Złoty dom - Jessie Burton - ebook + książka

Złoty dom ebook

Jessie Burton

4,7
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja sprzedanej w milionie egzemplarzy powieści Miniaturzystka. Złoty dom, nowy międzynarodowy bestseller Jessie Burton, przenosi nas do pełnego tajemnic domu Nelli w XVIII-wiecznym Amsterdamie i opowiada historię o miłości i przeznaczeniu.

1705, Amsterdam. Thea Brandt kończy osiemnaście lat i jest gotowa powitać dorosłość z otwartymi ramionami. W miejskim teatrze czeka na nią miłość jej życia, ale w jej rodzinie nie dzieje się dobrze – ojciec, Otto i ciotka Nella kłócą się bez końca, a rodzina Brandtów wyprzedaje meble, żeby mieć co jeść. W dniu, kiedy Thea przyszła na świat, jej matka go opuściła, a sekrety przeszłości zaczęły przejmować kontrolę nad teraźniejszością.

Nella rozpaczliwie pragnie ocalić rodzinę, zachować pozory i znaleźć dla Thei męża, który zapewni jej bezpieczną przyszłość. Zaproszenie na najbardziej ekskluzywny bal w Amsterdamie niesie radość i nadzieję – może los w końcu uśmiechnie się do nich?

Jednak gdy Thea odkrywa nowe miniatury, Nella zaczyna mieć poważny powód do obaw. Osiemnaście lat temu miniaturzystka po raz pierwszy pojawiła się w ich życiu. Wydaje się, że teraz ma nowe plany…

Złoty dom to wspaniała, wielowymiarowa opowieść o ambicji, tajemnicach i marzeniach oraz determinacji młodej kobiety, która pragnie sama decydować o swoim życiu.

„Elegancka, klimatyczna, zniewalająca. Urzekła mnie”.

Marian Keyes

„Książka mądra, piękna i budząca podziw. Burton jest niesamowicie utalentowaną narratorką”.

Elizabeth Day

„Inteligentna i dające wiele przyjemności. Burton to bystra obserwatorka. Świetna kontynuacja Miniaturzystki – dojrzała i przemyślana”.

„The Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 477

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Ho­use of For­tune
Opieka re­dak­cyjna: EWA SMOL
Re­dak­cja: GA­BRIELA NIE­MIEC
Ko­rekta: BIANKA DZIAD­KIE­WICZ, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki: KA­TIE TO­OKE
Mo­dele i fo­to­gra­fie wy­ko­rzy­stane na okładce: LINE and MAR­TIN AN­DER­SEN, www.an­der­senm.com
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce: DAVE HOP­KINS
Opra­co­wa­nie okładki i stron ty­tu­ło­wych na pod­sta­wie ory­gi­nału: MI­RON KO­KO­SIŃ­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © 2022 by Jes­sie Bur­ton All ri­ghts re­se­rved © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Anna Sak © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07841-9
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu syn­kowi,

któ­remu czy­ta­łam tę opo­wieść,

za­nim oboje ją zro­zu­mie­li­śmy

To jesz­cze długo po­trwa. Bu­duj­cie domy i za­miesz­kuj­cie je, za­sa­dzaj­cie ogrody i spo­ży­waj­cie ich owoc.

Księga Je­re­mia­sza 29,28; wer­set za­zna­czony przez Ma­rin Brandt w ro­dzin­nej Bi­blii Brand­tów (cyt. za Nową Bi­blią Gdań­ską)

Każda ko­bieta jest ar­chi­tek­tem wła­snego losu.

Słowa na­pi­sane przez mi­nia­tu­rzystkę dla Nelli Brandt je­sie­nią 1686 roku

1705 ROKRO­DZINNA SCHEDA

I

Osiem­na­sto­let­nia Thea jest za stara, żeby świę­to­wać uro­dziny. Re­becca Bos­man w grud­niu roz­po­częła trzy­dzie­sty pierw­szy rok ży­cia i na­wet o tym nie na­po­mknęła: to się na­zywa wy­ra­fi­no­wa­nie. W ten ciemny stycz­niowy po­ra­nek Thea leży w łóżku i dy­go­cze. Sły­szy, jak ciotka i Cor­ne­lia sprze­czają się na dole w sa­lo­nie, a oj­ciec od­suwa stół, żeby zro­bić miej­sce na śnia­da­nie na dy­wa­niku. Uro­dziny Thei za­wsze za­czy­nają się od po­sie­dze­nia na dy­wa­niku. Nie­ubła­gana tra­dy­cja, za­bawa w uda­wa­nie łow­ców przy­gód, któ­rzy za­do­wa­lają się zdo­by­tym pro­wian­tem. Marny po­mysł w tych cza­sach, bo żadne z nich od lat nie wy­ściu­biło nosa poza miej­skie mury. Zresztą... dla­czego nie przy stole? Udało im się za­cho­wać ten po­rządny, a skoro tak, po­winno się go uży­wać. Do­ro­śli uży­wają stołu. Gdyby Re­becca Bos­man mu­siała prze­cier­pieć uro­dzi­nowe śnia­da­nie, zro­bi­łaby to przy stole.

Tylko że Thea nie może im tego po­wie­dzieć. Nie może znieść my­śli o tym, że scho­dzi na dół, a ciotka Nella od­wraca się i szar­pie zu­żyte pa­pie­rowe łań­cu­chy, które z pew­no­ścią roz­wie­siła w wiel­kich oszro­nio­nych oknach. Oj­ciec wbija wzrok w po­prze­cie­rany dy­wa­nik. Cor­ne­lia, jej stara pia­stunka, spo­gląda roz­pacz­li­wie na ra­cuszki, które szy­ko­wała całą noc. Thea nie chce po­grą­żać ich w smutku, ale nie wie, jak wy­wi­kłać się z roli, w któ­rej ją ob­sa­dzili: roli ro­dzin­nego dziecka. Może od dziś jest ko­bietą, ale w tym domu ra­dość jest za­wsze pod­szyta lę­kiem przed utratą.

Oto jest, pod po­sta­cią po­ży­wie­nia, słodki, ko­rzenny po­wiew do­cho­dzący z dołu pod drzwi jej sy­pialni. Ra­cuszki ma­czane w wo­dzie ró­ża­nej, nie­wąt­pli­wie uło­żone w kształt li­ter imie­nia i na­zwi­ska Thei, gdyby przy­pad­kiem za­po­mniała, jak się na­zywa. Pu­szy­sta ja­jecz­nica z kmi­nem usma­żona przez Cor­ne­lię, żeby za­trzy­mać ją w wię­zie­niu, bułki z ma­słem na go­rąco, żeby jej było cie­plej. Ma­sło z Del­ftu w cha­rak­te­rze przy­smaku i na­par­stek słod­kiego wina dla do­ro­słych. Thea od­rzuca po­ściel, ale cią­gle nie może się prze­móc i wstać, nie po­maga na­wet obiet­nica ma­śla­nego spe­cjału. Ma tylko na­dzieję, że ku­pili jej bi­lety do Scho­uw­burga, gdzie znów zo­ba­czy Re­beccę Bos­man na sce­nie – a po przed­sta­wie­niu wy­mknie się do Wal­tera, je­dy­nej osoby, dla któ­rej chęt­nie wy­sko­czy spod pie­rzyny.

Już nie­długo, po­cie­sza się Thea. Nie­ba­wem się spo­tkamy i wszystko bę­dzie w po­rządku. A na ra­zie: prze­dłu­ża­jące się, zle­żałe dzie­ciń­stwo.

W końcu udaje jej się wy­krze­sać z sie­bie wolę, by wło­żyć kap­cie i na­rzutkę; scho­dzi po scho­dach wol­nym kro­kiem, żeby nikt nie sły­szał, i pró­buje wzbu­dzić w so­bie wdzięcz­ność. Musi po­sta­rać się ich nie roz­cza­ro­wać. Nad­mierna ra­dość z uro­dzin ni­gdy do­tąd jej w ro­dzi­nie nie prze­szka­dzała, ale dzie­ciń­stwo i peł­no­let­ność to dwa różne światy. Będą mu­sieli za­cząć ją trak­to­wać jak do­ro­słą. I może w tym roku pierw­szy raz na uro­dziny ktoś da jej pre­zent, o któ­rym Thea ma­rzy, i po­wie coś o jej matce, po­da­ruje jej hi­sto­rię lub choć aneg­dotkę! Tak, wszy­scy wiemy, że dziś jest naj­trud­niej­szy dzień w ro­dzin­nym ka­len­da­rzu Brand­tów. Tak, do­kład­nie osiem­na­ście lat temu Ma­rin Brandt umarła w tym wła­śnie domu, da­jąc ży­cie Thei. Lecz dla kogo ten dzień może być trud­niej­szy niż dla mnie, my­śli Thea, prze­cho­dząc przez wy­kła­daną ka­fel­kami sień – tej, która do­ra­stała bez matki?

Co roku to­czą roz­mowy tylko o tym, ile Thea uro­sła przez dwa­na­ście mie­sięcy, jak bar­dzo wy­ład­niała czy zmą­drzała, jak gdyby za każ­dym ra­zem przy­cho­dziła na świat na nowo. Jakby każ­dego ósmego stycz­nia, w nie­zmien­nie zim­nym i mar­kot­nym dniu, przy­by­wała do nich po wy­klu­ciu się z jajka. Ale Thea nie po­trze­buje sły­szeć, ile uro­sła – ma od tego lu­stro. W swoje uro­dziny chce po­pa­trzeć w zwier­cia­dło i uj­rzeć swoją matkę, do­wie­dzieć się, kim była i czemu oj­ciec ni­gdy o niej nie wspo­mina. Czemu w od­po­wie­dzi na pra­wie wszyst­kie jej py­ta­nia rzu­cają so­bie po­nure spoj­rze­nia i za­ci­skają wargi. Waha się, z ple­cami przy­ci­śnię­tymi do ściany. Prze­cież na­wet te­raz mogą roz­ma­wiać o Ma­rin Brandt.

Thea, bie­gła w pod­słu­chi­wa­niu, wy­cze­kuje w pół­mroku u drzwi sa­lonu; na­dzieja każe jej wstrzy­mać od­dech.

Nic z tego. Sprze­czają się o to, czy kot Lu­cas ze­chce wło­żyć dziś uro­dzi­nową kryzę.

– On tego nie cierpi, Cor­ne­lio – mówi ciotka. – Po­patrz na jego oczy. Do­sta­nie tor­sji i ubru­dzi nam dy­wan.

– Ale to ją roz­we­sela.

– Nie bę­dzie jej we­soło jeść pączki przy wy­mio­ci­nach.

Lu­cas, żół­to­oki im­pe­ra­tor resz­tek je­dze­nia, wy­daje obu­rzone miauk­nię­cie.

– Cor­ne­lio – wtrąca się oj­ciec Thei. – Niechże Lu­cas zo­sta­nie bez przy­odziewku na śnia­da­nie. Po­zwól mu. Może wy­stroi się na obiad.

– Nie umie­cie świę­to­wać – uty­skuje Cor­ne­lia. – On to lubi.

Zna­jome rytmy, głosy – poza nimi Thea po­znała w ży­ciu tak nie­wiele. Przy­myka oczy. Kie­dyś uwiel­biała słu­chać Cor­ne­lii, ciotki Nelli, ojca, sie­dzieć u ich stóp albo wie­szać się im na szy­jach, być ubó­stwiana, piesz­czona, ści­skana i tar­mo­szona. Ale dzi­siaj te rytmy nie są jej mu­zyką; nie na ich szy­jach chce się uwie­sić. A roz­mowa o tym, czy po­winni ubrać swo­jego prze­ro­śnię­tego kota w kryzę, bu­dzi w niej nie­od­parte pra­gnie­nie, żeby być wszę­dzie, tylko nie tam. Za­cząć swoje wła­sne ży­cie, z dala od nich, bo ża­den z jej bli­skich nie ma po­ję­cia, co to zna­czy mieć osiem­na­ście lat.

Robi głę­boki wdech, wy­pusz­cza po­wie­trze i wcho­dzi. Jej naj­bliżsi zgod­nie zwra­cają ku niej głowy, w ich oczach wi­dać błysk. Lu­cas drep­cze ku niej, zgrab­nie jak na ta­kiego gru­ba­ska. Pa­pie­rowe łań­cu­chy ozda­biają okna, tak jak się spo­dzie­wała. Po­dob­nie jak ona ro­dzina jest na­dal w swo­ich noc­nych stro­jach – oto jesz­cze jedna uro­dzi­nowa tra­dy­cja – a wi­dok ry­su­ją­cych się pod nimi sta­rych ciał jest na wskroś że­nu­jący. Ciotka Nella trzyma się cał­kiem nie­źle jak na swoje trzy­dzie­ści sie­dem lat, ale oj­ciec ma już czter­dzie­ści je­den, a tak za­awan­so­wa­nemu wie­kiem męż­czyź­nie nie wy­pada przy­cho­dzić na śnia­da­nie w ko­szuli noc­nej. Cor­ne­lia ma ta­kie roz­ło­ży­ste bio­dra – czy nie wsty­dzi się pa­ra­do­wać w swo­jej prze­świ­tu­ją­cej halce? Ja bym się wsty­dziła, my­śli Thea. Ni­gdy nie po­zwolę, żeby moje ciało tak ob­wi­sło. Choć prze­cież to nie ich wina. Cor­ne­lia za­wsze ma­wia: „Sta­rze­jemy się, roz­ra­stają nam się bio­dra, umie­ramy”. Ale Thea ma za­miar być jak Re­becca Bos­man, która mie­ści się w fa­ta­łaszki z cza­sów, kiedy była w wieku Thei. Se­kret – jak mówi Re­becca – po­lega na tym, aby mi­jać każdą na­po­tkaną pie­kar­nię bar­dzo szyb­kim kro­kiem. Cor­ne­lia by temu nie przy­tak­nęła.

– Sto lat, Im­bryczku! – roz­pro­mie­nia się Cor­ne­lia.

– Dzię­kuję – od­po­wiada Thea, sta­ra­jąc się nie skrzy­wić na dźwięk tego prze­zwi­ska. Pod­nosi Lu­casa z pod­łogi i prze­cho­dzi na dy­wa­nik, tam gdzie wszy­scy.

– Ja­kaś ty wy­soka! – dziwi się oj­ciec. – Kiedy wresz­cie prze­sta­niesz nam ro­snąć? Nie na­dą­żam za tobą.

– Tatku, od dwóch lat nie uro­słam ani o pół cala.

Oj­ciec bie­rze ją w ra­miona i długo przy­tula.

– Je­steś do­sko­nała.

– Jak to Thea – mówi ciotka.

Thea od­wza­jem­nia jej spoj­rze­nie i wy­pusz­cza z rąk Lu­casa. Za­wsze to Nella pró­buje przy­wo­łać ojca z po­wro­tem znad kra­wę­dzi nad­mier­nego za­chwytu. Ciotka Nella, za­wsze pierw­sza w wy­naj­dy­wa­niu wad.

– Jedzmy – od­zywa się Cor­ne­lia. – Lu­cas, nie...

Kot, wy­ba­wiony od kryzy i nie­ob­cią­żony, już ma w pyszczku kęs ja­jecz­nicy. Umyka w róg sa­lonu, jego tylne łapy wy­glą­dają zu­peł­nie jak pia­sko­wo­żółte pan­ta­lony. Am­ster­dam­czycy na ogół nie lu­bią trzy­mać zwie­rząt w do­mach, boją się śla­dów łap na świeżo wy­pu­co­wa­nych pod­ło­gach, śmier­dzą­cych nie­spo­dzia­nek zo­sta­wia­nych po ką­tach, zma­sa­kro­wa­nych me­bli. Lecz Lu­cas ma w no­sie obie­gowe sądy. Też jest na swój spo­sób do­sko­nały, nie­zmien­nie przy­nosi Thei po­cie­sze­nie.

– Naj­bar­dziej nie­na­żarte stwo­rze­nie na He­ren­gracht – uty­skuje ciotka Nella. – My­szy ła­pał nie bę­dzie, za to do­biera się nam do śnia­da­nia.

– Da­ruj mu – od­po­wiada Thea.

– Im­bryczku! – włą­cza się Cor­ne­lia. – Oto twoje uro­dzi­nowe ra­cuszki. – Pre­zen­tuje ma­leń­kie placki uło­żone w na­pis THEA BRANDT. – Jest sy­rop z wodą ró­żaną. Albo gdy­byś chciała z czymś bar­dziej wy­traw­nym...

– O, nie, nie, ta­kie są pyszne. Dzię­kuję. – Thea siada na pię­tach na dy­wa­niku i wrzuca so­bie do ust dwa ra­cuszki, je­den po dru­gim.

– Gdzie ci tak śpieszno? – ruga ją Cor­ne­lia. – Otto, bułkę z ma­słem i jaj­kiem?

– Chęt­nie – od­po­wiada Otto. – Za stare mam ko­lana, żeby sia­dać na dy­wa­niku. Spo­cznę so­bie na krze­śle, je­śli po­zwo­li­cie.

– Da­leko ci do dzie­wią­tego krzy­żyka – za­uważa ciotka Nella, ale oj­ciec Thei nie zwraca na nią uwagi.

Ko­biety sie­dzą na dy­wa­niku. Thea czuje się głu­pio i jest rada, że nie wi­dzi ich nikt za­glą­da­jący z ulicy.

– Na­par­stek wina? – pyta ciotka Nella.

Thea pro­stuje się i opiera ta­lerz na ko­la­nie.

– Po­waż­nie?

– Masz osiem­na­ście wio­sen. Nie je­steś już dziec­kiem. Pro­szę. – Ciotka wrę­cza jej mały kie­li­szek.

– Z Ma­dery – śpie­szy z wy­ja­śnie­niem oj­ciec. – Mieli w VOC[1] ba­ryłkę, po którą nikt się nie zgło­sił, za po­łowę ceny.

– I chwała nie­bio­som – wtrąca się ciotka. – Nie mo­żemy ot tak ku­po­wać ma­dery na be­czułki.

Po twa­rzy ojca prze­myka cień iry­ta­cji, a ciotka Nella ru­mieni się i wbija wzrok w za­wi­jasy na dy­wa­niku.

– Wznie­śmy to­ast – kon­ty­nu­uje oj­ciec. – Za na­szą Theę. Niech bę­dzie za­wsze bez­pieczna...

– ...do­brze na­kar­miona – do­rzuca Cor­ne­lia.

– ...i szczę­śliwa – do­daje Thea.

– I szczę­śliwa – po­wta­rza jak echo ciotka Nella.

Thea po­łyka wino, które roz­lewa się na­głym cie­płem w jej żo­łądku i do­daje od­wagi.

– Jak wspo­mi­na­cie dzień mo­ich na­ro­dzin? – pyta.

Na dy­wa­niku, na fo­telu – mil­cze­nie. Cor­ne­lia sięga po na­stępną bułkę i na­kłada ja­jecz­nicę.

– Prze­cież wszy­scy przy tym by­li­ście – mówi Thea. – No więc?

Ciotka Nella spo­gląda w stronę ojca Thei. Ten od­wza­jem­nia spoj­rze­nie.

– By­łeś przy tym, tatku, prawda? – do­py­tuje Thea. – Czy może przy­szłam na świat sama?

– Wszy­scy przy­cho­dzimy na świat sami – za­uważa ciotka.

Cor­ne­lia prze­wraca oczami, oj­ciec mil­czy. Za­wsze to samo.

Thea wzdy­cha.

– Nie cie­szy­li­ście się z mo­ich na­ro­dzin.

Oży­wiają się i pa­trzą na nią w osłu­pie­niu.

– Prze­ciw­nie! – wy­krzy­kuje Cor­ne­lia. – Cie­szy­li­śmy się bar­dzo! By­łaś dla nas bło­go­sła­wień­stwem!

– Coś się wtedy skoń­czyło – nie od­pusz­cza Thea.

Ciotka przy­myka oczy.

– Ale i coś się za­częło – opo­nuje oj­ciec. – To był naj­lep­szy moż­liwy po­czą­tek. A te­raz: czas na po­darki.

Thea wie, że zo­stała po­ko­nana – znowu. Naj­ła­twiej­sze wyj­ście: zjeść jesz­cze jedną bułkę z ma­słem i roz­pa­ko­wać pre­zenty. Pu­dełko jej ulu­bio­nych her­bat­ni­ków cy­na­mo­no­wych od Cor­ne­lii, a od ojca i ciotki – a więc zwra­cają uwagę przy­naj­mniej na ja­kąś część jej oso­bo­wo­ści – dwa bi­lety na przed­sta­wie­nie Ty­tusa, dziś po po­łu­dniu.

– Miej­sca na ga­le­rii? – Thea czuje żyw­sze bi­cie serca. To na­prawdę szczo­dre. – Ach, dzię­kuję!

– Nie co dzień koń­czy się osiem­na­ście lat – uśmie­cha się oj­ciec.

– Na pewno bę­dziemy się do­brze ba­wić – rzuca Cor­ne­lia. – Ty i ja.

Thea ogląda ich roz­pro­mie­nione twa­rze. To ja­sne, że za­pla­no­wali, kto jej bę­dzie to­wa­rzy­szył – a ta­kie roz­wią­za­nie ma sens, gdyż oj­ciec bę­dzie mu­siał za chwilę wyjść do swo­jej pracy kan­ce­li­sty w Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej, a ciotka nie prze­pada za te­atrem.

– Dzię­kuję, Cor­ne­lio – mówi, a jej dawna nia­nia po­daje jej dłoń do uści­śnię­cia.

Ty­tus jak mało która sztuka ocieka prze­mocą, a Thea naj­bar­dziej lubi ro­manse. Le­śne sie­lanki, senne ma­rze­nia na wy­spach, gdzie wszystko tak się gma­twa, nim na po­wrót sta­nie się pro­ste. Thea nie­ustan­nie za­ciąga ciotkę albo Cor­ne­lię do miej­skiego te­atru, od­kąd skoń­czyła trzy­na­ście lat. Przy­cho­dzą wcze­śnie, płacą za wstęp i do­dat­kowo po dwa stu­ivery za miej­sca sto­jące – bez szans na bal­kon, nie wspo­mi­na­jąc już o loży – i cze­kają, aż sześć­set dzie­więć­dzie­siąt osiem in­nych ludz­kich ciał za­pełni bu­dy­nek. Ucieczki w ko­me­dię albo tra­ge­dię są dla Thei ni­czym po­wroty do domu. Jako szes­na­sto­latka me­todą bła­gań i po­chlebstw, mimo za­go­rza­łego sprze­ciwu Cor­ne­lii, na­kło­niła ro­dzinę, by ta po­zwo­liła jej od czasu do czasu po­ko­nać w po­je­dynkę ten pię­cio­mi­nu­towy od­ci­nek dzie­lący ich dom od te­atru, pod wa­run­kiem że po spek­ta­klu wróci pro­sto do domu. Do mo­mentu po­zna­nia Wal­tera za ku­li­sami pół roku temu Thea do­trzy­my­wała swo­jej czę­ści umowy. Ale rze­czy­wi­stość się zmie­nia. Ko­nieczne są pewne for­tele. Spę­dzane z nim chwile do­li­czała do czasu trwa­nia spek­ta­kli. Zmy­ślała na­wet ty­tuły oraz ter­miny przed­sta­wień, by móc za­kraść się za ku­lisy i go tam za­stać. Ro­dzina ni­gdy ni­czego nie po­dej­rze­wała. Ani razu nie spraw­dziła, czy ta farsa albo tamta tra­ge­dia jest na­prawdę grana. I choć Thea chwi­lami czuje wy­rzuty su­mie­nia, mi­łość jej i Wal­tera jest zbyt ważna. Mają swój ro­mans, nie­spi­sany, roz­gry­wa­jący się na ty­łach Scho­uw­burga, a jego słów – za­pi­sa­nych w sercu – nic nie wy­maże. Thea wie, że ni­gdy z niego nie zre­zy­gnuje.

– Nie za­po­mnij o dzi­siej­szym wie­czo­rze – upo­mina ją ciotka.

Thea pod­nosi wzrok znad trzy­ma­nych w dłoni bi­le­tów.

– Dzi­siej­szym wie­czo­rze?

Wi­dzi to: szybki, płytki wdech, znak, że ciotka jest po­iry­to­wana.

– Za­po­mniało ci się? – mówi ciotka Nella. – Bal u pani Sar­ra­gon z oka­zji Epi­fa­nii[2]. Theo, to cud, że nas za­pro­szono. Niby po co umi­zguję się do Clary Sar­ra­gon już od Świę­tego Mi­chała?

Thea zerka na ka­mienną twarz ojca i po­sta­na­wia za­ry­zy­ko­wać.

– Nie lu­bi­cie tych lu­dzi. Po co tam w ogóle idziemy?

– Bo tak trzeba – od­po­wiada ciotka Nella, pod­cho­dząc do wy­so­kich i sze­ro­kich okien sa­lonu, by wyj­rzeć na He­ren­gracht, ka­nał Pań­ski.

– Ale dla­czego? – drąży Thea.

Nikt nie od­po­wiada, więc Thea po­sta­na­wia wy­cią­gnąć ostat­nią kartę w swo­jej ta­lii.

– Czy Clara Sar­ra­gon nie jest aby wła­ści­cielką plan­ta­cji w Su­ri­na­mie?

At­mos­fera w po­koju gęst­nieje. Thea wie, że oj­ciec tra­fił do tej ko­lo­nii i tam stał się nie­wol­ni­kiem, a gdy miał szes­na­ście lat, jej dziś już nie­ży­jący wuj spro­wa­dził go do Am­ster­damu. Sły­szała tylko jedną opo­wieść o tam­tym cza­sie, od Cor­ne­lii – o tym, jak am­ster­damki kła­dły ojcu na wło­sach śpie­wa­jące ptaszki; ten ob­raz za­wsze wy­wo­ły­wał u Thei za­że­no­wa­nie. Poza tym Thea nie ma do­stępu do tej studni, na któ­rej dnie ukryta jest praw­dziwa wie­dza o prze­szło­ści ojca. O tym, gdzie był przed przy­by­ciem do Su­ri­namu albo jak wy­glą­dał jego po­byt w ko­lo­nii, nie wie nic. On sam ni­gdy o tym nie mówi. Jest to biała plama rów­nie upo­rczywa jak mil­cze­nie ota­cza­jące jej białą matkę, jesz­cze je­den z tych nie­po­ru­sza­nych te­ma­tów, któ­rymi na­sy­cona jest at­mos­fera tego domu. Otto Brandt – on też rów­nie do­brze mógł wy­kluć się z jajka.

Thea ma ser­decz­nie do­syć tego ich mil­cze­nia. Ile­kroć pró­buje do­wie­dzieć się cze­goś od Cor­ne­lii, sły­szy tę samą śpiewkę: „Wzię­łam się z sie­ro­cińca – brzmi od­po­wiedź. – A two­jego ojca za­brano z jego ro­dzin­nego domu. Tak to już z nami jest. Ten dom to na­sza przy­stań. Tu cu­mu­jemy, tu przy­na­le­żymy”.

A je­śli ktoś nie chce dłu­żej stać w por­cie? – za­sta­na­wia się Thea, ale nie ma od­wagi po­wie­dzieć tego gło­śno. A je­śli ktoś czuje, że nie przy­na­leży?

– Nic ci do tego, co Clara Sar­ra­gon po­siada albo czego nie – od­zywa się ostro ciotka. Żadna z nich nie pa­trzy na ojca Thei. – Pa­mię­taj: szó­sta wie­czór. Bę­dziemy cze­kać w sieni w na­szym naj­lep­szym przy­odziewku.

– Albo tym, co z niego zo­stało – uści­śla Thea.

– Wła­śnie – wzdy­cha ciotka.

– Idź się ubrać, Im­bryczku – mówi Cor­ne­lia raźno. – Przyjdę do cie­bie na górę i po­mogę ci uło­żyć włosy.

Thea zerka na ojca, który wła­śnie wy­gląda przez okno. Z de­li­kat­nym ukłu­ciem wstydu ob­raca się na pię­cie i zo­sta­wia ro­dzinę w sa­lo­nie jak roz­bit­ków na brzegu. Wcho­dząc po scho­dach na to­nące w po­nu­rym mroku pię­tro, nie za­prząta so­bie dłu­żej głowy ba­lem u pań Sar­ra­gon ani swoją nie­roz­ważną wzmianką o Su­ri­na­mie; my­śli o swoim wy­jąt­ko­wym uro­dzi­no­wym pre­zen­cie. Z ra­do­ścią zo­ba­czy, jak Re­becca od­pra­wia swoje czary na sce­nie, ale za ma­lo­wa­nym tłem czeka coś znacz­nie bar­dziej praw­dzi­wego. Mi­łość jej ży­cia, cały jego sens. Żadne drę­twe przy­ję­cie wy­dane przez am­ster­dam­ską oso­bi­stość nie po­psuje jej obiet­nicy spo­tka­nia z Wal­te­rem Rie­be­ec­kiem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] VOC (nid. Ve­re­enigde Oost-In­di­sche Com­pa­gnie) – Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska. Ho­len­der­ska kom­pa­nia han­dlowa za­ło­żona w 1602 roku; rząd Re­pu­bliki Zjed­no­czo­nych Pro­win­cji przy­znał jej mo­no­pol na han­del na wo­dach mię­dzy Przy­ląd­kiem Do­brej Na­dziei a Cie­śniną Ma­gel­lana. Pro­wa­dziła w imie­niu rządu ko­lo­ni­za­cję te­ry­to­riów za­mor­skich, a han­dlo­wała głów­nie przy­pra­wami ko­rzen­nymi (przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).
[2] Święto Epi­fa­nii – ina­czej Ob­ja­wie­nia Pań­skiego, po­tocz­nie Trzech Króli.