Zimna trzydziestoletnia - Rafał Woś - ebook + książka

Zimna trzydziestoletnia ebook

Rafał Woś

4,0

Opis

To także Twój życiorys

Rzeczpospolita Polska (znana jako „III RP”)
Data urodzenia: 1989 rok
Miejsce zamieszkania: nad Wisłą

Edukacja
Zrezygnowała z lekcji gospodarności w Niemczech Zachodnich, za to brylowała na zajęciach z liberalizmu. Dłuższy czas terminowała u specjalistów tej klasy co Jeffrey Sachs (ten zasłynął wcześniej podźwignięciem z kolan gospodarki… Boliwii). Po dyplomie ciągle uczęszcza na przyspieszone kursy wolnego rynku. (Czy wybrała najlepszą drogę?)

Osiągnięcia
Wprowadziła Zachód na półki sklepowe. Jest ceniona w świecie za to, jak poradziła sobie z przemianami gospodarczymi. Premiuje zwycięzców i roztacza przed nimi szerokie perspektywy. Swoich ojców założycieli (Lecha Wałęsę, Jacka Kuronia, Tadeusza Mazowieckiego) nauczyła szacunku dla wielkiego kapitału i skłoniła do odrzucenia „etyki solidarności”. Przetrwała 30 lat i zanosi się na więcej. (Polaku, jesteś z niej zadowolony?)

Hobby
Muzyka współczesna (Jest super T. Love czy Wałęsa, dawaj moje 100 milionów Kazika), architektura (centra handlowe, zamknięte osiedla), bieganie i praca do upadłego.

Rafał Woś prowokuje. Zagląda w życiorys Trzydziestolatki – Polski urodzonej w roku 1989. I pyta: czy na pewno kapitalizm rozpoczął się od planu Balcerowicza? Dokąd zmierzamy i jak się przed tym bronić? Jako dziennikarz niezależny i po przejściach (aktualnie pracujący w „Tygodniku Powszechnym”) nie zgadza się na przedstawianie rzeczywistości wyłącznie z politycznej perspektywy. Może dlatego jest laureatem wielu nagród. Właśnie poskrobał kolejny pomnik.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2019Weryfikacja merytoryczna: dr hab. Łukasz Zweiffel Opieka redakcyjna: Damian StrączekRedakcja: Anna ŚledzikowskaKorekta: Bartosz SzpojdaProjekt okładki: Katarzyna LegendźFot. na pierwszej stronie okładki: Panorama Warszawy, 2003 rok © Włodzimierz Echeński / REPORTEROpracowanie graficzne i skład: Lucyna SterczewskaIsbn 978-83-277-2256-0MANDOul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200www.wydawnictwomando.plDział handlowytel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected] i oprawa: read me • ŁódźPublikację wydrukowano na papierze Ecco book 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.

Książkę dedykuję tym wszystkim, do których zimna trzydziestoletnia uśmiechała się zbyt rzadko. Może to wszystko da się jeszcze jakoś naprawić?

Wstęp

Dlaczego IIIRP zasługuje na biografię bez lukru?

Hłasko napisał Pięknych dwudziestoletnich. Gruza i Toeplitz zrobiliCzterdziestolatka. Ja zamierzam zmieścić się gdzieś pomiędzy nimi. Chcę opisać iii rp. Będę ją tutaj nazywał na przemian trzydziestoletnią, trzydziestką albo trzydziestolatką. To będzie nieoficjalna, niepoprawna i nieautoryzowana biografia naszej kapitalistycznej Polski.

Uwielbiam czytać biografie. Ale wiem też, że bardzo trudno napisać dobrą. Największym zagrożeniem jest utrata dystansu wobec bohatera. Zazwyczaj jest tak, że im autor lepiej poznaje obiekt swych badań, tym bardziej zaczyna się identyfikować, rozumieć okoliczności, tłumaczyć uwarunkowania. I ani się człowiek obejrzy, a już nie jest biografem, lecz adwokatem własnego bohatera. Czasem jest jeszcze prościej. Biografię zamawiają, żeby postawić pomnik. I niewielu znajduje w sobie tyle siły, co brytyjski malarz Graham Sutherland, któremu zlecono portret na 80. urodziny Winstona Churchilla. Artysta spędził z Buldogiem Albionu długie godziny, ale nie dał się urobić. Gdy Churchill zobaczył wreszcie portret, to wściekł się tak, że płótno wylądowało w ognisku przed domkiem letniskowym. Pewnie dlatego, że wielki premier dostrzegł na obrazie prawdziwego siebie. A nie narcystyczny wizerunek, który chciał widzieć.

Im więcej będzie takich „churchillowskich” reakcji na biografię trzydziestoletniej, tym lepiej. Po paru latach spędzonych na pisaniu zdaję sobie już sprawę, że krytyczna postawa to jest coś, co większość z nas lubi. Ale raczej w teorii. Niekoniecznie zaś w praktyce. Trudno. Biografia trzydziestki musi być uczciwa. Uprzedzę więc lekko bieg wydarzeń. Niestety nie dochodzę na koniec do wniosku, że mamy za sobą najlepsze trzy dekady od czasów Zygmunta Starego i królowej Bony. Ani że było, jak było, ale generalnie to na lepszą trzydziestoletnią nas nie stać, więc basta, nie ma co wydziwiać. Dla mnie trzydziestoletnia jest przede wszystkim zimna. Może nie okrutna czy zepsuta, ale na pewno zbyt często pozbawiona empatii i skupiona na sobie. Często pretensjonalna i pozerska. Nierzadko neurotyczna. Na pewno ani równa, ani serdeczna, i w zasadzie nigdy nie wspaniałomyślna. Wielu czytelników uzna pewnie, że przyczerniam. Możliwe. Będę się upierał, że tak jest dobrze. Tu stoję i inaczej nie mogę. Mam ku temu kilka dobrych powodów.

Po pierwsze, trzydziestoletnią traktuję po partnersku. Jesteśmy w podobnym wieku, więc nie mam wobec niej zapędów ojcowskich. Nie patrzę też na nią jak na święty obrazek ukochanej matrony. Ani nawet starszej siostry, która mnie wszystkiego nauczyła.

Po drugie, wiele nas łączy. Znamy się całe życie. Owszem, bywało, że się w niej podkochiwałem. Rzekłbym, że z wzajemnością, bo zdarzało mi się nie raz i nie dwa być jej pupilkiem. Gdy jednak widziała, że nie uda się mnie tak łatwo omotać, reagowała wściekłością. Nasyłała potem tych swoich histerycznych wujaszków i ciotuchny liberalnej rewolucji („nie będziesz nam tu, draniu jeden, naszej córeczki oczerniał”). Pocieszam się, że z tych nie zawsze miłych przygód płynie jednak moja siła. Polega chyba na tym, że znam trzydziestkę od tej najlepszej strony – gdy jest skupiona, dowcipna, elokwentna i pięknie pachnie. Ale też nieraz widziałem przecież, jak traktuje słabszych od siebie. Gdy jest trudna, złości się i mści, jest małostkowa i egoistyczna. Zbyt wielu znam takich, którym odebrała nadzieję. I jeszcze kazała im się tego wstydzić.

Mimo wszystko nie życzę jej przecież źle. Przeciwnie. Zamierzam z nią jeszcze trochę pożyć. Tu, nad Wisłą. Nie ma więc najmniejszego sensu, bym jej kadził, przytakiwał, a za plecami przewracał oczami („no sami wiecie, jaka jest”). Chcę jej powiedzieć wszystko. Bez kłamstw. Bo tylko prawda może być podstawą zdrowej i trwałej relacji.

Oboje wiemy, że ona musi się zmieniać. To naturalne. Niemowlaki uczą się chodzić, mówić, czytać i funkcjonować w społeczeństwie. Młodość przechodzi w dorosłość, która zwiastuje starość. Bez towarzyszących temu przemian nie ma mowy o prawdziwym życiu. Tak samo jest z trzydziestolatką. Ona też musi się zmieniać. Wiem, że nie lubi o tym mówić. Wiem, że na każdą taką uwagę reaguje histerycznie. Ale wiem też, że jest silna i potrafi. A może ta biografia jej w godnym przebrnięciu przez te przemiany jakoś pomoże?

Warszawa, w sierpniu 2019 roku

1. Ojcowie trzydziestolatki. Rzadziej matki

Czytałem kiedyś biografię Karola Marksa, która niemal całkowicie skupiała się na jego relacjach z rodzicami oraz teściami. Nie Engels, nie spory z Bakuninem o Międzynarodówkę, nie „akumulacja pierwotna”, tylko właśnie rodzina. Ci, którzy otarli się kiedyś o psychologiczną terapię, pewnie potwierdzą, że przed tematem ojca i matki zazwyczaj nie da się uciec. Tym bardziej jeśli rodzice są w życiu dziecka obecni jeszcze długo po osiągnięciu przez nie pełnoletniości. A tak się składa, że jest to akurat przypadek trzydziestoletniej, która wciąż nie potrafi przeciąć pępowiny z pokoleniem swoich ojców założycieli. (Uważny czytelnik zauważy, że w tym gronie brak matek. Bo przecież za matki iiirp trudno uznać Hannę Suchocką albo Hannę Gronkiewicz-Waltz. To dość dobrze pokazuje, że przełom roku 1989 robiony był ponad głowami kobiet).

Mijają lata – a wraz z nimi kolejne pokolenia młodych gniewnych, którzy mieli wreszcie wysłać starych liberałów na emeryturę. Młodych już nie ma. Starzy trwają dalej. Ale jakże mają nie trwać, skoro kontrolują ogromną część zasobów materialnych społeczeństwa? I ani myślą podzielić się stanowiskami w zarządach firm, redakcjach opiniotwórczych mediów czy czołowych partiach politycznych. I jak tu od nich nie zacząć?

Polskie zoo

Lew Wałęsa. Koń Balcerowicz. Ryś Bielecki. Lis Michnik, Chomiki Kaczyńscy. Kaczor Donald. Przypomnijmy sobie kolorowy ­zwierzyniec z programu Polskie Zoo.

Gdy nie ma krat,przymusu brak,dozorcy też nawiali.Zmienia się zoo we wspólny dom,gdzie wolność i plu-ralizm,lecz gdy uważnie spojrzysz wkoło,mina ci zrzednie mocno, boniewydolne,chociaż wolne,polskie zoo.

Ta piosenka śpiewana przez Andrzeja Zaorskiego i Jerzego Kryszaka do słów Marcina Wolskiego jak magnes przyciągała w sobotni wieczór przed telewizor miliony ludzi. Satyryczny program z kukiełkami odgrywającymi polityków był oczywiście nawiązaniem do sięgającej lat 60. tradycji politycznej szopki noworocznej. Szopka była jednak raz w roku. A tu kukiełki miały komentować politykę co tydzień. Kryszak, Zaorski i Wolski wspominali po latach, że początkowo propozycję odrzucili, bojąc się, że wyzwania nie udźwigną. Jechali już nawet windą do wyjścia, kiedy nagle któryś rzucił: „a może by tak zwierzęta!”. Nacisnęli więc przycisk „stop”, wjechali z powrotem na górę i tak powstało Polskie zoo. Był rok 1991. Pierwszy odcinek nosił tytuł Królewskie śniadanie. Królem był oczywiście lew – wtedy świeżo upieczony prezydent Lech Wałęsa. Przybywa do niego ryś – premier Jan Krzysztof Bielecki proszący o przyznanie rządowi dekretów potrzebnych do omijania rozdyskutowanego Sejmu. Dekretom przeciwny jest „kozioł z tytułem profesorskim” i dawny doradca lwa, czyli Bronisława Geremek, pojawiający się zwykle w towarzystwie smętnego żółwia Tadeusza Mazowieckiego i cwanego lisa Adama Michnika. Bracia Kaczyńscy to zaś niezbyt sympatyczne i wiecznie coś knujące chomiki. Po wyborach w 1991 roku pojawiają się kolejne postacie. Krzaczastobrewy miś koala Jan Olszewski, wyżeł Antoni Macierewicz, byczek Waldemar Pawlak i Donald Tusk w niebieskim mundurku kaczora Donalda. Autorzy Zoo nie kryli się specjalnie ze swoimi sympatiami politycznymi. Widać to po doborze zwierząt dla szukających swojego miejsca w polskim parlamentaryzmie postkomunistów: Aleksander Kwaśniewski jest knurem, Józef Oleksy smokiem, Leszek Miller pająkiem, a Włodzimierz Cimoszewicz hieną. Pojawia się też generał Jaruzelski. Oczywiście jako wrona. Młodszym czytelnikom wyjaśnijmy, że „wrona” była obiegowym sposobem określania powołanej przez Jaruzelskiego w czasie stanu wojennego Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Orła wrona nie pokona!

Szczenięce lata parlamentaryzmu

Fenomen Zoo nie był przypadkowy. Przełom roku 1989 i 1990 przyniósł Polsce prawdziwą demokrację parlamentarną. To była kolosalna zmiana. W czasach prl-u życie polityczne polegało na zakulisowych rozgrywkach, których tętno potrafili wyczuć tylko nieliczni dopuszczeni do wiedzy tajemnej. Na zewnątrz władza miała być monolitem. Rok 1989 wygonił polityków z gabinetów na scenę oświetloną reflektorami. Polityka stała się teatrem, a jej uczestnicy aktorami. Do pewnego stopnia postaciami kultowymi. Sprzyjał temu bezpośredni styl dawnych solidarnościowców, którzy byli wszak politycznymi naturszczykami. Trzeba szczerze powiedzieć, że większość uczciwie (a często z sukcesami) starała się temu zadaniu podołać. Widać to doskonale w dokumentach z tamtej epoki. Choćby w filmie Grzegorza Królikiewicza, który z kamerą towarzyszył kampanii Lecha Wałęsy. Widać tam, że lider „S” autentycznie wchodzi w tłum. Podejmuje spontaniczne potyczki słowne z przypadkowymi uczestnikami wieców. Nie odpuszcza. Walczy. To jest prawdziwe spotkanie polityka i wyborców. Osobom przyzwyczajonym do dzisiejszych wyreżyserowanych od A do Z masówek taka dynamika powinna imponować. Personalizacja i odformalizowanie procesu politycznego miały jednak również inne – nie zawsze korzystne – konsekwencje. Dobrym przykładem są wspomnienia Jeffreya Sachsa z jego podróży do Polski po wyborach 4 czerwca 1989 roku. W sumie tych podróży było między kwietniem a wrześniem 1989 siedem. Przypomnijmy, że gwiazdor harvardzkiej ekonomii podróżował do Warszawy za pieniądze miliardera George’a Sorosa (konkretnie jego Open Society Foundation, a potem finansowanej z tego samego źródła Fundacji Batorego). 18 czerwca obaj panowie przyjechali nawet do Polski razem. To wówczas doszło do kilku mniej lub bardziej formalnych spotkań z przywódcami „Solidarności”. „Nasze spotkanie odbyło się w mieszkaniu Jacka Kuronia – mówił mi Sachs w 2014 roku. – On palił jak smok, a ja mu o tym opowiadałem. Kuroń co jakiś czas walił pięścią w stół i powtarzał «racja» lub «rozumiem». Potem poprosił mnie o spisanie tego, co mówiłem. Odpowiedziałem, że nie ma problemu i że wyślę mu to za dwa tygodnie, po powrocie do Stanów. Ale on wtedy powiedział, że to musi być gotowe na już. Więc usiadłem i spisałem. Nad ranem dokument był gotowy”. Wedle innych relacji spisywanie planu odbywało się w redakcji „Gazety Wyborczej”.

W dojrzałym procesie politycznym taka sytuacja w ogóle nie powinna mieć miejsca. Sachs oraz pośrednio Soros skorzystali z tej samej ścieżki, którą w następnych latach będą szli inni lobbyści, mający w pierwszej fazie przemian wręcz nieograniczony dostęp do nieopierzonych solidarnościowych decydentów, co niewątpliwie wpłynęło na kształt forsowanej przez nich transformacji. Tym bardziej że żaden z trójki ówczesnych strategów „Solidarności” (Michnik, Kuroń, Geremek) nie ukrywał, że na gospodarce się nie zna. To, w czym odnajdywali się dobrze, to intelektualne zwarcie na temat – powiedzmy – sprawy Dreyfussa czy przedwojennej endecji.

Albo stare, dobre i znane z czasów opozycji metody. Charyzmatyczny Jacek Kuroń rzucał na szalę swoją popularność w telewizji, Wałęsa jeździł do zaniepokojonych zakładowych załóg, a „Gazeta Wyborcza” piórem Michnika i innych pisała, że nie ma innego wyjścia. Gdy wyznaczony przez nich na premiera Tadeusz Mazowiecki uznał, że model skokowej modernizacji Polski musi zostać wprowadzony w ciągu kilku miesięcy bez społecznych negocjacji, to plan Balcerowicza dostał „gabinetowe” błogosławieństwo Komisji Krajowej „Solidarności” i Lecha Wałęsy, a do skonsultowania go z pozostałą częścią świata pracy, w tym z opzz, nie doszło nigdy. Pominięto przy tym także rdzennie związkową część „Solidarności”. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że dialog społeczny był przez elitę reformującą kraj traktowany jako potencjalne utrudnienie. Celowo nie starano się powołać odpowiednich instytucji, które mogłyby do takiej rozmowy doprowadzić. Ta decyzja mocno wpłynęła na kształt transformacji ekonomicznej, którą uznano za zadanie technokratyczne, a nie społeczne.

Rzeczywistość w końcu i tak ojców polskich przemian dopadła. O ile pierwsze sygnały ostrzegawcze od zmęczonego społeczeństwa (klęska Tadeusza Mazowieckiego w pierwszej turze wyborów prezydenckich w 1990 roku) dało się jeszcze zignorować, o tyle najpóźniej wraz z falą strajków w 1992 roku stało się jasne, że jakiś kompromis ze światem pracy jest konieczny. Dialog społeczny faktycznie się więc w końcu pojawił. Nie sposób dziś odpowiedzieć na pytanie, co by było, gdyby solidarnościowcy poszli ścieżką dialogu już w 1990 roku. Jedni powiedzą, że wtedy planu Balcerowicza by nie było. I że to źle. Inni zakrzykną – szkoda, że tak się nie stało! Jedno wydaje się pewne – z powodu braku dialogu ze społeczeństwem i przez nadmierne poleganie ojców polskich przemian na nieformalnych gabinetowych ustaleniach doszło do tego, że solidny fundament rodzącego się podczas Okrągłego Stołu społeczeństwa obywatelskiego został zburzony. To nas zresztą odróżniało od większości krajów naszego regionu przechodzących transformację, w których (Czechy, Węgry) na początku przemian powołano do życia instytucje dialogu społecznego. Ale niestety nie u nas. U nas dialog społeczny to niestety dopiero rok 1993 i Kuroniowski „pakt o przedsiębiorstwie w transformacji”. A potem Komisja Trójstronna zaaranżowana na dobre dopiero po dojściu do władzy sld. Jakieś trzy, cztery lata za późno.

Pan Tadeusz

Zazwyczaj rola jednostek w historii bywa przeceniana. Powyżej próbowałem jednak pokazać, że akurat w wypadku polskich przemian indywidualności aktorów tego procesu miały swoją wagę. Warto w związku z tym nakreślić przynajmniej w zarysie ideowe sylwetki najważniejszych bohaterów tamtego czasu. To istotne z punktu widzenia naszej trzydziestolatki, która ma prawo wiedzieć więcej na temat swoich rodziców. Tym bardziej że – jak w każdej rodzinie – tak i tu pewnych pytań się od lat nie zadaje. Wielu ze wspomnianych tu bohaterów wciąż czeka na poważne biografie krytyczne.

Akurat na temat premiera Tadeusza Mazowieckiego mieliśmy po jego śmierci (umarł w 2013) kilka publikacji. Najpierw Andrzej Brzeziecki wydał Biografię naszego premiera. A potem Roman Graczyk opublikował Od uwikłania do autentyczności. Te książki dobrze oddają dwa główne nurty polskiej opinii publicznej. Biografia Brzezieckiego usatysfakcjonowała tych, którzy w Mazowieckim widzą mądrego i dalekowzrocznego założyciela iii rp. Postać pomnikową, którą jego dawny asystent trochę „uczłowieczył”, pisząc o rodzinie czy o zmaganiach z melancholijnym usposobieniem. Książka Graczyka jest dla tych, którym z iii rp nie po drodze. Tak jak zresztą samemu Graczykowi, który streszcza ewolucję swojego stosunku do popularnego „Żółwia” w bardzo zgrabnym autobiograficznym wstępie. Od szacunku z czasów „Więzi” i pierwszej „Solidarności”, poprzez identyfikację z „naszym premierem” w czasie wojny na górze, do stopniowego rozczarowania tym, jak łatwo Mazowiecki dał się sprowadzić do rolilistka figowego po. Zwłaszcza po 2005 roku, gdy partia Donalda Tuska ostentacyjnie porzuciła projekt iv rp. Dla Graczyka szczególnie istotna jest kwestia lustracji. Należy bowiem do tych publicystów, którzy uważają, że iii rp powinna była rozliczyć się z komunistyczną przeszłością. Takie stanowisko doprowadziło zresztą Graczyka do odejścia z „Gazety ­Wyborczej” w 2005 roku (pracował w niej od początku lat 90.).

Co jednak najbardziej znamienne, ani u Brzezieckiego, ani u Graczyka czytelnik nie znajdzie pytania o ekonomiczną naturę transformacji. I o to, czy przejścia od realnego socjalizmu do neoliberalnego kapitalizmu nie można było przeprowadzić lepiej, uczciwiej albo przynajmniej bardziej pragmatycznie. W jednym i w drugim wypadku transformacja gospodarcza rozumiana jest tu „po staremu”, to znaczy zgodnie z zasadą, że przecież nie było alternatywy. W nieznośnie grzecznej biografii Brzezieckiego to nie dziwi, bo tam nut polemicznych jest niewiele. Ale u Graczyka? Tego samego, który w pierwszych rozdziałach tej książki nie owija w bawełnę, pisząc o mało chlubnych epizodach biografii Tadeusza Mazowieckiego (jak przyłączenie się do stalinowskiej nagonki na biskupa Czesława Kaczmarka), a potem z taką subtelnością analizuje blaski i cienie relacji w trójkącie pzpr – koło poselskie Znak (Mazowiecki był jego członkiem) – prymas Wyszyński. Dlaczego nie prześwietla z tą samą rzetelnością sprawy dużo większego kalibru: politycznej odpowiedzialności premiera Mazowieckiego za plan Balcerowicza, który nie cechował się przecież ani jakimś przesadnym rozsądkiem ekonomicznym, ani nie został przeprowadzony przez parlament w pełnej zgodzie z prawidłami demokratycznego państwa. Rozumiem, że może gospodarka nie jest konikiem Graczyka, ale mógł przynajmniej podjąć próbę zmierzenia się z tematem, nie zadowalając się jedynie cytowaniem relacji Waldemara Kuczyńskiego (głównego doradcy Mazowieckiego) i Jerzego Koźmińskiego (prawej ręki Balcerowicza). Mógł choćby zapoznać się z krytyką formułowaną wobec Mazowieckiego przez ekonomistę Tadeusza Kowalika, człowieka, który wciągnął przyszłego premiera w „Solidarność” i zabrał ze sobą do strajkującej stoczni w 1980 roku. „Nie dziwiło mnie, że Mazowiecki broni dorobku swojego rządu. Dziwiło mnie, że traktuje pytania o błędy jako w gruncie rzeczy nieuprawnione” – napisał Roman Graczyk we wstępie do książki. A mnie dziwi, że autor tak przenikliwego zdania sam popełnił dokładnie ten błąd, pisząc polityczną biografię ojca założyciela wolnej Polski bez uwzględnienia pejzażu ekonomicznego.

Takiej biografii Mazowieckiego ciągle więc nie ma. Nie ma odpowiedzi na pytanie, jak ten chrześcijański personalista (czytelnik Maritaina i Mouniera), chadek typu Ludwiga Erharda, autor solidarnościowej trójsyntezy jako ruchu – jednocześnie niepodległościowego, chrześcijańskiego i socjalistycznego – mógł się stać patronem radykalnie niesolidarnej transformacji.

Mazowiecki był oczywiście premierem symbolicznym. Do dziś pamięć o jego rządzie jest więc trochę jak wspomnienie pierwszej licealnej miłości. Wszystko wtedy było nowe i ekscytujące. Niezapomniane exposé, zdobywanie przez opozycjonistów kolejnych przyczółków skostniałego aparatu państwowego, rodzące się demokratyczne życie parlamentarne, epickie spory medialne. Cała rzecz trwała na dodatek dość krótko, bo ledwie 16 miesięcy. Zbyt krótko, żeby spowszednieć. Do tego jeszcze ten klimat. Papierosy Mazowieckiego, dżins Kuronia, wielkie okulary młodego Balcerowicza, seksapil Niezabitowskiej. Do tego jeszcze osobiste przymioty popularnego „Żółwia”. Skromny, uczciwy, kulturalny. On nigdy nie wpadłby na pomysł, by zostać na emeryturze lobbystą dyktatora Kazachstanu – jak Aleksander Kwaśniewski.

Jednocześnie nie możemy zapominać o jednym. Tadeusz Mazowiecki był nie tylko symbolem, lecz przede wszystkim politykiem. I jak każdemu ważnemu politykowi należy mu się uczciwa oraz trzeźwa ocena jego dorobku. W interesującej nas kwestii polityki ekonomicznej dorobek Mazowieckiego nie wygląda najlepiej. A już na pewno nie tak wspaniale, jak chcieliby piewcy polskiej transformacji. Nie można zaprzeczyć, że w wyniku podjętych przez rząd Mazowieckiego posunięć ekonomicznych (czyli terapii szokowej) polska gospodarka przeżyła bezprecedensowe tąpnięcie. W latach 1990–1991 polski pkb skurczył się o 15 proc. Tylko w 1990 roku przeciętne płace spadły o 25 proc., emerytury i renty o 19, a dochody netto z rolnictwa (na jednego pracującego) o 63 proc. W 1989 roku poniżej minimum egzystencji żyło 16 proc. społeczeństwa. Cztery lata później około 40 proc. Nie chodzi tylko o liczby, lecz również o przyjętą wówczas filozofię transformacji. „Zapewniono nas, że koszty reform będą sprawiedliwie rozłożone na wszystkie grupy społeczne. Ale w praktyce rząd zupełnie nie liczył się z tym, że terapia szokowa przekroczyła granicę społecznej akceptacji” – pisała wówczas związana z „Solidarnością” ekonomistka Aurelia Polańska. Jeszcze dosadniej ujął to inny doradca dawnej opozycji Tadeusz Kowalik: „Jak to możliwe, że najbardziej masowy ruch pracowniczy dokonał przewrotu, z którego wyłonił się jeden z najbardziej niesprawiedliwych ustrojów społecznych, jakie zna historia powojennej Europy”.

Czy tamte wydarzenia obciążają polityczne konto Tadeusza Mazowieckiego? Chyba jednak tak. Gdy czyta się wspomnienia osób bliskich ówczesnemu premierowi (np. jego głównego doradcy ekonomicznego i przyjaciela Waldemara Kuczyńskiego), doskonale widać, że Mazowiecki oddał gospodarkę walkowerem. Podobnie jak wielu innych przedstawicieli wierchuszki „Solidarności” był prawym i odważnym państwowcem. Ale na ekonomii się nie znał. We wspomnieniach Kuczyńskiego widać, że Mazowiecki nie był naiwny. Instynktownie nie ufał zbyt prostym, jego zdaniem, receptom młodego neoliberalnego wilka z Harvardu Jeffreya Sachsa, któremu przypisuje się intelektualne autorstwo koncepcji terapii szokowej. Co nie zmienia faktu, że po wielu wahaniach to Mazowiecki dał tej polityce zielone światło. Od wrażliwego społecznie polityka związanego z katolicką lewicą można by jednak oczekiwać więcej.

Podobny zarzut może dotyczyć powołania na stanowisko wicepremiera Leszka Balcerowicza. Mazowiecki podobno liczył, że 42-letni ekonomista z sgh będzie jego Ludwigiem Erhardem. Tyle że Erhard to ojciec niemieckiej koncepcji społecznej gospodarki rynkowej, dla którego ekonomia to nie tylko strona podażowa, lecz także popytowa. Tymczasem Balcerowicz nigdy nie ukrywał, że elementu „społecznego” powinno być w gospodarce jak najmniej. Najlepiej wcale. On nie widzi też zupełnie popytowych sposobów na nakręcanie gospodarki. To przecież dokładnie odwrotna filozofia ekonomiczna. A Mazowieckiemu wszak nikt Balcerowicza nie wmusił. W wyborze dowódcy odcinka gospodarczego premier miał wolną rękę. Wybrał tak, jak wybrał. I to też jest jego polityczna odpowiedzialność.

„Kuroń Michnik” zamiast „Kuroń Modzelewski”

Podobno w latach 60. wielu zwykłych słuchaczy prl-owskiego radia sądziło, że „Kuroń Modzelewski” to imię i nazwisko jakiegoś tajemniczego buntownika. Faktycznie od czasów głośnego Listu do Partii z roku 1964 losy obu działaczy mocno się splotły. Stali się symbolami nowego zjawiska, z którym władza nie bardzo wiedziała, jak sobie poradzić. Nie byli takimi „wrogami” władzy ludowej, jak dawni akowcy, niepokorni katoliccy biskupi albo dawni ziemianie. Kuroń i Modzelewski sami siebie określali mianem marksistów. I w swojej krytyce zachodzili Partię z lewej. Pytali, gdzie jest obiecana demokracja pracownicza w zakładach. Dopominali się o wolność, za którą tak wielu socjalistów poszło na szubienicę cytadeli albo na katorgę.

Ale mniej więcej w latach 70. duet Kuroń Modzelewski pęka. I nie odrodzi się już nigdy. W autobiograficznej książce Zajeździmy kobyłę historii ten ostatni przyznaje, że po wyjściu na wolność po kolejnej odsiadce postanowił zmienić swoje życie. W jakimś sensie godząc się z „gulaszowym socjalizmem” epoki Gierka, Modzelewski wyjechał do Wrocławia i tam poświęcił się karierze historyka mediewisty. Kuroń zaś nie przestawał spiskować. U jego boku pojawił się młodszy o dekadę Adam Michnik – charyzmatyczny i opromieniony sławą „osobistego wroga Władysława Gomułki” w czasie studenckich wystąpień w marcu 1968 roku. Aż do połowy lat 90. duet „Kuroń Michnik” stanie się nowym synonimem polskiego opozycjonisty intelektualisty. Później uosobieniem nurtu „lewicowo-liberalnego” w łonie solidarnościowej opozycji.

Rola wydawcy solidarnościowej „Gazety Wyborczej”, która szybko stała się również ekonomicznym sukcesem i zaczynem giełdowej dziś spółki Agora, sprawiła, że Michnik do dziś jest jedną z najważniejszych osób publicznych w iii rp. W tej roli bywał już opisywany po wielokroć. Zazwyczaj bez koniecznego dystansu. Dlatego moim ulubionym portretem Michnika jest ten, który wyszedł spod pióra Michała Siermińskiego – badacza najmłodszej generacji kompletnie nieuwikłanego w towarzysko-polityczne sieci zależności i urazów wobec naczelnego „Wyborczej”. Jego wydana kilka lat temu książka Dekada przełomu uczciwie i wyczerpująco odpowiada na pytanie, dlaczego syn komunistycznego aparatczyka, jeszcze około 20. roku życia deklarujący się jako „marksista”, staje się w czasach transformacji najbardziej gorliwym zwolennikiem skrajnie antyspołecznej terapii szokowej. Z portretu nakreślonego przez Siermińskiego wyłania się obraz Michnika zbieżny z moją własną oceną tej postaci. To portret pesymistycznego intelektualisty, którego podstawowym odruchem jest strach. Strach przed krajem, w którym przyszło mu żyć, oraz przed jego mieszkańcami.

Z rekonstrukcji światopoglądu Michnika na podstawie jego licznych tekstów publicystycznych wyłania się następujący obraz: komuna była rodzajem lodowca, który zamroził obrzydliwe narodowe demony harcujące w okresie ii Rzeczpospolitej. Teraz jednak, gdy lodowiec zniknął, znów wypełzną na powierzchnię. Dlatego należy zrobić wszystko, aby ten proces powstrzymać. Problem polega jednak na tym, że wyznający taki światopogląd Michnik nie jest (i nie był) tylko pierwszym lepszym intelektualistą, lecz liderem najpoczytniejszego w swoich czasach medium. Michnik nad swoją gazetą (czy szerzej środowiskiem) górował do tego stopnia, że w jej ramach nigdy nie wykształciła się autentyczna intelektualna przeciwwaga dla jego dominacji. Ci zaś, którzy próbowali się postawić, szybko gazetę opuszczali. W ten sposób „Wyborcza” dość szybko przestała spełniać zadanie, do którego została powołana przed wyborami w 1989 roku. Miała być przecież (o czym w środowisku „gw” nie chcą dziś pamiętać) emanacją wielonurtowej „Solidarności” tamtych czasów. Miała być jej medialnym organem. Stała się – jak powiadają z przekąsem krytycy – „organem Michnika”. A wkrótce (po powołaniu spółki Agora i jej wejściu na giełdę) wręcz prywatnym przedsięwzięciem biznesowym. Uwłaszczeniem grupy ludzi na etosie całej „Solidarności”. Pisał o tym gorzko dekadę temu Ryszard Bugaj na łamach „Dziennika” w głośnym tekście Jak uwłaszczyli się ludzie „Wyborczej”.

Gdy więc nałożymy na siebie Michnika, pesymistycznego intelektualistę, Michnika, wpływowego gracza politycznego, i Michnika, medialnego barona, powstaje mieszanka wybuchowa. To powód, dla którego autor Kościoła lewicy dialogu do dziś rozpala takie emocje. Rzadziej pamiętamy o szkodach, jakie ta potrójna rola wyrządziła samemu Michnikowi. Z błyskotliwego, czarującego i nastawionego na dialog intelektualisty, którym zachwycali się wszyscy zarówno po stronie władzy, jak i opozycji, przeistoczył się Michnik w konserwatystę skupionego na obronie własnej wizji iii Rzeczpospolitej, zazdrośnie tropiącego wszelkie przejawy buntu wobec narracji o dziejowym sukcesie. Do tego dołączmy poparcie inwazji usa na Irak w 2003 roku, brak zrozumienia dla południowoamerykańskich ruchów lewicowych, paniczny strach przed populizmem czy wreszcie kompletny brak gotowości do podważenia neoliberalnego konsensusu waszyngtońskiego w światowej gospodarce. Te wszystkie wątki łączy właśnie strach przed zmianą, przekonanie, że to, co mamy, jest najlepsze, co możemy mieć, i nie ma co kombinować. To Michnik widziany z perspektywy mojego pokolenia.

Czym się różni Kuroń

Na tym tle Kuroń jawi się dziś jako postać dużo bardziej poczciwa. To głównie pamięć po jego roli ministra ds. polityki społecznej w rządzie Mazowieckiego i pomysłodawcy słynnej kuroniówki – darmowej zupy dla bezrobotnych. Paradoks polega na tym, że sposób myślenia Kuronia na temat polityki społecznej państwa z czasów, gdy był ministrem, po prostu przeraża. Autor mówi tam sporo o potrzebie ochrony najsłabszych. „Im więcej pomocy społecznej, tym mniej ludzkiej ­aktywności i tym gorsze społeczne efekty” – pisał w Mojej zupie.

Kuronia odróżnia od Michnika także cały szereg samokrytycznych wystąpień w ostatnich latach życia. „Nasz «skok w kapitalizm», tak jak go przeprowadzono, był pierwszym wielkim oszustwem. Zamknięcie się Balcerowicza w resortowej wieży z kości słoniowej spowodowało, że nie był w stanie reagować na zwrotne sygnały, które gospodarka wysłała swoim reformatorom” – mówił w 1997 roku Jackowi Żakowskiemu. Jeszcze później zaczął rewidować prezentowane w trakcie przełomu przekonanie, że marksistowska krytyka kapitalizmu jest anachroniczna. Ci, którzy znali Kuronia z tego okresu, twierdzą nawet, że ten „rachunek sumienia” bywał czasem wyciszany przez dawnych politycznych towarzyszy. Na zasadzie: „Jacek już jest zmęczony i schorowany”. Niestety, ten ostatni etap życia i krytyczny rozrachunek z transformacją nie wybrzmiewa również w biograficznych szkicach pisanych przez bliskie Kuroniowi osoby. Zarzut ten postawić można książce Jacek pióra Anny Bikont i Heleny Łuczywo. Autorki nie ukrywają wprawdzie, że Kuroń odchodził niepogodzony z rolą zachodniego kompradora instalującego nad Wisłą turboneoliberalizm. Co do zasady przekonują je jednak cytowane w biografii wyjaśnienia Michnika, że „Jacek był człowiekiem czynu i rewolucjonistą”, który po ­zwycięstwie nie potrafił znaleźć sobie miejsca w nowej rzeczywistości.

Na ich tle Modzelewski uczynił faktycznie najwięcej, by kurs transformacji zmienić. I to nie post factum. To z jego inicjatywy powstała w parlamencie kontraktowym tzw. Grupa Obrony Interesu Pracowniczego (goip). Była to próba stworzenia wśród solidarnościowych posłów nieformalnej opozycji wobec planu Balcerowicza. I to wcale niemała, bo licząca w szczytowym okresie 30 parlamentarzystów. Modzelewski wygłosił wówczas w Senacie ostre przemówienie krytykujące wiele elementów planu Balcerowicza, zwłaszcza projekt ustawy o opodatkowaniu wzrostu wynagrodzeń, wprowadzający popiwek, a więc drakońskie kary za podnoszenie płac. Popiwek nie tylko dławił popyt, ale co gorsza, w warunkach wysokiej inflacji wpychał w biedę tysiące ludzi zatrudnionych w firmach państwowych. Modzelewskiemu nie podobała się też ustawa o gospodarce finansowej przedsiębiorstw państwowych, która znosiła limit dywidendy w zysku przedsiębiorstw. Pogarszała ona położenie przedsiębiorstw państwowych, zachęcając wręcz, by doprowadzać je do stanu upadłości. To była ukryta furtka do ich pospiesznej prywatyzacji.

Oprócz Modzelewskiego, Ryszarda Bugaja i Aleksandra Małachowskiego trzon goip-u tworzyło wielu solidarnościowych tuzów, na przykład założyciel pps-u i kor-u Jan Józef Lipski oraz działacz „Solidarności” z Huty Warszawa Andrzej Miłkowski. W goip-ie znalazł się też Zbigniew Romaszewski, w iii Rzeczpospolitej związany z Ruchem Odbudowy Polski oraz Prawem i Sprawiedliwością. Pod deklaracją założycielską podpisali się również działaczka Unii Demokratycznej (a potem Unii Wolności i Partii Demokratycznej) Grażyna Staniszewska oraz Radosław Gawlik, jeden z najmłodszych posłów do sejmu kontraktowego i organizator pierwszych demonstracji przeciwko budowie elektrowni atomowej w Żarnowcu, następnie poseł Unii Wolności. Krytyczną postawę wobec planu Balcerowicza zajęło też kilkoro działaczy związanych potem ze środowiskiem Radia Maryja, między innymi późniejsza marszałek Senatu Alicja Grześkowiak.

Po fiasku tego przedsięwzięcia Modzelewski brał jeszcze udział w budowaniu już oficjalnej partii politycznej pod nazwą Solidarność Pracy – która wkrótce zmieniła nazwę na Unia Pracy i do 1997 roku odgrywała w polskiej polityce pewną rolę. Sam Modzelewski wycofał się na pozycje komentatora obserwującego życie publiczne z pewnego dystansu. Swojego negatywnego nastawiania do solidarnościowej polityki z lat 1989–1993 nigdy jednak nie ukrywał. Krytykował swojego przyjaciela Kuronia (wypowiedzi zazwyczaj łagodził w autoryzacji). Pytanie, co by było, gdyby „Kuroń Modzelewski” nie ustąpił miejsca „Kuroniowi Michnikowi” i to on został prawym ojcem trzydziestolatki, jest nęcące. Niestety, nigdy nie dowiemy się, jak to by było. Faktem jest, że Modzelewski do końca był solą w oku dla entuzjastów transformacji. Gdy odszedł (wiosną 2019), ruszyła machina wygładzająca jego spory ze środowiskiem „Gazety Wyborczej” i dawnej Unii Wolności. Dla tych, którzy znali go jako zawziętego krytyka iii rp, wizyta na zorganizowanym przez Fundację Batorego wieczorze pamięci po Karolu Modzelewskim była doświadczeniem traumatycznym. Słuchając kolejnych mówców, można było odnieść wrażenie, że w zasadzie kurs przyjęty po 1989 roku był spełnieniem marzeń słynnego historyka i opozycjonisty. On sam nie mógł już niestety zaprotestować.

Czyj Lech?

Postać robotniczego lidera „Solidarności” jest przy narodzinach trzydziestolatki dziwnie nieobecna. Niby wiemy, że bez niego nie byłoby iiirp i że to on pociągał za sznurki przy mianowaniu rządu Mazowieckiego. Później miał jeszcze pięć lat dość aktywnej prezydentury (1990–1995). A jednak pozostaje rozczarowaniem. Robi wiele, jeszcze więcej krzyczy, mówi i zapowiada. Ostatecznie jednak nie odgrywa roli podmiotu politycznego. Koniec końców wypełnia role i wpisuje się w narracje podsuflowane mu przez innych. Choć jest jednym z niewielu robotniczych przywódców, którzy pozostali w „Solidarności” po stanie wojennym, bardzo pilnuje, żeby „Solidarność” nie odrodziła się zbyt mocna, bo to uniemożliwi radykalną reformę.

W decydującym momencie ostatecznej artykulacji programu Balcerowicza nie tylko rezygnuje z negocjacji, lecz proponuje niemal całkowite oddanie władzy rządowi. W kampanii wyborczej w 1990 roku ma wiele słusznych intuicji. Wyczuwa zmęczenie zbyt forsownymi przemianami oraz bezbłędnie diagnozuje ludową wściekłość z powodu transformacyjnych przekrętów. Rzuca ciekawe koncepcje, jak głośne „Sto milionów dla każdego”, które mogło być ersatzem dochodu podstawowego w czasach balcerowiczowskiej smuty. Albo mówi o potrzebie „pogonienia aferzystów w skarpetkach”. Zbiera za to cięgi, wygrywa, po czym… pozostawia na stanowisku Leszka Balcerowicza.

Choć jeszcze przed wyborami kazał skompletować zespół doradców, w którego skład prócz polityków Najdera, Olszewskiego czy Macierewicza wchodzili też ekonomiści: Stefan Kurowski i Jan Winiecki. Na dodatek fotel szefa rządu powierza Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu reprezentującemu środowisko gdańskich liberałów, a więc akurat te kręgi w obozie solidarnościowym, do których ­przylgnęło Balzakowskie „pierwszy milion trzeba ukraść”.

Dlaczego tak się dzieje? Niewłaściwi doradcy? Brak zaplecza? Słabość charakteru? Strach? Jakieś inne powiązania i lojalności związane z uwikłaniem Wałęsy w kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa? Zwłaszcza w kontekście kwitów na lidera „S”, jakie przez lata trzymał w pogotowiu gen. Czesław Kiszczak. „Trzeba znać Wałęsę, żeby to zrozumieć. Jego drogi i decyzje często były właśnie takie… Wałęsowe. To była jego siła, ale i jego przekleństwo” – powiedział mi kiedyś jeden z jego byłych współpracowników. I może na tym trzeba ­poprzestać z braku pełniejszego portretu.

O Leszku, który lubił się bić

Najlepszym sposobem na lepsze poznanie ojca polskiej terapii szokowej jest… oddanie głosu jemu samemu. Każda ocena jest bowiem skażona emocjami. Warto w tym celu sięgnąć po wydany w 2014 roku wywiad rzekę Trzeba się bić spisany przez Martę Stremecką (lepszy niż nowszy wywiad, który Balcerowicz dał – wspólnie z Wałęsą – Katarzynie Kolędzie-Zaleskiej). Jest tam cały Leszek Balcerowicz. Apodyktyczny, nieskłonny do głębszej samorefleksji i okopany na pozycjach ­libertariańskiego radykalizmu.

Leszek Balcerowicz nie jest naiwny. Doskonale widzi, że z roku na rok jego dzieło coraz bardziej się pruje. Nie, nie chodzi o polityków, którzy porzucili „mityczne” reformy wolnorynkowe. Balcerowicz nie darzy demokratycznie wybranych polityków najmniejszym szacunkiem. I najchętniej by ich zastąpił delegowanymi technokratami (takimi, jak on sam). Problem polega na czymś dużo poważniejszym. W Polsce po 30 latach debata ekonomiczna zaczyna się pluralizować. Nie przypomina już czarno-białej bajeczki o dobrym rynku i złym państwie. „Liberalny” przestaje być synonimem rozwiązania „skutecznego” i „słusznego”. Czasem nie bez przyczyny kojarzy się wręcz odwrotnie. I Leszka Balcerowicza to martwi. A nawet irytuje. Tak to przynajmniej wygląda, jeśli obserwuje się jego ostatnie wystąpienia publiczne. Takie, jak ta książka. A trzeba dodać, że powstała jeszcze przed przejęciem przez pis władzy, co Balcerowicza na nowo zradykalizowało.

Od strony warsztatowej Trzeba się bić to pozycja bardzo dobra. Rozmówczyni Balcerowicza Marta Stremecka nie daje się swojemu bohaterowi zanadto wodzić za nos. Momentami próbuje go nawet przycisnąć. Szczególnie udanie, gdy idzie o koniunkturalną postawę młodego ekonomisty wobec reżimu (Balcerowicz był członkiem pzpr-u w latach 1969–1981) oraz jego początkowy dystans wobec opozycji. Stremecka próbuje też kontrować „Profesora” za błędy terapii szokowej. Robi to jednak w sposób dość sztampowy (pgr-y, protesty związkowe), więc nawykły do odpierania tego typu zarzutów Balcerowicz wychodzi z tego starcia obronną ręką. I już jest w swoim żywiole, roztaczając przed czytelnikiem swoje doskonale znane pejzaże. Wychodzi więc z tego kolejna odsłona wyświechtanej ballady o żelaznym „Profesorze” walczącym z podłymi i ­twardogłowymi grupami interesu.

W warstwie faktograficznej niczego nowego się tu nie dowiadujemy. Trzeba się bić jest interesująca z innego powodu. Na jej podstawie można przeanalizować kilka Balcerowiczowskich chwytów, za których pomocą „Profesor” lubi obezwładniać swoich adwersarzy, na przykład taki (w pierwszej chwili dość zaskakujący) skrajny manicheizm. Stosuje tu zasadę: moje pomysły są wyłącznie dobre, pomysły moich krytyków zawsze fatalne. To się u Balcerowicza płynnie przelewa na personalia. Gdy Stremecka pyta go o oponentów, Balcerowicz mówi: „Mam wrażenie, że powodował nimi jeden z dwóch motywów. Albo najczęściej kombinacja obydwu. Pierwszy to zwyczajna zawiść. Na zasadzie, dlaczego Balcerowicz stoi na czele zmian”. Drugi motyw to „wpływ etatystycznych doktryn”, ale one nie są, zdaniem Balcerowicza, nawet tematem do dyskusji, raczej wyrazem pewnego intelektualnego upośledzenia. I tak na przykład o Karolu Modzelewskim Balcerowicz mówi: „Tak to już jest, że ludzie inteligentni w jednej dziedzinie są bezrozumni w innej”. Innym razem postponuje dwóch laureatów Nagrody Banku Szwecji (potocznie zwanej ekonomicznym Noblem) Josepha Stiglitza i Paula Krugmana krótkim: „W odróżnieniu od nauk ścisłych Nobel z ekonomii nie jest żadną gwarancją ani wysokiej jakości intelektualnej, ani zwykłej rzetelności laureatów”. I tak jest za każdym razem. Krytyk Balcerowicza z definicji musi być ignorantem. A już na pewno spieranie się z nim to tylko strata czasu.

Inny chwyt to instrumentalne traktowanie nauki. Gdy Stremecka pyta o pgr-y, Balcerowicz się denerwuje. Domaga się danych statystycznych, które mają zaświadczyć, że na terenach popegeerowskich faktycznie doszło do społecznej katastrofy. Obserwacje rozmówczyni wyśmiewa jako nienaukowe. Jednocześnie sam nie kwapi się bynajmniej do podpierania swoich tez wymaganymi od innych badaniami empirycznymi. Nie robi tego, bo takich badań nie ma. A przynajmniej nie ma takich, które dawałyby potwierdzenie słuszności Balcerowiczowskiego radykalizmu w kwestii (powiedzmy) zwalczania „rozbuchanych” wydatków socjalnych czy palącej konieczności obniżania podatków.

Dla kogoś, kto nigdy nie spotkał się z Balcerowiczem twarzą w twarz, taki obraz może być zaskakujący. Bo od profesora, męża stanu i ważnego świadka historii oczekuje się jednak większej autorefleksji i umiejętności zejścia na poziom niuansu. A czasem powiedzenia „pomyliłem się”. Tymczasem Leszek Balcerowicz z Trzeba się bić to radykał niemający problemu z przekraczaniem granicy libertariańskiego populizmu, obsługującego wyświechtane mity, że podatki wysokie, politycy marni, a państwo marnotrawne.

A jeśli nie Balcerowicz…

Anegdota głosi, że Balcerowicza zawdzięczamy Stefanowi Kawalcowi. A właściwie kołu od jego malucha. Ale po kolei. Latem 1989 roku Leszek Balcerowicz szykuje się do wyjazdu na stypendium naukowe do Anglii. Nie chce zostawiać malucha pod blokiem na warszawskim Bródnie. Musi więc zawieźć go do rodziny pod Toruniem. Tymczasem w nocy ktoś mu kradnie koło. Balcerowicz obdzwania więc znajomych. Telefonuje do Stefana Kawalca, też ekonomisty – dużo bardziej od Balcerowicza zaangażowanego w „Solidarność”. Kawalec nie posiada się z radości. Tak się bowiem składa, że on też od paru dni szuka. Ale nie koła. Tylko… Leszka Balcerowicza. Kawalec ma plenipotencje od Waldemara Kuczyńskiego – czyli głównego doradcy Tadeusza Mazowieckiego. Chcą zaproponować Balcerowiczowi tekę ministra finansów. Nie mogli się do niego od paru dni dodzwonić i bali się, że już pojechał do Anglii. Zamiast na wyspy Balcerowicz jedzie więc do Mazowieckiego. I tak zaczyna się jego wielka polityczna kariera.

Nie jest tajemnicą, że Balcerowicz nie był pierwszym wyborem duetu Kuczyński-Mazowiecki. Kilku im jednak odmówiło. Odmówił prof. Witold Trzeciakowski, były doradca „Solidarności” i członek tzw. Prymasowskiej Rady Społecznej (1981–1984). Ponoć z powodu niezgody na plan Sachsa. Do gabinetu Mazowieckiego wszedł w końcu jako minister bez teki. Szybko został jednak przez rzutkiego Balcerowicza zmarginalizowany. Odmówili również profesorowie Cezary Józefiak i Janusz Beksiak. Gdy Polakom „wybuchła” wolność, zwłaszcza ten drugi był w polskiej debacie ekonomicznej dużo większym nazwiskiem niż młodszy o dwie dekady Balcerowicz. Już wtedy miał za sobą imponującą karierę naukową oraz publiczną. Beksiak był przez ćwierć wieku członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. A w latach 1977–1979 pełnił nawet funkcję doradcy ekonomicznego Edwarda Gierka. Tuż przed końcem „przerwanej dekady” Beksiak zrezygnował z radzenia pierwszemu sekretarzowi i wystąpił z partii. W 1980 roku był już w „Solidarności”, szybko stając się jednym z jej najważniejszych ekspertów ekonomicznych. Gdy „S” wróciła do gry po ciemnej nocy stanu wojennego, Beksiak stał bardzo blisko przewodniczącego związku Lecha Wałęsy. To były czasy, gdy postulaty ekonomiczne opozycji zaczynały w fundamentalny sposób odrywać się od socjalnego ducha 1980 roku i 21 postulatów stoczniowych. Ekonomiczni doradcy związku, tacy jak Ryszard Bugaj i Tadeusz Kowalik, powoli zostawali w mniejszości. Nadchodził czas ekonomicznych ultraliberałów, głoszących, że tylko radykalna i fundamentalna reforma rynkowa może wyrwać Polskę z politycznej i ekonomicznej zapaści epoki Jaruzelskiego. Beksiak był w tym gronie bardzo ważnym głosem. Po wyborach w 1989 roku przygotował nawet własny plan terapii szokowej, w rzeczywistości porównywalny do tego wdrażanego potem przez ekipę Leszka Balcerowicza. Po dymisji rządu Mazowieckiego Beksiak doradzał jeszcze „wałęsowskiemu” premierowi Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu. Ale wtedy to Balcerowicz był już większym nazwiskiem i faktycznym ojcem polskich przemian. Ciekawym próbki dalszej ewolucji ekonomistów takich jak Beksiak polecam choćby tekst Na liberałów i antyliberałów opublikowany w „Rzeczpospolitej” w 2003 roku (znalazł się w zbiorze tekstów Beksiaka O załamaniu i poprawie, wydanym kilka lat temu). To jakby podręcznikowy przykład wolnorynkowej ortodoksji, która dominowała wówczas w polskich elitach politycznych i opiniotwórczych. Tam nie ma miejsca na wątpliwości. Tam jest tylko dobro i zło. Albo liberalizm, albo etatyzm. Albo prawda, albo fałsz. Nie ma alternatywy.

Te argumenty i propagowany przez Beksiaka sposób rozumowania zapewne Państwa nie zaskoczą. Są jednak ciekawym zapisem stanu umysłu jednej z ważnych figur „Solidarności”, a jednocześnie wcale nie laika, tylko wytrawnego ekonomisty, który choć zna się na gospodarce, to daje się ponieść neoliberalnej fali. I odrzuca po drodze kolejne wątpliwości. Czytajmy, również ku przestrodze.

…to Kaczyński?

W środowiskach dzisiejszej prawicy panuje przekonanie, że to oni byli pierwszymi kontestatorami ładu iii rp. Nie do końca zgadza się to z prawdą.

„Musimy odrzucić nieszczęsne koncepcje szkodnika Balcerowicza” – mówi dziś Jarosław Kaczyński. Polityk jak to polityk. Mówić musi wiele. Obowiązkiem świadomych obywateli jest jednak przepuszczanie tych słów przez filtr krytycznego myślenia. A jest co analizować.

Zacznijmy od zarzutów chronologicznie najstarszych. Czy pamiętają Państwo, skąd na stanowisku wicepremiera i realizatora koncepcji terapii szokowej wziął się Leszek Balcerowicz? Jeśli nie, to przypomnę. Otóż po wyborach 4 czerwca 1989 doszło do pamiętnego odwrócenia sojuszy. Satelickie zsl i sd „zbuntowały się” przeciwko pzpr-owi i wsparły koncepcję premiera solidarnościowego. Premierem tym został Tadeusz Mazowiecki i to jego otoczenie sięgnęło po szykującego się do wyjazdu na zagraniczne stypendium Balcerowicza. W tych warunkach doszło do zasadniczej zmiany filozofii przemian ekonomicznych w Polsce. Zamiast wynegocjowanego przy Okrągłym Stole modelu ewolucyjnego, zdecydowano się na skok na główkę, którego twarzą stał się właśnie Balcerowicz.

A kto stał za koncepcją „odwrócenia sojuszy”? Otóż nie kto inny, jak… Jarosław Kaczyński, pełniący wtedy funkcję kluczowego generała Lecha Wałęsy, lidera „S”. Innymi słowy: to przyszły lider pis-u stworzył ramy do tego, by na politycznym firmamencie zajaśniała gwiazda mało znanego wówczas wolnorynkowego radykała Balcerowicza. Oczywiście, nie należy wyciągać stąd za daleko idących wniosków. Każdy z aktorów grał wtedy w zupełnie innym kostiumie i na podstawie innego scenariusza: było to jeszcze przed wojną na górze i przed dramatycznym zerwaniem Kaczyńskich z Wałęsą etc. Słychać jednak mocno fałszywą nutę, gdy Jarosław Kaczyński tak łatwo rozdziela polityczną odpowiedzialność za przeróżne patologie transformacji – o swojej w ich współtworzeniu odpowiedzialności bardzo łatwo zapominając.

Zarzut numer dwa jest już poważniejszy. W pierwszym tomie ciekawej (choć niestety pisanej na kolanach) biografii Lecha Kaczyńskiego (autorstwa m.in. Sławomira Cenckiewicza) czytamy, że pod koniec 1990 roku późniejszy prezydent rp dostał propozycję wejścia do gabinetu Jana Krzysztofa Bieleckiego w charakterze „antyBalcerowicza”. Zgodnie z formułowanym już wówczas (niestety tylko werbalnie) przekonaniem Lecha Wałęsy, że za autorem polskiej terapii szokowej powinien iść drugi wicepremier łagodzący jego niszczycielski wpływ na gospodarkę oraz społeczeństwo. Kaczyńscy (chyba można uznać, że nie była to decyzja samego Lecha) jednak odmówili. Podobno dlatego, że nie widzieli szans realizacji tego zadania. W polityce (zwłaszcza w momentach tak kluczowych jak polska transformacja) liczy się jednak nie tylko to, co się zrobiło. Rozliczone winny być również zaniechania oraz utracone możliwości wpłynięcia na rozwój wypadków. To ważne w kontekście dzisiejszej próby rozgrywania przez pis tamtej symboliki. Jeżeli Kaczyński mówi dziś, że będzie „odrzucał dziedzictwo szkodnika Balcerowicza”, to uzasadnione jest pytanie: dlaczego nie wykorzystał świetnej okazji, by działać, gdy mleko się rozlewało? Dlaczego, gdy nastał rząd Olszewskiego (w którym to rozdaniu Kaczyński był ważny, choć nie omnipotentny), nie sformułowano wyraźnej kontrstrategii wobec planu Balcerowicza? Czy aby nie było tak, że tworząca go prawica (w tym Kaczyński) interesowała się wówczas innymi sprawami (lustracja) i nie umiała budować trwałej większości osłaniającej ich plany? A resort finansów obsadziła najpierw przypadkowym, wyciągniętym wprost z uczelni Karolem Lutkowskim, a potem liberalnym Andrzejem Olechowskim? W tym miejscu trzeba przypomnieć, że pierwszą kontrbalcerowiczowską strategię ekonomiczną sformułował Grzegorz Kołodko z sld. Moim zdaniem nie była to propozycja wystarczająca (ani nawet szczególnie lewicowa). Ale na tle ekonomicznej pustki w dorobku ówczesnego obozu partii Kaczyńskiego okazała się dużo bardziej radykalna.

Trzeci zarzut to oczywiście lata 2005–2007. Tu już wątpliwości nie ma żadnych. Kaczyńscy po latach politycznej wegetacji dochodzą wreszcie do upragnionej władzy. Tylko że zamiast korygować kurs „szkodnika Balcerowicza”, oni go… wręcz wyprzedzają. To były wszak czasy importowanej z po Zyty Gilowskiej, realizującej najbardziej liberalny program gospodarczy od czasów Mieczysława Wilczka. Podatki dla najbogatszych zostają wówczas w Polsce obniżone. Znika trzecia stawka pit oraz podatek spadkowy. To pis zaczyna też szerzyć straszliwą ideologię „taniego państwa”, która (twórczo rozwinięta przez pierwszy rząd Tuska) zaowocuje wkrótce plagą outsourcingu i uśmieciowienia usług publicznych. To od tamtej pory sądy i administracja zaczną oszczędzać na pracownikach sprzątających oraz ochroniarzach. To w tym tkwią przyczyny, że w Polsce ludzie będą zarabiać po 4–5 złotych za godzinę. Oczywiście bez urlopu i ubezpieczenia. Za to premier Jarosław Kaczyński odpowiedzialności z siebie już nie zrzuci. To on dał bowiem w gospodarce całkowicie wolną rękę swojej pani wicepremier. Sam zaś zajął się obszarami, które go najbardziej w polityce interesują. A gospodarka do nich najwyraźniej nie należy.

Na tym tle najlepiej wygląda okres po 2015 roku. Od tamtej pory (jak na razie) pis faktycznie niweluje wiele niesprawiedliwości iii rp, choćby dzięki programowi 500 plus. To zasadniczo nam więc komplikuje jednoznaczną ocenę Kaczyńskiego, bo nawet jeśli wtedy był tam, gdzie reszta „liberalnego salonu”, to dziś jest gdzie indziej. A pozostali w wielu przypadkach niestety tkwią mentalnie tam, gdzie byli wtedy.

Czy była inna prawica?

Na koniec warto przytoczyć jeszcze jedną perspektywę – autorstwa Wojciecha Włodarczyka. Dziś jest to nazwisko znane pewnie tylko węższej publiczności. Znać go mogą historycy sztuki, bo jest prezesem ich ogólnopolskiego branżowego stowarzyszenia. Ewentualnie znawcy polskiego wina, ponieważ Włodarczyk zajmuje się uprawą winorośli w winnicy Pańska Góra. Na początku lat 90. był jednak potężnym politycznym graczem, szefem Urzędu Rady Ministrów w rządzie Jana Olszewskiego. I współtwórcą takich ugrupowań jak Ruch dla Rzeczypospolitej i Ruch Odbudowy Polski, które biły się na śmierć i życie (akurat one przegrały) o przywództwo na prawicy.

Gdy Włodarczyk wspomina początki swojego zaangażowania w działalność podziemną, wystrzega się jednak terminu „prawicowiec”. Czyni raczej rozróżnienie pomiędzy demokratami a niepodległościowcami. Pierwsi byli zwolennikami znalezienia formy złagodzenia opresyjności systemu komunistycznego, ale w ramach istniejącego układu sił geopolitycznych. Chodziło o jakąś formę tzw. finlandyzacji. Termin został wymyślony jako opis relacji Związku Radzieckiego i Finlandii w czasie zimnej wojny. Oznaczał ograniczenie swobody prowadzenia suwerennej polityki zagranicznej w zamian za nieinterweniowanie w politykę wewnętrzną. Jej czempionem był Urho Kekkonen, który jako premier lub prezydent rządził Finlandią od lat 50. do 80. Zwolennikiem takiej demokratyzacji był wtedy po stronie opozycji na przykład Jacek Kuroń. Pisał o tym w latach 70. na łamach drugoobiegowej „Kultury” czy „Aneksu”.

Drugi nurt to byli tzw. niepodległościowcy. Numerem jeden tego typu myślenia był Zdzisław Najder, założyciel Polskiego Porozumienia Niepodległościowego (ppn był niewielką, liczącą najwyżej kilkadziesiąt osób tajną organizacją polityczną działającą w latach 1975–1979 – red.) Po wyjeździe Najdera z Polski w stanie wojennym i zaocznym skazaniu go przez władze komunistyczne na karę śmierci na lidera tego środowiska wyrósł Czesław Bielecki. Niepodległościowcy na plan pierwszy wysuwali pełną suwerenność Polski, w tym wyjście z Układu Warszawskiego. To był warunek konieczny do mówienia o prawdziwej demokracji. Włodarczyk wspomina, że był wtedy po stronie niepodległościowców.

Później przyszło doświadczenie pierwszej „Solidarności” i stan wojenny, a wreszcie Okrągły Stół. Do pewnego stopnia tamten podział się wtedy odtworzył. Wielu niepodległościowców kontestowało Okrągły Stół, widząc w nim pomysł na dogadywanie się z władzą bez jakiegokolwiek demokratycznego mandatu. Chodziło głównie o faktycznie wolne wybory. Zarzutem była gwarancja miękkiego lądowania dla komunistów, choć w poprzednim rozdziale pokazujemy przecież, że zapewniliby sobie takie miękkie lądowanie i bez Okrągłego Stołu.

Włodarczyk dość dobrze zapamiętał moment, w którym pierwszy raz usłyszał, że jego sposób myślenia jest prawicowy. To było spotkanie w salonie Walendowskich (w mieszkaniu Anny i Tadeusza Waledowskich u zbiegu ulic Puławskiej i Rakowieckiej w Warszawie spotykali się od połowy lat 70. przedstawiciele inteligenckiego światka polskich opozycjonistów – red.). Była końcówka lat 80. Dyskutowali m.in. Adam Michnik i Czesław Bielecki. Chodziło o to, jak sobie wyobrażają wolną Polskę. To był już etap, gdy nie było mowy o finlandyzacji. Przyszły naczelny „Gazety Wyborczej” zgadzał się z dawnymi niepodległościowcami, że nowa Polska powinna być całkowicie suwerenna. Problem był inny. Dla Michnika nie ulegało wątpliwości, że w jego wolnej Polsce nie powinno być miejsca dla żadnej endecji. Włodarczyk wspomina, że to mu się nie mieściło w głowie. Jak można robić wolną Polskę, z góry wyznaczając, kto w niej będzie, a kto nie będzie?

To wówczas po raz pierwszy zadziałała zasada automatu: wszyscy, którzy nie grali z Michnikiem i jego otoczeniem w jednej drużynie, stawali się „prawicą”. Ta nazwa nie była więc efektem świadomego pozycjonowania, tylko została im nadana przez politycznego rywala. A oni nie mieli siły – a może i ochoty, żeby się temu przeciwstawić. Ten problem powrócił po pierwszych wolnych wyborach do parlamentu, które rozpisano w 1991 roku. Po nich premierem został Jan Olszewski, zaliczany przed rokiem 1989 do tego nurtu w łonie „Solidarności”, który jednoznacznie odwoływał się do lewicowości i socjalizmu. A jednak rząd Olszewskiego do dziś bywa nazywany… prawicowym. To efekt tego samego mechanizmu, który było widać w zarodku kilka lat wcześniej we wspomnianym salonie Walendowskich. Gabinet Olszewskiego został nazwany „prawicowym”, bo nie podobał się środowisku Unii Demokratycznej oraz ich medialnemu organowi, „Gazecie Wyborczej”. „Ideowo bylibyśmy pewnie bardziej chadeccy. Bliżsi optyce związków zawodowych: robotniczych i chłopskich” – mówi o swoim rządzie dzisiaj Włodarczyk. I dodaje, że Jarosława Kaczyńskiego wspomina jako gracza spełniającego się głównie w personalno-parlamentarnych układankach. Olszewski był, jego zdaniem, bardziej skupiony na tworzeniu szerszego obrazu, zadawaniu ważnych pytań o sedno ­niepodległościowego programu.

Rozwód rodziców trzydziestoletniej

Tamten rząd przeszedł do historii z powodu tzw. nocy teczek. To moment, w którym rodzi się kilka politycznych narracji mających do dziś fundamentalne znaczenie w polskiej polityce. Narracja pierwsza, na której buduje dzisiejsza prawica, brzmi tak: rząd Olszewskiego upadł, bo naruszył okrągłostołowe status quo, zgodnie z którym uwikłani we współpracę z prl-owskimi służbami politycy solidarnościowi (na czele z Lechem Wałęsą) pilnują, by komuniści utrzymali faktyczny wpływ na polskie państwo.

Na prawicową opowieść o spisku wymierzonym w rząd Olszewskiego krytycy odpowiadają porównaniem z samobójcą, który już wie, że jest śmiertelnie chory, i szarżuje na uzbrojonych policjantów w nadziei, że ci go zastrzelą. Podobnie miało być z rządem Olszewskiego. Wiedział, że upadnie. Nie chciał jednak odejść w sposób błahy i nieznaczący. Wysłał więc Antoniego Macierewicza z jego teczkami, żeby sprowokował wrogów do zadania śmiertelnego ciosu.

Najdalej idący krytycy rządu Olszewskiego budowali przez lata trzecią narrację, głoszącą, że noc teczek musiała zostać dokonana ­szybko, bo szykowano pucz.

Czwartą wartą uwagi opowieścią jest spór o władzę pomiędzy pierwszym rządem mającym mandat z wolnych wyborów do Sejmu a ekspansywnym prezydentem Wałęsą, który uważał, że jego mandat jest przecież nie mniej silny. Najważniejszym jego przejawem była oczywiście awantura o sposób wycofania z Polski wojsk radzieckich. Rząd stanął na stanowisku, że bazy ulegną całkowitej likwidacji. A Wałęsa, jadąc do Moskwy, ogłosił, że ma zgodę na przekształcanie tych baz w jakieś nie do końca określone podmioty gospodarcze. Wtedy gabinet Olszewskiego poprzez polskie placówki dyplomatyczne ogłosił, że wiążące jest jego stanowisko, na co Wałęsa zareagował po powrocie wnioskiem o odwołanie gabinetu. To był dobry moment, żeby określić, czy o takich sprawach powinien decydować rząd, czy też prezydent. To był ważny moment konstytucyjny. Jak się potem okazało, wygrała koncepcja Wałęsy, wspierana przez wiele sił, które wcześniej same krytykowały Wałęsę za lekceważenie ducha demokracji.

Upadek rządu Olszewskiego w sposób symboliczny kończy „Solidarność” rozumianą jako szeroki ruch polityczny. To jakby ostateczny rozwód rodziców dzisiejszej trzydziestoletniej. Od tamtej pory wszystko będzie inne. Nasza trzydziestoletnia to przeżyje. Nawet rozkwitnie. Od tamtej pory będzie już jednak inaczej.

Szkoda Leppera

Istnieje cały nurt narzekania, że wśród założycieliiii rp nie było prawdziwych lewicowców. Zgadzam się co do zasady z takim stawianiem sprawy. Napisałem nawet na ten temat książkę Lewicę racz nam zwrócić, Panie. Wśród wielu nieudanych lewicowych inicjatyw u progu żywota trzydziestolatki na szczególną uwagę zasługuje jedna. Nieoczywista. Wiąże się ona z postacią Andrzeja Leppera.

Pokutuje przekonanie, że Lepper był przywódcą chłopskim. Ale to tylko część prawdy. I to ta mniej ważna część. Tak naprawdę do byłego przywódcy Samoobrony dużo lepiej pasuje określenie „polityk ludowy”. A może nawet więcej: twórca najciekawszego i najbardziej perspektywicznego projektu politycznego, który pojawił się na polskiej lewicy po 1989 roku.

Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że Lepper pochodził ze wsi i był rolnikiem. W 1978 roku (w wieku 24 lat) został najmłodszym w Polsce dyrektorem pgr-u. A od 1980 roku prowadził własne 63-hektarowe gospodarstwo rolne na Pomorzu. To również prawda, że jego polityczna kariera zaczęła się od organizowania oddolnego ruchu oburzonych farmerów. Co ciekawe, nie byli to wcale chłopi małorolni, tylko odwrotnie. Siła lepperiad brała się stąd, że przynajmniej na początku wyrastały one z autentycznego instynktu samoobrony wśród najbardziej przedsiębiorczej części polskich producentów rolnych. Nie można zapominać, że na początku lat 90. pod wodą znaleźli się przecież ci rolnicy, którzy kilka lat wcześniej poważnie potraktowali hasło „bierzcie sprawy w swoje ręce” i za pomocą kredytów próbowali modernizować swoje gospodarstwa oraz intensyfikować produkcję. Inflacja wywołana decyzją o uwolnieniu cen przez rząd Rakowskiego sprawiła jednak, że galopująco zaczęły rosnąć raty ich kredytów (do kogo to nie przemawia, niech sobie wyobrazi, że nagle kurs franka szwajcarskiego skacze z 4 do 15 złotych!). Z kolei zdławienie popytu przez terapię szokową Balcerowicza w połączeniu z otwarciem polskiego rynku na import tanich produktów znacznie obniżyło rolnicze dochody. W efekcie przedsiębiorcze chłopstwo (Jadwiga Staniszkis nazwała je nawet „niedokończoną klasą średnią”) znalazło się w ­śmiertelnej pułapce kredytowej.

W zasadzie chłopi pokroju Leppera postąpili tak, jak aktywni obywatele postępować powinni. Zamiast pogrążyć się marazmie, zaczęli działać. Media sarkały na ich radykalne metody. Ale czy mogli inaczej? Gdy niezadowolona jest inteligencja, działa poprzez medialny nacisk na rządzących. Kiedy źle jest klasie robotniczej, to (przynajmniej w teorii) ma ona narzędzie samoobrony w postaci strajku. A co mają chłopi? Im pozostają akcje bezpośrednie. Blokady dróg, wysypywanie zboża, blokowanie przejmowania zadłużonych gospodarstw przez wierzycieli. Lepper wyrobił sobie markę właśnie podczas takich akcji. System odpowiadał wyrokami sądowymi. Była to walka klas w praktyce polskich lat 90.

W iii rp były dwie fale chłopskiego niezadowolenia. Pierwsza w roku 1990, gdy tylko w lipcu odbyło się prawie tysiąc blokad drogowych, w tym najsłynniejsza blokada krajowej siódemki pod Mławą, rozbita przez oddziały policji wysłane tam przez solidarnościowy rząd Tadeusza Mazowieckiego. Druga fala nadeszła dekadę później. W sierpniu 1999 roku doszło do słynnej bitwy pod Bartoszycami, położonym na Mazurach miasteczku, które w czasach prl-u urosło do rangi lokalnego ośrodka przemysłowego. W wyniku walk kilkuset policjantów i demonstrantów trafiło do szpitala. To w takich miejscach najmocniej czuło się społeczne skutki balcerowiczowskiej transformacji. Pod ­koniec lat 90. bezrobocie sięgnęło tam 30 proc.

Bartoszyce były symbolem, że Lepper nie jest już tylko „chłopskim watażką w cuchnącym gnojem gumowcach”, jak malowały go wielkomiejskie media. W rzeczywistości przywódca Samoobrony stawał się głosem przegranych polskiej transformacji. Wyrażał potrzebę, której nie potrafili zaspokoić przywódcy partii establishmentowych: od postsolidarności do postkomuny. Mówił to, co pis przed wyborami 2015, tyle że dwie dekady wcześniej. Śmiano się z niego, gdy powtarzał w każdym przemówieniu: „Balcerowicz musi odejść”. Nikomu nie przyszło do głowy, że w miejsce „Balcerowicz” wystarczy podstawić „neoliberalizm”, a dostaniemy przesłanie ­bliskie ogromnej części ­polskiego społeczeństwa.

To był dla Leppera gwiezdny czas. W 2001 roku jego partia dostała 10,2 proc. głosów i stała się trzecią siłą polskiego Sejmu (dla porównania warto przypomnieć, że pis miał wtedy 9 proc.). Cztery lata później wynik został jeszcze poprawiony (11,4 proc.). W przeprowadzonych równolegle wyborach prezydenckich na Leppera głosowało 15 proc. Polaków. W tym ostatnim okresie – gdy trwała już agonia sld – Samoobrona była największą siłą polityczną na polskiej lewicy. Lepper to wyczuwał. „Stawiam sobie za cel tak przekonać elektorat lewicy, by zrozumiał, że jedyną lewicową, prospołeczną i patriotyczną partią jest obecnie Samoobrona” – mówił w 2004 roku.

Historyk Jarosław Tomasiewicz, rekonstruując ideologię ówczesnej Samoobrony, zwraca uwagę, że pod wieloma względami przypominała ona… dzisiejszy pis, tyle że bez ostrego prawicowego posmaku, który jest częścią politycznej tożsamości partii ­Kaczyńskiego. Wyliczmy (za Tomasiewiczem) kilka punktów.

Pierwsza jest ostra krytyka neoliberalnego kierunku transformacji ze szczególnym uwzględnieniem rabunkowego charakteru przekształceń własnościowych. Lepper zwracał uwagę – ileż wcześniej przed „postkolonialnymi” modami lewicy! – na kompradorski charakter wprowadzanego w Polsce modelu kapitalizmu. A beneficjentem transformacji był, jego zdaniem, w pierwszym rzędzie wielki kapitał ponadnarodowy.

Drugi punkt to odrzucenie dominującego wówczas w Polsce euroentuzjazmu i przekonanie o wartości suwerenności narodowej, ale nie rozumianej w kategoriach wydumanego prestiżu, tylko jako gwaranta niezależności państwa wobec ponadnarodowych ­organizacji, instytucji czy korporacji.

Punkt trzeci dotyczy udziału państwa w gospodarce. Samoobrona szła tu nawet dalej niż dzisiejszy pis. Głosiła wprost, że w zdrowym społeczeństwie powinna istnieć obok siebie własność państwowa (przemysł surowcowy i wydobywczy, energetyczny, zbrojeniowy, infrastruktura komunikacyjna oraz bankowość i ubezpieczenia), pracownicza (przekształcanie przedsiębiorstw państwowych w spółki pracownicze), spółdzielcza (m.in. nowe formy kooperatyw na wsi) i prywatna (głównie małe i średnie rodzime przedsiębiorstwa, które postulowano chronić przed ekspansją wielkiego kapitału zagranicznego).

Po czwarte, Samoobrona – też dużo mocniej niż pis – proponowała zwiększenie obciążeń podatkowych dla osób najwięcej zarabiających przy jednoczesnym zwolnieniu z podatków najuboższych, obniżenie podatków pośrednich oraz wprowadzenie podatku obrotowego. Narodowy Bank Polski miałby ponosić odpowiedzialność za rozwój gospodarczy oraz poziom zatrudnienia i z tych zadań miał być ­rozliczany przez parlament.

Największa różnica z pis-em to kwestie światopoglądowe. Pewnie dlatego, że dla Leppera odgrywały one raczej drugorzędną rolę, w duchu zdroworozsądkowego stanowiska i umiarkowanego konserwatyzmu. „Na pewno Samoobrona nie była obyczajową awangardą, ale zauważyć można, że poglądy Leppera ewoluowały wraz ze zmianami opinii publicznej” – pisze Tomasiewicz. Wylicza, że w kwestii przerywania ciąży Lepper stoi na stanowisku „kompromisu aborcyjnego” z 1993 roku, zwracając zarazem uwagę na społeczne przyczyny zabiegów aborcyjnych. W 2005 roku poparł zakaz stosowania kar fizycznych wobec nieletnich. A pod koniec życia skłaniał się ku ­depenalizacji „lekkich” narkotyków.

Projekt Samoobrony zakończył się jej spektakularnym upadkiem w latach 2006–2007. Powodów było wiele. Najważniejsze to postępujące odrywanie się od politycznej bazy i godzenie się dawnego buntownika z establishmentem (w słynnym wywiadzie z 2005 roku Lepper mówił, że czas, by partia wyszła naprzeciw potrzebom biznesu). Do tego doszła seria skandali seksualnych (oskarżenie o molestowanie) z udziałem najważniejszych osób w partii.

Mimo wszystko jednak redukowanie Samoobrony wyłącznie do rubasznego pytania: „czy można zgwałcić prostytutkę”, wydaje się za proste. I przypomina szukanie uzasadnień z góry podjętej decyzji, bo odrzucać Leppera jako chama niegodnego polskiego Sejmu. W rzeczywistości jednak zmarły osiem lat temu rolnik spod Słupska pozostaje wyzwaniem, zwłaszcza dla współczesnej polskiej lewicy, która na razie nie potrafi się nawet zbliżyć do poziomów popularności Leppera. Człowieka, który gdy pojawił się w Sejmie po raz pierwszy, dostał podobno rzęsiste oklaski od pracujących tam… sprzątaczek. Pokażcie mi dziś na lewicy kogoś, kto mógłby liczyć na takie przyjęcie.

Kalendarium życia TRZYDZIESTOLETNIEJ.Część pierwsza: od 4  czerwca do nocy teczek

4 czerwca 1989 – Wybory do sejmu kontraktowego i sukces solidarnościowej opozycji. Potem do gry wchodzą Adam Michnik z Jarosławem Kaczyńskim, wtedy grający chwilowo do jednej bramki. Ten pierwszy pisze w „Gazecie Wyborczej” o „waszym prezydencie i naszym premierze”. Ten drugi drogą zakulisowych negocjacji wykuwa koalicję „Solidarności” ze Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym i Stronnictwem Demokratycznym. Po raz pierwszy od lat 40. niekomunistyczna opozycja bierze udział w realnej władzy w Polsce. Nie bardzo jest na to gotowa, ale bierze.

kwiecień–wrzesień 1989 – harvardzki ekonomista Jeffrey Sachs siedem razy przyjeżdża do Polski. Przyjazdy finansuje spekulant George Soros mający ambicje odgrywania roli ojca chrzestnego przemian politycznych w bloku wschodnim. Jeśli wierzyć wspomnieniom solidarnościowej wierchuszki, Sachs nie miał większych kłopotów, by przekonać do swojej koncepcji „terapii szokowej” tuzów „S” Jacka Kuronia, Adama Michnika i Bronisława Geremka.

1 sierpnia 1989 – epizod, który zazwyczaj umyka piewcom transformacji. Choć rząd Mieczysława Rakowskiego (pzpr) nie ma już w zasadzie politycznego mandatu do podejmowania ważniejszych decyzji, decyduje się na radykalny krok: uwolnienie cen żywności. W wyniku tego posunięcia znacząco przyspiesza inflacja. Krytycy powiadają, że „socjalizm bohatersko gasił pożary, które sam wywoływał”, tyle że tu mamy do czynienia z podobną sytuacją. Rząd Rakowskiego rozpoczął de facto terapię szokową. A następcy ją kontynuowali, twierdząc, że tylko jeszcze więcej tego samego może uratować sytuację.

12 września 1989 – zaprzysiężenie rządu i Tadeusza Mazowieckiego na premiera. Tekę wicepremiera i ministra finansów otrzymuje Leszek Balcerowicz. „Cyborg zagubiony w świecie zwykłych ludzi” – jak nazwie go publicysta Robert Krasowski.

27–28 grudnia 1989 – ekipa Balcerowicza przeprowadza przez Sejm pakiet 10 ustaw wywracających ład gospodarczy w Polsce do góry nogami. Tempo jest szalone, a w tym szaleństwie jest metoda. Parlamentarzysta „Solidarności” Aleksander Małachowski powie potem: „byliśmy jak barany prowadzone na rzeź. Większość z nas nie miała pojęcia, nad czym głosujemy”. Kilka lat później guru alterglobalistów Naomi Klein przypomni, że na podobnej zasadzie „doktryna szoku” została wprowadzana wcześniej w wielu krajach Ameryki Łacińskiej przechodzących ­neoliberalną kurację.

czerwiec 1990 – pierwsza fala protestów społecznych przeciwko terapii szokowej Leszka Balcerowicza. Rolnicze związki blokują drogę krajową nr 7 pod Mławą. Dochodzi również do okupacji gmachu Ministerstwa Rolnictwa. Rząd Mazowieckiego decyduje się na siłowe rozwiązanie kryzysu. Podobno najbardziej prą do tego solidarnościowi opozycjoniści, choć jeszcze niedawno to na nich wysyłano milicję. Tylko wicepremier rządu Czesław Janicki z zsl w geście protestu podaje się do dymisji.

lipiec 1990 – z inicjatywy rządu Mazowieckiego zostaje uchwalona ustawa prywatyzacyjna. W zasadzie sankcjonuje ona prowadzone od 1988 procesy tzw. uwłaszczania nomenklatury. Ustawa otwiera również drzwi do sprzedaży majątku narodowego inwestorom zagranicznym. Kapitał zachodni wykorzysta furtkę, wybierając z ciasta polskiej gospodarki ­najlepsze rodzynki: handel detaliczny, bankowość, ubezpieczenia.

25 listopada 1990 – w pierwszej turze wyborów prezydenckich zwyciężają Lech Wałęsa i Stanisław Tymiński. Premier Tadeusz Mazowiecki jest na trzeciej pozycji. Dla jego środowiska politycznego to szok. Trzy dni później sympatyzujący z obozem premiera popularny kapelan pierwszej „Solidarności” ks. Józef Tischner wygłasza w telewizji głośny felieton na temat Homo sovieticusa.

9 grudnia 1990 – Wałęsa z łatwością pokonuje Tymińskiego w drugiej turze wyborów. Legendarny szef „Solidarności” zostaje prezydentem rp. Dzień triumfu zwolenników tzw. przyspieszenia w obozie „Solidarności”. Tym bardziej że już po pierwszej turze wyborów prezydenckich do dymisji podaje się premier Mazowiecki, krytykowany przez otoczenie Wałęsy za nadmierne kunktatorstwo i niechęć do zerwania ze spuścizną prl-u.

styczeń 1991 – powstaje rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego związanego ze środowiskiem tzw. gdańskich liberałów. Leszek Balcerowicz utrzymuje stanowisko wicepremiera i ministra finansów. Dla tych, którzy spodziewali się, że Wałęsa skoryguje logikę terapii szokowej, to pierwszy sygnał ostrzegawczy, choć wiara w „przyspieszenie” nadal trwa.

czerwiec 1991 – nowa ustawa o związkach zawodowych, znacząco utrudniająca organizowanie się świata pracy i obronę jego interesów w kapitalistycznej rzeczywistości. Ironia polega na tym, że uchwalają ją politycy „Solidarności”, którzy jeszcze kilka lat wcześniej korzystali