Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Thulecampie rośnie kolejne pokolenie mieszkańców baraków. Baddi wrócił zza oceanu w aureoli chwały, Danni ma swoje miejsce w wielkiej szafie. W Starym Domu pojawiają się oznaki dobrobytu: radio, auto, telewizor, wycieczki. Mimo dobrej passy cierpienie pozostaje nieodłącznym elementem dzielnicy baraków, a szczęśliwe zakończenia omijają ten zakątek świata.
Drugi tom trylogii dociera w jeszcze głębsze rejony mroku niż Wyspa diabła.
Einar Kárason
Urodził się 24 listopada 1955 w Reykjaviku. Jeden z najpopularniejszych islandzkich autorów i scenarzystów swojego pokolenia. Laureat wielu nagród literackich, członek Stowarzyszenia Pisarzy Islandzkich. Autor kilkudziesięciu powieści, nowel i wierszy. Pierwszą powieść Þetta eru asnar Guðjón wydał w 1981 r. Dwa lata później ukazał się pierwszy tom trylogii Wyspa diabła, która przyniosła mu popularność i doczekała się adaptacji filmowej i teatralnej oraz licznych przekładów. W 1993 roku wydał pierwszą książkę dla dzieci. Mieszka w Reykjaviku. Jest żonaty, ma cztery córki.
Jacek Godek
Aktor, tłumacz, dziennikarz. Przekłady z islandzkiego na polski zaczął w wieku 15 lat od wierszy Jónasa Hallgríssona. Występował na scenach Gdańska, Białegostoku i Reykjaviku. Dotychczas przetłumaczył około 50 islandzkich powieści, tomów poezji i sztuk teatralnych takich twórców jak Hallgrímur Helgason, Sjón, Arnaldur Indriðason, Steinar Bragi, Sigríður Hagalín, Lilja Sigurðardóttir, Jón Kalman, Elísabet Jöklusdóttir i Sigurbjörg Þrastardóttir czy Linda Vilhjálmsdóttir (nagroda Europejski Poeta Wolności 2018). Prowadzi stronę e-sagi.pl, gdzie popularyzuje islandzką klasykę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To były złote lata w historii rodziny…
Lecz ta wyspa nie była oazą szczęśliwości, bo szczęście mieszkało w innej części świata, po zachodniej stronie wielkiego oceanu, który najczęściej pozostawał zimny, złowrogi i wzburzony, a jego wody z łoskotem rozbijały się o brzegi, tak iż w głębi wyspy, przyłożywszy ucho do ziemi, nie widząc zwałów wody, można było usłyszeć ryk fal.
Jednakże rodzina wróżki ze Starego Domu miała swój udział w szczęściu, a to dlatego, że córka wróżki, Gogo, będąca mamą bądź babcią pozostałych mieszkańców domu, wyrosła na gospodynię, panią na włościach na zachodniej półkuli i wszystko, co od niej pochodziło, niosło z sobą blask owego słońca rozświetlającego jej życie. Na przykład bracia, oni także wyjeżdżali na zachód, a starszy z nich, Baddi, wrócił tak odmieniony, wspaniały i piękny, że nikt by się nie zdziwił nawet gdyby wyrosły mu skrzydła z ramion. Tamten brat także wyjechał na zachód, milczący i obojętny. Wrócił jeszcze bardziej obojętny, za to tak wyrośnięty, że przypominał dzieciom dobre trolle z baśni; cicho i smętnie poruszał się po domu, pomimo całego postępu w Ameryce, a ludzie dopiero później mieli zrozumieć, że wszystko to, co leżało na ziemi, było mu tak obce i odległe…
Jeśli świeciło słońce, mieszkańcy domu czasem wynosili taborety przed drzwi wejściowe, lecz w tym kraju trzeba było również przeżyć długie, czarne dni zimowe. Najmłodsze dzieci, dzieci Dolli, zawsze znajdowały sobie jakieś zajęcie. Siedziały całymi popołudniami i grały w oczko na drobniaki, którymi brat mamy, Baddi, zawsze chętnie je obdarowywał; czasem wieczorami potajemnie wywoływały duchy, bacząc jednak, by babcia nie zauważyła, bo wróżka nie lubiła, kiedy błogosławione niewiniątka zajmowały się nieczystymi sprawkami.
– Z tego to ino się bierze przeklęstwo i tułaczka! – powiadała, ona, która tak była zdolna i uparta, że mogła używać słów, jak tylko jej jednej się widziało. Wieczorami dzieci Dolli lubiły zakraść się do szafy milczącego wujka. I jeśli Daniel był w nastroju, snuł opowieści o dzieciach, które przeżywały niezliczone przygody, a które takie same miały imiona jak te, co siedziały na podłodze i słuchały z rozdziawionymi ustami; w opowieściach tych Gislina i Asmundur biegali szybciej niż inne dzieci na świecie. Ich mały braciszek Bobo był kulawy i miał drewnianą nogę, więc nigdy nie wspominało się o tym, że biega; zresztą nie było takiej potrzeby, Bobo umiał latać, gdy tylko zaistniała taka potrzeba. Dzieci z tych opowieści Daniela przeżywały niebezpieczne przygody; raz wpadły do swojej małej chatki w lesie i zatrzasnęły wszystkie drzwi i okna, bo gonił ich wielki, zły wilk. Lecz zatrzaśnięte drzwi nie stanowiły dla wilka żadnej przeszkody. Nabrał powietrza w płuca i dmuchnął na chatkę z taką siłą, że się rozpadła, obnażając przerażoną dzieciarnię. Niewiele brakowało, a historia skończyłaby się tragicznie. Po wysłuchaniu takich to opowieści dzieci kładły się do snu z gęsią skórką wywołaną podnieceniem, z głowami pełnymi dmuchających wilków i rozpadających się chatek. Ale tu, w Starym Domu, nie miały się czego bać i słodko zasypiały; tego dużego solidnego domu żaden podmuch by nie wywrócił, mimo iż okoliczne baraki często sypały się podczas wichury. Stary Dom był niezwyciężoną twierdzą w samym centrum dzielnicy. Górował nad barakami niczym stwórca, tchnący życie w muchy domowe, krótkotrwałe i błahe. Zupełnie jakby wieczność porównać z chwilką. Nigdy nie pomalowano tynku na zewnętrznej ścianie. Szary był po prostu, szary jak pogoda i jak ten kraj, jak skały pustkowia. I właśnie w niewzruszonym zaciszu tego domu dzieci mogły spokojnie spać, mimo wieczornych opowieści wujka w szafie; opowieści, które o wiele większe wrażenie wywierały na nich niż przygodowe książki dla dzieci, w tym domu równie rzadko spotykane jak inne książki.
Ale przecież w domu były książki, zawsze jakieś tam trafiały, choć później nie rzucały się w oczy. Może nie wypadało ich zauważać? Jeśli chodzi o lektury, należało zachować ostrożność; być może przy otwartej kurtynie, w dziennym świetle, traciły swą naturę i moc. Psalmy wielkiego poety leżały zagrzebane pod poduszką wróżki, pisma trolla na temat lotnictwa i wiedzy tajemnej ukryte były w ciemnych zakamarkach szafy. A była jeszcze Dolli; kiedy jej dzieci wywoływały duchy lub słuchały opowieści wujka, ulegała czasem potrzebie czytania, zaniedbując się przez to; w tamtym tygodniu była może podniecona, ukryta w skorupie rozsądku wiedziała, że najważniejsze to wyznaczyć sobie te kilka rzeczy, które na tym świecie coś ważą, a potem tylko walczyć o nie zębami jak jej babcia wróżka. Wtedy była Dolli chłodna i zdecydowana, mówiła z przekonaniem, ochoczo i na wyprzódki nożem stołowym czyściła szpary między deskami podłogowymi. W końcu jednak przychodziło natchnienie i sączyło jej w uszko słodko-bolesną tęsknotę za niczym; może jedynie za życiem, jakie wiodła jej mama Gogo. Wtedy Dolli wyobrażała sobie, że za kilka lat stanie z miotłą w ręku, w chustce na głowie, z żylakami na nogach, widziała się jako starą, zniszczoną kobietę, którą czeka tylko jedna rzecz w życiu, śmierć mianowicie. I nie będzie jej dane zaznać tego piękna, jakie króluje w umajonym liśćmi pałacowym ogrodzie przy lampce złocistego wina, nie zatańczy z objęć w objęcia, nie będzie kochana i podziwiana; wtedy właśnie wpadała w depresję, którą Lina nazywała mizerią, a tę depresję jedynie książki mogły uczynić znośną: opowieści o najpiękniejszych kwiatach, które obumierają w cieniu, o skazanych na taki los nasionach… Książki, które nigdy nie rzucały się w oczy, poza tymi właśnie chwilami, kiedy to wyrastały nagle z szaf i szuflad stolików nocnych i odkładały się na stosach i kupach; wielkie i małe, o smutkach i tęsknotach unoszących się nad oceanami, nie mając szacunku dla granic ni klas, a niektóre z nich tak gorzkie, że kilka zaledwie linijek powalało człowieka niczym elektrowstrząsy; pięć linijek i oczy przestawały widzieć cokolwiek poza kolorową tęczą i to bez względu na to, że czyta się te linijki po raz setny, jak na przykład w książce o Victorii i synu młynarza, i miłości, która jest jak goryczka, zamyka się, gdy się na nią oddycha, a umiera, gdy się jej dotknie… I miłość dała początek świata, i jest świata panią; lecz wszystkie jej drogi pełne są kwiatów i krwi…
Jeśli życie jest cierpieniem, to na tej wyspie jest życie…
Przyjedź do stolicy i poczuj, że nawet pustka może być zawiesista i dusząca, spójrz na twarze ludzi w nabiałowym; nachalny zapach wełny, gdy deszcz paruje z ciuchów, podejrzliwość, ale na dnie rozbieganych oczu czai się prawość. Choćbym miał wszystkie sklepy z torbami świata, tej siatki nikomu nie wolno dotykać. Ściany płaczą. Ptaki wędrowne wzdychają w zdradzieckim zaciszu przy sęku pod okapem albo krzyczą wściekłe, że się w tym miejscu znalazły. Lecz szare kompleksy, które drążą dusze, nie żerują na wietrze; za to żeruje na nim nadzieja na jasne dni, które nadejdą wraz ze słońcem, niczym światło w jaskini. Mieszkańcy jaskini ślepną i wpadają w szał. Jasne dni nastają niczym doroczny bal w firmie, w której cicha zawziętość i rygor pączkują w dni powszednie: w końcu jednak zaczynają się tańce, wesołość zbyt szalona, by była prawdziwa; na każdym promyku wisi kac z popękanymi żyłkami; samobójstwo, bójki, rozwody, rozstania przyjaciół i nawet oddziały dziecięce w psychiatryku się przepełniają. Bo może to miasto przypomina gabinet strachu w Tivoli, który gdy zjawia się zmęczona doświadczeniem sprzątaczka i zapala światła, jawi się bardzo prostym i prymitywnym… Tu jest wszystko, co mam do zaoferowania, powiada miasto niczym handlarz rozkładający swoje szklane paciorki na zniszczonym kocu pod ścianą domu. Tu mienią się w słońcu wszystkie wspaniałości, które według was kryje mgła. A może po prostu to dobrze, że znów gromadzą się chmury wzdęte szarością i kładą się cieniem na dachach, czasem tak nisko, że wciskają się między domy i wszystko jest mokre, wilgotne od rosy, która karmi sen o jasnych, kwiecistych dniach, rozbrzmiewających ptasim śpiewem; ożywia te nadzieje, które ogłuszył ostatni bal słońca.
Jeśli chcesz poznać mrok, przyjedź na tę wyspę, gdy zapadnie szara jak piekło zima biegunowa i zamrozi to, co jeszcze nie zwiędło podczas jesiennych przymrozków. Poznasz mrok tak gęsty, że sprawia wrażenie zatrutego, a przynajmniej duszącego. Tak ciemny, że nie widzisz swych dłoni, ale wiesz, ból świadczy o tym, że ręce stają się szare i umierają; może cały stajesz się szary i umierasz, miesiąc po miesiącu i po miesiącu. Przecież mrok zawsze może być jeszcze czarniejszy, coraz gęstszy jawi się po każdej mdławej jasności, która z westchnieniem podnosi głowę koło południa każdego dnia, biała jak prześcieradło przeciera szklane oczy, lecz więdnie i odlatuje chwilę później. Jakby po to, by wydusić z siebie ostrzeżenie na łożu śmierci. Jeśli kochasz życie, nie ryzykuj wyjścia na arktyczny wiatr, który triumfalnie chłoszcze domy po twarzach i łaje ogrodzenia. Zapuść się do Thulecampu, do zgarbionej dzielnicy koszarów, którą mieszkańcy Starego Domu uważają za stolicę Reykjaviku; nawet tam możesz zabłądzić w wąskich zaułkach między barakami, kiedy zadymka jest najgęstsza i nigdzie nie widać oznak życia. Może leży ono uśpione pod pierzyną śniegu. A może nie. Na całe szczęście odgłosy nie są ludzkie. Włócząc się, tracisz orientację, może i przestajesz rozróżniać kolory. Mógłbyś wyobrazić sobie, że zbłądziłeś w niekończącej się epoce lodowcowej, gdzie wszystko to odcienie szarości, czerni i bieli, szarości, czerni i bieli… Tylko światła, czerwone światła przebijają się przez czerń. Tam, poprzez wściekły taniec płatków śniegu, majaczy barak Hlynura. I to jest życie, które widzisz, oznaki życia przy karetce, do której wkładają samego Hlynura mechanika samochodowego, o którym to powiada głos wiatru, że chciał odkopać śnieg, by wyjść na dwór, lecz uderzył się łopatą. Oto oznaka życia; widzisz szarą twarz starca, ty ostatni spośród mieszkańców dzielnicy widzisz tę twarz, nie licząc oczywiście jego żony Krzywej Laugi, która z trudem odprowadza męża przecierając oko rogiem fartucha. Te niesłychane dźwięki, które słyszysz poprzez świst wiatru, to może jej jęki na chwilę przed tym, jak przemarznięci sanitariusze zatrzasną drzwi i karetka ruszy z warkotem przez mrok i zaspy zabierając mechanika samochodowego w tę piekielną wędrówkę, mechanika, który tak naprawdę nie był mechanikiem samochodowym, lecz złotorękim pracusiem, któremu pozwolono korzystać z tego garażu, gdy udostępniono kamp lokalnej hołocie pod koniec wojny…
Zdradliwa jasność południa zdaje się także chorować na serce i dlatego najprzytulniej będzie schronić się w Starym Domu, który nad wszystkim roztoczy opiekę, nim na dzielnicę znowu rozleje się atrament mroku. Oto wznosi się kamiennoszary dom w migotającym świetle zmierzchu. Uważaj jednak na drzwi wejściowe. Mogą zniknąć w próżni, jeśli podmuch wiatru je chwyci. Wtedy północne wietrzysko bez przeszkód dmuchnie zaspą do przedpokoju. Tego dnia właśnie mrok pokazał całą swą potęgę, gasząc światło w domach, kontakty reagowały jedynie głośnym pstryknięciem. Może to któryś ze stalowych słupów przenoszących elektryczność z jezior poprzez pustkowie wziął przykład z licznych mieszkańców dzielnicy i położył się na wznak, uginając pod ciężarem zimy. Lecz troskliwy Tommi zadbał, by w takich wypadkach w domu znajdowały się zawsze sprawne latarki; świec używać nie wolno, bo wróżka Karolina przeklęła i wyklęła z domu wszelkiego rodzaju żywe oświetlenie.
Ludzie jak muchy zbierają się przy smugach światła przecinających mrok. Spokojni panowie Tommi i Daniel siedzą w malutkim kręgu jasności w najodleglejszym kącie bawialni i dyskutują o czasach, które zaznaczyły się głównie tym, że już minęły. Młody człowiek słucha. Stary Tommi przemawia. Wróżka powiada, że Tommi umie tylko mówić o swoim życiu w tych zaprzeszłych czasach, kiedy to był zapijaczonym kawalerem i lekkoduchem bujającym po falach oceanów. Tym razem to się jednak nie zgadza, bo wódczane przekleństwo zaprząta mu umysł; wszyscy przyjaciele i krewni, którzy zatracili się w alkoholowym piekle.
– Jak świętej pamięci brat Masi. Od czasu, jakżeśmy się urodzili, a było pół godziny między nami, nie mogliśmy bez siebie żyć. Nie było lepszego człowieka, bo gdzie się nie ruszył, był lubiany za miłość i uczynność. Do każdej pracy chętny niezwykle. No i co? Miał koło dwudziestki, w twoim wieku był, kiedy zaczął pociągać. Wszystko przepił. I nie mogłem po prostu nic dla niego zrobić.
– I co? – zapytał młody człowiek, choć minę miał taką, jakby słyszał tę opowieść po raz dwudziesty.
– No tak, zawsze był pijany, nie raz była mowa o tym jak skończył, nawet taka jest wersja, że umarł po drodze do wychodka. To wtedy ja już dawno nie piłem z nim, chociaż nadal lubiałem się napić. Za długo.
– Tak.
– A potem miałem taki ciekawy sen. Brat Masi przychodzi do mnie, blady jak prześcieradło, ze śniegiem i soplami w brodzie i mówi: „Bracie Tommi. Zakorkuj flaszkę.” Wtedy miałem, u-u-u, to było dużo po tym, jak sprowadziłem się do miasta i żeśmy się poznali, ja z twoją babcią, miałem wtedy pół flaszki i całe życie od tego czasu ją miałem nietkniętą.
– Aż do niedawna – dodał Tommi po krótkim milczeniu i przeniósł wzrok na Baddiego.
Baddi pojawił się w światłach rampy. Stał w drzwiach bawialni w blasku latarki i próbował rozciągnąć ekspander Danniego. Twardziel usiłował rozłożyć ramiona i rozciągnąć sprężyny, lecz nie stało mu siły albo cierpliwości. Dlatego jeden uchwyt zaczepił o klamkę, naciągnął sprężyny i udawał, że gra na gitarze. Był sam na sam ze swymi myślami. Nucił pod nosem: Gonna git some… real true, down to earth, go gettin’, rock’n’roll beat into this one now. Lekko poruszał głową, tak że ciemne, wypomadowane włosy opadły mu na czoło. Gardłowym głosem rzucał frazy Elvisa do lampy stojącej.
W kuchni także świeciła latarka. Własność Grettira. Miała tak zużyte baterie, że z każdą sekundą widać było jak światło blednie. W snopie światła siedzieli Dolli i Grettir i po raz dziewięćtysięczny omawiali przygotowania do ślubu, który po długich latach narzeczeństwa miał się w końcu odbyć. Dolli chciała to przyspieszyć, mieć to już z głowy, a Grettir nie chciał jej drażnić, toteż wszystko, co mówiła, płynęło jakby z jego serca, tak-tak kochanie, jak sobie życzysz, ale to nic nie dało, bo wnet Dolli zrobiła się nerwowa i zaczęła kłócić się z kandydatem na męża. Albo na mężczyznę; Grettir był już po czterdziestce, a wróżka Lina nie mogła się nadziwić, że taki kurdupel dożywa tak poważnego wieku.
Potem światło zgasło, a Dolli przestała się kłócić z Grettirem, który z ulgą ukrył się w mroku. Za chwilę zaczęła po omacku krążyć po domu i z bawialni dobiegł jej głos:
– No a nie powinno być dwóch?!
Nadała głosowi siłę bluesa; cóż to za cholerna bezczelność, w końcu nie mieszka tutaj sam; Tommi nie zaczął jeszcze tłumaczyć, że pozwolił chłopcu zabrać latarkę z sobą na górę, a już Lina roztrajkotała się na temat jakiejś miarki, która się przebrała.
Obie kobiety wbiegły schodami na górę i otworzyły zamaszyście szafę Danniego; człowiek leżący w szafie skulił się nad zeszytem, który usiłował ukryć, gdy tylko wtargnął ten oddział szturmowy. On ciągle coś knuje. A to nie wróży niczego dobrego, zresztą usłyszał kilka słów, gdy porwały latarkę, umocowaną z pomocą jakiegoś wynalazku do zdjęcia w ramce, które notabene spadło ze ściany i roztrzaskało się w drobny mak o podłogę. Biedne kobiety aż się zlękły. Zniknęły, wzywając imię Jezusa nadaremno, czyniąc znak krzyża, a chłopak został sam i usiłując sprzątnąć odłamki szkła przy blasku zapalonej zapałki, skaleczył się w palec. Miał łzy w oczach i kto wie, czy te bary olbrzyma nie zatrzęsły się od płaczu. Pomyśleć tylko! Dwudziestolatek rozczulający się nad swoim starym zdjęciem w stroju piłkarskim…
Czasem się budzę… Nie, czasem otwieram nocą oczy, powieki się podnoszą, jakby ktoś je ciągnął do góry, i blady blask zjawia się we śnie, moja ręka na poduszce zaczyna się ruszać, jakby tchnięto w nią nowe życie. Najpierw puchnie i sinieje, skóra pęka i zmienia kolor, zupełnie jakby gniła lub usychała, odchodziła, kurczyła się; i wyzierać zaczynają białe kości. Wtedy zaczynam rozumieć, co się dzieje, usiłuję krzyczeć, ale język mam sztywny i czuję piekielny chłód w czaszce, czuję jak żuje mnie wieczny chłód ziemi… I chociaż budzę się z tego, to zawsze tylko tak do połowy…
Mama płakała. Czasem w środku nocy budziły się dzieci i całymi godzinami leżały z rozdziawionymi oczami, zastygłe w bezruchu. Ileż szlochu i płaczu słyszano w tygodniu poprzedzającym ślub Grettira i Dolli; nikt nie wiedział, czy Dolli płacze ze smutku, czy ze szczęścia po jedenastoletnim okresie narzeczeństwa w Starym Domu.
Może wspominała odświętną atmosferę i elegancję odróżniające od innych dzień, w którym wychodziła za mąż jej mama, Gogo, i to za samego Charliego Browna z Kansas, USA (a był to dzień wzbudzający w rodzinie podobne uczucia, co pierwsza noc Bożego Narodzenia w umysłach chrześcijan; wtedy to zapłonęły nadzieje na nowe, wieczne życie, wtedy to jasność zaczęła przyświecać egzystencji, wtedy rodzina przestała wieść żywot czarnych elfów z baśni; w najodleglejszych zakamarkach pamięci ludzi, którzy przeżyli ten dzień, jasna gwiazda płonęła na niebie, śpiew anielski dźwięczał w oddali, a kilku bezradnych królów snuło się ulicą Adalgata, gdzie dziś znajduje się przystanek autobusowy), może Dolli wspominała czarnego lincolna Charliego, ten prezydencki pojazd, i porównywała z samochodem Grettira, który pomimo rozmiarów był tylko starym karawanem z dokręconymi siedzeniami z moskwicza w przestrzeni trumiennej, a do tego jawił się już tak zdezelowanym i zniszczonym, że wyglądał niczym zombie, niczym potwór Frankensteina ze szwami na twarzy; może Dolli wspominała pięknych przyjaciół Charliego Browna, którzy przybyli z nim na ślub. Wtedy śmiała się przez łzy, porównując ich z jedynymi przyjaciółmi Grettira, czyli jego staroświeckimi kuzynami ze wschodu wyspy, bezzębnymi, zezowatymi, niewygadanymi, wciskającymi sobie tabakę do nosa, ust i uszu… A może Dolli myślała o śnieżnobiałej sukni ślubnej z welonem, w której jej matka ślub brała, bo nie podobały jej się suknie, które w tym tygodniu można było załatwić w mieście. Najgorsze, musiała to przyznać, że gdy wisiały na wieszakach, to wcale nie były to brzydkie ciuchy… Gdyby miała więcej czasu, mogłaby spokojnie obstalować suknię na zamówienie. Wszak pieniędzy ostatnimi czasy nie brakowało. Miejsca też było dość i gdyby dysponowali czasem, przemyśleli wszystko i sprawnie zorganizowali, można by urządzić ślub stulecia. Ale dłużej nie dało się zwlekać. Po latach wahań i przekładania, na sześć dni przed terminem ślubu ogłoszono zapowiedzi, by wszyscy mieli jasność, że tego terminu się nie zmieni. Wtedy miał minąć ostateczny termin, ta lutowa niedziela miała zwieńczyć dzieło, it’s now or never, jak czasem powiadał Baddi. Pod wieloma względami był to najgorszy z możliwych terminów, najwyraźniej dzień pechowy, a kiedy mieszkańcy otrzymali zaproszenia na wesele, nie bardzo umieli się zdecydować, czy przyjść, bo tego samego dnia miano złożyć w grobie na cmentarzu w Fossvogur Hlynura mechanika samochodowego, a następnie w baraku w kształcie litery T, największym i najlepszym w całej dzielnicy, miała się odbyć stypa.
Dzień wstał ciemny, ze smutkiem malującym się na obliczach chmur, zawisłych ołowiem na dachach domów. Grettir pierwszy otworzył oczy, może nawet niekoniecznie z powodu podniecenia. Ale jakoś tak już się w ostatnich czasach układało, że nigdy nie zawodził i budził się jako pierwszy. Od wielu tygodni nie brał całodniowego urlopu, więc zwyczajnie nie wiedział, co z sobą począć tego ranka w Starym Domu. Ubranie robocze zostawił jednak nietknięte i jął zerkać na ślubny garnitur, który wyprasowany wisiał na oparciu krzesła. Od lat go nie wkładał, toteż dopiero teraz w ciemności koło łóżka zorientował się, że jest na niego za ciasny; tak ciasny, że nie mógł swobodnie opuścić rąk wzdłuż ciała. Nie miał też odwagi usiąść, nie mógł nawet otrzeć potu z czoła po walce z ubraniem, wszak wszystkie szwy popękałyby z trzaskiem. Na koniec okazało się, że nie ma sensu ryzykować zdjęcia garnituru tylko po to, by znów przed uroczystością wpychać się weń, więc przez następne siedem godzin siedział jak na igłach, kołysząc biodrami snuł się po domu milczący, spuchnięty, wstrzymujący oddech.
Wkrótce potem wstał Tommi, by nacieszyć się słodką poranną chwilą, kiedy to siadał samotnie w kuchni, nieogolony, w podkoszulce, z szelkami luźno zwisającymi u boków, jeszcze bez sztucznej szczęki w ustach. I choć tego ranka nie był zupełnie sam, to przecież nie miało to znaczenia, bo Grettir był tak zajęty tym, by jak najmniej się ruszać, iż nie wadził Tommiemu podczas porannej kawy.
Właśnie rozpoczął się poranny program radiowy z barokową muzyką kościelną, gdy usłyszano jak Dolli i Lina pyskują na piętrze; dzieci zasiadły przy stole kuchennym koło dziadka, a ten uśmiechał się do nich obnażając dziąsła, nalał im kawy i sypnął cukru do mleka. Ponad skutym lodem żwirem dookoła domu fruwały płatki śniegu. Przed dużym lustrem Dolli ze łzami ściskającymi gardło wściekała się, próbując udrapować suknię ślubną. Suknia była różowa, za ciasna i błyszcząca, jak to plusz. Lina zaś biegała dookoła niej z igłą, nitką i szpilkami w kącikach ust, a gdy poruszała wargami, czyli niemal bez przerwy, główki szpilek tańczyły i podskakiwały. Co i rusz Dolli z przerażeniem przyglądała się sobie w lustrze, zrywała z siebie suknię, zdzierała ją utyskując, że to wszystko takie beznadziejne i okropne. Zamilkła jednak, powściągnęła język, kiedy stara wróżka oznajmiła jej, że albo stuli pysk, albo pójdzie do ślubu w gorsecie.
Dzieci czuły niepokój w powietrzu. Bliźnięta Gilli i Mundi miały zwyczaj wieszania się u spódnicy matki, ale teraz nie było to możliwe, bo Dolli krzyczała, gdy tylko zauważyła, że się zbliżają. Obawiała się, że uświnią różową suknię z pluszu. Szukanie wsparcia u ojca nie miało sensu, gdyż stał sam, markotny, schowany za drzwiami bawialni i w milczeniu wybałuszał gały na domowników. Mały Bobo natomiast przyczaił się w zaciszu pralni, żeby wystrugać nożem stołowym nóż z drewna, siedząc na kulawym taborecie. Ale niedługo był sam, bo stary Tommi, chcąc się czymś zająć i skrócić sobie czas oczekiwania, zabrał się za naprawę okna w pralni, które krzywo tkwiło w ramie od chwili, gdy postawiono tę przybudówkę. Bliźnięta przyszły tam za nim, a Danni wyczuł je nosem, kiedy tylko się zbudził. Grettir też tam się znalazł i w milczeniu przyglądał się pracy. Na ostatku w drzwiach pralni stanął sam Baddi, wyspany i uśmiechnięty.
– A już myślałem, że wszyscy zwiali za mur – powiedział, gdy tylko przyjrzał się zebranym. – Home is where the heart is – dodał, usiadł na kulawym taborecie, wziął swego siostrzeńca Bobo na ręce i zaczął opowiadać trzy historyjki naraz: o piosenkarzu, który podpalił pianino, aktorze, który oskarżył Luiego o to, że ten zwędził mu kostium Mikołaja, i o zastępie spragnionych krwi głuchych w Vatnsmyri…
Sam ślub odbył się podczas popołudniowej mszy niedzielnej w kościele parafialnym w przytomności wszystkich najznakomitszych mieszkańców dzielnicy. Grettir zaczynał już sinieć z braku tlenu, a panna młoda wodziła nerwowym wzrokiem po kościelnych ławach. Dzieci siedziały skulone i wysłuchały pytań wielebnego o śmierć, która nas rozdzieli i sakramentalnego tak rodziców.
– Czy to warto tak się wygłupiać? – zamruczał Tommi pod nosem, a Lina ukłuła go wzrokiem.
Przyjęcie weselne? Jak już wspomniano, tego popołudnia w Thulecampie odbywały się dwa przyjęcia. W całej historii rodziny w Starym Domu nigdy sprawy finansowe nie przedstawiały się korzystniej niż tego właśnie roku. Rozświetlony i ciepły dom wypełnił się krewnymi i sąsiadami, stoły uginały się od pieczywa z piekarni i ciastek z Anglii i Ameryki, w powietrzu unosił się zapach cygar, brzęczała zastawa. Były nawet ubrane na czarno dziewczyny w białych fartuszkach, które roznosiły parującą kawę w dzbankach w czerwone paski. W bawialni stary Tommi częstował panów papierosami, a baby rozsiadły się w kuchni i jadalni, lecz jakoś podejrzanie mało mówiono i w ogóle się nie śmiano. Dolli zniknęła w dziesięć minut po rozpoczęciu przyjęcia; zamknęła się w sypialni i wszyscy współczuli panu młodemu, który usiłował podtrzymywać konwersację, mówiąc:
– Noh? I… Kurrh! – Choć skądinąd jego wygląd wzbudzał współczucie. Może każdy ze swoistym poczuciem winy myślał o stypie w baraku w kształcie litery T, gdzie wdowa Krzywa Lauga czekała z zastawą na trzydzieści osób, zziębnięta i zgarbiona, pokonawszy drogę za trumną w towarzystwie pastora i dwóch synów: Oliego sodonisty, który jeszcze był osowiały i miał chorą głowę od czasu, gdy jego brat Otto, hydraulik i zabijaka, bez mała go udusił swymi śmierdzącymi skarpetami. Była tam też ciotka Hlynura, tak stara, że nie mogła chodzić bez pomocy. Nie mogła też zapamiętać, kto umarł. To już wszyscy żałobnicy poza członkami Zarządu Związku Filatelistów, którzy nieśli trumnę. Ale im się śpieszyło, nie mogli pozwolić sobie na aż tak długą absencję, by zostać i wziąć udział w stypie w Thulecampie.
Później ludzie żałowali, że bezmyślnie skrzywdzili Krzywą Laugę nie przychodząc na stypę. Zresztą stara praczka dała im to odczuć, przez następne tygodnie chodziła przybita i przygnębiona. Tommiego gryzły wyrzuty sumienia, że nie zjawił się ani na stypie, ani na pogrzebie sąsiada, który swego czasu walnie przyczynił się do założenia klubu futbolowego Kari. Twarda baba Karolina wróżka także biła się w piersi. A sama panna młoda Dolli twierdziła, że to i tak skrupi się na niej, cierpiała, aż w końcu poszła w odwiedziny do Laugi i wytłumaczyła jej, że to pech, nieudolność jej i Laugi, niewybaczalna bezmyślność, że po prostu trzeba było połączyć te uroczystości i przyjęcia…
Podróż poślubna także skończyła się katastrofą. Pomyślano o niej dopiero w dzień po ślubie. Pora roku nie sprzyjała podróżom po kraju, mimo to następnej niedzieli kupili nowożeńcy ciasteczka i piwo słodowe, zapakowali dzieci do karawanu, gdyż postanowiono jechać na wycieczkę. Tylko dokąd? Gdzieś tam w kierunku wschodnim, a potem się zobaczy. Na dobrą sprawę nie zdążyli jeszcze ruszyć, kiedy lektor w radiu zapowiedział, że drogi na wschód są słabo przejezdne dla samochodów osobowych i Grettir stwierdził, że na tyle sobie nie ufa, że auto ma łyse opony i jakieś jest powyginane, a na dodatek w kole zapasowym nie ma powietrza. A Dolli, która po ciągłych protestach przeciwko wycieczce w końcu uległa, wyciągnęła teraz chusteczkę i zaczęła szlochać, że wszystko chcą jej popsuć. Potem szydziła przez łzy, ha, ha, dziurawy zapas! U ciebie zawsze tak ze wszystkim! Grettir milczał, a dzieci siedziały stłoczone na tylnym siedzeniu i miały cichą nadzieję, że za chwilę zawrócą do Starego Domu do babci i dziadka. Lecz Grettir stwierdził, że zna fajną drogę i po drobnych przepychankach zajechali aż na pustynię Heidmörk. W aucie panował przenikliwy chłód, ogrzewanie nie działało. Wiatr wył i wzbijał tygodniowy śnieg, zalegający w niewielkich zaspach przy każdej kępie mchu. Gdzieś w samym sercu pustkowia karawan się zakopał, a gdy Grettir usiłował wygrzebać przednie koła, Dolli próbowała rozładować atmosferę w wychłodzonym aucie i namawiała dzieciaki, by zawołały wapniaka. Odwróciła się do nich z nieszczerym uśmiechem na dnie smutnych oczu i rzekła:
– Spójrzcie tylko na tego kurdupla!
Na dzieciach nie wywarło to żadnego wrażenia, toteż Dolli spróbowała lepiej dobrać słowa:
– Spójrzcie tylko na tego łachmytę! Biedny karzełek! Spójrzcie na tego małego kurwiarza! – powiedziała w końcu, a głos jej się załamał, odwróciła wzrok i podniosła chusteczkę do oczu. Ale Grettirowi też coś się tam nie udało, bo w końcu wpadł w zły humor i zaczął warczeć, kląć, prychać, a Dolli odniosła wrażenie, że oto psują jej podróż poślubną; kiedy udało się odkopać samochód, nie można było odjechać, bo Dolli przysiadła na kępce mchu na torfowisku; opatulona w płaszcz nie chciała Grettira ani widzieć, ani słyszeć, przeklinała auto, siedziała i dygotała, a na tylnym siedzeniu cicho płakały bliźnięta…
Dziennik Daniela:
Ponieważ w zeszłym roku, kiedy siostra Dolli i Grettir brali ślub, była tak zła pogoda, to chcieli teraz latem pojechać w podróż poślubną, ale kiedy przyszło co do czego, to Dolli w końcu nie chciała, chociaż Grettir pożyczył z lotniska dżipa Veapon. Ale Grettir koniecznie chciał jechać, więc zaprosił dziadka i brata mojego Baddiego, i mnie, ale oni nie mogli jechać, więc pojechaliśmy we trzech. Ja i Grettir, i wujek Snjolfur, żeby postrzelać do dzikich gęsi. Wujek Snjolfur był bardzo wesoły po drodze i śpiewał: Bo życie radość sprawiać ma, przetańczmy je ulotnym pas i cały czas pociągał jakiś alkohol, na który mówili jamajka i nie bardzo mi się to podobało, ponieważ Snjolfur cały czas mnie ściskał, a nie pachniał ładnie. Potem ciągle opowiadał o tym, jak to był policjantem w Isafjördur i pokazywał mi zdjęcie w takiej czapce policyjnej, a raz jak się musieliśmy zatrzymać i wujek Snjolfur poszedł się odlać na tylne koło, to Grettir powiedział, że to nie jest żadna tam policyjna czapka, tylko czapka pracownika portu, jakiej używają marynarze z holowników i że też ją tylko pożyczył. Ale to było w porządku, bo Snjolfur jest taki kosi i dobry chłop. Potem zaczął mi rozdawać różne swoje rzeczy: portfel z kilkoma dwudziestkamipiątkami i zegarek kieszonkowy, i spinkę od krawata, i spinki od koszuli, i poklepał mnie po głowie, i powiedział: „Nie ma sprawy, weź to sobie, Danni, mój mały przyjacielu”, chociaż on sam jest taki mały, że nie sięga mi nawet do rąk. O mało co prawie żeśmy ugrzęźli w jakiejś rzece i taki to kłopot był, ale Grettir przegazowywał i zgasił silnik, bo ugrzązł w dnie i Grettir srał ze strachu, że woda zaleje silnik, dlatego musieliśmy wysiąść i popchać ze Snjolfurem. Woda była kompletnie jak lód lodowcowy zimna, tak że ustać się właściwie nie dało, a Snjolfur nie mógł pchać i trzymał się tylko mocno za kanister z benzyną. A ja pchać i pchać próbowałem, i w końcu ruszył samochód, ale wtedy tak strasznie wystraszył się Snjolfur, że aż z krzykiem popłynął z prądem rzeki. Tak że ja musiałem za nim popłynąć i kiedy go złapałem, był już prawie utopiony i wyciągnąłem go na brzeg po tamtej stronie Grettira. Ale świeciło słońce, chociaż było raczej zimno i wyschnęliśmy raczej szybko, a Snjolfur napił się więcej jamajki.
Kiedy zaczęli strzelać, powiedzieli, że boją się załadować ostrymi strzelbę dziecka, a przecież ja już mam ponad dwadzieścia lat, ale i tak było mi wszystko jedno. Były gęsi nad jakimś jeziorem i Grettir zaszedł je od drugiej strony, żeby strzelać, a Snjolfur miał strzelać do tych, co będą próbować uciekać, bo Grettir powiedział, że się wypłoszą i polecą prosto nad naszymi głowami. Potem Grettir strzelił, a gęsi poleciały wprost na nas, a ja mówiłem Snjolfurowi: strzelaj, Snjolfur, teraz musisz strzelić, a on tylko machał dookoła siebie sztucerem i potem mówił, że żadnych gęsi nie widział. To samo zdarzyło się dwa razy. Nie upolowaliśmy żadnych gęsi. A potem spaliśmy w namiocie i oni pili tak dużo, że wcale nie wydali mi się fajni. Przez ten hałas to nie mogłem zasnąć. Snjolfur zawsze próbuje śpiewać jak operowy śpiewak tak bardzo MJA-RA-RA, ale mi się wydaje, że to raczej tylko piski jakieś. Potem usnąłem i obudziłem się w nocy, bo był deszcz, a Grettir pomagał Snjolfurowi wymiotować. Biedny Snjolfur. Więcej nie spałem. I następnego dnia pojechaliśmy do domu, ale był wtedy ulewny deszcz i mgła i Snjolfur był taki chory, że tylko ciągle powtarzał i powtarzał, że umiera, a Grettir musiał się ciągle zatrzymywać, bo Snjolfur mówił, że musi zrzygać się, a potem to nie mógł się zrzygać, tylko głowa mu zwisała przez drzwi tylne i wywalał język i mówił, że umiera, a Grettir zastanawiał się, czy nie zatrzymać się w szpitalu w Selfoss. Ale tego to Snjolfur nie chciał i mówił, że to nic nie da. Próbowałem pomóc Snjolfurowi i oddałem mu wszystko, co dał mi poprzedniego dnia: i pieniądze, i zegarek, i resztę, i wtedy polepszyło mu się trochę. Myślę, że Grettir też był trochę chory, bo blady był taki na twarzy. Kiedy w końcu wróciliśmy do domu, moja siostra Dolli wpadła w szał i najpierw to płakała, ale potem rzuciła się na Grettira ze szczotką do mycia naczyń i potem znowu zaczęła płakać, i wbiegła do pokoju, i zatrzasnęła drzwi. Grettir próbował otworzyć i wołał: weź przestań, Dorothea, porozmawiaj ze mną, ale ona tylko krzyczała i mówiła, że to tylko pijacka wyprawa była i może polowania na spódniczki i kurestwo, i że Grettir wpędził w ciężką chorobę wujka Snjolfura, i że jeśli on umrze, to będzie to jego (Grettira) wina. Mnie ona też obwiniała i mówiła, że to przez to, że mnie z sobą zabrali. I gdzie są gęsi? Gdzie są te wspaniałe gęsi, bo ona żadnych gęsi właściwie to nie widzi, ale Grettir powiedział jej: uspokój się, Dorothea, ten sztucer który miałem z sobą, jest zepsuty, a druga strzelba w naprawie, a Snjolfurowi pożyczył wiatrówkę, ale Dolli powiedziała, że to jakieś wierutne kłamstwo i ma zamiar zapytać wujka Snjolfura, czy tam na wsi na tym polowaniu nie było po prostu jakiegoś kurestwa, jeśli oczywiście biedny wujek Snjolfur nie umrze, zanim ona go zdąży zapytać, a potem znów zaczęła płakać i rozrzucać jakieś rzeczy po pokoju na górze. Ale ja wiem, że to prawda, co mówi Grettir o tym sztucerze zepsutym, bo przecież byłem z nim w sklepie Goda borg, żeby kupić jakąś część, którą już zamówił, ale tam powiedzieli, że mają jakieś zastrzeżenia, a wtedy Grettir powiedział, że wolałby, żeby żadnych zastrzeżeń nie było, żeby nawet jego imię nie było zastrzeżone na broni. Wujek Snjolfur wcale nie umarł, ale dostał takiego potwornego kataru, że nie mógł oddychać przez nos i powiedział tylko „Daddi bój” jak mnie widział.
Święta tamtych lat, one rzucały swój blask na zaskorupiały śnieg, na te dobre, szczęśliwe i pełne radości lata, na otwory okienne baraków i wspomnienie o Starym Domu skąpanym w blasku gwiazd. Wtedy cała rodzina szczęśliwie była razem, poza Gogo oczywiście, ale przecież jej istnienie w Ameryce było takim samym powodem do świętowania, co narodziny Zbawiciela.
Wtedy to wzięto dom w obroty. Dolli ze szczotami i szmatami rzuciła się na ściany, Grettir odłożył sztucery i zaczął naprawiać: taki był zdolny; zbijał rozklekotane krzesła, wyciągał drzazgi z desek podłogowych i dokręcał klamki, które się obluzowały na skutek całorocznego trzaskania drzwiami. Sam twardziel Baddi wymalował główną bawialnię. Naprzód zamalował wszystko jasnoniebieską farbą, miał nastrój do pracy, więc malował przez cały dzień, nucąc świąteczne szlagiery rockowe przy akompaniamencie radia amerykańskich sił zbrojnych. Run, run Rudolph. All I want for Christmas is a rock’n’roll electric guitar. I choć był szybki jak ogień, pracował czysto i schludnie, tak że nawet jedna kropla farby nie spadła na sztywne, trzeszczące ubranie robocze, które Tommi kupił dla ukochanego chłopczyka babci.
Baddi był w doskonałym humorze. Zawsze kiedy już wkładał ubranie robocze i brał się do roboty, czuł się świetnie. Zresztą to, że jest robotnikiem, uważał za powód do dumy. Po południu zrobił sobie pauzę, gwarantowaną przez prawo przerwę na kawę, i usiadł przy stole kuchennym. Ten silny, milczący facet mocno ujął kubek z kawą i z uduchowioną miną nucił pieśni klasy robotniczej.
You load sixteen tons,
what do you get?
Another day older
and deeper in debt…
Następnie z beztroskim wyrazem twarzy, wieszczącym, że oto czas wracać do roboty, chłopcy, cóż to dla nas jedna nieprzespana wiosna, opróżnił kubek i wpadł do bawialni dokończyć dzieło. Zwieńczyć je. Co uczynił, malując na jednej z ścian bawialni ogromny obraz. A że sztuka to nie przelewki, nasz geniusz potrzebował odosobnienia i zamknął się w pokoju. Rodzina na paluszkach chodziła po domu, uciszając się nawzajem. Rzadko z taką niecierpliwością oczekiwano otwarcia wystawy, zatem gdy w końcu pod wieczór w wigilię Wigilii drzwi się otworzyły, tłum wtargnął do galerii.
Wielki czar jego sztuki ukazał się oczom tej przyziemnej familii. Renifer Rudolf ciągnący sanie ponad górami i porosłymi lasem dolinami; lśniące cekiny na ciemnogranatowym niebie, na szczytach gór skrzył się śnieg, a spod płóz pokonujących przestworza wzbijał się śnieżny pył. Drzewa zaś zrobione były z prawdziwych gałęzi choinki, które Baddi przytwierdził do ściany i przyozdobił białą watą i włosiem anielskim.
Przez całe prawie święta dzieci Dolli leżały i gapiły się ten cud.
– To jest Ameryka – powiedziała mała Gislina, która prym wodziła wśród rodzeństwa. Taka była Ameryka, w której babcia Gogo w białej sukni, jak księżniczka, szybuje na czerwonozłotym obłoku, babcia Gogo z prezentami. Ten obraz przyćmił nawet prezenty od babci Gogo, przyćmił choinkę, która bardzo długo uważana była za jeden z cudów świata, ta ogromna srebrzysta choinka z Keflaviku. I nie wadziło, że tu i ówdzie można było dostrzec ślady wielu świąt, bo w każde święta Gogo przysyłała taką ilość ozdóbek, że dałoby się zasypać nimi największą choinkę kraju; tę, która stała na uświęconym placu przed gmachem parlamentu i katedrą, i była darem od władz i mieszkańców stolicy Norwegii…
W Starym Domu poważnie traktowano Boże Narodzenie. Tommi nie pracował, Lina nie wróżyła ani z kart, ani z fusów, Baddi nie pił, Dolli zostawiała Danniego w spokoju. Jedynymi zadaniami, jakie na siebie brano poza kąpielami, jeśli te były możliwe (przeważnie o tej porze roku zamarzało dno wanny w pralni), były dobre uczynki.
Dobre uczynki: kiedy już dom został przystrojony i jego ściany wyglądały niczym rafy koralowe, pozostałe ozdoby rozdawano ubogim w okolicznych barakach. Schludnie ubrana i obładowana prezentami delegacja biegała po dzielnicy. Zapijaczonej wdowie, która w życiu nie miała choinki, Baddi podarował wysoki na dwie stopy czubek na choinkę. Innej rodzinie, gdzie małżonek przepił fundusze, które żonie udało się uzbierać na świąteczne jadło, Dolli sprezentowała ozdoby stołowe pod którymi ugiąłby się najsolidniejszy stół dębowy. Mała Greta, żona Hreggvidura kulomiota, dostała stroik przedstawiający scenę narodzin w Betlejem. Ozdoby zostały przybite do płyty ze sklejki, która zastąpiła drzwi, gdyż te małżonek w pijanym widzie połamał zaledwie kilka dni wcześniej. Saeunna kociara dostała jemiołę.
Wieczorem, gdy wszystko było już święte, wróżka osobiście znalazła migdała w puddingu. Nagrodą był flakon wody po goleniu.
A w pamiętniku Daniel zapisał między innymi:
24 (Boże Narodzenie)
To co człowiekowi najbardziej psuje święta, to jak wszyscy muszą się całować o szóstej. Wiem, że więcej osób niż ja tego nie lubi i cały rok czują do tego niechęć. Mam zimne ręce i dreszcz mnie przenika, kiedy zbliża się szósta i dziesięć minut wcześniej nikt z nikim nie rozmawia, a potem w radio wybija szósta i już wiadomo, że człowiek nic nie poradzi i trzeba przez to przejść. Zawsze zaczynam od dzieci jak wszyscy inni i wtedy wszyscy próbują się uśmiechać i udawać że wszystko w porządku. Jeśli chodzi o Baddiego, to wydaje mi się, że jemu to nie przeszkadza i że on nie ma nic przeciwko temu, i zawsze jest taki cool: przykłada policzek do policzka i mlaska wargami. Raz kiedyś tak spróbowałem zrobić jak całowałem Dolli, którą zawsze najmniej lubię całować, ale wtedy wydało mi się to takie nienaturalne i ona też wyczuła, że ja tylko naśladuję Baddiego, który jest całkiem inny ode mnie, więc jak tylko się zaczerwieniłem cały, spróbowałem to jakoś uratować i udawałem, że tylko tak się wygłupiałem i potem musiałem ją pocałować jeszcze raz; i przecież ja nie mogę nawet o tym pisać.
W sylwestra skończył się spokój, ale nie tylko przecież w Boże Narodzenie rodzina żyła szczęśliwie i zgodnie w tych latach harmonii. Taki dobry dzień polegał na tym, że Baddi nie był na przykład pijany ani skacowany, a Dolli zachowywała równowagę i nie płakała, nie kłóciła się, a nawet nie prześladowała Danniego, który z kolei mając spokój, nie snuł się markotny, nie uciekał ze łzami w gardle i nie zamykał się w swoim pokoju (szafie) nad wierszami, tajemnymi księgami i zeszytami, modelami samolotów i żołnierzykami, a jeśli wierzyć Dolli, to i lalkami; nie, Danni zrzucał ze swych barów ciężar depresji i beznadziei i przebywał z rodzeństwem w kuchni; panowała ogólna zgoda. Na dworze była dobra pogoda, a rozrywkowo usposobiony Baddi sypał dowcipami, na które przeważnie składało się jedno słowo i trzy gesty. Czasem radio z bazy nadawało wspaniałą muzykę, najpopularniejsze kawałki. Wtedy rodzeństwo wtórowało radiu, nuciło, wybijało rytm; zwłaszcza jeśli był to ich ulubiony przebój, ten wyjątkowy utwór, który zajmował pierwsze miejsce na liście przebojów w Starym Domu przez prawie siedemdziesiąt tygodni; kiedy tylko słyszeli ten kawałek, śpiewali we trójkę jak zgrane trio, przekrzykiwali radio: Dolli jako głos prowadzący, Baddi śpiewał refren i strzelał z palców i razem z Dannim (Mr Bassman) pohukiwali i dułabaduowali do trylowych arii Dolli (brakowało tylko tego, by stary Tommi usiadł na stołku i zaczął walić łyżką w udo, a stara wróżka grać na drumli; wtedy cała rodzina mogłaby występować pod nazwą Dolli and the Old House Drifters). Te słodkie godziny spokoju i harmonii długo wspominano w rodzinie: kiedy to trójka rodzeństwa zasiadała w kuchni, grając i śpiewając utwór Everybody is somebody’s fool.
Lecz owa serdeczność ulatniała się, może w następny weekend lub nawet następnego wieczoru, jeśli Baddi wpadał w szpony nałogu i nachodził go pijacki nastrój, i zmieniał się w wilka stepowego podczas pełni księżyca. Wówczas cały dom drżał przed nim i jego przyjaciółmi, a Dolli dostawała ataków nerwowych, pociła się, doznawała zaburzeń pracy serca. Krzyczała wtedy tak przeraźliwie, że niektórym mieszkańcom dzielnicy wydawało się to bardziej przerażające niż rozdzierający śmiech Saeunny kociary. Zawsze kończyło się bójką między braćmi, a wtedy trząsł się cały dom i dzielnica, bo Baddi znał śmiertelne ciosy i chwyty, a Danni zdawał się mieć nieograniczoną siłę w mięśniach i niewątpliwie mógłby zapleść, zawiązać i splątać twardziela, lecz może nie stawało mu ochoty albo wyobraźni.
Ale nie tylko wtedy, gdy Baddi pił, w domu panował niepokój; wraz z upływem miesięcy Grettir coraz bardziej wystawiał na próbę nerwy Dolli. Zapewne nie z jakiegoś szczególnego powodu i to chyba właśnie bolało. Grettir prawie zawsze był w jednakowym nastroju, zawsze taki sam, bez wyrazu albo nie w sosie. Kiedy Dolli wylewała na niego kubły pomyj, on tylko bardziej się garbił i smutniał po każdej uwadze, którą go smagała. Dolli już się zgadzała z Liną, że Grettir to dupek, kundel, kurdupel, niegodny żadnej kobiety. Razy, którymi go smagała, były wprost proporcjonalne do jej łkającego głosu. Czepiała się nawet fizycznej strony jego męskości, choć nie warto było nawet o tym wspominać.
– Nie umiesz mówić?! – pytała w końcu. – Nie potrafisz odpowiedzieć?!
A on tylko milczał, siedział skulony na krześle i grzebał w przepełnionej popielniczce. Zbyt zajęty niszczeniem pożółkłych petów.
Jeszcze bardziej zawzięła się Dolli na Danniego i w tej sprawie miała poparcie samej Karoliny, która nie umiała mu wybaczyć, że bił się z Baddim, był okrutny dla jej promyczka. Poza tym Danni w ogóle nie wiódł życia zgodnego z rytmem domu, nie umiał mieszkać pod wspólnym dachem. Większość czasu spędzał samotnie w swej szafie, toteż Dolli podejrzewała, że w samotności knuje jakiś spisek. Ten chłopak był jakimś zbędnym dodatkiem do życia rodziny. Chodził po domu milczący i cichy, słyszał wszystko, o czym się mówiło, zupełnie jakby był ukrytym mikrofonem, widział, co się w domu dzieje jak wszystkowidzące oko Boga, który przygląda się ludzkim poczynaniom i w grubej, czarnej księdze odnotowuje ich grzechy.
Danni grzebał w książkach. Bazgrał i skrobał coś w zeszytach. Własnych grzechów nie notował, bo nie brał udziału w tej grze. Zostawmy to. Ale żeby nie przychodzić tak jak inni na posiłek, gdy się go woła, to już przepełniło miarkę i Dolli z Liną wspięły się na górę, otworzyły drzwi i zrobiły nalot. Niesamowity widok ukazał się ich oczom: dwudziestoletni mężczyzna zalegający na podłodze, bawiący się samochodzikami czy samolocikami i ze zwisającym między wargami językiem naśladujący warkot silnika. Byłoż to możliwe? Dolli i Lina wyrzuciły z szafy pasy startowe, modele samolotów, domki dla lalek, różnego rodzaju świecidełka i gdyby akurat zajrzały tam dzieci, zobaczyłyby swego rosłego wujka, opalonego wielkoluda, potrafiącego wypić dziesięć surowych jajek za jednym posiedzeniem, jak stoi szlochając i patrzy bezbronny na brygadę terrorystek, która niszczy świat jego marzeń.
Podczas tych nalotów kobiety nigdy nie dotykały jego książek ani stosów zeszytów w linię i kratkę, które leżały w kącie. Bo też i troll stał zazwyczaj tak, że nie mogły do nich się zbliżyć. Czasem, kiedy Danniego nie było w domu, zakradały się do jego pokoju, by rzucić okiem na te sterty papierzysk i sprawdzić, czy nie oczernia mieszkańców domu. Niestety, ogólnie brakowało im cierpliwości dla słowa pisanego, a cóż dopiero pisanego niewprawną ręką Danniego. Poza tym w zeszytach wszystko było pogmatwane jakieś, wyliczenia, rysunki, kółka, przekątne, tablice z dziwnymi napisami. I na tych kartkach były westchnienia, och-och-och; toż toto potrafiło tylko sobie współczuć! Niektóre rzeczy były napisane po angielsku. Rozgryźć te hieroglify – toż to była robota na wiele dni dla naukowców i grafologów, a babcia z wnuczką zawsze bawiły tam bardzo krótko, po czym schodziły zdyszane, wzburzone tą plątaniną słów, na dół. Poza tym na tych kartach było także Słowo Boże i wiele rysunków przedstawiających ukrzyżowanie pańskie. Potem nieraz przypominało się Linie, jaki to Zbawiciel był smutny i bezbronny na rysunkach jej wnuka. Może to właśnie z powodu Słowa Bożego nie chciała Lina ruszać zeszytów chłopca. Wróżka była bowiem bardzo bogobojna; bała się Opatrzności. Tak w głębi duszy.
Na tym świecie nie miała się czego bać. Po tej stronie znała wszystko. Obawiała się nieznanego. Tego, co po tamtej stronie; świata bogów i diabłów. Wiedzę o nim posiadała wystarczającą, by mieć świadomość, że tam sprawy nie układają się w sposób prosty, to nie są te wyraźnie wytyczone przez pastorów i diakonów linie podziału, z powszechnym odpuszczeniem grzechów i tyle; albo że tu jest raj, a w piwnicy piekło. O, nie. Świat pełen jest złych mocy, puków i duchów nieczystych, i jest to taka sama prawda jak to, iż Bóg nad nami jest prawdziwy. Lina na przykład bardzo źle tolerowała niemowy, bo wiele razy sprawdziło się jej, że oni co najmniej w połowie chodzą na pasku mrocznych mocy. Pewnej czarnej zimowej nocy, kiedy dwaj przyjaciele Baddi i Bonie Moronie chcieli wyruszyć, by się rozerwać, wróżkę tknęło straszne przeczucie, że coś złego się wydarzy.
– Przestań zachowywać się jak stara baba! – Pamiętali potem, że tak właśnie powiedział Baddi, gdy Lina zabroniła im wyjść i nie odpuściła; ręce opadły jej dopiero, kiedy chłopcy zniknęli w ciemnościach. A wróżka została w drzwiach Starego Domu wymachująca Psalmami pasyjnymi, mamrocząca modlitwy i zaklęcia. Wszystko na nic, przyjaciół bowiem spotkały straszne przygody, wrócili do domu nad ranem, podarci i obolali, pobici przez bandę głuchych z dzielnicy Vatnsmyri. Ta noc jawiła się we wspomnieniach rodziny Karoliny niczym noc długich noży. Po tym to właśnie wydarzeniu niemowy stały się tymi siłami nieczystymi, których dzieci w domu i na dzielnicy obawiały się najbardziej. W Thulecampie mieszkali przestępcy, szaleńcy, wielokrotnie skazywani gwałciciele, a nawet człowiek oskarżony o morderstwo. Dzieciaki stąd nie unosiły nawet głowy znad kałuży, gdy mijały je takie osobistości. W kampie mieszkał także Beggi Łajza, wielki jak troll, upośledzony olbrzym, który, jeśli wypuszczano go na dwór, stał przywiązany do słupa. Szczekał i wywracał oczami. Zdaje się, że uważał starą miotłę za swoją mamę, bo nigdy się z nią nie rozstawał, opierał się o nią, machał dookoła siebie lub ją lizał. Beggi był postrachem dzieci z połowy miasta. Dzieciaki z innych dzielnic często budziły się z krzykiem nawet jeszcze przez kilka nocy po spotkaniu z nim. A dzieciaki z Thulecampu nic złego o Beggim powiedzieć nie mogły. Po prostu się z nim bawiły; czasem udawało im się namówić go, by popchał je w wózku zbitym z dech, jeśli oczywiście uroczyście mu obiecali, iż odstawią go do słupa. Natomiast w Bloku Energetyków mieszkała głucha szwaczka: jeśli zauważono, że zbliża się do nabiałowego z listą zakupów w ręku, dzieciaki z Thulecampu porzucały zabawki i w te pędy gnały z krzykiem do domów.
O tym wszystkim wiedziała wróżka na swój sposób, czyli lepiej niż inni. Czuła na przykład lęk, kiedy zostawiano otwarty klozet. Sama muszla nie miała prawa być otwarta przez całą noc. W przeciwnym wypadku Karolina prowadziła okrutne śledztwo, by dojść do tego, kto też poprzedniego dnia zaglądał tam ostatni. Zresztą to się właściwie nigdy nie zdarzało, bo domownicy skłaniali się ku teoriom Liny i przeważnie wierzyli w to, w co i ona wierzyła. Bez zadawania zbędnych pytań. Bo w końcu cóż to za zagrożenie mogło czaić się w otwartej muszli. Później Dolli twierdziła, że myślała, iż chodzi o szczury, które mogłyby wynurzyć się z wody. Ona jedna tłumaczyła to w ten sposób. Dzieci słyszały natomiast, jak stara mamrocze coś na temat srebrnych rybek i potworów, a one oczyma duszy widziały wypełzającego z wody w muszli kraba z niezliczoną ilością macek i smoka z łuskami na głowie.
Z grubsza poglądy Liny były poglądami całej rodziny, choć istniały pewne rozbieżności. Na przykład podczas wojny światowej ona jedna kibicowała Hitlerowi i mimo że wiele dziesiątek lat upłynęło od upadku zbrodniczego imperium, jej stosunek do niego nie uległ zmianie.
– Co te Angole tak się wtrącały? – pytała. – Niemiec miał polski korytarz!
– Lina, a wszyscy Żydzi, co to Hitler ich wymordował?
– A oni to Zbawiciela nie zamordowali? – zwykła pytać Lina.
Stara kobieta popierała konserwę; to była jej partia, partia burmistrza i premiera. A burmistrz i premier wydawali się zadowoleni, że są w tej samej co Lina partii, bo w doniosłych chwilach stół kuchenny, przy którym wróżyła ludziom, potrafił zamienić się w komitet wyborczy.
Stara kobieta nie bardzo zważała na słowo drukowane, ale bardzo wierzyła w książki. Niektóre z nich były machinami Szatana, inne zaś świętymi relikwiami. Nocami sypiała z Biblią i Psalmami pasyjnymi pod poduszką; te dwie księgi uważała za największe siły światłości na tym świecie. Ale nigdy nikt nie widział, by je czytała. Zresztą może była już za stara, by wierzyć w słowo drukowane. Jeśli dowiedziała się o czymś niezwykłym, chciała wiedzieć, czy owa sensacja pochodzi z gazet. Z plotek. Od tych ludzi małostkowych, tych złodziei godności ludzkiej, którzy rządzą gazetami. Czasem dawała posłuch wiadomościom w radio, lecz z wielką rezerwą, chyba że zgadzały się z tym, co mówią karty. Dopiero pojawienie się telewizji sprawiło, że zaczęła przywiązywać wagę do jakiegoś publikatora; nie było innej możliwości, jak tylko pochylić głowę przed tą skrzynką wypełnioną upiornymi cieniami.
W podeszłym wieku dostała strasznej awersji do luster. Panicznie je znienawidziła. Powiadała, że od częstego gapienia się w lustro ludzie pomału zmieniają się w potwory i bestyje. Widziała już, jak piękni i przyzwoici ludzie przez parę godzin przed lustrem dosłownie się odkształcają.
– Dlaczego? – pytały dzieci. No, bo tak chciało fatum, ale to niełatwo im było zrozumieć. Może to nie ty sam siedziałeś w lustrze, tylko ktoś, kto usiłował cię zahipnotyzować, ktoś, kto starał się zdobyć nad tobą władzę, udając ciebie na tyle długo, byś w końcu ty zaczął go udawać. I dzieci, małego Bobo i bliźnięta, nagle zaczął łechtać jakiś strach przed lustrami. Nie miały odwagi patrzeć w lustro, choć ciągle zerkały ukradkiem w jego stronę z głośnym biciem serca. Te lustra zupełnie je opętały, śniły im się po nocach. Jak tylko dzieciaki budziły się rano, natychmiast zbiegały do przedpokoju sprawdzić, czy coś tajemniczego nie wydarzyło się dokoła tego lśniącego szkła. Nie mogły się od niego oderwać i obserwowały je ostrożnie, ukryte za fotelem lub kanapą.
Mała Gilli była na tyle odważna, że w końcu zebrała się w sobie, by przejrzeć się dokładnie w lustrze, chciała mieć pewność, czy to ona się w nim odbija; aż krzyknęła z przerażenia, gdy zorientowała się, że lustrzane odbicie nie zamrugało oczami tak jak ona. Potem wszystkie dzieci przylgnęły uchem do szkła i słyszały upiorny szum, szepty dochodzące zza lustra i w panice uciekły do babci Liny do kuchni, gdzie, wstrzymując oddech, skryły się w szafce na miotły, by przesiedzieć w niej resztę dnia.
Takim to słońcem była Lina, a pozostałe planety i księżyce rodzinne odbijały jej blask.
Jeśli ktoś wkradł się w łaski Liny, oznaczało to, że ma fory w walce o przetrwanie w Starym Domu. O jej przychylność walczono jak o miejsce na liście przebojów; być może zresztą Lina dzieliła i rządziła w domu według listy przebojów, nigdzie zresztą niepublikowanej. Nigdy też o niej nie wspominano. A jednak każdy wiedział, że istnieje. Wyścig o pierwsze miejsce od zawsze toczył się między Baddim a Dolli. No, może już nie w ostatnich latach, bo po powrocie z Ameryki Baddi zawładnął pierwszym miejscem. Tak, zdaje się, że było całkiem jasne, iż tak właśnie się stało. Dolli została pokonana. Już nawet nie mogła być pewna drugiego miejsca, bo z każdym mijającym rokiem mały, kulawy Bobo wspinał się coraz wyżej i wyżej.
Gdzieś niżej na liście znajdowały się bliźnięta Gilli i Mundi, za nimi zaraz wujek Snjolfur i Głuchy Grjoni i inni goście i krewni, którzy nawiedzali dom na dłużej lub krócej. Tommi i Danni wiecznie grzali ostatnie miejsca. I to był fakt niezaprzeczalny.
Mimo to byli nieco wyżej notowani niż Grettir. Chociaż nie można chyba twierdzić, że Grettir nie załapał się na listę. Jego po prostu nie brano pod uwagę.
Mimo iż jego notowania troszkę zwyżkowały, gdy Lina na krótko wbiła sobie do głowy, że warto pozwalać mu wozić się do miasta, gdy czas nagli. Do tej pory przeważnie odmawiała Dolli, kiedy ta proponowała starej, że Grettir ją podrzuci, powiadała, że nie chce wozić się karawanem częściej niż to konieczne. Czasami jednak musiała spotykać się z władzami, prawnikami, nauczycielami okolicznych dzieci lub kupcami, do których należał sklep „U Tommiego”, a którzy zdawali się nie być równie zadowoleni ze współpracy co ongiś. A może doszła do wniosku, że nawet najtwardsi szakale biurowi miękną na widok zbliżającego się karawanu?
I Grettir miał, proszę bardzo, być w takich sytuacjach pod ręką. Nawet kiedy Baddi był w domu, a jego gablota stała na podwórzu, sprowadzano Grettira. I nawet kiedy nie trzeba było udać się dalej niż do najbliższego bloku, Grettir musiał zwalniać się z pracy i wozić panią starszą.
Grettir za kółkiem. Może nigdy w życiu nie dostąpił większego wyróżnienia niż wtedy, gdy przyjął na siebie obowiązki osobistego szofera wróżki. Zresztą wczuł się w tę pracę; chętnie przywdziewał czapkę, prowadził samochód wolno i dostojnie, połową samochodu wjeżdżał na chodnik i śpiesznie wysiadał z auta, by otworzyć drzwi okutanej w ciemne szale, płomiennookiej Linie. Przechodnie zwracali uwagę na ten szczególny kondukt i wtedy Grettir czuł się kimś.
Inaczej w ogóle nie zwracano na niego uwagi.
Rano wychodził milczący do pracy i milczący wracał wieczorem. A pierwszego każdego miesiąca oddawał Dolli całą nietkniętą pensję.
Tak, zaczęło już nawet dochodzić do tego, że odszczekiwał się Dolli, gdy ta na niego pomstowała. Przez pewien czas dosyć często. No, ale wtedy musiała gadać zupełnie jak szalona, zgłaszać pretensje pod adresem łotra, psa, kanalii, impotenta, pokraki, kurdupla, kurwiarza. I tu grzebiące w popielniczce ręce Grettira zaczynały się trząść, potem drgać zaczynała twarz, aż w końcu zaczynał jej odpiskiwać:
– I kto tu mówi o kurestwie! Dopierożteżmicoś! A kto to leży pod byle kim, kto się tylko napatoczy?!
Z tego wywiązywała się kłótnia, jaka na filmach kończy się przeważnie zabójstwem. Bliźnięta Gilli i Mundi uczepione matczynej sukni darły się, odchodząc od zmysłów, a mały Bobo miał ledwie trzy-cztery lata, a już rozumiał, do kogo piją, wspominając dzieci domowej kurwy, bo wtedy zawsze wybiegał na dwór… Nie, on nie wybiegał, on się mozolił, lecz nie po to, by zwrócić na siebie uwagę. Po prostu drewniana noga tak stukała o drewnianą podłogę. Ale jeśli uciekał dlatego, że nie mógł znieść kłótni, dziwne było, że zawsze biegnie za róg i znika w pralni, gdzie przykładał ucho do cienkiej ścianki oddzielającej go od awantury w domu; leżał i słuchał patrząc w oczy smutnym kotom podwórzowym, które podczas deszczu zawsze się tutaj schodziły; wsłuchiwał się w rytm kropel bębniących o dach z blachy falistej, wycie wiatru w szparach, wodę kapiącą z cieknącego kranu na podłogę i w ten jazgot, który coraz bardziej ciążył w głowie i w uszach. Podczas takich awantur mały Bobo istniał tylko poprzez głowę; jeśli o to chodzi, mógłby równie dobrze siedzieć na desce najeżonej gwoździami albo w płomieniach, bo ciała w ogóle nie czuł. Dopiero kiedy dom się uspokajał, a sygnał w głowie wyciszał, chłopiec zaczynał czuć, że trzęsie się z zimna, że zesztywniał i osłabł od siedzenia na nierównym klepisku, a czasem nawet zauważał, że zmoczył go cieknący przez dach deszcz. Wówczas gramolił się na nogi, otrzepywał, wycierał twarz i mozolił na dwór. Mógł spotkać samego twardziela, wujka Baddiego, który był w świetnym humorze, elegancki i wyszajnowany, i pewnikiem powąchał już korek od butelki, ale nic więcej. Baddi cieszył się na widok małego siostrzeńca, nazywał go jedynym normalnym człowiekiem w tym domu, Bobo the road runner i Bo Diddley. Zadawał mu zagadkę i jakaż mogła być odpowiedź?
– Heartbreak Hotel!
Potem przyjmował Baddi wyimaginowaną piłkę na piętę, śmiał się i razem wchodzili do Starego Domu, w którym jak na polu bitwy po całonocnym natarciu dudniła mroczna cisza i nic nie było słychać. Od czasu do czasu rozlegał się tylko szloch Dolli, która spuchnięta od łez siedziała przy stole w kuchni. A że Baddi miał dobry humor, pocieszał swoją siostrę:
– Don’t let the sun catch you crying – mówił i z ironią puszczał oko do chłopca, na co Dolli odpowiadała jeszcze większym szlochem.
– Co jest, Dolli bejbi? Does your chewing gum lose its flavour on the bedpost overnight?