Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy wiara w nadzieję upadnie, pozostanie tylko mrok
Teotryta ludzkiego pochodzenia, Posthumus Piąty, odbywa karę na zapomnianym, pełnym niebezpieczeństw Widmowym Świecie. Skazany na wygnanie przez własnych braci musi zmierzyć się z monstrami obcej planety, ale i echami ponurej przeszłości. Długo wyczekiwana okazja do ucieczki sprawia, że młody Teotryta trafia w sam środek ludzkiej cywilizacji – rozkwitającej w dobie rewolucji technologicznej – której przedstawiciele zapomnieli o bogach i poświęceniu Przedwiecznych. Posthumus ma tylko jeden cel: odnaleźć zaginionych w przeszłości braci. Tymczasem mroczne siły upominają się o swoje. Ziarno Światła wkrótce zostanie poddane ostatecznej próbie wiary...
Obcy przypominał z wyglądu człowieka. Nie oddychał. Grupa imperialnych naukowców głowiła się, dlaczego obiekt przetrwał na powierzchni planety bez skafandra. Jego skóra była blada, a twarz szpeciły liczne blizny oraz wyjątkowo świeże i dziwne okrągłe ślady. Specyficzna fryzura; czarne, mokre włosy zaczesane na tył głowy opadały lekko na przedziwną zbroję. Nie przypominała niczego, co asortyment imperialny lub którakolwiek z korporacji miały do zaoferowania. Pancerz obcego zdobiły liczne symbole oraz pnącza oplatające nogi i ramiona. Dopiero wtedy Agatha zauważyła zastygłą krew na prawej dłoni oraz wgniecenie w karwaszu.
– Czy to możliwe, doktorze? Czy to Przodek? – zapytała Agatha.
– Proszę się nie wygłupiać! – zaśmiał się geolog. Usilnie próbował odwieść resztę grupy od przypuszczeń. – Przodek?!
– A może Przedwieczny? – zapytał medyk.
W laboratorium na chwilę zapanowała cisza. Każdy z obecnych zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosło za sobą spotkanie Przedwiecznego.
Nikolas Razmuk
Polak, który w 1993 roku urodził się we Francji. Twórca uniwersum „Nieznanych Bogów”, w skład którego wchodzą powieści z serii „Ziarno Światła” oraz podcasty pt. „Dziennik Wintersa”. Były basista zespołu rockowego i pianista samouk, w wolnym czasie zajmuje się rzeźbieniem masek. Z zamiłowania psycholog, który odnalazł w pisaniu pasję i sposób na opowiedzenie historii pełnych intryg i tajemnic. Swoją debiutancką powieść „Ziarno Światła”. Przebudzenie, wydaną w 2019 roku, tworzył już od wczesnych lat szkolnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Świt po długiej nocy
Tępa cisza głuszy Widmowego Świata mieszała się z zapomnianymi przyrzeczeniami. Cel pochowany głęboko pod ledwie bijącym sercem słabł z każdym dniem jak płomień gasnącej świecy. Mroźne zawieje lodowych pustkowi ochłodziły zapał żywej nadziei niosącej równowagę. Zmroził jej horyzonty. Dręczące myśli o dawnych zbrodniach i wyrzeczeniach dawno nie dały o sobie znać; a błoga izolacja zdawała się uleczać zagubioną duszę. On trwał w bezruchu. Oczekiwał jednego, drobnego podmuchu. Jednego, drobnego znaku. Jednego, drobnego powiewu nowej nadziei na powrót do tych, których utracił. Jednak zgoda na stratę rosła z każdym ciągnącym się w nieskończoność dniem. Znalazł się sam w pułapce wiecznych myśli.
Twarda, oszroniona skóra dawno przestała reagować na dotyk. Aby odczuć nadchodzące zmiany, musiał wytężyć swoją wolę hartowaną jak stal na bezludnym świecie. Lekkie drżenie zmarzniętej skorupy zapowiadało przyjście światła. Czekał na pierwszy ciepły sezonowy wietrzyk, gdy widma dawnych istot z przeszłości wyły swoje pieśni. Próbowały wedrzeć się w głąb umysłu. Zaburzyć spokój pogodzonego sumienia.
Na przecięciu światów płynie harmonia,
w pustym miejscu odnalazłem spokój.
Wśród ciszy śniegów słyszę wołania,
blask księżyca śpiewa…
– Znowu poezja?
– Nektar. Już powróciłeś?
– Nie wiem, czy wiesz, ale tu nie ma żadnego księżyca – zakpił dokuczliwie.
– Nie właź tam, gdzie cię nie chcą.
– Zawsze to mówisz, a jednak moje towarzystwo sprawiło ci wiele uciechy, Posthumusie.
– Jak zwykle przeceniasz swoją dobroć.
– Otworzysz w końcu oczy? – Nektar zignorował przytyk. – Chciałbym coś zobaczyć. Od dłuższego czasu krążę po wszystkich śpiochach, ale mam i dobrą wiadomość.
Posthumus milczał. Cierpliwie zaczekał na potok słów jego kompana.
– Na wschodzie kilka moich ciał powoli budzi się ze snu. Niedługo przyjdą roztopy i, z tego, co wiem, musimy opuścić dolinę. Nie chcę skończyć jak ostatnio na dnie wąwozu. Lubię wodę, ale nic nie zastąpi twardego lądu. Otworzysz w końcu te oczy, czy już całkiem skamieniałeś?
– Nie przerywaj mi następnym razem.
Skrzek Nektara można było uznać za niechętną zgodę. Otwarcie oczu sprawiło obydwu wielką przyjemność. Posthumus po długim czasie mógł wreszcie ujrzeć delikatną łunę jaśniejącego nieba w oddali ponad liną horyzontu. Zmrożona pokrywa białej szreni leciutko połyskiwała od jedynego źródła światła na wschodzie. Przed Nektarem i Posthumusem nie było nic poza lodowymi czapami i śnieżną, stwardniałą pustynią. Subtelny powiew wiatru wzbił w powietrze niczym kurz maleńkie drobinki śniegu.
– Takich widoków – Nektar zawiesił głos w przypływie wzruszenia – pewnie nie masz u siebie, co Posthumusie? Czy ta twoja planeta posiada takie cuda?
– Ziemia – odparł krótko. – Czy twoi żywiciele mogą udać się na południe? Potrzebuję informacji o tych górach – tłumaczył młody Teotryta, ledwie unosząc zziębniętą rękę.
– To nie są żywiciele! – obruszył się Nektar. – Nie jestem żadnym pasożytem. Jestem dumnym przedstawicielem swojego gatunku.
– Czy dumny przedstawiciel może posłać na południe swoje Dukty?
Przez chwilę w głowie Posthumusa wybrzmiała wymowna cisza. Nadąsany Nektar odchrząknął coś w niezrozumiałym warczeniu.
– Zrobisz to dla mnie, Nektarze? – zapytał ponownie spokojnym głosem.
– Jak zwrócisz się do mnie pełnym imieniem – odparł stanowczo.
– Czy mógłbyś posłać swoje Dukty na południe, Nektarochonaradachiloidzie?
Posthumus usłyszał w głowie triumfalne mruknięcie.
– Z pierwszym poważniejszym ociepleniem wybudzę wszystkich w zasięgu. Pomogę.
– Zatem ruszaj.
– Ty lepiej też, Posthumusie. Jeśli przyjdzie powódź, to porwie cię pierwsza fala. Nie chcę kolejnych złamań.
Młody Teotryta zaśmiał się w duchu.
– W pierwszej kolejności rozprostuję kolana – stwierdził, siląc się na grzeczność.
Płyty teotryckiego pancerza były lekko wgniecione, ale nie krępowały ruchów. Kilku fragmentów zbroi brakowało po wielu trudnych przeżyciach w Widmowym Świecie. Skostniałą dłonią przetarł czoło i tłuste, zamarznięte włosy, które pokrywał szron. Rozhuśtał lekko korpus, by wesprzeć się na ramionach i wstać. Nogi odmawiały posłuszeństwa. W odrętwiałych kończynach ledwie krążyła zimna krew. Powstanie z lodowej skorupy zajęło mu dłuższą chwilę. Skrzek teotryckiego pancerza był jedynym słyszalnym odgłosem w promieniu wielu kilometrów. Posthumus po wytężonym wysiłku wreszcie uklęknął na jedno kolano, wyciągnął prawą rękę przed siebie i położył na śniegu trzy palce zgodnie z kodeksem. Lewą dłoń przytknął do nerek i zerkając na pierwsze przejaśnienia w oddali, schylił głowę.
– Chronosie, Panie mój, wybacz mi nieposłuszeństwo. Daj mi czas, abym mógł naprawić wyrządzone krzywdy. Malesto, Panie mój, daj mi siłę, abym mógł kroczyć po zapomnianym świecie. Il’hgram, Panie mój, wskaż mi ścieżki woli, abym dotarł do celu. Pokornie proszę.
Młody Teotryta wsparł się na wyciągniętej dłoni i powoli powstał. Kości pod wpływem ruchu przyjemnie trzaskały. Jakby przebudziły się po długim śnie. Świt zbliżał się nieubłaganie, a nieco cieplejszy niż ostre i zimne powietrze podmuch ze wschodu tylko to potwierdzał.
– Skończyłeś już? – zapytał zniecierpliwiony Nektar.
– Jeszcze tu jesteś? Miałeś wyruszyć w drogę.
– Lubię słuchać, jak gadasz do siebie.
– Nie mówiłem do siebie, Nektarze. Prosiłem bogów o dary – tłumaczył Posthumus jak zwykle, gdy drwiono z jego wiary i przekonań.
– Wiem, wiem – odparł obojętnie – chociaż dla mnie to to samo. Myślisz, że się odezwą? Myślisz może, że kiedyś dadzą o sobie znać? Ciekawy jestem, czy istnieją. Albo jak wyglądają? Twoje wspomnienia nie zdradzają ich wyglądu.
– Są tam. Patrzą i czekają. Rozgrywają swój plan, a gdy moja podróż dobiegnie końca, spotkam ich. Czekam tylko na znak.
Długa pauza skłoniła Nektara do przemyśleń.
– Milczysz? – zapytał Posthumus.
– Dla mnie to zbyt skomplikowane. Nie myślę o końcu, a o przetrwaniu. Ja jestem prostą istotą. Nawet nie wiem, jak to było z moim poczęciem.
– Nie znasz momentu swego powstania? – zdziwił się młody Teotryta, powoli kierując się w stronę lodowych czap oddalonych o wiele kilometrów.
– Nie. Moje ciała przychodzą…
– Mów „Dukt” – przerwał Posthumus. – Stwierdzenie „moje ciało” źle mi się kojarzy.
– Wybacz. Dukt, który podchodzi do truchła zwierzęcia, zaczyna węszyć, a gdy jest już wystarczająco blisko… BUM! Jajo pęka i jestem w środku. Gdy Dukt, w którym jestem, umiera, tworzą się kolejne jaja czekające na kolejną, i kolejną, i kolejną istotę. Taki już żywot Nektarochonaradachiloidów. Nie znam nawet miejsca, skąd pochodzę.
Pod stopami Posthumusa chrupała lodowa pokrywa. Nogi oswajały się z ruchem.
– Dół z twoimi zarodnikami uratował mi wtedy życie. Gdyby nie ta dziura, stado pewnie by mnie stratowało. Wykrwawiałbym się przez następne lata i coś by mnie w końcu dopadło.
– Hmm… może to ci bogowie wrzucili cię do mojej nory? W każdym razie pociesz się tym, że cokolwiek chciałoby cię zjeść, to połamałoby sobie zęby na tym kawałku żelastwa, który nosisz.
Posthumus spojrzał na pancerz. Wyglądał jakby dzikie stalowe pnącza oplatały jego korpus i ramiona. Nie krępowały ruchów. Płyty pancerza były niezwykle elastyczne i trwałe. Pośmiertny podarek od Arkturusa Szóstego – Teotryty woli, który niegdyś udzielił wsparcia swoją siłą w wielu bataliach. Ostatnią, a zarazem najtrudniejszą, była bitwa o Arkę na planecie Hex Dwa. Strażnicy nie chcieli wtedy dać za wygraną – pomyślał młody Teotryta.
– Znów się zamyśliłeś?
– Tak.
– Znowu wojna?
– Przecież wiesz… Zastanawiam się, ile czasu minęło, od kiedy tu jestem. Wydaje mi się, że wieczność.
– Znamy się od osiemnastu cykli. Poznaliśmy się w ósmym, więc w sumie jesteś tu z dwadzieścia sześć cykli – wyjaśnił Nektar.
– Chodziło mi o lata. Ziemskie lata. Nieubłagany czas, który zbiera potworne żniwa.
– Tutaj to działa inaczej. Żyjemy od cyklu do cyklu. Kilka moich ciał… Duktów już dawno zmarło…
– Dając życie nowemu pokoleniu twojego dumnego gatunku – dokończył Posthumus. – W zasadzie jesteś ojcem, Nektarze. Powinieneś być dumny.
– Hmm… A nie matką? – zastanowił się głośno.
– Możesz być i matką. Nie przypuszczam, byś posiadał płeć. Stałeś się po prostu rodzicem.
Posthumus nie widział Nektara, ale czuł, że w jakiś sposób to napawa go szczęściem.
– A wśród Teotrytów były matki albo ojcowie?
– Nie wydaje mi się, Nektarze – odparł spokojnie. – Podobnie jak ty byli bezpłciowi.
Towarzysz Posthumusa zastygł w głębokiej zadumie. Góry w oddali nie przybliżały się, a bezgwiezdne niebo powoli jaśniało.
– Gotowy na nowy cykl? – zapytał Nektar.
– Tym razem ukryjemy się w górach. Gdzieś wysoko, gdzie żaden biforax nas nie dopadnie. Ostatnia jaskinia była kiepskim schronieniem. Na tej planecie wszystko chce cię zabić. Nawet przeklęte rośliny. W górach będziemy mieli spokój, Nektarze.
– Jak chcesz. Ty prowadzisz.
Posthumus szedł tak jeszcze długi czas. Próbował przypomnieć sobie wszystkie błędy, które zdarzyło się mu popełnić w trakcie tułaczki po lodowych czy też piaszczystych pustyniach. Musiał przetrwać w dzikim świecie, aby pewnego dnia odpowiedzieć na sygnał teotryckiej floty i powrócić do swoich braci jako mądrzejszy i świadomy członek obrońców równowagi. Ale te myśli słabły. Zastąpiła je szara egzystencja urozmaicona towarzystwem Nektarochonaradachiloida – obcej formy życia z Widmowego Świata. Posthumus nie czuł zmęczenia, nie czuł głodu, nie czuł potrzeby snu. Trwał, bo musiał. Trwał, bo nareszcie chciał.
Lord Lazarus niegdyś spędził w Widmowym Świecie wiele lat nim powrócił do floty. Posthumus chciał wierzyć, że jego lata będą krótsze. Że jeszcze będzie miał czas na spotkanie bliskich, o których prawie zapomniał. Przychodzili do niego w czasie długich medytacji jako zjawy bez twarzy. Słyszał jedynie ich nierozpoznawalne nawoływania. Ton i barwy głosu zlewały się w jedną, bezosobową plątaninę.
Posthumus musiał dotrzeć do gór, znaleźć schronienie i przeczekać następny cykl światła. Przeczekać, aż wybudzona krwiożercza fauna i flora w końcu sczeźnie od fali narastającego upału. Wszystko po to, by światło zniknęło i nastał cykl mrozu i mroku. Adaptujące się do niskich temperatur kreatury też musiały zapadać w sen. Bez pożywienia i warunków do życia chowały się głęboko pod lodową pokrywą. Nastawał czas ciszy i spokoju. To właśnie na ten moment Posthumus musiał znów poczekać, chroniąc się w górach.
– Skoro już jesteśmy przy wspomnieniach, wiesz, co to za kamień od Lazarusa? – zapytał Nektar.
– Lorda Lazarusa – poprawił Posthumus. – Niestety wciąż brak mi wiedzy. Miałem wiele cykli, aby to odkryć, ale może muszę się stąd wyrwać, a odpowiedź sama do mnie przyjdzie.
– Te twoje gwiazdy – westchnął Nektar. – Chciałbym je ujrzeć na oczy. W twoich wspomnieniach są rozmazane, a zarazem takie jasne.
– Może kiedyś będzie ci dane.
– Eee… To raczej nie dla mnie – zaprzeczył natychmiast. – Lubię to miejsce. Dobrze je znam.
Nektar nie chciał delektować się ciszą. Jego wędrówka po umysłach Duktów była długa i zbyt spokojna.
– Może jak przyjdą roztopy, to pójdziemy do łuku?
Młody Teotryta milczał. Nie miał zamiaru znów wchodzić w dyskusję o stary, zniszczony postument.
– Rozumiem, rozumiem – żachnął się Nektar. – Wiesz co, Posthumusie? Dawno ci tego nie mówiłem, ale jesteś najciekawszym Duktem, jakiego spotkałem.
Młody Teotryta przestał zwracać uwagę na określenie „Dukt” wiele cykli temu. Pierwotne stwierdzenie, którym raczył go Nektar, było dla niego bardziej obraźliwe. Posthumus nie odpowiedział. Szedł dalej w kierunku lodowych czap, które stały niewzruszone widokiem idącego w ich stronę gościa.
– Co ty byś beze mnie zrobił? Postradałbyś tylko zmysły – podsumował Nektar dumnym głosem.
– Może i to już nastąpiło, przyjacielu.
*
Niebo Widmowego Świata jaśniało z każdą chwilą, odsłaniając ogromne białe pustkowia pokryte zlodowaciałym śniegiem. Posthumus obserwował z wysokiego punktu góry, jak cienie rzucane przez lodowe czapy maleją. Nigdy nie zastanawiał się nad brakiem słońca czy gwiazd, aż do tej pory. Nadchodził czas roztopów. Temperatura gwałtownie wzrastała, zwiastując przerażające burze i huragany. Wielkie lodowe jęzory opadały coraz niżej ku podstawom masywnych gór, odsłaniając skaliste półki i ukryte groty wyżłobione przez deszcze i powodzie.
– Już jestem – ogłosił radośnie Nektar. – Nakreśliłem Duktom cel ich wędrówki. Jak tylko pędraki zaczną wychodzić z jaskiń, musisz jakiegoś upolować. Jeden z Duktów jest bardzo głodny. Wolałbym, żeby nie zdechł z wycieńczenia podczas twojego zadania.
– Nie martw się. Gdy tylko usłyszę pędraka, uderzę w sople. To powinno załatwić sprawę pożywienia Duktów.
– Widzę, że się przygotowałeś – stwierdził Nektar pełen podziwu.
– Tym razem wolę być przygotowany. W tych górach wyczuwam biforaxy. Trzy, może cztery. Trzeba będzie coś wymyślić, bo nie pójdę z gołymi pięściami – powiedział młody Teotryta, dotykając blizny na twarzy; pamiątce po starciu z dzikim zwierzęciem.
– Jeszcze moje ulubione pułapki! – krzyknął z podniecenia Nektar. – Zrobimy jakąś?
– Cierpliwości, przyjacielu. Nie mam z czego zbudować sideł, ale może przygotuję ścieżkę. Wywabimy je na otwartą przestrzeń.
Kilka metrów niżej pod naporem łap zwierzęcia pękła pokrywa lodowa. Pędrak leniwie przeciągnął się i wytężył zaspane ślepia. Miał może dwa metry długości i sześć tłustych odnóży. Głośno pociągnął nosem, by poczuć nadchodzące ciepło ze wschodu. Wiedział, że bez pożywienia po długiej drzemce nie przetrwa, ale był królem wzgórz. Panem własnej jamy. Sprytne stworzenie polowało na śpiące w swoich norkach kimianki przypominające wiewiórki bez sierści. Smaczny i łatwy kąsek dla niezbyt ambitnego łowcy. Zwierz przed polowaniem musiał rozprostować leniwie cztery tylne łapska. Jeszcze tylko jedno ziewnięcie, opasłe mlaśnięcie i… wielki lodowy sopel przybił pędraka do półki skalnej. Posthumus zsunął się z górnej części groty i wylądował zaraz przy jego wierzgającym ciele. Następnie wyciągnął kawałek ostrego jak brzytwa kamienia przymocowanego do zmarzniętego drewnianego trzonka i energicznym ruchem podciął tłuste gardło zwierzynie.
– W pustce odnajdziesz spokój – oznajmił młody Teotryta, przykładając zimną dłoń do skonanej zdobyczy.
– Szybko i bezboleśnie! – pogratulował Nektar.
– Zwołaj tu swoje Dukty, zanim smród truchła ściągnie tu inne padalce.
– Pięknie dziękuję za zdobycz, Posthumusie. Gdybym miał ciało, ukłoniłbym się.
– Dzięki temu biedakowi mamy schronienie. Jaskinia wydaje się dość głęboka. Wysoko osadzona grota będzie trudna do zdobycia przez biforaxy. Raczej żaden nie zaryzykuje zejścia po tak stromej ścianie. Muszę oczyścić tylko wejście z tych sopli.
– Zajmij się tym, a ja skoczę do Duktów i pokieruję je do tego miejsca.
*
Temperatura Widmowego Świata wzrastała coraz szybciej. Lodowa pustynia przemieniała się z godziny na godzinę w świetlistą taflę pełną mniejszych strumyków i jeziorek. Niebo przybrało odcień rdzawego złota. Zwiastun przebudzenia i roztopów. Posthumus znów musiał przygotować się na najgorsze. Natura bezludnej planety była okrutna. Wielkie na trzy metry biforaxy o przeźroczystej sierści czekały tylko na nierozważne ruchy ofiar, w tym i młodego Teotryty. Muskularna budowa ciała drapieżników mroziła krew w żyłach. Biforaxy swoją anatomią przypominały ziemskie goryle, lecz na tym podobieństwa się kończyły. Posiadały ostre pazury i ostre kły, które wysuwały się z czaszki. Pod wpływem lepkiej i śmierdzącej cieczy osiadającej na zębach, drapieżnik mógł rozpuścić i wgryźć się nawet w najtwardszą, zamarzniętą kość. Śmiercionośna krzyżówka cech tych osobników sprawiła, że biforaxy znajdowały się na szczycie łańcucha pokarmowego okresu roztopów, przebudzenia, rozrostu i obumierania. Posthumus wiedział, że kończy mu się czas.
– Miałeś rację. Grupka biforaxów czeka za rozpadliną – oznajmił Nektar.
– Duktom nic się nie stało? – zapytał młody Teotryta z udawaną troską w głosie.
– Nic. Posłałem szikurę. Biforaxy nie polują na szikury. Są dla nich za małe.
– To jakiś nowy nabytek? – zapytał lekko zaskoczony. – Nie słyszałem, byś osiadł się na takim stworzeniu.
– Musiała trafić na moje jajo dwa cykle temu – tłumaczył zamyślony. – Miałem świadomość, że gdzieś tam jest, ale była za daleko. Teraz szikura przyda się jak nic. Małe to, zwinne i szybko się przemieszcza. Przetrwa do połowy tego sezonu, więc trzeba ją wykorzystać.
– Żyją tak krótko?
– Około czterech cykli. Natura bywa przewrotna. Walka o przetrwanie rozpocznie się w czasie rozrostu. Pamiętasz, jak te kwiaty chciały cię zjeść?
– Ech… – westchnął po cichu Posthumus. – Pamiętam.
– Ledwo uszedłeś z życiem. Każdy z moich Duktów zginął w paszczy jakiejś rośliny, a nie drapieżnika. To dziki świat.
– Masz rację, Nektarze. Ale są i dobre strony tego miejsca.
– Dobre strony pożarcia?! Jakie dobre strony? – zapytał zaskoczony przy okazji wspomnienia krwiożerczych roślin.
– Nie ma cywilizacji… nie ma tu niczego, co mogłoby wyciągnąć z tego świata dzikość i naturę. Lasów nie wytną, nie położą betonowych dróg, nie zabudują terenów, nie osuszą jezior, nie wybiją zwierząt, nie zniszczą tego świata przez własną chciwość i kłótliwość. Tu rządzi natura. Prawdziwa i dzika. Nie ma miejsca dla cywilizacji. Prawa nie stanowi tu nikt, tylko natura, Nektarze.
– I biforaxy… – zażartował kompan, powoli rozumiejąc, co młody Teotryta miał na myśli. – Twoja planeta tak wyglądała?
– Ziemia – poprawił od niechcenia. – Ziemia dawno temu była zielona, pełna życia. Fauna, flora i ludzkość żyły w zgodzie. Drzewa, rośliny i zwierzęta funkcjonowały przez cały cykl. Całymi dniami mogłem oglądać czyste niebo. W czasie rozkwitu, tak zwanej wiosny, pachniało kwiatami i lasem. Złote pola pszenicy bujały się na wietrze to w prawo, to w lewo. Temperatura była znacznie bardziej unormowana niż tu, Nektarze. Gdybyś tam trafił, z pewnością rozprzestrzeniłbyś się w kilka dni na całej planecie.
– Aż tak? – zapytał z niedowierzaniem Nektar.
– Aż tak, przyjacielu – potwierdził Posthumus, któremu to wspomnienie zmiękczyło lekko serce.
– Co stało się potem?
– Widziałeś już moje wspomnienia.
– Tak, ale są okropnie pomieszane. Ciężko połapać się w tak długim czasie życia. Nektarochonaradachiloidy żyją do ostatniego zwierzęcia, w którym tkwią. Około ośmiu, może dziewięciu cykli. Góra dziesięć. Powiedz, co było dalej?
– Później nadeszła chwała człowieka. Stał się wszechwiedzącym bytem. Był jak biforaxy, z tą różnicą, że pragnął wszystkiego, choć nie potrzebował. Człowiek zniszczył własny dom, Nektarze. Ludzie walczyli między sobą tylko po to, by gromadzić więcej bogactw, a życie opływające w luksusy miało swoją cenę. Nie mieli hamulców. Nie zatrzymali się. Dusili się własnym powietrzem, głodowali z powodu nieurodzaju i mimo dostosowywania się, wciąż walczyli. Doprowadzali do wyniszczenia własnego ekosystemu, aż w końcu przybyli Strażnicy. Tak naprawdę nie potrafiłbym cofnąć szkód, jakie poczynił człowiek na własnej planecie. Strażnicy byli ratunkiem, a jednocześnie zagładą.
– Czyli nic nie zrobiłeś?
– Dobrze wiesz, że jednostka nic nie zdziała przeciwko dwunastu czy piętnastu miliardom istnień.
– Aż tyle było istot na Ziemi?
– Tyle było samych ludzi w szczytowym momencie kryzysu… Może i więcej. Niektórzy mieli za nic, co stanie się z pozostałymi. Tylko jednostkom było dane żyć w rozpuście, gdy zdecydowana większość umierała na ulicach z głodu i wycieńczenia. Nie wiem, czy kiedykolwiek zrozumiesz pojęcie egocentryzmu. Jesteś istotą z Widmowego Świata, którego nie dotknęła buta ani wojna.
Posthumus zamilkł na chwilę. Wpatrywał się w złote niebo, na którym pojawiało się coraz więcej ciemnych chmur.
– Nieważne, Nektarze. Nie chcę o tym rozmawiać.
– A jednak dałbyś się za ludzi z Ziemi pokroić. Przecież ta wojna, ten sąd, który musiałeś przetrwać, ta kara… Nie robiłeś tego tylko dla siebie, prawda, Posthumusie?
Młody Teotryta nie odpowiedział. Wyciszył myśli. Nie chciał, by Nektar krążył po jego umyśle i grzebał w wątpliwościach, na które on sam nie znał odpowiedzi.
*
– Te prowizoryczne sidła rozlokowałem tu i tu. – Posthumus wskazał pułapki na mapie, którą narysował we wnętrzu groty. – Nie chcę, żeby którykolwiek z Duktów się tam błąkał. Są przygotowane na biforaxy. Mięsa starczy na wykarmienie całej twojej trzódki, a z kości zrobię broń. W tej chwili to najlepsza opcja. Musimy poczekać, aż rozpocznie się faza rozrostów. Wtedy zejdziemy z gór po drewno i przygotuję porządne pułapki. Takie, jakie lubisz.
– Tylko żebyś znów nie wlazł w żywojady.
– Poradziłem sobie z nimi – odparł Posthumus, chcąc przypomnieć swoje zwycięstwo.
– Bo były małe. Żywojady osiągają pięć metrów rozpiętości pąka. Zjadają pędraki bez beknięcia.
Posthumus znów zawisł we wspomnieniach. Nie był pewien, czy już nie widział podobnej rośliny w bazie Strażników na Un.416. Wtedy krwiożercza flora go zachwyciła. Teraz stronił od gęstych lasów i dżungli w Widmowym Świecie. Ciekawość pryskała jak mydlana bańka, gdy kończyna pędraka wystawała z paszczy żywojadów i innych podobnych cudów natury. Na szczęście do fazy rozrostu zostało jeszcze dużo czasu. Lodowe czapy jeszcze nie stopniały całkowicie. Posthumus musiał najpierw zmierzyć się z gromadą biforaxów.
– A może zamiast czekać na rozrosty, znajdziesz jakiś kamień i zrobisz ten… no… miotacz pocisków? – zasugerował Nektar.
– Karabin Gaussa? To wynalazek mojego brata. Jest… a może był konstruktorem. Poświęcił wiele lat na to, by ujarzmić potęgę kamieni nefrytowych. Ja tego nie potrafię.
– A ta zbroja? Widziałem, jak ją zamieniasz w kamyk.
– Tylko odtwarzam projekt. Nie potrafię tworzyć własnych.
Długie milczenie dociekliwej istoty wewnątrz Posthumusa wskazywało, że zastanawia się nad kolejnym pytaniem. Młody Teotryta przyjrzał się jeszcze raz planowi zasadzki na wielkie stworzenia.
– Powiedziałeś… „może był”. Dlaczego był? Już nie jest?
– Nie wiem, Nektarze. Nie widziałem swoich braci od wielu cykli. Mieli po mnie przybyć i zabrać z tego więzienia.
– Zdaje mi się, czy posmutniałeś?
– Wracają do mnie wspomnienia, od których uciekam. Faza ciszy jest dla mnie błogosławieństwem. Mogę się uspokoić i nie myśleć o przeszłości.
– Na dodatek przymarzają kości – zakpił Nektar. – I tak od tego nie uciekniesz. Jak mówił pewien znany nam jegomość: „Trzeba się z tym pogodzić i trwać dalej”.
– Mówiłem, nie grzeb mi w głowie. Zapytaj i poczekaj na odpowiedź – upomniał Posthumus lekko speszony cytatem zasłyszanym przed laty.
– Nie denerwuj się. I tak większości nie pamiętam. Kto by zapamiętał taki szmat historii? Poza tym w Widmowym Świecie liczy się to, co tu i teraz. Musisz przetrwać ten cykl, choć jeśli zginiesz, to wiedz, że zapamiętam cię do końca moich cykli, a twoje ciało stanie się przedłużeniem mojego gatunku. Moje jaja…
– Nektarze! – przerwał Posthumus. – Zamilcz i udaj się do szikury. Pora na polowanie.
*
Zejście z półki skalnej było strome, ale Posthumus zdążył się już wprawić we wspinaczce górskiej. Zwinnie przeskakiwał z wąskich gzymsów, które odsłonił topniejący lód. Musiał być ostrożny. Nie mógł sobie pozwolić na błąd. Nie przed polowaniem. Jako Teotryta z pewnością przeżyłby upadek z wysokości kilkunastu metrów, ale złamana kończyna goiłaby się zbyt długo. W sprawnym poruszaniu się po zboczu góry pomagał mu ostry, wiekowy nóż z kawałka odpryśniętego fragmentu tajemniczego łuku na drewnianym trzonku. Przetrwał wiele cykli. Posthumus nigdy nie wyleczył się z sentymentalizmu. Zdał sobie z tego sprawę dopiero po stracie dwóch wysłużonych łuków. Tamtego dnia skończyłby na dnie głębokiego rowu. Do dna potwornej przepaści nie dochodziło nawet wszechobecne światło. Posthumus nie zamierzał sprawdzać, czy przeżyje upadek, i wisząc na jednej ręce, musiał poświęcić swoją drobną kolekcję prowizorycznej broni po to, by wesprzeć się drugą dłonią. Całą kolejną fazę obumierania Nektar bał się odezwać do młodego Teotryty. Ale to było dawno.
Posthumus zbliżał się do wyznaczonego miejsca zasadzki. Wąski wąwóz nadawał się idealnie do zaskoczenia silnych bestii, jakimi były biforaxy. Nadeszła pora, by ogromne monstra przebudziły się w poszukiwaniu swoich pierwszych ofiar. Pożywieniem biforaxów, jak i większości stworzeń w Widmowym Świecie, było mięso. Z kawałka rozszarpanego przez Dukty pędraka Posthumus zrobił przynętę. Była marna, ale zapach padliny niósł się głęboko, wprost do zimowego siedliska biforaxów. Zanim rozpoczął, sprawdził stan pułapki. Ogromne głazy miały stoczyć się z urwiska, odcinając tym samym drogę ucieczki bestiom. Lodowe sople niczym drewniane pale wbite w śnieżne podłoże miały zranić i spowolnić pędzące maszyny do zabijania. Wystarczył tylko jeden celny rzut kamieniem, by skalna lawina zgniotła potwora. Kolejne miałyby prostą drogę przez „ścieżkę zdrowia” projektu młodego Teotryty. Wyjście z wąwozu było strome i śliskie. Toporne zwierzęta słabo radziły sobie z niespodziewanymi przeszkodami. Lód był cienki, a napór czterystukilogramowego biforaxa na pewno zadziałałby jak zapadnia. Nawet jeśli któryś zdoła dobiec do końca ścieżki, spotka tam wielki głaz – pułapkę podobną do pierwszej. Posthumus miał nadzieję, że i tym razem rozjuszone bestie nabiorą się na „śmierć z nieba”.
Młody Teotryta powoli położył padlinę i wtarł kawałki wnętrzności w swój pancerz. Truchło pędraka miało dać tylko trochę więcej czasu na celny rzut kamieniem w pułapkę odcinającą drogę. Posthumus przycupnął na głazie obok wejścia do wąwozu i cierpliwie czekał.
W trakcie obmyślania, w jaki sposób przyrządzić kości i jakie elementy są mu niezbędne, usłyszał potworny ryk z wnętrza góry. Po nim nastąpił kolejny, a po nim jeszcze jeden. Ziemia zaczęła się trząść. Zupełnie jakby stado spłoszonych słoni biegło wprost na młodego Teotrytę. Dźwięki pędzącej zwierzyny były coraz głośniejsze. Nagle do Posthumusa dobiegł znajomy głos.
– Ale się wkurzyły! Ale to było piękne! Kazałem szikurze wydziobać jednemu oko jak spał – powiedział podekscytowany Nektar.
– Świetnie! Miałeś ich tylko nakłonić do wyjścia! – krzyknął w duchu Posthumus.
– Podsunąłem jej wizję, że to mały, zawinięty glizdorak. Chwyciła przynętę. Biforaxy pędzą tu…
Nektar nie dokończył, bo u progu jaskini stanął rozwścieczony potwór z zakrwawionym pyskiem, który w ostatniej chwili pochwycił szikurę i zmiażdżył ją w silnym łapsku.
– Nie! – rozległ się krzyk obolałego Nektara.
Biforax obnażył rząd ostrych kłów w mściwym ryku. Pociągnął wielkimi nozdrzami i z trudem rozejrzał się dookoła. Posthumus nie miał wątpliwości, że monstrum nie zatrzyma się nad truchłem pędraka. W jego oku dostrzegł wściekłość, którą musiał z siebie wyrzucić. Chciał rozrywać i mordować. Zza pleców rozjuszonego zwierza wyszły kolejne trzy. Były nieco mniejsze, ale równie spragnione krwi, co ich okaleczony pobratymiec.
– Biegiem, Posthumusie! Biegiem! – krzyknął Nektar.
Młody Teotryta usłuchał jak prawdziwa kukła. W wyćwiczonym obrocie rzucił z całych sił przygotowanym kamieniem. Pułapka ślamazarnie się uruchomiła. Posthumus nie patrzył za siebie, ale usłyszał, jak lawina miażdży zgodnie z planem jednego z nich. Biegł co sił. Nie chciał, by ostatnią rzeczą w jego życiu były kły biforaxa w jego ciele. Dynamicznym skokiem pokonał grodzący spowalniacz w postaci palisady ostrych sopli i wbiegł na cienki lód. Dokładnie pamiętał, gdzie jest najgrubszy, ale pośpiech powodował błędy. Jeden krok o mało nie skończył się tragicznie. Oczom Posthumusa ukazała się przepaść. Pocieszające było to, że usłyszał również oddalający się rozpaczliwy ryk bestii. Następna musiała spaść, może dwie. Specjalna kładka dała młodemu Teotrycie kilka sekund przewagi. Wykorzystał je na szybki rekonesans.
– Nie odwracaj się! Biegnij! – krzyknął Nektar.
Za Posthumusem został ostatni biforax. Mniejszy niż ten okaleczony, ale równie wściekły. Efektownym ślizgiem młody Teotryta pokonał dystans dzielący go od przygotowanej sterty kamieni, pochwycił jeden z nich i z niewyobrażalną zwinnością rzucił w stronę pułapki. O cal chybił, ale ponieważ biforax był wystarczająco daleko, mógł spróbować jeszcze raz.
– Celnie tym razem! Celnie, Posthumusie! – pouczał Nektar.
Młody Teotryta przymierzył się i wytężył każdy narząd odpowiadający za precyzję. Cisnął drugim kamieniem w sam punkt uruchamiający pułapkę. Biforax nawet nie spostrzegł pędzącej z nieba zagłady. Idealnie wymierzony tor głazu przygniótł potwora do ziemi. Skała nie była wystarczająco ciężka, by zabić, ale na tyle skuteczna, by uziemić biforaxa. Oszalały z bólu zwierz wył z wściekłości i przerażenia. Jego ręce były zablokowane. Nie miał już siły wierzgać. Monstrum warczało i łypało na Posthumusa małymi czarnymi oczkami.
– Niech się już nie męczy. Pomóż mu – poprosił ze współczuciem Nektar.
Posthumus podszedł powoli do biforaxa, wyciągnął nóż i stanął nogą na jego paszczy. Bestia próbowała kąsać i bronić się, ale dla niej było już za późno.
– W otchłani odnajdziesz spokój – wyrzekł młody Teotryta, po czym szybkim cięciem przebił rdzeń kręgowy potwora.
– W porządku, Posthumusie? – zapytał Nektar.
– W porządku. Albo my, albo on.
Przez chwilę patrzyli, jak zwierzę bez cierpienia w oczach odchodzi ze świata żywych.
– A ty, Nektarze? Jak się czujesz?
– Straciłem szikurę. Za każdym razem, gdy umiera jedno z moich ciał, czuję, jakbym się rozpadał. Życie Nektarochonaradachiloida jest ciężkie.
Trwanie w posępnej atmosferze przerwał im ryk biforaxa. Ziemia zadrżała, a kamyki z wierzchołka góry zaczęły się osuwać wprost na głowę Posthumusa.
– To jeszcze nie koniec.
– Albo my, albo on, Posthumusie.
Nagle na głaz wspiął się okaleczony potwór, dogniatając martwe zwierzę. Jego ryk przypominał lament. Zupełnie, jakby stracił wszystko, na czym mu zależało. Ugodzony w samo serce nie miał nic do stracenia. Posthumus ścisnął mocniej drewniany trzonek z zaostrzonym kamieniem i przybrał odpowiednią postawę do ataku. Biforax nie rzucił się na ofiarę od razu. Powoli zszedł z głazu i zaczął zataczać koło. Młody Teotryta odpowiedział tym samym, mierząc bestię spokojnym spojrzeniem. Ze zdrowego oka biforaxa biła wściekłość i pustka.
– Albo my, albo on – powiedział w głowie Posthumus.
Nektar nie ważył się odezwać. Wiedział, że pojedynek wymaga koncentracji. Uważnie śledził każdy krok biforaxa. Gdy Posthumus zatoczył półkole, zahaczył nogą o paszczę martwego zwierzęcia. Bestia wykorzystała moment nieuwagi i zaszarżowała na małego człowieczka. Młody Teotryta uchylił się od pazurów potwora, ale impet, z jakim uderzył biforax, przygniótł go do ściany wąwozu. Posthumus szybko ocknął się i silnym cięciem rozpłatał potworowi łopatkę. Czerwona krew trysnęła żywo, barwiąc białe futro. Biforax bez żadnego zająknięcia machnął drugą łapą i tym razem młody Teotryta również się uchylił, atakując w odpowiedzi miękkie podbrzusze. Z wnętrza bestii wydobył się brzydki zapach, a bordowa ciecz zalała jej krótkie nogi. Biforax jednak nie chciał dać za wygraną. W akcie desperacji wyszczerzył kły i rzucił się prosto na tułów Posthumusa. Młody Teotryta z pełnym opanowaniem wykonał obrót, unikając ostatecznego ataku. Bestia resztkami sił zaryła w ścianę wąwozu, łamiąc sobie szczękę i kilka zębów. Posthumus znalazł się w doskonałym położeniu. Wyskoczył lekko w górę i wbił nóż w czaszkę biforaxa, następnie szybkim podcięciem rozpłatał gardło otumanionemu zwierzęciu.
– W pustce odnajdziesz spokój – powiedział Posthumus, po czym znalazł serce potwora i z całych sił przebił się przez żebra. – I obyś odnalazł ukojenie duszy.
Nektar milczał. Utrata szikury zabolała go najbardziej. Znał kruchość swoich Duktów. Wiedział, że umrze wraz z ostatnim ze swoich ciał. Złociste niebo Widmowego Świata buchnęło czerwienią, by za chwilę wrócić do swojego pierwotnego stanu.
– Co to było? – zapytał w duchu Posthumus.
– Nie wiem. To raczej nowość. Może nadchodzi burza?
– Burze nadchodzą z pierwszym okresem rozrostu.
Młody Teotryta wypatrywał znaków na niebie.
– Może to niebo płacze, bo zabiliśmy niewinne stworzenia? Nie wiem, Posthumusie. Wracajmy już.
– Idź do Duktów. Niech się pożywią. Ja tu zostanę i zabiorę to, co potrzebne, żeby zbudować broń.
– Jak chcesz, Posthumusie – odpowiedział przygnębiony Nektar.
– Albo my, albo on, przyjacielu.
– Wiem, Posthumusie, wiem.
*
Nie tylko strata zainfekowanej szikury zmartwiła Nektara. Istoty z jego gatunku żyły w koegzystencji z otaczającą przyrodą. Zabicie czterech biforaxów wyglądało dobrze w teorii. W praktyce były to przestraszone, ledwie rozumne zwierzęta, które jak każda istota w Widmowym Świecie walczyły o przetrwanie. Wielkie gorylopodobne stworzenia nie miały szans z doświadczeniem i sprytem młodego Teotryty. Ta walka wydawała się nierówna. Nektar mógł nakarmić swoje Dukty, ale widok przerażonych oczu biforaxów pozostał w nim na długo. Zawodzenie i skowyt konającej bestii był okropny. Wrzynał się w pamięć. Jednak Nektar miał rację. Choć serce pękało, trzeba było wybrać przetrwanie. W dzikich ostępach, lasach i na pustyniach Widmowego Świata nie było miejsca na cywilizację. Rządziła natura. I chociaż pod wieloma względami Posthumus zgadzał się z Nektarem, to w jednej kwestii nie mogli osiągnąć jednomyślności. Niebo wcale nie płakało nad śmiercią biforaxów. Coś innego spowodowało anomalię. Coś z zewnątrz próbowało przedostać się na powierzchnię planety.
Młody Teotryta przerwał oskubywanie kości biforaxów. Wstał z ziemi i przyjrzał się powtarzającej anomalii. Była rytmiczna; niekiedy wręcz głośna. Jakby niebo miało rozpaść się na pół.
– Posthumusie? Słyszysz to? – zapytał Nektar.
– Słyszę.
Kolejny błysk czerwieni utrzymał się na niebie dłużej, a dźwięk grzmotu był wyraźniejszy i głośniejszy.
– Czy to twoi bogowie się rozgniewali? A może to twoi bracia?
– Nie sądzę.
– Wszystkie moje Dukty się pochowały. To zupełna nowość. Jeszcze w żadnym cyklu czegoś takiego nie widziałem.
– Ja też – odpowiedział, uważnie śledząc epicentrum czerwonej łuny na niebie.
Nagle w samym centrum anomalii pojawiła się czarna dziurka, która rosła. Posthumus obserwował w milczeniu, jak ciemność wylewa się poza granice szkarłatnej łuny. Z poszerzającego się otworu coś wyleciało. Nie istota, lecz statek.
– Co to jest, Posthumusie?
– Będziemy mieli gości. Pierwszych od dwudziestu sześciu cykli.
– Po co tu przybyli? Czego chcą?
– Zapewne wkrótce się przekonamy.
Młody Teotryta śledził dokładnie podróż maszyny. To mogła być chwila, na którą czekał. Chwila powrotu do zjaw, które go nawiedzały. Szansa, aby widma znów odzyskały twarze i głosy. Może bogowie już nasycili się jego karą. Może nadeszła pora powrotu nadziei?
Chwała wiecznemu imperium
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
Czasem najcięższa walka czeka nas po wygraniu wojny.
Ludzkość po raz trzeci doprowadziła do tragicznej w skutkach wojny światowej, dziesiątkując populację i niszcząc ekosystem Ziemi. Po kilku latach na umierającą planetę przybywają Strażnicy – zaawansowani technologicznie obcy, pragnący przejąć całkowitą kontrolę nad jej odbudową.
W samym środku tych wydarzeń Posthumus Piąty – sierota wychowany przez Teotrytę – zmaga się z decyzjami przywódcy powstania. Pomóc mu mają pogrzebani głęboko pod ziemią wojownicy pochodzący z dawnych i zapomnianych epok.
Uwikłany w sieć intryg bohater musi odnaleźć swój cel i stoczyć najważniejszą w życiu bitwę, a nowo poznane istoty wszystko komplikują. Podróż do gwiazd jest nieunikniona. Czym jest sławetne ziarno światła i jaką rolę odegra w tej historii? Kosmos kryje wiele więcej tajemnic, niż Ci się wydaje…
Ziarno światła. Przebudzenie należy do uniwersum: Nieznani bogowie.
Ziarno Światła. Tom II Zachwianie wiary
ISBN: 978-83-8219-925-3
© Nikolas Razmuk i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Maria Ślęczak
Korekta: Konrad Witkowski
Okładka: Artur Rostocki
Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek