Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Emerytowany księgowy Walter Ross, mieszkający w malowniczym miasteczku w stanie Vermont, przechodzi na emeryturę. Owdowiały, nieco zgorzkniały, prowadzi życie żółwia z Galapagos, czując z każdym dniem bardziej, że jego żywot od teraz będzie do bólu nudny i przewidywalny. Jednak wizyta pewnej tajemniczej atrakcyjnej kobiety diametralnie zmieni życie Waltera. Zostaje mu złożona niecodzienna propozycja. Po długich rozterkach i wahaniach Walter ulega i w końcu decyduje się ją przyjąć. Na szczęście okazuje się, że w tajemniczej misji będzie wspierała go pociągająca, dużo młodsza od niego kobieta, która otrzymała podobne zlecenie, wsparte przekonującą motywacją.
Odtąd ich życie przypominać będzie to, co dotąd oglądali wyłącznie w filmach grozy…
Wartka akcja, lekka fantastyka doprawiona horrorem oraz szczyptą humoru – ta mieszanka z pewnością nie znudzi. Taka właśnie jest „Zgnilizna”…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 579
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna,W ten letni tak piękny poranek:U zakrętu leżała plugawa padlinaNa ścieżce żwirem zasianej.Z nogami zadartymi lubieżnej kobiety,Parując i siejąc trucizny,Niedbała i cyniczna otwarła sekretyBrzucha pełnego zgnilizny.
Charles Baudelaire, Padlina
tłumaczenie Mieczysław Jastrun
Przy piaskownicy stał znudzony chłopiec. Z kwaśną miną rozejrzał się dookoła, usiłując wypatrzyć dzieci do wspólnej zabawy. Niestety oprócz niego i jego mamy na placu zabaw nie było dziś żywego ducha. Zawiedziony, wolnym krokiem poszedł w stronę gęstych zarośli. Schylił się i podniósł gruby, obgryziony, lepki patyk, zapewne pozostawiony przez jakiegoś psa.
Szedł dalej i patrzył uważnie pod nogi. W pewnej chwili się zatrzymał, bo dostrzegł metalicznie połyskującego, niebieskiego żuka. Ostrożnie dotknął patykiem jego długich, czarnych czułków. Owad energicznie nimi poruszył i błyskawicznie zniknął w kępie traw. Chłopiec odgarnął patykiem trawę, lecz po żuku nie było śladu. Niepocieszony, ze wzrokiem wbitym w trawnik, uważnie wypatrywał innych owadów. W końcu zatrzymał się przy niewielkim kopczyku ziemi, który przypominał mu malutki wulkan, bo na szczycie miał otwór. Zaintrygowany uklęknął, odłożył patyk, przesunął daszek czapki do tyłu i spróbował zajrzeć do wnętrza.
– Jonathan! Jonathan!!! Gdzie ty się podziewasz?! – usłyszał za plecami nerwowy głos matki.
– Tu jestem, mamo! – Podniósł się i pomachał ręką w kierunku ławki, na której siedziała kobieta z książką w dłoni.
– Co ty tam robisz? Masz tu piaskownicę, a ty musisz grzebać w brudnej ziemi? – Kobieta zdjęła okulary przeciwsłoneczne i położyła je obok torebki. – Akurat tam, gdzie sikają zapchlone kundle?
– Oglądam żyjątka, mamo! I tu wcale nie śmierdzi sikami!
Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą. Spojrzała w górę. Niebo nad parkiem zasnuła prześwitująca, szarawa pierzynka.
– Dziwne – mruknęła do siebie i wyjęła z torebki paczkę papierosów. Lekko stuknęła w denko i sprawnym ruchem wysunęła jednego, zapaliła i wróciła do lektury.
Chłopiec ponownie zerknął na dziurę. Była duża. Za duża na robaki. Może to nora lisa? – zastanowił się. Fajnie byłoby go złapać i trzymać w domu. Liski są fajne… Nie… Lis by się tu nie zmieścił. Chyba że bardzo mały i chudy… A może wąż? Przestraszony odskoczył od kopczyka i złapał patyk. Przez chwilę rozważał różne scenariusze. W końcu ciekawość zwyciężyła. Przysunął się bliżej i włożył patyk do nory. Była głęboka, bo patyk, choć dość długi, zmieścił się w niej cały. Chłopiec, pochłonięty obserwacją otoczenia, rozglądał się wokół, aż jego wzrok przykuł kamień wielkości małego jajka. Podniósł go, nachylił się nad otworem i wrzucił do wnętrza dziury. Głucho. Położył się na brzuchu i przyłożył ucho do otworu. Po chwili zdawało się mu, że słyszy jakiś szmer albo szept, który szybko ustał. Nagle poczuł obrzydliwy smród wydobywający się z wnętrza. Skrzywił się z obrzydzenia. Nabrał w dłoń garść ziemi zmieszanej z kamykami i wsypał do środka. Nic. Żadnego odgłosu. Sięgnął po następną porcję i zamarł… Ziemia wokół otworu lekko się poruszyła. Przestraszony, odsunął się na bezpieczną odległość i usiadł na trawie. Kopczyk zaczął lekko się wybrzuszać, a wraz z nim fragment otaczającego go trawnika. Jakby z wnętrza jamy próbowało wydostać się coś dużego. Znacznie większego od liska… Przerażony, na oślep wymacał patyk. Chwycił go w spoconą dłoń i zastygł w oczekiwaniu, nie spuszczając wzroku z coraz bardziej pęczniejącego kopca.
W pewnym momencie poczuł ukłucie w nogę, a po nim następne. Drgnął gwałtownie. Syknął z bólu i dostrzegł kilka czerwonych mrówek, które bezceremonialnie spacerowały po jego udzie. Odetchnął z ulgą. Strzepnął owady wierzchem dłoni i zaczął drapać obolałe miejsca.
Skierował wzrok na kopczyk i zastygł w bezruchu. Powoli z jego wnętrza wysuwała się ludzka dłoń. Wyraźnie widoczne kości oblepione były fragmentami poszarzałych mięśni i resztkami bladoszarej skóry. Końce palców zdobiły długie, poczerniałe i lekko skręcone paznokcie. Wyglądały jak koszmarne szpony.
Potwór! Znalazłem prawdziwego potwora! – przyszło Jonathanowi do głowy.
Dłoń poruszyła palcami, jakby grała na niewidocznej klawiaturze. Nie namyślał się długo. Pobladły ze strachu i roztrzęsiony od emocji chłopiec podniósł się, obiema dłońmi ujął patyk, zamknął oczy, mocno zamachnął się jak bejsbolista i uderzył w wystające z ziemi palce.
Początkowo wydawało mu się, że nie trafił, jednak po chwili usłyszał cichy odgłos czegoś upadającego na trawę. Otworzył oczy i pobiegł w tym kierunku. W pewnym momencie kucnął i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem. Dwoma palcami ujął ułamany fragment kościanego palca zakończony paznokciem. Wyprostował się i krzyknął uradowany w stronę ławki:
– Mamo! Mamo! Zabiłem potwora! – Odrzucił patyk i radośnie podskakując, podbiegł do mamy, która pochłonięta książką, nie zwróciła uwagi na jego okrzyki.
– Mamo!!! – W końcu dopadł do ławki.
– No co tam? Co się stało? Mam cię pohuśtać? – Kobieta flegmatycznie uniosła głowę i rozkojarzonym wzrokiem spojrzała na dziecko.
– Zabiłem potwora i odrąbałem mu paznokć! – wrzasnął przejęty Jonathan.
– Mówi się paznokieć, Jonathanie… – poprawiła odruchowo syna. – Jaki paznokieć? O czym ty mówisz?
– A taki! – Chłopiec z dumą pokazał smętnie zwisający fragment trupiego palca.
Kobieta wbiła wzrok w trofeum syna. Nagle ogarnęło ją przerażenie pomieszane z niedowierzaniem, które szybko przeobraziło się w obrzydzenie. Kiedy do jej nosa dotarł trupi odór, wrzasnęła i wypuściła z rąk książkę, która odbiła się od ławki i wylądowała na żwirze.
– Matko święta!!! Skąd to masz! Jonathanie! Wyrzuć to natychmiast!!! – Gwałtownie zerwała się z ławki. – Jonathanie! Do cholery! Wyrzuć to! – krzyknęła i pacnęła go w dłoń, w której trzymał upiorne znalezisko.
Palec upadł na ścieżkę i wylądował obok książki. Zaskoczony gwałtowną reakcją mamy chłopiec momentalnie posmutniał, a jego usta ułożyły się w podkówkę. Kobieta chwyciła torebkę, zrzucając z ławki okulary przeciwsłoneczne. Mocno złapała syna za nadgarstek i nie zważając na jego płacz, popędziła w stronę bramy wyjściowej.
I
Drugi dzień sierpnia w niewielkim miasteczku Sevenoaks w stanie Vermont, jak na letni dzień przystało, zapowiadał się cudownie. Sevenoaks to niewielka mieścina, licząca zaledwie cztery tysiące mieszkańców, ale nazywanie jej dziurą byłoby nadużyciem. Sympatyczna, czysta i cicha miejscowość, do której – jak słonie do umieralni – ściągali co bogatsi emeryci, żeby z dala od wielkomiejskiego zgiełku i smrodu spalin dokonać żywota w otoczeniu urzekającej przyrody. Do niedawna wegetowało tu kilkanaście niedużych firm i fabryczek, ale wszechobecny pęd ku chińskiej tandecie zdmuchnął je prawie wszystkie, gdzieniegdzie, jakby na pamiątkę, pozostawiając podniszczone zębem czasu szyldy i reklamy. Wtedy Sevenoaks odetchnęło z ulgą i poczuło, że jest stworzone do bycia czymś na kształt pastelowego hospicjum. Nie licząc bezpiecznie oddalonego od centrum tartaku Stuarta Russela oraz dwóch warsztatów samochodowych, miasteczko składało się z kilku niewielkich pensjonatów, sklepików z różnościami oraz pięciu restauracji, pubów pizzerii i kawiarni. Te ostatnie wykazywały umiarkowane oznaki życia dzięki rozgadanej, w miarę ustatkowanej klienteli w podeszłym wieku, cierpliwie oczekującej niechybnego spotkania ze Stwórcą. Najprężniej rozwijającym się sektorem usługowym było sześć rywalizujących ze sobą zakładów pogrzebowych, których bogato zdobione witryny ociekały wytwornością.
Dzisiejszy poranek śmiało można by nazwać kwintesencją lata. Jeszcze wczoraj niebo częściowo zasnute było sinymi chmurami, pędzonymi chłodnym górskim wiatrem, jednak w nocy dokonała się poważna zmiana. Z powodu braku jakiejkolwiek chmurki słońce nieskrępowanie przeczesywało promieniami w większości zadbane – a pewnie dlatego zadbane, bo mikroskopijne – przydomowe trawniki, w których zaczęły budzić się świerszcze. Ich natarczywe cykanie kazało Walterowi otworzyć jedno oko i mimo pulsującego bólu głowy spowodowanego kacem po suto zakrapianej imprezie, uświadomić sobie, że oto nastaje piękny, letni dzień.
Od dziecka kojarzył ten dźwięk z upałem, spoconym czołem i wakacyjnym lenistwem. Z tą jednak różnicą, że Walter już dawno dzieckiem nie był. Wyłysiała głowa z wianuszkiem siwych włosów na skroniach, imponujący sumiasty wąs i okulary były tego wystarczająco mocnym dowodem. Właśnie wczoraj oficjalnie przeszedł na emeryturę, a tydzień wcześniej skończył siedemdziesiąt pięć lat. Dwie niezwykle huczne balangi do białego rana musiały odcisnąć piętno na jego samopoczuciu. I odcisnęły, bo Walter nie był typem imprezowicza. Raczej wymigiwał się od takich uroczystości, ale niemożliwością było wykręcić się od własnych urodzin czy oficjalnego przejścia na dawno zasłużoną emeryturę. Zwłaszcza że był powszechnie lubianym pracownikiem firmy Jonathan Hunt & Sons, zajmującej się ubezpieczeniami, a także handlem nieruchomościami. Niewielkiej, ale z tradycjami, i uczciwie płacącej. I choć Walter nigdy nie miał okazji spotkać pana Jonathana, ani tym bardziej jego synów, lubił atmosferę, jaka tam panowała.
Walter zaś darzony był powszechną sympatią za wesołe usposobienie, poczucie humoru oraz niespotykaną jowialność. Jednak przede wszystkim za to, że bez niepotrzebnego ględzenia brał najbardziej nudne zadania od dużo młodszych pracowników tylko po to, żeby ci mogli mieć wolne weekendy. Był typowym przedstawicielem wymierającej klasy ludzi starej daty. Punktualny, pracowity, nienarzekający na niewygodne krzesło czy mało ergonomiczną mysz do komputera. Po prostu robił swoje. Najlepiej, jak tylko potrafił. To dlatego, mimo że od dawna powinien być już na emeryturze, postanowił dłużej pozostać czynnym pracownikiem, nie bez aprobaty swoich pracodawców. Czuł, że jeszcze nie dojrzał do tego, aby zostać emerytem. Nie chciał zasilać rzeszy zombie udających, że ciągle żyją, choć ich kuchenne szafki i szuflady pękają od wszędobylskich i często przeterminowanych lekarstw oraz ziół na wszystko i na wszelki wypadek.
Ależ praży – pomyślał Walter. I to tak z rana? A może to już popołudnie? Która to godzina? Nie podniósł głowy, tylko jednym otwartym okiem ogarnął fragment sypialni, aż w końcu zlokalizował szafkę, na której stał budzik. Niestety przewrócony. Mimo potwornego zmęczenia po minionej imprezie zdobył się na wysiłek i przetoczył, a w zasadzie usiłował przetoczyć swe raczej korpulentne ciało w poprzek sporego małżeńskiego łoża, aby dosięgnąć zegara. I właśnie w tym kulminacyjnym momencie, kiedy już prawie wymacał szafkę, zadzwonił telefon.
– Niech to szlag – warknął. – Akurat w tej chwili?
Telefon oczywiście znajdował się po drugiej stronie łóżka i w dodatku pod nim. Dzwonił wyjątkowo uporczywie. Przynajmniej tak się Walterowi wydawało. Tak czy inaczej, dalszy sen był już w zasadzie pobożnym życzeniem, więc odpuścił budzik, wykonał obrót w drugą stronę, lewą ręką na ślepo sprawdził podłogę, wymacał słuchawkę, podniósł ją i przyłożył do ucha.
– Taaak? – spytał znudzonym tonem.
– Walter? Walter Ross? – odezwał się niski głos po drugiej stronie.
– Tak, to… jaaa – odpowiedział, starając się brzmieć w miarę przytomnie. Ziewnął, po czym przetarł dłonią kaprawe i zapuchnięte z niewyspania oczy.
– Nie poznajesz mnie, Walterze? To ja, doktor Johannson. Pamiętasz, że byliśmy umówieni dziś o dwunastej na wizytę?
Cholera. Zaczęło się. Już staję się sklerotykiem – Walter zaklął w duchu, choć nadal nie wiedział, która godzina.
– Oczywiście, że pamiętam! – skłamał.
– Dzwonię wcześniej po to, żebyśmy przełożyli ją na inny termin – oznajmił doktor.
O, jak bosko… – pomyślał Walter, bawiąc się końcówką wąsa.
– Wypadło mi coś niespodziewanego i jeśli nie zrobi ci to różnicy, moglibyśmy się spotkać w poniedziałek za dwa tygodnie, powiedzmy o… dziesiątej rano. Czy ten termin ci odpowiada?
– Tak się składa, że od wczoraj do końca marnych resztek mojego życia, jakie mi pozostały, mam tyle czasu, że prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie na razie, jak go spożytkować. Od wczoraj jestem na emeryturze, doktorze Johnson.
– Johannson – poprawił go doktor. – Moi przodkowie pochodzili z Danii.
– Dla mnie zawsze będzie pan Johnsonem, doktorze. Tak czy owak, Bogu dziękować, że nie jest pan z pochodzenia Tybetańczykiem – zażartował bez złośliwości.
– Aha… – powiedział niepewnie doktor, po czym dodał: – Wyniki badań, jak na twój wiek, są całkiem niezłe. Mógłbyś je jeszcze poprawić i rzucić palenie, ale i tak jest naprawdę dobrze. Cóż, nie chcę odbierać ci resztek przyjemności, więc wykreśl ostatnie zdanie.
– Czy to oznacza, że nie umrę? – zapytał radosnym tonem, próbując się upewnić.
– Kiedyś pewnie tak, ale chyba jeszcze nie dziś. – Doktor podchwycił żartobliwy ton rozmowy.
– To dobrze – odparł – bo miałem dzisiaj w planach wyjazd do sklepu. Kawa mi się kończy.
– A, Walterze, jesteś tam jeszcze? Byłbym zapomniał. Do pełni szczęścia potrzebuję jeszcze próbki stolca. Jeśli możesz, zabierz ją ze sobą, kiedy mnie odwiedzisz.
– A nie może być mocz?
– Mocz już mam. Potrzebuję stolec.
– Aleś się pan uparł na to gówno. To znaczy stolec – poprawił się. – Tylko wie pan, doktorze, obawiam się, że te zabawy z odchodami mogą mnie upokorzyć. Odczuwałbym nielichy dyskomfort w trakcie pobierania, a jeszcze większy w trakcie upychania tej próbki w słoiku. Nie mówiąc już o tym, że sam fakt, iż miałbym pojawić się z tym słoikiem w przychodni i wręczyć go pańskiej latynoskiej piękności z recepcji, już napawa mnie obrzydzeniem do własnej osoby, choć jeszcze niczego tak świńskiego nie uczyniłem.
– Cóż. Być może próbka spermy byłaby bardziej wykwintnym prezentem, ale tak się składa, że ja potrzebuję twojego stolca, Walterze. Jeśli cię to krępuje, możemy na jakiś czas przesunąć to badanie. Do momentu, gdy psychicznie do niego dojrzejesz – wytłumaczył doktor nie bez rozbawienia. – W takim razie nie będę cię dłużej męczył. Widzimy się w poniedziałek za dwa tygodnie o dziesiątej. Do zobaczenia zatem – pożegnał się. – I miłego weekendu! – dorzucił na koniec.
– Do zobaczenia i nawzajem! – Walter z ulgą odłożył słuchawkę.
No fajnie, ale nadal nie wiem, która godzina. Weź się w garść, emerycie. Rusz dupsko i się ogarnij! – pomyślał i powoli zsunął się z łóżka.
Boso udał się wprost do łazienki na poranne siku i odświeżający prysznic. Nigdy nie przepadał za wanną. Świadomość pławienia się we własnych brudach z dodatkiem piany maskującej powodowała, że Walter używał wanny wyłącznie do mycia gumowców lub czyszczenia rusztu z grilla. Natomiast silny strumień wody z prysznica wlewał w niego sporą dawkę energii życiowej, która w jego wieku zaczynała być deficytowa. Średnio wystarczał mu kwadrans chlapaniny, po której następował kolejny punkt dnia, czyli śniadanie. Śniadania traktował jak zło konieczne. Od trzech lat, a dokładniej od śmierci żony, dzień zaczynał od papierosa i kubka kawy. Jak prawdopodobnie większość kobiet Marta przykładała dużą wagę do śniadań. Pochodziła z wielodzietnej i kochającej się rodziny z tradycjami, gdzie posiłki spożywano przy wspólnym stole. Rodzina Waltera była kompletnym jej przeciwieństwem. Każdy indywidualnie nurkował do lodówki i sam organizował sobie coś do jedzenia według gustu, a potem konsumował, gdzie popadnie. Parę lat zajęła Marcie tresura Waltera i wmawianie mu, że wspólne posiłki scalają rodzinę i do tego są zdrowe.
Może miała rację, bo w jego rodzinie było sporo rozwodników. Niejeden prawnik w okolicy pobudował sobie okazały dom z basenem na zgliszczach życia małżeńskiego rodziny Ross. Dla świętego spokoju, a może dlatego, że bardzo kochał Martę, zgadzał się na poranny rytuał chrupania płatków kukurydzianych na mleku, popijanych gorącym kakao. Choć sam zdecydowanie wolał – podobno niezdrowe – hamburgery, którymi opychał się dopiero w pracy.
Mimo znacznej odmienności w sferze temperamentów oraz światopoglądu pasowali do siebie jak gaśnica do pożaru. Problemy zdrowotne Marty sprawiły, że nie doczekali się potomstwa, i przyjęli ten fakt z pokorą oraz zrozumieniem. Walter darzył żonę ogromną miłością oraz szacunkiem i świata poza nią nie widział. W spornych kwestiach zazwyczaj ustępował. Od czasu do czasu finezyjnie manipulował żoną tylko po to, żeby nie zostać pantoflarzem. Pech, ironia losu, a może przeznaczenie sprawiły, że Marta, mimo zdrowego odżywiania, trzy lata temu pierwsza opuściła ziemski padół. Wraz z jej śmiercią narosło w nim poczucie, że odtąd sam będzie zmagał się z wszelkimi ułomnościami, jakie niesie ze sobą starość. Czuł narastającą w nim gorycz oraz wynikające z niej objawy stetryczenia, którego próbował uniknąć. Coraz częściej przebiegały mu przez głowę najczarniejsze scenariusze: kiedy nie może dopełznąć do toalety i leży przed jej drzwiami obsikany lub – co gorsza – obsrany, wiedząc, że nikt mu nie pomoże. Owszem, w ostateczności mógłby załatwić sobie opiekunkę bądź pielęgniarkę, ale z dwojga złego wolałby jednak leżeć w ekskrementach, niż dać się podcierać obcej babie.
Czuł, że upływające lata coraz bardziej zmieniają go fizycznie, ale nie to go martwiło. Obawiał się, że starość zmieni jego mózg w kukurydzianą papkę. Wbije w fotel, każe oglądać seriale dla niedorozwojów, włóczyć się po okolicznych parkach z szachownicą pod pachą i cuchnąć moczem. Mimo że starał się odganiać te wizje, one coraz częściej do niego wracały. Zatem na przekór upływowi czasu postanowił po prostu żyć i cieszyć się tym, że wciąż ma pełną kontrolę nad zwieraczami, a spodnie zakłada rozporkiem do przodu, choć czasami odczuwał już pierwsze symptomy starczej nieporadności. Zakładanie koszulek tyłem na przód lub pakowanie obu nóg w jedną nogawkę spodni powoli stawało się normą. Żeby nie popaść w zgorzknienie, tłumaczył sobie, że jako nastolatek popełniał te same błędy, więc nie ma się czym przejmować.
Z ręcznikiem na szyi i w spodniach od piżamy, lekko jeszcze parujący po kąpieli, stanął przed lustrem i z niepokojem spojrzał na wydatny brzuch. W końcu machnął ręką, uznając, że facet bez brzucha wygląda niemęsko, i udał się wprost do kuchni. Uważnie studiował wnętrze przepastnej lodówki, w której – jak to często w przypadku samotnego mężczyzny bywa – kwitło i tętniło bujne życie. Dawno zapomniane wędliny i sery dziwnie poskręcały się i nabrały nowych, nie zawsze apetycznych barw. Nieraz obiecywał sobie, że dokona masowej eksterminacji tego chlewu i umyje lodówkę, ale nigdy nie starczało mu chęci do wprowadzenia myśli w czyn.
Po dłuższej obserwacji fauny i flory zalegającej na półkach najpierw wyciągnął nieotwartą jeszcze paczkę z wędzonym łososiem z Alaski. Po sprawdzeniu daty przydatności do spożycia skrzywił się i z odrazą wrzucił opakowanie do kubła na śmieci. Uchylił drzwiczki zamrażalnika. Po omacku odgarniał warstwy lodu, aż jego zsiniałe od zimna palce natrafiły na przyklejoną do dna prostokątną, plastikową tackę. Chwilę się z nią mocował, w końcu ustąpiła. Okazała się kolejną porcją łososia. Wprawdzie z ubiegłorocznym terminem przydatności, ale dzięki hibernacji zdatnego do spożycia. Przełożył ją na dolną półkę lodówki, żeby odtajała, zamknął zamrażalnik i kontynuował lustrację lodówki. Natrafiał na przeróżne mało zachęcająco wyglądające produkty, powoli tracąc resztki apetytu. Na półce tuż pod zamrażalnikiem znalazł serek homogenizowany o zachęcającej nazwie „Wiejski” z datą przydatności sprzed pół roku. Wszystko wskazywało na to, że pochodził z atolu Bikini i prawdopodobnie był napromieniowany – bo mimo sędziwego wieku nie śmierdział i nie porósł futerkiem pleśni. Wreszcie trafił na wędzony boczek w plastrach. Jakimś cudem nie był przeterminowany. Rzucił wzrokiem na słomiany koszyczek na jajka, stwierdził obecność trzech sztuk. Odetchnął z ulgą i zadowolony sięgnął do szafki po patelnię.
Przyrządzenie jajecznicy zajęło Walterowi kilka minut. W międzyczasie przygotował sobie kubek rozpuszczalnej kawy z mlekiem, a potem sięgnął po ukochanego porannego papierosa.
Czas odfajkować kolejny dzień – pomyślał. Zaciągnął się dymem i pilotem włączył telewizor. Zestaw kofeinowo-tytoniowo-telewizyjny towarzyszył mu od śmierci żony. Kawa i papierosy były chyba jedynym powodem do życia. Telewizor zaś służył bardziej do zabijania uporczywej ciszy. Zastępował mu psa, kota lub papużki nierozłączki.
Wyćwiczonymi ruchami palców przeleciał po ulubionych kanałach. Zewsząd dobiegał wrzask jazgotliwych reklam przeplatanych wiadomościami lub filmami, dlatego przy reklamie karmy dla psów w rytmie muzycznej papki hip-hopowej szybko wyłączył telewizor.
– Co za szajs – jęknął skwaszony.
Przygładził wąs, zgarnął ze stołu kubek z kawą i wyszedł na przydomowy taras. Podszedł do stolika, postawił na nim kubek i rozejrzał się po okolicy. Ulica sprawiała wrażenie opustoszałej. Przysunął popielniczkę i strzepnął popiół.
II
Ulica Wilmington Garden, na której mieścił się dom Waltera, zamieszkana była głównie przez niezbyt majętnych seniorów, prowadzących swój żywot w niewielkich domkach z mikroskopijnymi ogródkami. Pozbawiona wysokich drzew, które kilka lat temu jakiś kretyn nakazał wyciąć, podobno ze względów bezpieczeństwa, teraz stała się niemal pustynią. Dzięki temu Walter na powitanie dnia oberwał wiązką ostrych promieni słońca prosto w gałki oczne. Jednocześnie otoczyła go chmura gorącego powietrza, jakby usiłowała zniechęcić go do wyjścia. Nie zrezygnował jednak i schylił się do leżącego na tarasie stosu gazet. Wybrał jedną z nich i wachlując się, ciężko usiadł w bujanym, wiklinowym fotelu, który już dawno powinien był skończyć na śmietniku. Rzucił okiem na posesję, z góry zakładając, że gdy popatrzy w prawo, zobaczy Harolda Rosenbluma w niezmiennej pozie, czyli w półśnie.
Harold od ponad dwudziestu lat był jego sąsiadem. Zramolały i zamknięty w sobie nudziarz nie był uosobieniem kompana na resztę życia, ale z czasem Walter pogodził się z faktem, że sąsiada z reguły się nie wybiera. Ilekroć pomyślał, że zamiast niego mógł trafić na rodzinę egzotycznych imigrantów z czeredą rozwrzeszczanych bachorów, dziękował Bogu za status quo. Pomimo istotnych różnic w temperamencie, poglądach politycznych, religijnych i wielu innych – mniej dokuczliwych – więcej ich łączyło, niż dzieliło.
Obaj byli na emeryturze, obaj przeżyli swoje żony i żaden z nich nie doczekał się potomstwa. Trzy lata młodszy od Waltera Harold – emerytowany pracownik miejscowej poczty – pochował swoją żonę Emmę cztery lata temu. Kiedy Emma żyła, Rosenblumowie regularnie w piątki odwiedzali Waltera oraz Martę i niezmiernie rzadko przychodzili z pustymi rękami.
Emma uwielbiała wypiekać ciasta i objadać się nimi w towarzystwie sąsiadów. Z tego powodu Walter miał okazję próbować przeróżnych żydowskich smakołyków. Miłość Emmy do deserów spowodowała, że stawała się szersza niż wyższa, co finalnie doprowadziło ją do wylewu i wbiło w siedzisko wózka inwalidzkiego. Mimo ostrzeżeń lekarzy, straszących coraz tęższą Emmę przedwczesną śmiercią, zdawało się, że nic nie jest w stanie przystopować jej pociągu do cukru. Częściowo sparaliżowana, nie poddawała się dyktatowi organizmu. Permanentnie „wyleczył” ją z tego dopiero drugi wylew. I to na amen. Stało się to niecały rok przed śmiercią Marty. Harold boleśnie to przeżył, a odejście żony stało się początkiem jego życiowej bierności i oczekiwania na rychły zgon.
Dziś, podobnie jak wczoraj i jak zapewne też jutro, jego sąsiad siedział z zamkniętymi oczami i rozchylonymi ustami. W nieodłącznym mocno pożółkłym i zniszczonym słomkowym kapeluszu zsuniętym do tyłu, odsłaniającym twarz pociętą nożem czasu w regularne bruzdy zmarszczek.
Na małym ogrodowym stoliczku stała ta sama, wiecznie niedomyta szklanka z cieczą, która rano była z pewnością colą, a teraz stanowiła atrakcję dla much. Leżąca pod nogami Harolda na wpół otwarta gazeta dopełniała obrazu starego człowieka od lat pogodzonego z faktem, że życie w żaden sposób nie jest w stanie niczym go zaskoczyć. Że wszedł właśnie w fazę oczekiwania na śmierć.
Też tak skończę – pomyślał Walter z goryczą. Jeśli Harold codziennie będzie serwował mi takie widoki, też tak skończę. A co, jeśli nie będę tego oglądał? – zastanowił się. A może nie jest ze mną tak źle, skoro drażni mnie ta jego niewzruszona bierność wobec życia? Drażni? Szczerze mówiąc, ten facet zwyczajnie czasem mnie wkurwia!
Waltera niepokoiło też to, że jego sąsiad, choć nieco młodszy od niego, wydawał się przy nim fizycznym i mentalnym trupem. A jeśli śmierć się połapie i przypomni sobie o mnie? Wtedy, chcąc powetować sobie swoje niedbalstwo, przypierdoli mi tuzinami wszelakich chorób, nie wyłączając raka – myśli kłębiły mu się pod czaszką.
Pod wpływem wewnętrznych emocji nie zastanawiał się dłużej i sięgnął pod fotel. Odnalazł jedną z wielu piłek tenisowych, które regularnie, choć niechcący, dostarczał mu najmłodszy syn właściciela kwiaciarni z naprzeciwka. Chwycił pierwszą z brzegu, uniósł się z fotela, wycelował w szklankę i rzucił ponad ogrodzeniem w stronę umieralni sąsiada. Nie był to specjalnie precyzyjny rzut albo piłka nie zrozumiała jego intencji, bo poleciała wprost w półotwarte usta śpiącego Harolda. Odbiła się od dolnej wargi, pociągnęła za sobą sztuczne uzębienie, a potem, jakby ze wstydem, uciekła w niedostępne krzaki malin.
Walter jak tchórz szybko opadł na fotel, otworzył przypadkową gazetę, zanurzył się w lekturze i kątem oka obserwował rozwój wypadków. Te jednak nie nastąpiły. Harold nadal siedział bez ruchu jak przedtem, tyle że bez dolnych zębów. Boże, chyba go zabiłem! – pomyślał wystraszony. To tylko piłka tenisowa, ale człowiek po siedemdziesiątce jest bardziej kruchy niż lukier na torcie. Kretyn ze mnie. Zabiłem człowieka, obok którego mieszkam od kilkunastu lat, tylko dlatego, że zirytował mnie swoim spaniem. Żeby choć głośno chrapał!
Walter wstał przejęty, kilka razy głęboko odetchnął, po czym pomaszerował do ogrodu Harolda zmierzyć się z być może bolesną prawdą. Chwilę szamotał się z niemiłosiernie skrzypiącym zamkiem w metalowej furtce, a kiedy go w końcu sforsował, podszedł do sąsiada, który nadal siedział w bezruchu.
Przez chwilę patrzył na niego, nie wiedząc, co ma najpierw zrobić. Sprawdzić puls czy zwyczajnie uszczypnąć? Wybrał to drugie. Nachylił się nad nim i zdecydowanym ruchem solidnie wytarmosił jego ucho. W tym momencie otrzymał potężne kopnięcie w krocze. Przez chwilę próbował utrzymać się na nogach, ale przeszywający ból zmusił go do zwalenia się na trawnik. Harold niespodziewanie zerwał się z fotela i chwycił ze stolika szklankę w geście samoobrony. Nieprzytomnym wzrokiem ogarnął swoją mikroskopijną posiadłość i po chwili dojrzał na trawniku skręcającego się z bólu Waltera. Zaskoczony jego widokiem próbował zażądać wyjaśnień, ale z bezzębnych ust wydobyła się tylko ślina i niezrozumiały bełkot. Leżący i wijący się z bólu Walter wskazał palcem pod nogi sąsiada. Zdumiony Harold podążył za nim wzrokiem i dojrzał utytłaną w trawie i piasku szczękę. Podniósł ją błyskawicznie i czerwony z zażenowania pomknął do kuchni. Pojawił się po kilkunastu minutach odświeżony i z pełnym garniturem uzębienia. Walter z kwaśną miną siedział już w fotelu i jęczał z bólu.
– Może teraz wyjaśnisz mi, co tu zaszło? – spytał Harold.
– W sumie nic takiego – odparł Walter i syknął z bólu. – Wyszedłem na werandę, żeby poczytać gazetę, i kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że nie żyjesz.
– Tylko dlatego, że spałem?
– No… niezupełnie. Miałeś półotwarte oczy, szczękę na trawie, a po twarzy spacerowały ci jakieś czarne, obrzydliwe ptaki. Nie były to sępy, ale wyglądały na padlinożerców – wyjaśnił. – Wpadłem więc do ciebie, żeby je odgonić i spróbować reanimacji, ale w momencie kiedy próbowałem badać puls, kopnąłeś mnie w klejnoty. Ot, i cała prawda. A co? Myślałeś, że chcę cię przelecieć? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Daj spokój – jęknął Harold i spojrzał na Waltera z kwaśną miną. – Ten upał zwalił mnie z nóg. Poza tym mam ostatnio problemy z zasypianiem – tłumaczył. – Nie czuję się najlepiej. Bezczynność mnie dobija. Każdy dzień podobny do poprzedniego, a ten do następnego. Czuję się jak robot. Nawet sikam o stałych porach. Już nawet nie noszę zegarka. Funkcjonuję według pęcherza moczowego. Świadomość, że tę monotonię może przerwać jedynie zawał albo wylew, wcale nie poprawia mi samopoczucia.
– Haroldzie, masz siedemdziesiąt dwa lata. Gwiazdą rocka już pewnie nie zostaniesz, ale nie wiesz, co jeszcze cię czeka w życiu. I nigdy się nie dowiesz, jeśli codziennie będziesz gnił w tym swoim zasranym, skrzypiącym, wiklinowym fotelu w oczekiwaniu na bezbolesną śmierć. Przebierz się, wykąp i spadajmy między ludzi. Do „Białego Konia”, ja stawiam!
– I to ma być lekarstwo na monotonię? Proponujesz mi chlanie? Nie ma innych sposobów? – prychnął z niesmakiem.
– Czy ja mówię o chlaniu? Pójdziemy między ludzi, pogadamy, pośmiejemy się, zapomnimy o samotności. Przynajmniej na parę godzin. Chyba że wolisz tu tkwić jak eksponat w muzeum i masturbować się myślami o przemijaniu. Nadmiar wolnego czasu powoduje, że zaczynamy nadmiernie rozczulać się nad sobą. Wniosek? Bierz sekator i przytnij swój żywopłot, bo wygląda jak rozczochrany Gandalf. A kiedy skończysz, prędzej będziesz marzył o zimnym piwie niż o śmierci.
– Niech ci będzie – mruknął z wahaniem. – Nie twierdzę, że to dobry pomysł, ale zawsze to lepsze, niż gnicie na leżaku. Nie mam najmniejszej ochoty na strzyżenie żywopłotu w taki upał, więc jeśli mogę, zaproponuję ci kawę. Za to z przyjemnością poświęcę się intelektualnym dysputom, przeplatanym konsumpcją lodów, które rano niespodziewanie odkryłem w zamrażalniku. Wchodzisz w to? – Uśmiechnął się na koniec. Z tym uśmiechem przypominał gigantyczną mrówkę na haju pod szkłem powiększającym.
Walter z tylnej kieszeni wyjął chusteczkę, wytarł spocony kark, potem czoło, w końcu odparł:
– Niech będzie, ale pozwolisz, że przyniosę papierosy. I ani słowa o szkodliwości palenia. Mam już dosyć tego twojego nieustannego jojczenia na ten temat. Zgoda?
– Zgoda. Choć i tak znasz moje zdanie.
– Wiedziałem, że nie wytrzymasz. – Odwrócił się i odszedł.
Po kilku minutach wrócił z paczką Winstonów, ale Harolda nie było na tarasie. Pojawił się po chwili w drzwiach werandy ze szklanymi pucharkami wypełnionymi lodami, brudną ścierką do naczyń przewieszoną przez rękę, w nieodzownym słomkowym kapeluszu i krótkich, mocno opiętych spodniach koloru khaki.
– Gotowe! – zakrzyknął z tryumfem i majestatycznie, lekko kołyszącym się krokiem zszedł z werandy. Wręczył Walterowi jeden z pucharków, a uwolnioną ręką szarmanckim ruchem przetarł ścierką obrzydliwie brudny i lepki blat ogrodowego stolika. – Voilà!
– A dostanę jakąś popielniczkę czy mogę strzepywać na trawnik? – zapytał Walter.
– Przyniosę coś. Choć uważam, że dawno powinieneś rzucić to świństwo.
– Zapomniał wół, jak cielęciem był – odciął się Walter. – O ile mi wiadomo, sam jarałeś co najmniej czterdzieści lat, więc powinieneś mnie zrozumieć. W paleniu mam niemal dwukrotnie krótszy staż od ciebie. Byłem jednym z kilku niepalących w całej firmie. Wdychałem za darmo to, co palili inni, a w dodatku nie przysługiwała mi przerwa na papierosa. Z czasem dym przestał mi przeszkadzać, a potem nawet go polubiłem. No i poszło.
Wstał, włożył ręce do kieszeni, przez chwilę patrzył w niebo i wydłubywał z głowy strzępy argumentów na swoją obronę. Bez rezultatu.
– Owszem, skoczyło mi ciśnienie, częściej kaszlę, ale to mój wybór i nie uważam, żeby był to szczególnie straszny nałóg. Mnie palenie uspokaja. Innych uspokaja zarżnięcie piłą łańcuchową rodziny i zjedzenie jej. Ja wybrałem papierosy. Z dwojga złego wolę szlugi.
– Przestań drwić, tylko powiedz, jak się czujesz jako pasożyt żyjący od wczoraj na koszt społeczeństwa? – dopytywał prowokująco Harold.
– Szczerze powiedziawszy, mam to w dupie. Mam mieć wyrzuty sumienia, bo jestem emerytem? Każdy kiedyś nim będzie. Nie licząc pechowców i samobójców, którzy tego nie dożyją. Mnie się udało. A przejście na emeryturę nie oznacza, że jestem trupem. I zanim zamknę oczy, zamierzam wycisnąć z życia, ile się da.
– Spoważniej, Walterze. Nie zapominaj, ile masz lat.
– To też mam w dupie. Czuję się nie gorzej niż wtedy, kiedy miałem czterdziestkę – odpowiedział z ironią.
– Ależ ty głupi jesteś. Rozumujesz jak gówniarz z piaskownicy.
– Przynajmniej mam jeszcze jakieś marzenia. To mi daje kopa. Ilekroć widzę, jak pędzisz swój żywot przejrzałego brokułu, utwierdzasz mnie w przekonaniu, że muszę robić coś zupełnie odwrotnego. Inaczej obaj skończymy tak samo. Któregoś dnia listonosz zobaczy w ogrodzie na leżakach dwie podsuszone w słońcu, wysmagane wiatrem mumie, po których będą łazić ogromne tłuste muchy, a lisy będą wyszarpywać resztki miękkich tkanek. I już będzie wiedział, że nikt mu więcej nie podpisze odbioru przesyłek pod numerem sto cztery i sto sześć.
– Wyjątkowo obrzydliwa wizja. – Harold skrzywił się ze wstrętem. – Mogę zrozumieć, że trudno ci się pogodzić z faktem, że nie masz już dwudziestu lat, ale natury nie oszukasz. Boga też. On cały czas patrzy na ciebie i choćbyś się dwoił i troił, to On ma plany na twoje życie.
– Nie zamierzam oszukiwać natury. – Walter uniósł dłoń i pacnął się w szyję. – Pieprzone skurwiele! – krzyknął i zademonstrował plamkę krwi. – A co do boskich planów dotyczących mojej osoby… – zawiesił głos i przez chwilę się zastanawiał – …to mam wrażenie, że polegają one głównie na systematycznym usuwaniu moich zębów, włosów i zdrowia oraz dodawaniu zmarszczek. – Zaciągnął się dymem i zajrzał do wnętrza pucharka, w którym jeszcze niedawno były lody. W tej chwili pływała w nim kleista maź, absolutnie niezasługująca na nazwanie jej deserem. – Chyba odpuszczę sobie te lody – stwierdził z niesmakiem. – Może zrobiłbyś obiecaną kawę, drogi sąsiedzie?
Nagle coś go tknęło. Spojrzał na prawą dłoń, na której usiadł wyjątkowo spasiony komar.
– O, ty chuju! – zaklął i mocnym, głośnym klepnięciem zmienił komara w szkarłatną plamkę. – Te bzyczące skurwiele są jak wampiry, spójrz. – Podsunął pod nos Harolda dłoń z roztartymi, krwawymi szczątkami owada. – Myślisz, że to tylko moja krew? – jęknął boleściwie. – Nie! Sąsiadów, okolicznych żuli i tylko ten martwy sukinsyn wie, kogo jeszcze. A w zasadzie wiedział. – Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i starannie wytarł wierzch dłoni. – Jeszcze cię szmaciarz znieczuli, żebyś zareagował dopiero, kiedy skończy cię ssać! – wymamrotał. – W każdym razie Stwórca w tym wypadku się nie popisał albo ma jakiś układ z tymi skurwysynami.
– Daj spokój. Komary są z nami od tysiącleci. Musisz się po prostu przyzwyczaić. Na pewno nie chcesz lodów? – spytał, podniósł swój pucharek i głośno siorbnął swoją porcję mazi.
Walter pokręcił przecząco głową i z lekkim obrzydzeniem obserwował poczynania sąsiada.
– Nie są takie złe – mruknął Harold – tylko trochę za ciepłe jak na lody i nieco kleiste – dodał, po czym wziął do ręki pucharek kolegi. Kiedy wylizał i jego zawartość, wstał, zabrał naczynia i poszedł zrobić kawę.
Walter rozparł się wygodnie w fotelu, rozkoszując się dymem. Ze względu na silnie operujące słońce, sięgnął po ulubioną pomiętą bejsbolówkę. Rozprostował ją i wsadził na prawie łysą już głowę. Od kiedy niemal kompletnie wyłysiał, parokrotnie doświadczył dotkliwych poparzeń i od tamtej pory podczas słonecznej pogody nie rozstawał się ze swoją czapką. Co prawda rówieśnicy zgodnie twierdzili, że słomkowy kapelusz wydaje się bardziej stosownym nakryciem głowy, ale on preferował bejsbolówki, choć nie miał zielonego pojęcia o grze w bejsbol.
Rozglądał się leniwie po ogrodzie. Chyba się potnę, jeśli tak ma upływać moje życie – pomyślał. W pewnym momencie kątem oka zauważył malutkiego, szarego ptaszka siedzącego na szczycie żywopłotu, przyczepionego doń przy pomocy nóżek o grubości wykałaczki. Walter rozejrzał się wokół swoich nóg i na trawie obok stolika dojrzał zapomniany, przybrudzony kurzem orzeszek pistacjowy. Z nudów albo z czystej ciekawości schylił się, podniósł go, wycelował w ptaszka i rzucił. Ku swojemu zdziwieniu orzeszek z lekkim świstem przeleciał nad kiczowatą, gipsową fontanną ze szczającym małym grubasem i z niemal bezgłośnym puknięciem uderzył między oczy nieszczęsne, anorektyczne stworzenie. Ptak równie cicho osunął się po badylach, upadł na ziemię i podkurczył swoje chude odnóża, jakby już wiedział, że więcej nie będą mu do niczego potrzebne. Ożeż kurwa…Jestem zwyrodnialcem – pomyślał z odrazą. W tym momencie na ganku pojawił się Harold z dwoma parującymi kubkami kawy.
– Zrobiłem taką, jaką lubisz – powiedział. – Czarna, mocna i bez cukru.
– Zrobiłeś dokładnie taką, jakiej nie lubię – skwitował. – Przynieś mleko i cukier – poprosił. – A jeśli jest to kawa rozpuszczalna wrzucona do zimnej wody i zagotowana w mikrofalówce, lepiej po prostu przynieś mi wodę z kranu, bo tej na pewno nie spieprzysz – dołożył nieszczęsnemu sąsiadowi.
– Bez łaski – odparł urażony i cofnął się do kuchni. Powrócił ze szklanką pełną kranówki. – Proszę… – Wręczył gościowi szklankę. – Dziwaczejesz, Walterze. Ubierasz się, jakbyś miał dwadzieścia lat, a kościoła unikasz jak ognia. Ciągle przechodzisz andropauzę?
– Pieprzenie. Widocznie jeszcze nie dojrzałem do tego, że jestem piernikiem. Proces pierniczenia nie odbywa się automatycznie. Mam zapuścić półmetrową brodę i przywdziać szaty pokutne, żeby poczuć przynależność do starców? Do tego się dojrzewa. Tymczasem z niewiadomych powodów ciągle mam erekcje, ubieram się tak, jak ubierałem się przez ostatnich kilkadziesiąt lat. A co do kościoła, to…
W tym momencie Walter zamilkł i mocniej nasunął daszek czapki, bo zauważył, że do furtki zbliżała się Emily Harper. Emily już od czasów college’u pałała do Waltera nigdy niegasnącym ogniem miłosnym. Robiła to tak szczerze i otwarcie, że tysiące razy zapadał się ze wstydu pod ziemię, chłostany jej miłosnymi biczami, narażany na drwiny kolegów i koleżanek. Gdyby była atrakcyjna, jej natarczywe amory byłyby w jakimś stopniu zneutralizowane, ale natura okazała się dla niej podwójnie okrutna. Poskąpiła jej zarówno urody, jak i rozumu, a w przypływie litości, jako bonus, przykleiła permanentny głupawy uśmiech i niewyczerpane, zagadkowo pozytywne nastawienie do życia. Można by zaryzykować tezę, że nawet pluton egzekucyjny nie zmąciłby życiowego optymizmu, jakim tryskała. Walter uważał, że trumny sprzedawałaby z równie szerokim uśmiechem jak watę cukrową na festynie.
Jakiś czas temu zaczął nawet myśleć, że Bóg chyba istnieje, bo po kilkudziesięciu latach bezskutecznych umizgów Emily ostatecznie wyszła za mąż za Paula – właściciela miejscowej kwiaciarni. Niestety, celem pani Harper nadal pozostał Walter. Paul zaś został zepchnięty do roli środka do celu. Dawał jej oparcie finansowe, poza tym nikt już nie mógł nazywać jej starą panną. Paul pałał do Waltera szczerą i zrozumiałą nienawiścią, gdyż jego żona nie kryła się ze swoją słabością do szkolnej miłości. Gdyby nie to, że był od Waltera dużo niższy i ważył niewiele więcej od średniej wielkości indyka, dawno i z rozkoszą spuściłby mu łomot w ciemnej uliczce.
Ubrana w dość jaskrawą, jak na swój wiek, różowawą sukienkę, w pretensjonalnym kapelusiku, z nieodłączną białą torebką podeszła do furtki i wspiąwszy się na palcach, piskliwym głosikiem rzuciła:
– Dzień dobry, Walterze!
– O kurwa – syknął Walter i skurczył się w fotelu.
– Powiedziałam „dzień dobry”!
– A, dzień dobry! – burknął, siląc się na przyjazny ton.
Teraz będzie o pięknym dniu i radościach życia płynących z tego tytułu – zgadywał w myślach.
– Spójrz, jaki cudny dzień zgotował nam dobry Bóg! Czuję się, jakbym znowu miała dwadzieścia lat. Ty pewnie też się tak czujesz, prawda? – Uśmiechnęła się zalotnie.
– To chyba bardziej zasługa meteorologii niż religii, jak sądzę, ale owszem, nie zaprzeczę. Praży jak w piekarniku.
– I czujesz się, jakbyś miał dwadzieścia lat? – drążyła.
– Nie bardzo. Wtedy nie wiedziałem o istnieniu czopków przeciw hemoroidom – odpowiedział z ironią.
– Jak zwykle żartowniś! Ty wiesz, jak uwielbiam twoje żarty.
W tym momencie Walter dostrzegł Paula stojącego parę jardów dalej, obładowanego torbami z zakupami swojej żony i z miną wściekłego dobermana. Następnie rzucił w stronę wyraźnie ignorowanego Harolda:
– Śpisz?
– Nie, nie śpię, ale też chciałbym, żeby życzono mi dobrego dnia, a czuję się dziwnie przezroczysty – wysapał zdegustowany.
– A przepraszam. Ja cię po prostu nie zauważyłam! – pisnęła Emily, zażenowana swoim nietaktem.
– Jak można mnie nie zauważyć, skoro siedzę obok niego?
– Jakoś tak zlałeś mi się z otoczeniem.
Walter nie wytrzymał i parsknął głośnym śmiechem. Zawstydzona Emily odsunęła się od furtki, pomachała ręką, podeszła do swojego męża i krzyknęła:
– Trzymajcie się, łobuziaki!
– Strasznie porąbana kobieta – sapnął Harold i otarł pot z czoła. – Swoją drogą, mógłbyś ją w prosty sposób uszczęśliwić, bo ten jej facet z niedowagą i mózgiem przepiórki chyba nie jest szczytem jej marzeń. Jesteś wdowcem, nie masz zobowiązań i dam sobie uciąć obie ręce, że nawet tyłek by ci podcierała na starość. Owszem, jest trochę irytująca i ubiera się, jakby mentalnie ciągle tkwiła w latach pięćdziesiątych, ale czuć, że ma gołębie serce.
Walter popatrzył na niego z wyrzutem i się skrzywił.
– Owszem… Oprócz serca ma także gołębi rozum. Mimo że jest mężatką, zachowuje się jak zdziwaczała stara panna. Kiedyś odkryła, że potrafi nawiązywać kontakt ze zmarłymi. Próbowała organizować seanse spirytystyczne dla świeżo upieczonych wdów i wdowców, ale nie znalazła chętnych. Widocznie uznano ją za pierdolniętą – wycedził z ironią. – A całkiem niedawno widziałem ją, jak spacerowała w deszczu ze swoim białym pudlem ubranym w ciemnobrązowe wdzianko przeciwdeszczowe. Pies wyglądał jak eklerka z bitą śmietaną. – Wzdrygnął się. – Wybacz, ale ta dyskusja nie ma sensu. Przez kilkadziesiąt lat unikałem tej baby jak ognia, a teraz miałbym się z nią wiązać? Masz mnie za idiotę? – wyłuszczył.
Siedzieli tak, rozmawiając, dopóty, dopóki nie zjawiły się niezmordowane w swej upierdliwości krwiożercze komary. Skutecznie i bez ceregieli wypędziły obu mężczyzn do ich sypialni.
Redakcja: Oga Smolec-KmochKorekta: Ola JuryszczakProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat
Copyright by Mariusz Roqfort 2025Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo Nocą,Warszawa 2025
Druk i oprawa:Abedik S.A.
ISBN: 978-83-68037-60-9
WYDAWNICTWO NOCĄul. Filipiny Płaskowickiej 46/8902-778 WarszawaNIP: 9512496374www.wydawnictwonoca.ple-mail: kontakt@wydawnictwonoca.pl