? – Wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Daj spo­kój – jęk­nął Ha­rold i spoj­rzał na Wal­tera z kwa­śną miną. – Ten upał zwa­lił mnie z nóg. Poza tym mam ostat­nio pro­blemy z za­sy­pia­niem – tłu­ma­czył. – Nie czuję się naj­le­piej. Bez­czyn­ność mnie do­bija. Każdy dzień po­dobny do po­przed­niego, a ten do na­stęp­nego. Czuję się jak ro­bot. Na­wet si­kam o sta­łych po­rach. Już na­wet nie no­szę ze­garka. Funk­cjo­nuję we­dług pę­che­rza mo­czo­wego. Świa­do­mość, że tę mo­no­to­nię może prze­rwać je­dy­nie za­wał albo wy­lew, wcale nie po­pra­wia mi sa­mo­po­czu­cia.

– Ha­rol­dzie, masz sie­dem­dzie­siąt dwa lata. Gwiazdą rocka już pew­nie nie zo­sta­niesz, ale nie wiesz, co jesz­cze cię czeka w ży­ciu. I ni­gdy się nie do­wiesz, je­śli co­dzien­nie bę­dziesz gnił w tym swoim za­sra­nym, skrzy­pią­cym, wi­kli­no­wym fo­telu w ocze­ki­wa­niu na bez­bo­le­sną śmierć. Prze­bierz się, wy­kąp i spa­dajmy mię­dzy lu­dzi. Do „Bia­łego Ko­nia”, ja sta­wiam!

– I to ma być le­kar­stwo na mo­no­to­nię? Pro­po­nu­jesz mi chla­nie? Nie ma in­nych spo­so­bów? – prych­nął z nie­sma­kiem.

– Czy ja mó­wię o chla­niu? Pój­dziemy mię­dzy lu­dzi, po­ga­damy, po­śmie­jemy się, za­po­mnimy o sa­mot­no­ści. Przy­naj­mniej na parę go­dzin. Chyba że wo­lisz tu tkwić jak eks­po­nat w mu­zeum i ma­stur­bo­wać się my­ślami o prze­mi­ja­niu. Nad­miar wol­nego czasu po­wo­duje, że za­czy­namy nad­mier­nie roz­czu­lać się nad sobą. Wnio­sek? Bierz se­ka­tor i przy­tnij swój ży­wo­płot, bo wy­gląda jak roz­czo­chrany Gan­dalf. A kiedy skoń­czysz, prę­dzej bę­dziesz ma­rzył o zim­nym pi­wie niż o śmierci.

– Niech ci bę­dzie – mruk­nął z wa­ha­niem. – Nie twier­dzę, że to do­bry po­mysł, ale za­wsze to lep­sze, niż gni­cie na le­żaku. Nie mam naj­mniej­szej ochoty na strzy­że­nie ży­wo­płotu w taki upał, więc je­śli mogę, za­pro­po­nuję ci kawę. Za to z przy­jem­no­ścią po­święcę się in­te­lek­tu­al­nym dys­pu­tom, prze­pla­ta­nym kon­sump­cją lo­dów, które rano nie­spo­dzie­wa­nie od­kry­łem w za­mra­żal­niku. Wcho­dzisz w to? – Uśmiech­nął się na ko­niec. Z tym uśmie­chem przy­po­mi­nał gi­gan­tyczną mrówkę na haju pod szkłem po­więk­sza­ją­cym.

Wal­ter z tyl­nej kie­szeni wy­jął chu­s­teczkę, wy­tarł spo­cony kark, po­tem czoło, w końcu od­parł:

– Niech bę­dzie, ale po­zwo­lisz, że przy­niosę pa­pie­rosy. I ani słowa o szko­dli­wo­ści pa­le­nia. Mam już do­syć tego two­jego nie­ustan­nego joj­cze­nia na ten te­mat. Zgoda?

– Zgoda. Choć i tak znasz moje zda­nie.

– Wie­dzia­łem, że nie wy­trzy­masz. – Od­wró­cił się i od­szedł.

Po kilku mi­nu­tach wró­cił z paczką Win­sto­nów, ale Ha­rolda nie było na ta­ra­sie. Po­ja­wił się po chwili w drzwiach we­randy ze szkla­nymi pu­char­kami wy­peł­nio­nymi lo­dami, brudną ścierką do na­czyń prze­wie­szoną przez rękę, w nie­odzow­nym słom­ko­wym ka­pe­lu­szu i krót­kich, mocno opię­tych spodniach ko­loru khaki.

– Go­towe! – za­krzyk­nął z try­um­fem i ma­je­sta­tycz­nie, lekko ko­ły­szą­cym się kro­kiem zszedł z we­randy. Wrę­czył Wal­te­rowi je­den z pu­char­ków, a uwol­nioną ręką szar­manc­kim ru­chem prze­tarł ścierką obrzy­dli­wie brudny i lepki blat ogro­do­wego sto­lika. – Vo­ilà!

– A do­stanę ja­kąś po­piel­niczkę czy mogę strze­py­wać na traw­nik? – za­py­tał Wal­ter.

– Przy­niosę coś. Choć uwa­żam, że dawno po­wi­nie­neś rzu­cić to świń­stwo.

– Za­po­mniał wół, jak cie­lę­ciem był – od­ciął się Wal­ter. – O ile mi wia­domo, sam ja­ra­łeś co naj­mniej czter­dzie­ści lat, więc po­wi­nie­neś mnie zro­zu­mieć. W pa­le­niu mam nie­mal dwu­krot­nie krót­szy staż od cie­bie. By­łem jed­nym z kilku nie­pa­lą­cych w ca­łej fir­mie. Wdy­cha­łem za darmo to, co pa­lili inni, a w do­datku nie przy­słu­gi­wała mi prze­rwa na pa­pie­rosa. Z cza­sem dym prze­stał mi prze­szka­dzać, a po­tem na­wet go po­lu­bi­łem. No i po­szło.

Wstał, wło­żył ręce do kie­szeni, przez chwilę pa­trzył w niebo i wy­dłu­by­wał z głowy strzępy ar­gu­men­tów na swoją obronę. Bez re­zul­tatu.

– Ow­szem, sko­czyło mi ci­śnie­nie, czę­ściej kaszlę, ale to mój wy­bór i nie uwa­żam, żeby był to szcze­gól­nie straszny na­łóg. Mnie pa­le­nie uspo­kaja. In­nych uspo­kaja za­rżnię­cie piłą łań­cu­chową ro­dziny i zje­dze­nie jej. Ja wy­bra­łem pa­pie­rosy. Z dwojga złego wolę szlugi.

– Prze­stań drwić, tylko po­wiedz, jak się czu­jesz jako pa­so­żyt ży­jący od wczo­raj na koszt spo­łe­czeń­stwa? – do­py­ty­wał pro­wo­ku­jąco Ha­rold.

– Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, mam to w du­pie. Mam mieć wy­rzuty su­mie­nia, bo je­stem eme­ry­tem? Każdy kie­dyś nim bę­dzie. Nie li­cząc pe­chow­ców i sa­mo­bój­ców, któ­rzy tego nie do­żyją. Mnie się udało. A przej­ście na eme­ry­turę nie ozna­cza, że je­stem tru­pem. I za­nim za­mknę oczy, za­mie­rzam wy­ci­snąć z ży­cia, ile się da.

– Spo­waż­niej, Wal­te­rze. Nie za­po­mi­naj, ile masz lat.

– To też mam w du­pie. Czuję się nie go­rzej niż wtedy, kiedy mia­łem czter­dziestkę – od­po­wie­dział z iro­nią.

– Ależ ty głupi je­steś. Ro­zu­mu­jesz jak gów­niarz z pia­skow­nicy.

– Przy­naj­mniej mam jesz­cze ja­kieś ma­rze­nia. To mi daje kopa. Ile­kroć wi­dzę, jak pę­dzisz swój ży­wot przej­rza­łego bro­kułu, utwier­dzasz mnie w prze­ko­na­niu, że mu­szę ro­bić coś zu­peł­nie od­wrot­nego. Ina­czej obaj skoń­czymy tak samo. Któ­re­goś dnia li­sto­nosz zo­ba­czy w ogro­dzie na le­ża­kach dwie pod­su­szone w słońcu, wy­sma­gane wia­trem mu­mie, po któ­rych będą ła­zić ogromne tłu­ste mu­chy, a lisy będą wy­szar­py­wać resztki mięk­kich tka­nek. I już bę­dzie wie­dział, że nikt mu wię­cej nie pod­pi­sze od­bioru prze­sy­łek pod nu­me­rem sto cztery i sto sześć.

– Wy­jąt­kowo obrzy­dliwa wi­zja. – Ha­rold skrzy­wił się ze wstrę­tem. – Mogę zro­zu­mieć, że trudno ci się po­go­dzić z fak­tem, że nie masz już dwu­dzie­stu lat, ale na­tury nie oszu­kasz. Boga też. On cały czas pa­trzy na cie­bie i choć­byś się dwoił i troił, to On ma plany na twoje ży­cie.

– Nie za­mie­rzam oszu­ki­wać na­tury. – Wal­ter uniósł dłoń i pac­nął się w szyję. – Pie­przone skur­wiele! – krzyk­nął i za­de­mon­stro­wał plamkę krwi. – A co do bo­skich pla­nów do­ty­czą­cych mo­jej osoby… – za­wie­sił głos i przez chwilę się za­sta­na­wiał – …to mam wra­że­nie, że po­le­gają one głów­nie na sys­te­ma­tycz­nym usu­wa­niu mo­ich zę­bów, wło­sów i zdro­wia oraz do­da­wa­niu zmarsz­czek. – Za­cią­gnął się dy­mem i zaj­rzał do wnę­trza pu­charka, w któ­rym jesz­cze nie­dawno były lody. W tej chwili pły­wała w nim kle­ista maź, ab­so­lut­nie nie­za­słu­gu­jąca na na­zwa­nie jej de­se­rem. – Chyba od­pusz­czę so­bie te lody – stwier­dził z nie­sma­kiem. – Może zro­bił­byś obie­caną kawę, drogi są­sie­dzie?

Na­gle coś go tknęło. Spoj­rzał na prawą dłoń, na któ­rej usiadł wy­jąt­kowo spa­siony ko­mar.

– O, ty chuju! – za­klął i moc­nym, gło­śnym klep­nię­ciem zmie­nił ko­mara w szkar­łatną plamkę. – Te bzy­czące skur­wiele są jak wam­piry, spójrz. – Pod­su­nął pod nos Ha­rolda dłoń z roz­tar­tymi, krwa­wymi szcząt­kami owada. – My­ślisz, że to tylko moja krew? – jęk­nął bo­le­ści­wie. – Nie! Są­sia­dów, oko­licz­nych żuli i tylko ten mar­twy su­kin­syn wie, kogo jesz­cze. A w za­sa­dzie wie­dział. – Wy­cią­gnął z kie­szeni chu­s­teczkę i sta­ran­nie wy­tarł wierzch dłoni. – Jesz­cze cię szma­ciarz znie­czuli, że­byś za­re­ago­wał do­piero, kiedy skoń­czy cię ssać! – wy­mam­ro­tał. – W każ­dym ra­zie Stwórca w tym wy­padku się nie po­pi­sał albo ma ja­kiś układ z tymi skur­wy­sy­nami.

– Daj spo­kój. Ko­mary są z nami od ty­siąc­leci. Mu­sisz się po pro­stu przy­zwy­czaić. Na pewno nie chcesz lo­dów? – spy­tał, pod­niósł swój pu­cha­rek i gło­śno siorb­nął swoją por­cję mazi.

Wal­ter po­krę­cił prze­cząco głową i z lek­kim obrzy­dze­niem ob­ser­wo­wał po­czy­na­nia są­siada.

– Nie są ta­kie złe – mruk­nął Ha­rold – tylko tro­chę za cie­płe jak na lody i nieco kle­iste – do­dał, po czym wziął do ręki pu­cha­rek ko­legi. Kiedy wy­li­zał i jego za­war­tość, wstał, za­brał na­czy­nia i po­szedł zro­bić kawę.

Wal­ter roz­parł się wy­god­nie w fo­telu, roz­ko­szu­jąc się dy­mem. Ze względu na sil­nie ope­ru­jące słońce, się­gnął po ulu­bioną po­miętą bejs­bo­lówkę. Roz­pro­sto­wał ją i wsa­dził na pra­wie łysą już głowę. Od kiedy nie­mal kom­plet­nie wy­ły­siał, pa­ro­krot­nie do­świad­czył do­tkli­wych po­pa­rzeń i od tam­tej pory pod­czas sło­necz­nej po­gody nie roz­sta­wał się ze swoją czapką. Co prawda ró­wie­śnicy zgod­nie twier­dzili, że słom­kowy ka­pe­lusz wy­daje się bar­dziej sto­sow­nym na­kry­ciem głowy, ale on pre­fe­ro­wał bejs­bo­lówki, choć nie miał zie­lo­nego po­ję­cia o grze w bejs­bol.

Roz­glą­dał się le­ni­wie po ogro­dzie. Chyba się po­tnę, je­śli tak ma upły­wać moje ży­cie – po­my­ślał. W pew­nym mo­men­cie ką­tem oka za­uwa­żył ma­lut­kiego, sza­rego ptaszka sie­dzą­cego na szczy­cie ży­wo­płotu, przy­cze­pio­nego doń przy po­mocy nó­żek o gru­bo­ści wy­ka­łaczki. Wal­ter ro­zej­rzał się wo­kół swo­ich nóg i na tra­wie obok sto­lika doj­rzał za­po­mniany, przy­bru­dzony ku­rzem orze­szek pi­sta­cjowy. Z nu­dów albo z czy­stej cie­ka­wo­ści schy­lił się, pod­niósł go, wy­ce­lo­wał w ptaszka i rzu­cił. Ku swo­jemu zdzi­wie­niu orze­szek z lek­kim świ­stem prze­le­ciał nad ki­czo­watą, gip­sową fon­tanną ze szcza­ją­cym ma­łym gru­ba­sem i z nie­mal bez­gło­śnym puk­nię­ciem ude­rzył mię­dzy oczy nie­szczę­sne, ano­rek­tyczne stwo­rze­nie. Ptak rów­nie ci­cho osu­nął się po ba­dy­lach, upadł na zie­mię i pod­kur­czył swoje chude od­nóża, jakby już wie­dział, że wię­cej nie będą mu do ni­czego po­trzebne. Ożeż kurwa…Je­stem zwy­rod­nial­cem – po­my­ślał z od­razą. W tym mo­men­cie na ganku po­ja­wił się Ha­rold z dwoma pa­ru­ją­cymi kub­kami kawy.

– Zro­bi­łem taką, jaką lu­bisz – po­wie­dział. – Czarna, mocna i bez cu­kru.

– Zro­bi­łeś do­kład­nie taką, ja­kiej nie lu­bię – skwi­to­wał. – Przy­nieś mleko i cu­kier – po­pro­sił. – A je­śli jest to kawa roz­pusz­czalna wrzu­cona do zim­nej wody i za­go­to­wana w mi­kro­fa­lówce, le­piej po pro­stu przy­nieś mi wodę z kranu, bo tej na pewno nie spie­przysz – do­ło­żył nie­szczę­snemu są­sia­dowi.

– Bez ła­ski – od­parł ura­żony i cof­nął się do kuchni. Po­wró­cił ze szklanką pełną kra­nówki. – Pro­szę… – Wrę­czył go­ściowi szklankę. – Dzi­wa­cze­jesz, Wal­te­rze. Ubie­rasz się, jak­byś miał dwa­dzie­ścia lat, a ko­ścioła uni­kasz jak ognia. Cią­gle prze­cho­dzisz an­dro­pauzę?

– Pie­prze­nie. Wi­docz­nie jesz­cze nie doj­rza­łem do tego, że je­stem pier­ni­kiem. Pro­ces pier­ni­cze­nia nie od­bywa się au­to­ma­tycz­nie. Mam za­pu­ścić pół­me­trową brodę i przy­wdziać szaty po­kutne, żeby po­czuć przy­na­leż­ność do star­ców? Do tego się doj­rzewa. Tym­cza­sem z nie­wia­do­mych po­wo­dów cią­gle mam erek­cje, ubie­ram się tak, jak ubie­ra­łem się przez ostat­nich kil­ka­dzie­siąt lat. A co do ko­ścioła, to…

W tym mo­men­cie Wal­ter za­milkł i moc­niej na­su­nął da­szek czapki, bo za­uwa­żył, że do furtki zbli­żała się Emily Har­per. Emily już od cza­sów col­lege’u pa­łała do Wal­tera ni­gdy nie­ga­sną­cym ogniem mi­ło­snym. Ro­biła to tak szcze­rze i otwar­cie, że ty­siące razy za­pa­dał się ze wstydu pod zie­mię, chło­stany jej mi­ło­snymi bi­czami, na­ra­żany na drwiny ko­le­gów i ko­le­ża­nek. Gdyby była atrak­cyjna, jej na­tar­czywe amory by­łyby w ja­kimś stop­niu zneu­tra­li­zo­wane, ale na­tura oka­zała się dla niej po­dwój­nie okrutna. Po­ską­piła jej za­równo urody, jak i ro­zumu, a w przy­pły­wie li­to­ści, jako bo­nus, przy­kle­iła per­ma­nentny głu­pawy uśmiech i nie­wy­czer­pane, za­gad­kowo po­zy­tywne na­sta­wie­nie do ży­cia. Można by za­ry­zy­ko­wać tezę, że na­wet plu­ton eg­ze­ku­cyjny nie zmą­ciłby ży­cio­wego opty­mi­zmu, ja­kim try­skała. Wal­ter uwa­żał, że trumny sprze­da­wa­łaby z rów­nie sze­ro­kim uśmie­chem jak watę cu­krową na fe­sty­nie.

Ja­kiś czas temu za­czął na­wet my­śleć, że Bóg chyba ist­nieje, bo po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach bez­sku­tecz­nych umi­zgów Emily osta­tecz­nie wy­szła za mąż za Paula – wła­ści­ciela miej­sco­wej kwia­ciarni. Nie­stety, ce­lem pani Har­per na­dal po­zo­stał Wal­ter. Paul zaś zo­stał ze­pchnięty do roli środka do celu. Da­wał jej opar­cie fi­nan­sowe, poza tym nikt już nie mógł na­zy­wać jej starą panną. Paul pa­łał do Wal­tera szczerą i zro­zu­miałą nie­na­wi­ścią, gdyż jego żona nie kryła się ze swoją sła­bo­ścią do szkol­nej mi­ło­ści. Gdyby nie to, że był od Wal­tera dużo niż­szy i wa­żył nie­wiele wię­cej od śred­niej wiel­ko­ści in­dyka, dawno i z roz­ko­szą spu­ściłby mu ło­mot w ciem­nej uliczce.

Ubrana w dość ja­skrawą, jak na swój wiek, ró­żo­wawą su­kienkę, w pre­ten­sjo­nal­nym ka­pe­lu­siku, z nie­od­łączną białą to­rebką po­de­szła do furtki i wspiąw­szy się na pal­cach, pi­skli­wym gło­si­kiem rzu­ciła:

– Dzień do­bry, Wal­te­rze!

– O kurwa – syk­nął Wal­ter i skur­czył się w fo­telu.

– Po­wie­dzia­łam „dzień do­bry”!

– A, dzień do­bry! – burk­nął, si­ląc się na przy­ja­zny ton.

Te­raz bę­dzie o pięk­nym dniu i ra­do­ściach ży­cia pły­ną­cych z tego ty­tułu – zga­dy­wał w my­ślach.

– Spójrz, jaki cudny dzień zgo­to­wał nam do­bry Bóg! Czuję się, jak­bym znowu miała dwa­dzie­ścia lat. Ty pew­nie też się tak czu­jesz, prawda? – Uśmiech­nęła się za­lot­nie.

– To chyba bar­dziej za­sługa me­te­oro­lo­gii niż re­li­gii, jak są­dzę, ale ow­szem, nie za­prze­czę. Praży jak w pie­kar­niku.

– I czu­jesz się, jak­byś miał dwa­dzie­ścia lat? – drą­żyła.

– Nie bar­dzo. Wtedy nie wie­dzia­łem o ist­nie­niu czop­ków prze­ciw he­mo­ro­idom – od­po­wie­dział z iro­nią.

– Jak zwy­kle żar­tow­niś! Ty wiesz, jak uwiel­biam twoje żarty.

W tym mo­men­cie Wal­ter do­strzegł Paula sto­ją­cego parę jar­dów da­lej, ob­ła­do­wa­nego tor­bami z za­ku­pami swo­jej żony i z miną wście­kłego do­ber­mana. Na­stęp­nie rzu­cił w stronę wy­raź­nie igno­ro­wa­nego Ha­rolda:

– Śpisz?

– Nie, nie śpię, ale też chciał­bym, żeby ży­czono mi do­brego dnia, a czuję się dziw­nie prze­zro­czy­sty – wy­sa­pał zde­gu­sto­wany.

– A prze­pra­szam. Ja cię po pro­stu nie za­uwa­ży­łam! – pi­snęła Emily, za­że­no­wana swoim nie­tak­tem.

– Jak można mnie nie za­uwa­żyć, skoro sie­dzę obok niego?

– Ja­koś tak zla­łeś mi się z oto­cze­niem.

Wal­ter nie wy­trzy­mał i par­sk­nął gło­śnym śmie­chem. Za­wsty­dzona Emily od­su­nęła się od furtki, po­ma­chała ręką, po­de­szła do swo­jego męża i krzyk­nęła:

– Trzy­maj­cie się, ło­bu­ziaki!

– Strasz­nie po­rą­bana ko­bieta – sap­nął Ha­rold i otarł pot z czoła. – Swoją drogą, mógł­byś ją w pro­sty spo­sób uszczę­śli­wić, bo ten jej fa­cet z nie­do­wagą i mó­zgiem prze­piórki chyba nie jest szczy­tem jej ma­rzeń. Je­steś wdow­cem, nie masz zo­bo­wią­zań i dam so­bie uciąć obie ręce, że na­wet ty­łek by ci pod­cie­rała na sta­rość. Ow­szem, jest tro­chę iry­tu­jąca i ubiera się, jakby men­tal­nie cią­gle tkwiła w la­tach pięć­dzie­sią­tych, ale czuć, że ma go­łę­bie serce.

Wal­ter po­pa­trzył na niego z wy­rzu­tem i się skrzy­wił.

– Ow­szem… Oprócz serca ma także go­łębi ro­zum. Mimo że jest mę­żatką, za­cho­wuje się jak zdzi­wa­czała stara panna. Kie­dyś od­kryła, że po­trafi na­wią­zy­wać kon­takt ze zmar­łymi. Pró­bo­wała or­ga­ni­zo­wać se­anse spi­ry­ty­styczne dla świeżo upie­czo­nych wdów i wdow­ców, ale nie zna­la­zła chęt­nych. Wi­docz­nie uznano ją za pier­dol­niętą – wy­ce­dził z iro­nią. – A cał­kiem nie­dawno wi­dzia­łem ją, jak spa­ce­ro­wała w desz­czu ze swoim bia­łym pu­dlem ubra­nym w ciem­no­brą­zowe wdzianko prze­ciw­desz­czowe. Pies wy­glą­dał jak eklerka z bitą śmie­taną. – Wzdry­gnął się. – Wy­bacz, ale ta dys­ku­sja nie ma sensu. Przez kil­ka­dzie­siąt lat uni­ka­łem tej baby jak ognia, a te­raz miał­bym się z nią wią­zać? Masz mnie za idiotę? – wy­łusz­czył.

Sie­dzieli tak, roz­ma­wia­jąc, do­póty, do­póki nie zja­wiły się nie­zmor­do­wane w swej upier­dli­wo­ści krwio­żer­cze ko­mary. Sku­tecz­nie i bez ce­re­gieli wy­pę­dziły obu męż­czyzn do ich sy­pialni.

Re­dak­cja: Oga Smo­lec-KmochKo­rekta: Ola Ju­rysz­czakPro­jekt okładki: To­masz Bier­natSkład: To­masz Bier­nat

Co­py­ri­ght by Ma­riusz Ro­qfort 2025Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą,War­szawa 2025

Druk i oprawa:Abe­dik S.A.

ISBN: 978-83-68037-60-9

WYDAW­NIC­TWO NOCĄul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/8902-778 War­szawaNIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.ple-mail: kon­takt@wy­daw­nictwonoca.pl