44,90 zł
Kontynuacja sprzedanej w milionie egzemplarzy powieści Miniaturzystka. Złoty dom, nowy międzynarodowy bestseller Jessie Burton, przenosi nas do pełnego tajemnic domu Nelli w XVIII-wiecznym Amsterdamie i opowiada historię o miłości i przeznaczeniu.
1705, Amsterdam. Thea Brandt kończy osiemnaście lat i jest gotowa powitać dorosłość z otwartymi ramionami. W miejskim teatrze czeka na nią miłość jej życia, ale w jej rodzinie nie dzieje się dobrze – ojciec, Otto i ciotka Nella kłócą się bez końca, a rodzina Brandtów wyprzedaje meble, żeby mieć co jeść. W dniu, kiedy Thea przyszła na świat, jej matka go opuściła, a sekrety przeszłości zaczęły przejmować kontrolę nad teraźniejszością.
Nella rozpaczliwie pragnie ocalić rodzinę, zachować pozory i znaleźć dla Thei męża, który zapewni jej bezpieczną przyszłość. Zaproszenie na najbardziej ekskluzywny bal w Amsterdamie niesie radość i nadzieję – może los w końcu uśmiechnie się do nich?
Jednak gdy Thea odkrywa nowe miniatury, Nella zaczyna mieć poważny powód do obaw. Osiemnaście lat temu miniaturzystka po raz pierwszy pojawiła się w ich życiu. Wydaje się, że teraz ma nowe plany…
Złoty dom to wspaniała, wielowymiarowa opowieść o ambicji, tajemnicach i marzeniach oraz determinacji młodej kobiety, która pragnie sama decydować o swoim życiu.
„Elegancka, klimatyczna, zniewalająca. Urzekła mnie”.
Marian Keyes
„Książka mądra, piękna i budząca podziw. Burton jest niesamowicie utalentowaną narratorką”.
Elizabeth Day
„Inteligentna i dające wiele przyjemności. Burton to bystra obserwatorka. Świetna kontynuacja Miniaturzystki – dojrzała i przemyślana”.
„The Guardian”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 477
Mojemu synkowi,
któremu czytałam tę opowieść,
zanim oboje ją zrozumieliśmy
To jeszcze długo potrwa. Budujcie domy i zamieszkujcie je, zasadzajcie ogrody i spożywajcie ich owoc.
Księga Jeremiasza 29,28; werset zaznaczony przez Marin Brandt w rodzinnej Biblii Brandtów (cyt. za Nową Biblią Gdańską)
Każda kobieta jest architektem własnego losu.
Słowa napisane przez miniaturzystkę dla Nelli Brandt jesienią 1686 roku
1705 ROKRODZINNA SCHEDA
I
Osiemnastoletnia Thea jest za stara, żeby świętować urodziny. Rebecca Bosman w grudniu rozpoczęła trzydziesty pierwszy rok życia i nawet o tym nie napomknęła: to się nazywa wyrafinowanie. W ten ciemny styczniowy poranek Thea leży w łóżku i dygocze. Słyszy, jak ciotka i Cornelia sprzeczają się na dole w salonie, a ojciec odsuwa stół, żeby zrobić miejsce na śniadanie na dywaniku. Urodziny Thei zawsze zaczynają się od posiedzenia na dywaniku. Nieubłagana tradycja, zabawa w udawanie łowców przygód, którzy zadowalają się zdobytym prowiantem. Marny pomysł w tych czasach, bo żadne z nich od lat nie wyściubiło nosa poza miejskie mury. Zresztą... dlaczego nie przy stole? Udało im się zachować ten porządny, a skoro tak, powinno się go używać. Dorośli używają stołu. Gdyby Rebecca Bosman musiała przecierpieć urodzinowe śniadanie, zrobiłaby to przy stole.
Tylko że Thea nie może im tego powiedzieć. Nie może znieść myśli o tym, że schodzi na dół, a ciotka Nella odwraca się i szarpie zużyte papierowe łańcuchy, które z pewnością rozwiesiła w wielkich oszronionych oknach. Ojciec wbija wzrok w poprzecierany dywanik. Cornelia, jej stara piastunka, spogląda rozpaczliwie na racuszki, które szykowała całą noc. Thea nie chce pogrążać ich w smutku, ale nie wie, jak wywikłać się z roli, w której ją obsadzili: roli rodzinnego dziecka. Może od dziś jest kobietą, ale w tym domu radość jest zawsze podszyta lękiem przed utratą.
Oto jest, pod postacią pożywienia, słodki, korzenny powiew dochodzący z dołu pod drzwi jej sypialni. Racuszki maczane w wodzie różanej, niewątpliwie ułożone w kształt liter imienia i nazwiska Thei, gdyby przypadkiem zapomniała, jak się nazywa. Puszysta jajecznica z kminem usmażona przez Cornelię, żeby zatrzymać ją w więzieniu, bułki z masłem na gorąco, żeby jej było cieplej. Masło z Delftu w charakterze przysmaku i naparstek słodkiego wina dla dorosłych. Thea odrzuca pościel, ale ciągle nie może się przemóc i wstać, nie pomaga nawet obietnica maślanego specjału. Ma tylko nadzieję, że kupili jej bilety do Schouwburga, gdzie znów zobaczy Rebeccę Bosman na scenie – a po przedstawieniu wymknie się do Waltera, jedynej osoby, dla której chętnie wyskoczy spod pierzyny.
Już niedługo, pociesza się Thea. Niebawem się spotkamy i wszystko będzie w porządku. A na razie: przedłużające się, zleżałe dzieciństwo.
W końcu udaje jej się wykrzesać z siebie wolę, by włożyć kapcie i narzutkę; schodzi po schodach wolnym krokiem, żeby nikt nie słyszał, i próbuje wzbudzić w sobie wdzięczność. Musi postarać się ich nie rozczarować. Nadmierna radość z urodzin nigdy dotąd jej w rodzinie nie przeszkadzała, ale dzieciństwo i pełnoletność to dwa różne światy. Będą musieli zacząć ją traktować jak dorosłą. I może w tym roku pierwszy raz na urodziny ktoś da jej prezent, o którym Thea marzy, i powie coś o jej matce, podaruje jej historię lub choć anegdotkę! Tak, wszyscy wiemy, że dziś jest najtrudniejszy dzień w rodzinnym kalendarzu Brandtów. Tak, dokładnie osiemnaście lat temu Marin Brandt umarła w tym właśnie domu, dając życie Thei. Lecz dla kogo ten dzień może być trudniejszy niż dla mnie, myśli Thea, przechodząc przez wykładaną kafelkami sień – tej, która dorastała bez matki?
Co roku toczą rozmowy tylko o tym, ile Thea urosła przez dwanaście miesięcy, jak bardzo wyładniała czy zmądrzała, jak gdyby za każdym razem przychodziła na świat na nowo. Jakby każdego ósmego stycznia, w niezmiennie zimnym i markotnym dniu, przybywała do nich po wykluciu się z jajka. Ale Thea nie potrzebuje słyszeć, ile urosła – ma od tego lustro. W swoje urodziny chce popatrzeć w zwierciadło i ujrzeć swoją matkę, dowiedzieć się, kim była i czemu ojciec nigdy o niej nie wspomina. Czemu w odpowiedzi na prawie wszystkie jej pytania rzucają sobie ponure spojrzenia i zaciskają wargi. Waha się, z plecami przyciśniętymi do ściany. Przecież nawet teraz mogą rozmawiać o Marin Brandt.
Thea, biegła w podsłuchiwaniu, wyczekuje w półmroku u drzwi salonu; nadzieja każe jej wstrzymać oddech.
Nic z tego. Sprzeczają się o to, czy kot Lucas zechce włożyć dziś urodzinową kryzę.
– On tego nie cierpi, Cornelio – mówi ciotka. – Popatrz na jego oczy. Dostanie torsji i ubrudzi nam dywan.
– Ale to ją rozwesela.
– Nie będzie jej wesoło jeść pączki przy wymiocinach.
Lucas, żółtooki imperator resztek jedzenia, wydaje oburzone miauknięcie.
– Cornelio – wtrąca się ojciec Thei. – Niechże Lucas zostanie bez przyodziewku na śniadanie. Pozwól mu. Może wystroi się na obiad.
– Nie umiecie świętować – utyskuje Cornelia. – On to lubi.
Znajome rytmy, głosy – poza nimi Thea poznała w życiu tak niewiele. Przymyka oczy. Kiedyś uwielbiała słuchać Cornelii, ciotki Nelli, ojca, siedzieć u ich stóp albo wieszać się im na szyjach, być ubóstwiana, pieszczona, ściskana i tarmoszona. Ale dzisiaj te rytmy nie są jej muzyką; nie na ich szyjach chce się uwiesić. A rozmowa o tym, czy powinni ubrać swojego przerośniętego kota w kryzę, budzi w niej nieodparte pragnienie, żeby być wszędzie, tylko nie tam. Zacząć swoje własne życie, z dala od nich, bo żaden z jej bliskich nie ma pojęcia, co to znaczy mieć osiemnaście lat.
Robi głęboki wdech, wypuszcza powietrze i wchodzi. Jej najbliżsi zgodnie zwracają ku niej głowy, w ich oczach widać błysk. Lucas drepcze ku niej, zgrabnie jak na takiego grubaska. Papierowe łańcuchy ozdabiają okna, tak jak się spodziewała. Podobnie jak ona rodzina jest nadal w swoich nocnych strojach – oto jeszcze jedna urodzinowa tradycja – a widok rysujących się pod nimi starych ciał jest na wskroś żenujący. Ciotka Nella trzyma się całkiem nieźle jak na swoje trzydzieści siedem lat, ale ojciec ma już czterdzieści jeden, a tak zaawansowanemu wiekiem mężczyźnie nie wypada przychodzić na śniadanie w koszuli nocnej. Cornelia ma takie rozłożyste biodra – czy nie wstydzi się paradować w swojej prześwitującej halce? Ja bym się wstydziła, myśli Thea. Nigdy nie pozwolę, żeby moje ciało tak obwisło. Choć przecież to nie ich wina. Cornelia zawsze mawia: „Starzejemy się, rozrastają nam się biodra, umieramy”. Ale Thea ma zamiar być jak Rebecca Bosman, która mieści się w fatałaszki z czasów, kiedy była w wieku Thei. Sekret – jak mówi Rebecca – polega na tym, aby mijać każdą napotkaną piekarnię bardzo szybkim krokiem. Cornelia by temu nie przytaknęła.
– Sto lat, Imbryczku! – rozpromienia się Cornelia.
– Dziękuję – odpowiada Thea, starając się nie skrzywić na dźwięk tego przezwiska. Podnosi Lucasa z podłogi i przechodzi na dywanik, tam gdzie wszyscy.
– Jakaś ty wysoka! – dziwi się ojciec. – Kiedy wreszcie przestaniesz nam rosnąć? Nie nadążam za tobą.
– Tatku, od dwóch lat nie urosłam ani o pół cala.
Ojciec bierze ją w ramiona i długo przytula.
– Jesteś doskonała.
– Jak to Thea – mówi ciotka.
Thea odwzajemnia jej spojrzenie i wypuszcza z rąk Lucasa. Zawsze to Nella próbuje przywołać ojca z powrotem znad krawędzi nadmiernego zachwytu. Ciotka Nella, zawsze pierwsza w wynajdywaniu wad.
– Jedzmy – odzywa się Cornelia. – Lucas, nie...
Kot, wybawiony od kryzy i nieobciążony, już ma w pyszczku kęs jajecznicy. Umyka w róg salonu, jego tylne łapy wyglądają zupełnie jak piaskowożółte pantalony. Amsterdamczycy na ogół nie lubią trzymać zwierząt w domach, boją się śladów łap na świeżo wypucowanych podłogach, śmierdzących niespodzianek zostawianych po kątach, zmasakrowanych mebli. Lecz Lucas ma w nosie obiegowe sądy. Też jest na swój sposób doskonały, niezmiennie przynosi Thei pocieszenie.
– Najbardziej nienażarte stworzenie na Herengracht – utyskuje ciotka Nella. – Myszy łapał nie będzie, za to dobiera się nam do śniadania.
– Daruj mu – odpowiada Thea.
– Imbryczku! – włącza się Cornelia. – Oto twoje urodzinowe racuszki. – Prezentuje maleńkie placki ułożone w napis THEA BRANDT. – Jest syrop z wodą różaną. Albo gdybyś chciała z czymś bardziej wytrawnym...
– O, nie, nie, takie są pyszne. Dziękuję. – Thea siada na piętach na dywaniku i wrzuca sobie do ust dwa racuszki, jeden po drugim.
– Gdzie ci tak śpieszno? – ruga ją Cornelia. – Otto, bułkę z masłem i jajkiem?
– Chętnie – odpowiada Otto. – Za stare mam kolana, żeby siadać na dywaniku. Spocznę sobie na krześle, jeśli pozwolicie.
– Daleko ci do dziewiątego krzyżyka – zauważa ciotka Nella, ale ojciec Thei nie zwraca na nią uwagi.
Kobiety siedzą na dywaniku. Thea czuje się głupio i jest rada, że nie widzi ich nikt zaglądający z ulicy.
– Naparstek wina? – pyta ciotka Nella.
Thea prostuje się i opiera talerz na kolanie.
– Poważnie?
– Masz osiemnaście wiosen. Nie jesteś już dzieckiem. Proszę. – Ciotka wręcza jej mały kieliszek.
– Z Madery – śpieszy z wyjaśnieniem ojciec. – Mieli w VOC[1] baryłkę, po którą nikt się nie zgłosił, za połowę ceny.
– I chwała niebiosom – wtrąca się ciotka. – Nie możemy ot tak kupować madery na beczułki.
Po twarzy ojca przemyka cień irytacji, a ciotka Nella rumieni się i wbija wzrok w zawijasy na dywaniku.
– Wznieśmy toast – kontynuuje ojciec. – Za naszą Theę. Niech będzie zawsze bezpieczna...
– ...dobrze nakarmiona – dorzuca Cornelia.
– ...i szczęśliwa – dodaje Thea.
– I szczęśliwa – powtarza jak echo ciotka Nella.
Thea połyka wino, które rozlewa się nagłym ciepłem w jej żołądku i dodaje odwagi.
– Jak wspominacie dzień moich narodzin? – pyta.
Na dywaniku, na fotelu – milczenie. Cornelia sięga po następną bułkę i nakłada jajecznicę.
– Przecież wszyscy przy tym byliście – mówi Thea. – No więc?
Ciotka Nella spogląda w stronę ojca Thei. Ten odwzajemnia spojrzenie.
– Byłeś przy tym, tatku, prawda? – dopytuje Thea. – Czy może przyszłam na świat sama?
– Wszyscy przychodzimy na świat sami – zauważa ciotka.
Cornelia przewraca oczami, ojciec milczy. Zawsze to samo.
Thea wzdycha.
– Nie cieszyliście się z moich narodzin.
Ożywiają się i patrzą na nią w osłupieniu.
– Przeciwnie! – wykrzykuje Cornelia. – Cieszyliśmy się bardzo! Byłaś dla nas błogosławieństwem!
– Coś się wtedy skończyło – nie odpuszcza Thea.
Ciotka przymyka oczy.
– Ale i coś się zaczęło – oponuje ojciec. – To był najlepszy możliwy początek. A teraz: czas na podarki.
Thea wie, że została pokonana – znowu. Najłatwiejsze wyjście: zjeść jeszcze jedną bułkę z masłem i rozpakować prezenty. Pudełko jej ulubionych herbatników cynamonowych od Cornelii, a od ojca i ciotki – a więc zwracają uwagę przynajmniej na jakąś część jej osobowości – dwa bilety na przedstawienie Tytusa, dziś po południu.
– Miejsca na galerii? – Thea czuje żywsze bicie serca. To naprawdę szczodre. – Ach, dziękuję!
– Nie co dzień kończy się osiemnaście lat – uśmiecha się ojciec.
– Na pewno będziemy się dobrze bawić – rzuca Cornelia. – Ty i ja.
Thea ogląda ich rozpromienione twarze. To jasne, że zaplanowali, kto jej będzie towarzyszył – a takie rozwiązanie ma sens, gdyż ojciec będzie musiał za chwilę wyjść do swojej pracy kancelisty w Kompanii Wschodnioindyjskiej, a ciotka nie przepada za teatrem.
– Dziękuję, Cornelio – mówi, a jej dawna niania podaje jej dłoń do uściśnięcia.
Tytus jak mało która sztuka ocieka przemocą, a Thea najbardziej lubi romanse. Leśne sielanki, senne marzenia na wyspach, gdzie wszystko tak się gmatwa, nim na powrót stanie się proste. Thea nieustannie zaciąga ciotkę albo Cornelię do miejskiego teatru, odkąd skończyła trzynaście lat. Przychodzą wcześnie, płacą za wstęp i dodatkowo po dwa stuivery za miejsca stojące – bez szans na balkon, nie wspominając już o loży – i czekają, aż sześćset dziewięćdziesiąt osiem innych ludzkich ciał zapełni budynek. Ucieczki w komedię albo tragedię są dla Thei niczym powroty do domu. Jako szesnastolatka metodą błagań i pochlebstw, mimo zagorzałego sprzeciwu Cornelii, nakłoniła rodzinę, by ta pozwoliła jej od czasu do czasu pokonać w pojedynkę ten pięciominutowy odcinek dzielący ich dom od teatru, pod warunkiem że po spektaklu wróci prosto do domu. Do momentu poznania Waltera za kulisami pół roku temu Thea dotrzymywała swojej części umowy. Ale rzeczywistość się zmienia. Konieczne są pewne fortele. Spędzane z nim chwile doliczała do czasu trwania spektakli. Zmyślała nawet tytuły oraz terminy przedstawień, by móc zakraść się za kulisy i go tam zastać. Rodzina nigdy niczego nie podejrzewała. Ani razu nie sprawdziła, czy ta farsa albo tamta tragedia jest naprawdę grana. I choć Thea chwilami czuje wyrzuty sumienia, miłość jej i Waltera jest zbyt ważna. Mają swój romans, niespisany, rozgrywający się na tyłach Schouwburga, a jego słów – zapisanych w sercu – nic nie wymaże. Thea wie, że nigdy z niego nie zrezygnuje.
– Nie zapomnij o dzisiejszym wieczorze – upomina ją ciotka.
Thea podnosi wzrok znad trzymanych w dłoni biletów.
– Dzisiejszym wieczorze?
Widzi to: szybki, płytki wdech, znak, że ciotka jest poirytowana.
– Zapomniało ci się? – mówi ciotka Nella. – Bal u pani Sarragon z okazji Epifanii[2]. Theo, to cud, że nas zaproszono. Niby po co umizguję się do Clary Sarragon już od Świętego Michała?
Thea zerka na kamienną twarz ojca i postanawia zaryzykować.
– Nie lubicie tych ludzi. Po co tam w ogóle idziemy?
– Bo tak trzeba – odpowiada ciotka Nella, podchodząc do wysokich i szerokich okien salonu, by wyjrzeć na Herengracht, kanał Pański.
– Ale dlaczego? – drąży Thea.
Nikt nie odpowiada, więc Thea postanawia wyciągnąć ostatnią kartę w swojej talii.
– Czy Clara Sarragon nie jest aby właścicielką plantacji w Surinamie?
Atmosfera w pokoju gęstnieje. Thea wie, że ojciec trafił do tej kolonii i tam stał się niewolnikiem, a gdy miał szesnaście lat, jej dziś już nieżyjący wuj sprowadził go do Amsterdamu. Słyszała tylko jedną opowieść o tamtym czasie, od Cornelii – o tym, jak amsterdamki kładły ojcu na włosach śpiewające ptaszki; ten obraz zawsze wywoływał u Thei zażenowanie. Poza tym Thea nie ma dostępu do tej studni, na której dnie ukryta jest prawdziwa wiedza o przeszłości ojca. O tym, gdzie był przed przybyciem do Surinamu albo jak wyglądał jego pobyt w kolonii, nie wie nic. On sam nigdy o tym nie mówi. Jest to biała plama równie uporczywa jak milczenie otaczające jej białą matkę, jeszcze jeden z tych nieporuszanych tematów, którymi nasycona jest atmosfera tego domu. Otto Brandt – on też równie dobrze mógł wykluć się z jajka.
Thea ma serdecznie dosyć tego ich milczenia. Ilekroć próbuje dowiedzieć się czegoś od Cornelii, słyszy tę samą śpiewkę: „Wzięłam się z sierocińca – brzmi odpowiedź. – A twojego ojca zabrano z jego rodzinnego domu. Tak to już z nami jest. Ten dom to nasza przystań. Tu cumujemy, tu przynależymy”.
A jeśli ktoś nie chce dłużej stać w porcie? – zastanawia się Thea, ale nie ma odwagi powiedzieć tego głośno. A jeśli ktoś czuje, że nie przynależy?
– Nic ci do tego, co Clara Sarragon posiada albo czego nie – odzywa się ostro ciotka. Żadna z nich nie patrzy na ojca Thei. – Pamiętaj: szósta wieczór. Będziemy czekać w sieni w naszym najlepszym przyodziewku.
– Albo tym, co z niego zostało – uściśla Thea.
– Właśnie – wzdycha ciotka.
– Idź się ubrać, Imbryczku – mówi Cornelia raźno. – Przyjdę do ciebie na górę i pomogę ci ułożyć włosy.
Thea zerka na ojca, który właśnie wygląda przez okno. Z delikatnym ukłuciem wstydu obraca się na pięcie i zostawia rodzinę w salonie jak rozbitków na brzegu. Wchodząc po schodach na tonące w ponurym mroku piętro, nie zaprząta sobie dłużej głowy balem u pań Sarragon ani swoją nierozważną wzmianką o Surinamie; myśli o swoim wyjątkowym urodzinowym prezencie. Z radością zobaczy, jak Rebecca odprawia swoje czary na scenie, ale za malowanym tłem czeka coś znacznie bardziej prawdziwego. Miłość jej życia, cały jego sens. Żadne drętwe przyjęcie wydane przez amsterdamską osobistość nie popsuje jej obietnicy spotkania z Walterem Riebeeckiem.
PRZYPISY