Miniaturzystka - Jessie Burton - ebook + książka

Miniaturzystka ebook

Jessie Burton

4,1
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość, pożądanie, zdrada i mroczne sekrety bogatych kupców w siedemnastowiecznym Amsterdamie.

Jest październikowe popołudnie 1686 roku, gdy osiemnastoletnia Nella Oortman staje na progu wielkiego domu w bogatej dzielnicy Amsterdamu. Miesiąc wcześniej poślubiła zamożnego kupca, Johannesa Brandta i teraz przybywa, by wprowadzić  się do męża. Lecz zamiast niego wita ją mrukliwa i niemiła Marin, siostra Johannesa. Gdy ten w końcu się pojawi, nie poświęci żonie zbyt wiele czasu. Podaruje jej jednak niezwykły prezent:  okazałą drewnianą replikę domu, którą umebluje dla niej tajemnicza miniaturzystka. Podziw dla jej zręczności szybko zastąpi lęk, gdyż drobiazgi wyposażenia i figurki przedstawiające domowników nie tylko odsłaniają ich tajemnice, ale i antycypują straszne wydarzenia, które wkrótce staną się ich udziałem. Skąd artystka tyle wie o sekretach rodziny Brandtów? Czyż nie są marionetkami w jej rękach, skoro zna ich przyszłość? I kim jest owa nieuchwytna kobieta?

Jessie Burton - jej debiutancka powieść – Miniaturzystka – była najbardziej rozchwytywanym tytułem podczas Targów Książki we Frankfurcie. Ukazuje się w 30 krajach. Jessie, która jest absolwentką Oxford University, pisała ją potajemnie, ukrywając ten fakt przed rodziną i znajomymi... Pracowała jako aktorka i menedżerka w londyńskim City, a po pracy zasiadała do pisania.

Pasjonująca powieść Jessie Burton, absolwentki uniwersytetu w Oksfordzie, inspirowana jednym z najcenniejszych zabytków Rijksmuseum i postacią autentycznej Amsterdamki, Petronelli Oortman, przeniesie nas w czasy złotego wieku Holandii, rozkwitu handlu i sztuki i pozwoli zajrzeć w serca postaci, które spoglądają na nas z obrazów Vermeera, Halsa i Rembrandta... Książka, która zrobiła furorę wśród wydawców na Targach Książki we Frankfurcie, ukazuje się w 30 krajach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 498

Oceny
4,1 (172 oceny)
75
48
36
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka!
10
KarolinaHaja

Nie polecam

w sumie o niczym, a na pewno najmniej o miniaturzystce
00
Margot82

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka, stwarzająca niesamowity klimat. Odrobinę rozczarowujące zakończenie ale i tak jest świetna.
00
kotwpierniku

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna 👍👍👍
00
une_reve

Całkiem niezła

Nie wiem, co myśleć po przeczytaniu tej książki. Liczyłam na historię trzymającą w napięciu i niezwykle ciekawą. Autorka jednak zbyt długo wstrzymywała się od wyjaśnień, skupiając się na niepotrzebnych opisach i dodając wydarzeń, które tylko oddalały czytelnika od chęci poznania prawdy. Finalnie, jestem zawiedziona.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Mi­nia­tu­rist
Opieka re­dak­cyjna: JO­LANTA KOR­KUĆ
Re­dak­cja: ANNA PAW­LI­KOW­SKA
Ko­rekta: WE­RO­NIKA KO­SIŃ­SKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki: KA­TIE TO­OKE
Fo­to­gra­fia wy­ko­rzy­stana na okładce: An­der­sen M Stu­dio
Opra­co­wa­nie okładki i stron ty­tu­ło­wych na pod­sta­wie ory­gi­nału: RO­BERT KLE­EMANN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © 2014 by Pe­ebo & Pil­grim Ltd. All ri­ghts re­se­rved © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2014
ISBN 978-83-08-07871-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

NA DRUGĄ STRONĘ

Pe­tro­nella Oort­man stoi na progu domu swego nowo po­ślu­bio­nego męża i stuka do drzwi ko­łatką w kształ­cie del­fina, na­gle onie­śmie­lona spo­wo­do­wa­nym przez sie­bie ło­mo­tem. Nikt się nie zja­wia, choć się jej spo­dzie­wają. Ter­min był usta­lony, li­sty na­pi­sane – pa­pier jej matki li­chy w po­rów­na­niu z kosz­tow­nym we­li­nem Brandta. Nie, my­śli, to nie naj­lep­sze po­wi­ta­nie. Zwłasz­cza je­śli się weź­mie pod uwagę krótką jak oka­mgnie­nie ce­re­mo­nię ślubną w po­przed­nim mie­siącu – żad­nych gir­land, we­sel­nego kie­li­cha, nocy po­ślub­nej. Nella kła­dzie swój ku­fe­rek i klatkę dla pta­ków na stop­niu. Wie, że bę­dzie mu­siała to póź­niej ubar­wić w li­ście do domu – kiedy już znaj­dzie schody na pię­tro, po­kój, se­kre­ta­rzyk.

Od­wraca się w stronę ka­nału, bo pod ce­gla­nym mu­rem po jego dru­giej stro­nie roz­lega się śmiech wio­śla­rzy. Chu­der­lawy chło­pak wpadł na ko­bietę z ko­szy­kiem ryb, pół­żywy śledź ze­śli­zguje się po roz­ło­ży­stej spód­nicy han­dlarki. Ostry krzyk wie­śniaczki prze­nika Nellę do ko­ści. „Du­reń! Du­reń!”, wrzesz­czy ko­bieta. Chło­piec jest nie­wi­domy i szuka ryby na ziemi po omacku, jakby to był srebrny amu­let; ma szyb­kie palce, nie traci re­zonu. Ła­pie swoją zdo­bycz i re­cho­cząc, bie­gnie wzdłuż ka­nału z wy­cią­gnię­tym przed sie­bie wol­nym ra­mie­niem, go­towy do ewen­tu­al­nej obrony.

Nella gra­tu­luje mu w my­ślach i stoi da­lej zwró­cona twa­rzą do słońca, chło­nąc to rzad­kie paź­dzier­ni­kowe cie­pło, póki się da. Tę część He­ren­gracht na­zy­wają Zło­tym Łu­kiem, ale dzi­siaj ten sze­roki od­ci­nek wy­daje się sza­ro­bury i zwy­czajny. Wzno­szące się nad szla­mo­wa­tymi wo­dami ka­nału ka­mie­nice wy­glą­dają nie­sa­mo­wi­cie. Za­pa­trzone we wła­sne sy­me­tryczne od­bi­cia na wo­dzie, do­stojne i piękne, są jak klej­noty w ko­ro­nie dum­nego mia­sta. Po­nad da­chami na­tura robi co w jej mocy, by temu spro­stać – ob­łoki w ko­lo­rze sza­franu i mo­reli po­twier­dzają chwałę re­pu­bliki.

Nella od­wraca się z po­wro­tem do drzwi, te­raz lekko uchy­lo­nych. Czy już przed­tem były nie­do­mknięte? Nie jest pewna. Po­py­cha je i za­gląda do środka. Od mar­mu­ro­wej po­sadzki bije chłód.

– Jo­han­ne­sie Brandt! – woła gło­śno, lekko spło­szona.

Czy to ja­kaś gra? – za­sta­na­wia się. Będę tak stała do maja. Pe­ebo, jej alek­san­dretta, ude­rza szybko skrzy­deł­kami w pręty klatki, słabe po­pi­ski­wa­nie ptaka opada szybko na mar­mury. Na­wet uci­chły te­raz za nimi ka­nał jakby wstrzy­muje od­dech.

Nella jedno wie na pewno, za­glą­da­jąc głę­biej w mrok. Ktoś ją ob­ser­wuje. Daj spo­kój, Nello Elż­bieto, karci sie­bie w my­ślach, prze­kra­cza­jąc próg. Czy mąż weź­mie ją w ra­miona i po­ca­łuje, czy tylko uści­śnie jej dłoń, jakby za­ła­twiał in­te­resy? Na ślu­bie nie zro­bił żad­nej z tych rze­czy, oto­czony przez jej nie­licz­nych krew­nych; z jego ro­dziny nie było ni­kogo.

Żeby po­ka­zać, że wiej­skie dziew­czyny też wie­dzą, co to do­bre ma­niery, schyla się i zdej­muje pan­to­felki – wy­kwintne, skó­rzane, oczy­wi­ście naj­lep­sze, ja­kie ma, choć po co jej one, nie ma te­raz po­ję­cia. God­ność, orze­kła jej matka, ale god­ność jest taka nie­wy­godna. Rzuca pan­to­fle na pod­łogę w na­dziei, że ha­łas ko­goś wy­wabi, a może od­stra­szy. Matka mówi, że Nella ma wy­bu­jałą wy­obraź­nię, „Nella w ob­ło­kach” – tak ją czę­sto na­zywa. Po­rzu­cone pan­to­felki leżą za­wie­dzione, a dziew­czyna czuje się po pro­stu głu­pio.

Na dwo­rze na­wo­łują się dwie ko­biety. Nella od­wraca się, ale przez otwarte drzwi wi­dzi tylko plecy jed­nej z nich – jest bez czepka, o zło­ci­stych wło­sach, wy­soka, od­cho­dzi w stronę ostat­nich pro­mieni słońca. Włosy Nelli też się roz­wi­chrzyły w po­dróży z As­sen­del­ftu, wiatr wy­swo­bo­dził spod czepka po­je­dyn­cze ko­smyki. Je­śli je te­raz od­gar­nie, wyj­dzie na to, że jest jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wana, niż chcia­łaby po so­bie po­ka­zać, dla­tego po­zwala im da­lej ła­sko­tać się w twarz.

– Cóż to, bę­dziemy mieli me­na­że­rię?

Głos, sta­now­czy i dźwięczny, pły­nie z ciem­no­ści. Nelli cierp­nie skóra, bo choć jej przy­pusz­cze­nia się po­twier­dziły, wcale nie czuje się przez to pew­niej­sza. Pa­trzy, jak po­stać wy­ła­nia się z mroku, z wy­cią­gniętą przed sie­bie dło­nią – czy w pro­te­ście, czy w po­wi­tal­nym ge­ście, trudno orzec. To ko­bieta, wy­pro­sto­wana i szczu­pła, ubrana w głę­boką czerń, w wy­kroch­ma­lo­nym i upra­so­wa­nym ide­al­nie bia­łym czepku na gło­wie. Ani jedno pa­smo wło­sów nie zdo­łało się spod niego wy­msknąć. Roz­ta­cza wo­kół de­li­katny, za­ska­ku­jący za­pach gałki musz­ka­to­ło­wej. Oczy ma szare, usta po­ważne. Jak długo tu­taj stała? Pe­ebo skrze­czy z oży­wie­niem.

– To Pe­ebo – wy­ja­śnia Nella. – Moja pa­pużka.

– Wi­dzę – od­po­wiada ko­bieta, pa­trząc na nią z góry. – Albo ra­czej sły­szę. Mnie­mam, że nie masz ze sobą żad­nych in­nych stwo­rzeń.

– Mam ma­łego pie­ska, ale zo­stał w domu...

– To do­brze. Na­ro­biłby tylko ba­ła­ganu. Po­dra­pałby me­ble. Te małe pie­ski to ka­prys Fran­cu­zów i Hisz­pa­nów – za­uważa ko­bieta. – Są rów­nie nie­po­ważne jak ich pa­no­wie.

– I brzyd­kie jak szczury! – do­daje drugi głos z głębi ko­ry­ta­rza.

Ko­bieta marsz­czy czoło, na chwilę za­my­ka­jąc oczy, a Nella ogar­nia ją spoj­rze­niem, za­sta­na­wia­jąc się, kto jesz­cze jest świad­kiem tej roz­mowy. Je­stem od niej młod­sza o ja­kieś dzie­sięć lat, my­śli, cho­ciaż skórę ma gładką. Gdy ko­bieta, mi­ja­jąc Nellę, pod­cho­dzi do drzwi, w jej ru­chach wi­dać wdzięk, pew­ność sie­bie i sta­now­czość. Rzuca prze­lotne, apro­bu­jące spoj­rze­nie na bu­ciki usta­wione równo przy drzwiach i z za­ci­śnię­tymi war­gami za­gląda do klatki. Pe­ebo stro­szy piórka w prze­stra­chu.

Nella po­sta­na­wia od­wró­cić uwagę ko­biety, po­da­jąc jej dłoń na po­wi­ta­nie, lecz nie­zna­joma wzdryga się pod do­tknię­ciem.

– Mocne ko­ści jak na sie­dem­na­sto­latkę – stwier­dza.

– Je­stem Nella. I mam osiem­na­ście lat – pro­stuje Nella, co­fa­jąc rękę.

– Wiem, kim je­steś.

– Na­prawdę mam na imię Pe­tro­nella, ale w domu wszy­scy wo­łają na mnie...

– Do­tarło już za pierw­szym ra­zem.

– Je­steś go­spo­sią? – pyta Nella. W mroku ko­ry­ta­rza ktoś z tru­dem tłumi śmiech. Ko­bieta igno­ruje to, pa­trząc na ze­wnątrz w per­łowe przed­wie­czorne niebo. – Czy jest tu Jo­han­nes? Je­stem jego nową żoną.

Ko­bieta wciąż się nie od­zywa.

– Wzię­li­śmy ślub przed mie­sią­cem, w As­sen­delf­cie. – Nella nie daje za wy­graną. Zresztą co in­nego jej po­zo­staje?

– Brata nie ma w domu.

– Brata?

Znów chi­chot do­bie­ga­jący z ciem­no­ści. Ko­bieta pa­trzy Nelli pro­sto w oczy.

– Je­stem Ma­rin Brandt – oznaj­mia, jakby Nella po­winna wie­dzieć, o co cho­dzi. Wzrok Ma­rin jest może su­rowy, ale Nella sły­szy nutkę wa­ha­nia w jej gło­sie. – Nie ma go tu­taj. My­śle­li­śmy, że bę­dzie. Ale go nie ma.

– A gdzie jest?

Ma­rin znowu pa­trzy w niebo. Jej otwarta lewa dłoń jak liść za­gar­nia po­wie­trze i z cie­nia przy scho­dach wy­cho­dzą dwie po­sta­cie.

– Otto – mówi.

Skóra Ot­tona jest ciemna, cała ciem­no­brą­zowa. Szyja po­nad koł­nie­rzy­kiem, nad­garstki i dło­nie wy­sta­jące z rę­ka­wów – wszę­dzie nie­koń­czący się ciemny brąz. Wy­sta­jące ko­ści po­licz­kowe, pod­bró­dek, sze­ro­kie czoło, każdy cal. Nella jesz­cze ni­gdy nie wi­działa ta­kiego czło­wieka.

Ma­rin wy­gląda, jakby cze­kała na jej re­ak­cję. Spoj­rze­nie du­żych oczu Ot­tona nie zdra­dza, że za­uwa­żył nie­skry­waną fa­scy­na­cję Nelli. Kła­nia się jej, a ona dyga, przy­gry­za­jąc wargę, aż smak krwi przy­po­mina jej, że po­winna się opa­no­wać. Nella pa­trzy, jak jego skóra lśni ni­czym wy­po­le­ro­wany orzech, jak wo­kół głowy ster­czą jego na­stro­szone czarne włosy. To ob­łok mięk­kiej wełny, a nie ta­kie przy­li­zane i tłu­ste strąki jak u in­nych męż­czyzn.

– Ja...

Pe­ebo za­czyna świer­go­tać. Otto wy­ciąga ręce, w jego sze­ro­kich dło­niach spo­czywa para cho­da­ków.

– Dla pani – mówi.

Ma am­ster­dam­ski ak­cent, ale wy­ma­wia słowa tak, że stają się cie­płe i płynne. Nella bie­rze od niego sa­boty, a jej palce mu­skają skórę męż­czy­zny. Nie­zdar­nie wsuwa stopy w buty na gru­bej po­de­szwie. Są na nią za duże, ale nie ośmiela się tego po­wie­dzieć, przy­naj­mniej te­raz jej stopy nie do­ty­kają chłod­nego mar­muru. Za­ci­śnie skó­rzane pa­ski póź­niej, na pię­trze – o ile w ogóle tam do­trze, o ile prze­pusz­czą ją przez sień.

– Otto jest na służ­bie u mo­jego brata – wy­ja­śnia Ma­rin, ze spoj­rze­niem cią­gle utkwio­nym w Nelli. – A to Cor­ne­lia, na­sza słu­żąca. Za­opie­kuje się tobą.

Cor­ne­lia po­stę­puje krok na­przód. Jest tro­chę star­sza od Nelli – ma może dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia je­den lat – i nieco wyż­sza. Wita Nellę nie­przy­ja­znym uśmie­chem, błę­kit­nymi oczami lu­struje młodą żonę, do­strzega drże­nie jej dłoni. Nella uśmie­cha się, onie­śmie­lona jej cie­ka­wo­ścią, i usi­łuje wy­do­być z sie­bie kur­tu­azyjne po­dzię­ko­wa­nie. Jest za­ra­zem wdzięczna i za­wsty­dzona, kiedy Ma­rin w końcu oznaj­mia:

– Za­pro­wa­dzę cię na górę. Pew­nie chcesz zo­ba­czyć swój po­kój.

Nella kiwa głową, a w oczach Cor­ne­lii po­ja­wia się iskierka roz­ba­wie­nia. Ra­do­sny świer­got z klatki wznosi się i od­bija od ścian, Ma­rin zaś szyb­kim ru­chem ręki daje Cor­ne­lii do zro­zu­mie­nia, że ptak bę­dzie mu­siał zo­stać w kuchni.

– Ale opary z go­to­wa­nia... – pro­te­stuje Nella. Ma­rin i Otto zwra­cają się po­now­nie w jej stronę. – Pe­ebo lubi świa­tło...

Cor­ne­lia pod­nosi klatkę i za­czyna huś­tać nią jak wia­drem.

– Uwa­żaj, pro­szę – mówi Nella.

Ma­rin po­syła Cor­ne­lii tylko szyb­kie spoj­rze­nie i słu­żąca zmie­rza już do kuchni, przy akom­pa­nia­men­cie wą­tłego po­pi­ski­wa­nia Pe­ebo.

*

Na gó­rze Nella czuje się przy­tło­czona prze­py­chem swo­jego no­wego po­koju. Ma­rin roz­gląda się po nim z nie­za­do­wo­le­niem.

– Cor­ne­lia prze­sa­dziła z tymi ha­ftami – gdera. – Jed­nak mamy na­dzieję, że Jo­han­nes ożeni się tylko raz.

W po­miesz­cze­niu są po­duszki z ini­cja­łami, nowa na­rzuta i dwie pary nie­dawno od­świe­żo­nych za­słon.

– Ciężki ak­sa­mit jest po­trzebny, bo nie prze­pusz­cza mgieł znad ka­nału – stwier­dza Ma­rin. – To był kie­dyś mój po­kój – do­daje, pod­cho­dząc do okna, by wyj­rzeć na gwiazdy, które za­częły po­ja­wiać się na nie­bie. Kła­dzie dłoń na szy­bie. – Ma lep­szy wi­dok, dla­tego po­sta­no­wi­li­śmy od­dać go to­bie.

– O nie – pro­te­stuje Nella. – W ta­kim ra­zie po­win­naś tu zo­stać.

Stoją na­prze­ciwko sie­bie, oto­czone mnó­stwem ha­ftów, masą po­ścieli z wy­szy­tym ini­cja­łem B, jak Brandt, oko­lo­nym li­śćmi wi­no­ro­śli, usa­do­wio­nym w pta­sim gnieź­dzie albo wy­ra­sta­ją­cym z kwiet­nika. Li­terki B wy­glą­dają, jakby zja­dły jej pa­nień­skie na­zwi­sko, ich brzuszki są grube i wy­dęte. Nella czuje się nie­pew­nie, ale z obo­wiązku prze­suwa pal­cem po tym weł­nia­nym da­rze, już te­raz cią­żą­cym jej na sercu.

– Czy w two­jej wspa­nia­łej sie­dzi­bie ro­do­wej, w As­sen­delf­cie, jest cie­pło i su­cho? – pyta Ma­rin.

– Bywa wil­gotno – od­po­wiada skwa­pli­wie Nella, schy­la­jąc się, żeby po­pra­wić sa­boty przy­wią­zane nie­zgrab­nie do stóp. – Gro­ble cza­sem nie wy­trzy­mują. Nie da się jed­nak po­wie­dzieć, żeby była wspa­niała...

– Może nie mamy tak sta­rego ro­do­wodu jak wy, ale cóż to zna­czy wo­bec cie­płego, su­chego, za­dba­nego domu? – prze­rywa jej Ma­rin. Nie jest to py­ta­nie.

– Masz ra­cję.

– Af­komst seyt niet. Po­cho­dze­nie się nie li­czy – kon­ty­nu­uje Ma­rin, ak­cen­tu­jąc słowo „nie” dźgnię­ciem pal­cem w po­duszkę. – Pa­stor Pel­li­corne tak się wy­ra­ził ze­szłej nie­dzieli, a ja za­no­to­wa­łam to na pierw­szej stro­nie na­szej Bi­blii. Po­ziom wód się pod­nie­sie, je­śli nie bę­dziemy ostrożni. – Wy­gląda, jakby otrzą­sała się z za­my­śle­nia. – Pi­sała do nas twoja matka – do­daje. – Chciała ko­niecz­nie opła­cić twoją po­dróż. Nie mo­gli­śmy na to po­zwo­lić. Wy­sła­li­śmy po cie­bie barkę, na­szą drugą barkę. Nie czu­jesz się ob­ra­żona?

– Ależ skąd, nie.

– Do­brze. Bo w tym domu „druga” zna­czy świeżo po­ma­lo­wana i z ka­jutą wy­ście­łaną ben­gal­skim je­dwa­biem. Jo­han­nes używa tej pierw­szej.

Nella za­sta­na­wia się, gdzie też po­dziewa się jej mąż, który za­miast wró­cić na czas, by ją po­wi­tać, pływa so­bie barką. My­śli o Pe­ebo, który jest sam w kuchni, w po­bliżu ognia, w po­bliżu garn­ków.

– Ma­cie tylko dwoje słu­żą­cych? – pyta.

– To wy­star­czy – stwier­dza Ma­rin. – Je­ste­śmy kup­cami, nie wał­ko­niami. Bi­blia po­wiada, że czło­wiek nie po­wi­nien pysz­nić się swoim bo­gac­twem.

– Tak, prawda.

– To zna­czy, je­śli zo­stało mu co­kol­wiek, czym mógłby się pysz­nić. – Ma­rin spo­gląda na nią su­rowo, a Nella od­wraca wzrok.

Świa­tło w po­koju za­czyna przy­ga­sać. Ma­rin za­kłada osłonkę na świece. Są ta­nie, ło­jowe. Nella wo­la­łaby bar­dziej wonny wosk psz­czeli. Pach­nące mię­sem, kop­cące świece są dla niej w tym domu za­sko­cze­niem.

– Cor­ne­lia wy­szyła twoje nowe na­zwi­sko chyba wszę­dzie, gdzie się dało – rzuca Ma­rin przez ra­mię.

Ow­szem, my­śli Nella, przy­po­mi­na­jąc so­bie nie­na­wistne, ba­daw­cze spoj­rze­nie słu­żą­cej. Pew­nie ma palce po­kłute do krwi – i kogo za to uka­rze?

– Kiedy wraca Jo­han­nes? Dla­czego go nie ma? – pyta.

– Twoja matka pi­sała, że nie mo­żesz się do­cze­kać, aż roz­pocz­niesz ży­wot mał­żonki w Am­ster­da­mie – oznaj­mia Ma­rin. – Czy to prawda?

– Tak. Ale do tego trzeba męża.

Za­pada lo­do­wata ci­sza, w trak­cie któ­rej Nella za­sta­na­wia się, gdzie jest mąż Ma­rin. Może scho­wała go w piw­nicy? Tłumi na­głą chęć wy­buch­nię­cia śmie­chem i tylko uśmie­cha się do jed­nej z po­du­szek.

– To wszystko jest ta­kie piękne – mówi. – Na­prawdę nie mu­sia­łaś.

– To ro­bota Cor­ne­lii. Ja mam dwie lewe ręce.

– Je­stem pewna, że to nie­prawda.

– Za­bra­łam swoje ob­razy. Uzna­łam, że te będą bar­dziej w twoim gu­ście.

Ma­rin wska­zuje ręką na ścianę, gdzie od­ma­lo­wana olejną farbą para pta­ków łow­nych zwisa z haka – same pióra i pa­zury. Da­lej na ścia­nie jest ma­lo­wi­dło roz­cią­gnię­tego za­jąca, my­śliw­skiego tro­feum. Obok pię­trzy się na­ma­lo­wany stos ostryg na ta­le­rzu w chiń­skie wzory, w cie­niu prze­wró­co­nego kie­liszka z wi­nem i pół­mi­ska przej­rza­łych owo­ców. Jest coś nie­po­ko­ją­cego w tych ostry­gach, w ich ob­na­żo­nych wnę­trzach. W jej ro­dzin­nym domu matka wie­szała na ścia­nach pej­zaże i sceny z Bi­blii.

– Ten na­leży do mo­jego brata – in­for­muje ją Ma­rin, wska­zu­jąc na ob­raz przed­sta­wia­jący wa­zon prze­peł­niony kwia­tami, bar­dziej wy­ra­zi­stymi niż na żywo, prze­sad­nie ko­lo­ro­wymi, z po­łówką owocu gra­natu przy­cup­niętą ni­żej, przy ra­mie.

– Dzię­kuję. – Nella za­sta­na­wia się, ile czasu zaj­mie jej ob­ró­ce­nie ob­ra­zów do ściany, za­nim po­łoży się spać.

– Za­pewne ze­chcesz zjeść dzi­siaj tu­taj, na gó­rze – oznaj­mia Ma­rin. – Tyle go­dzin by­łaś w po­dróży.

– Tak, to prawda. By­ła­bym wdzięczna. – Nella wzdryga się w du­chu na wi­dok za­krwa­wio­nych dzio­bów pta­ków, ich szkli­stych oczu, które ozna­czają, że mięso nie­ba­wem za­cznie od­cho­dzić od ko­ści. Gdy na nie pa­trzy, ogar­nia ją ochota na coś słod­kiego.

– Masz może mar­ce­pan?

– Nie. Cu­kier to... Nie uży­wamy go w du­żych ilo­ściach. On za­raża ludz­kie du­sze cho­robą.

– W domu matka wał­ko­wała mar­ce­pan w różne kształty.

Mar­ce­pan był za­wsze w spi­żarce; to je­dyna skłon­ność, w któ­rej pani Oort­man przy­po­mi­nała swego męża. Sy­reny, statki i na­szyj­niki ze słod­kich klej­no­tów, wil­gotna mig­da­łowa masa roz­pły­wa­jąca się w ustach. Już nie na­leżę do matki, my­śli Nella. Pew­nego dnia będę le­pić słod­kie fi­gurki dla in­nych ma­łych, spo­co­nych rą­czek, dla gło­si­ków do­ma­ga­ją­cych się przy­sma­ków.

– Każę Cor­ne­lii przy­nieść ci he­ren­brood i tro­chę goudy – mówi Ma­rin, wy­ry­wa­jąc Nellę z za­my­śle­nia. – I kie­lich reń­skiego.

– Dzię­kuję. Wiesz może, kiedy wróci Jo­han­nes?

Ma­rin wy­suwa pod­bró­dek i po­ciąga no­sem.

– Cóż to za za­pach?

Nella od­ru­chowo kła­dzie dłoń na de­kol­cie.

– Czy to ja?

– Ty?

– Matka ku­piła mi wodę per­fu­mo­waną. Ole­jek li­liowy. O to ci cho­dzi?

Ma­rin kiwa głową.

– Chyba tak – od­po­wiada. – Li­lie. – Po­ka­słuje lekko. – Wiesz, co mó­wią o li­liach.

– Nie wiem. Co?

– Co wcze­śnie za­kwita, to wcze­śnie gnije.

Mó­wiąc to, Ma­rin za­myka drzwi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki