Zły wybór. Piękne i okrutne 3 - Terri E Laine, A.M. Hardgrove - ebook + audiobook

Zły wybór. Piękne i okrutne 3 ebook

Terri E. Laine, A.M. Hardgrove

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jeśli dokona jednego złego wyboru, zaryzykuje utratę wszystkiego.

Jenna Rhoades jest niczym zakazany owoc - pochodzi z jednej z najbogatszych rodzin w Charleston. Jej bliscy dokładnie wiedzą, jakiego partnera dla niej szukają. I Kenneth na pewno nie jestem tym kimś. Niestety, odkąd się poznali, on myśli tylko o niej. Natomiast ona uważa, że są tylko świetnymi przyjaciółmi. Jak Kenneth ma grać tę rolę, kiedy wszystko, czego chce, to jej gorące ciało w jego pościeli?

Jego celem będzie przekonanie jej, że czasami dobrzy przyjaciele są najlepszymi kochankami. Ale jeden zły wybór i stracą swoją szansę na miłość

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 449

Oceny
4,3 (65 ocen)
43
7
7
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dziara83

Dobrze spędzony czas

Polecam choć najmniej podobała mi się z tej serii Taka na 4/5* 18+
00
melchoria

Dobrze spędzony czas

Trzeci tom to jeden wielki miszmasz - dzieje się wszystko co tylko może się wydarzyć.Autorki trochę przesadziły z tą szarpaniną pomiędzy bohaterami. Zamknięcie trylogii przewidywalne.
00
LadyPok

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowana seria Pełna mocnych emocji, wzruszeń Polecam
00
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała
00
Marckova

Całkiem niezła

najgorsza z części, dużo dziur w fabule.
00

Popularność




Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Czu­jemy się w obo­wiązku coś jesz­cze powie­dzieć na zakoń­cze­nie tej serii. Żadna z nas ni­gdy nie marzyła, że dotrzemy do tego miej­sca… – do trze­ciej książki zamy­ka­ją­cej serię – oraz… że będzie to siódma napi­sana wspól­nie książka. A tak przy oka­zji, zaczę­ły­śmy już ósmą! Za to wła­śnie musimy podzię­ko­wać Wam, naszym Czy­tel­ni­kom. Nie pisa­ły­by­śmy ani razem, ani solo, gdyby nie Wy. Dla­tego dzię­ku­jemy Wam z głębi naszych serc za to, że zary­zy­ko­wa­li­ście ze Złym losem i towa­rzy­szy­li­ście nam przez wszyst­kie pozo­stałe książki!

Chcia­ły­by­śmy w tym miej­scu powie­dzieć: dzię­ku­jemy naszym pierw­szym Czy­tel­nicz­kom i Recen­zent­kom: Kri­stie, Andrei, Ninie, Jill i Heather. Były­ście z nami przez cały czas i jeste­ście naszym DOBRYM WYBO­REM, ponie­waż potrzą­sa­cie nami, kiedy tego potrze­bu­jemy, i daje­cie nam znać, co działa, a co nie. Dzięki, że poma­ga­cie ulep­szać nasze histo­rie!

Nie wiemy, co byśmy bez Was zro­biły!

Dzię­ku­jemy Ninie Grin­stead i Social But­ter­fly PR za reklamę naszych ksią­żek. Nie opu­ści­li­ście nas, nawet gdy nie­spo­dzie­wa­nie wszystko zmie­nia­ły­śmy, a Wy chcie­li­ście nas za to zabić. Kochamy Was!

Dzię­ku­jemy także Ric­kowi Mile­sowi z Red­coat PR za wszystko, zwłasz­cza w sytu­acjach, gdy zmie­niamy daty pod wpły­wem impulsu.

Dzię­ku­jemy Paige Smith za sumienną redak­cję i za to, że zawsze nas ciśniesz. Prawda jest taka, że nie lubimy trzy­mać się planu!

I wresz­cie wiel­kie dzięki dla Sary Eirew za nie­sa­mo­witą okładkę!

Ta książka jest dla wszyst­kich, któ­rzy zary­zy­ko­wali i prze­czy­tali Zły los.

Od autorek

Od auto­rek

Od Annie…

Na początku lata 2015 roku Terri zapro­po­no­wała mi napi­sa­nie „mojej histo­rii”. Część z Was może już to wie­dzieć, a część nie. Tak czy ina­czej wydało mi się to po pro­stu nie­moż­liwe. Wspo­mnie­nia były zbyt bole­sne i nie zamie­rza­łam tego wszyst­kiego odko­py­wać. Nie było mowy, żebym kie­dy­kol­wiek jesz­cze prze­szła tę drogę. Terri nie pod­da­wała się i goniła za mną jak pies, dep­cząc mi po pię­tach. Pew­nego dnia pod­su­nęła mi pewien pomysł. Zapro­po­no­wała, żeby­śmy wspól­nie napi­sały tę histo­rię i w pew­nym stop­niu zamie­niły ją w fik­cję, czy­niąc ją tym samym mniej trudną dla mnie. Poszła o krok dalej, doda­jąc do fabuły to coś – nie powiem co, bo mogą być wśród Was tacy, któ­rzy jej nie czy­tali. Nie muszę chyba mówić, że się na to zgo­dzi­łam. Tej nocy wysła­łam jej pro­log. Może­cie go prze­czy­tać, jeśli chce­cie. Wystar­czy tylko się­gnąć po Zły los – powieść, od któ­rej wszystko się zaczęło.

Od Terri…

Pro­log dopro­wa­dził mnie do łez, ale potrze­bo­wał jesz­cze jed­nej rze­czy. Dodat­ko­wego aka­pitu na końcu, który, mam nadzieję, wzbu­dził w Was cie­ka­wość na temat tego, co się stało. Z tego miej­sca stwo­rzy­ły­śmy wyjąt­kową histo­rię, która jest nie do pod­ro­bie­nia. Mamy jed­nak nadzieję, że podróż Bena w Złym chło­paku i Jenny w Złym wybo­rze obu­dzi w Was te same uczu­cia co Zły los. Życzę miłej lek­tury.

Prolog – teraźniejszość

Pro­log – teraź­niej­szość

JENNA

Druhny wycho­dzą, jedna po dru­giej, a moja panika nara­sta, nie stop­niowo z każdą kolejną idącą dziew­czyną, ale ude­rza­ją­cymi w niebo falami. Orga­ni­za­torka wesela uśmie­cha się swoim ide­al­nym, pro­tek­cjo­nal­nym uśmie­chem, cho­ciaż wiem, że uważa, że moja rodzina nie dora­sta Bal­fo­urom do pięt. Mam to w dupie. To, co mnie w tej chwili obcho­dzi, to fakt, że zaraz podejdę do ołta­rza i poślu­bię Ken­ne­tha, męż­czy­znę, któ­rego nie kocham.

Okla­ski, okla­ski, okla­ski.

– Już czas, Jenno.

Uwiel­bia to swoje szyb­kie kla­śnię­cie. Chcia­ła­bym ją kla­snąć w łeb. Ale mogę sobie tylko wyobra­zić, jak jej sznur pereł pęka i roz­sy­puje się na wszyst­kie strony. Z moim szczę­ściem pośli­zgnę­ła­bym się na jed­nej z tych małych kurew­skich pere­łek i poszy­bo­wa­ła­bym z dup­skiem w powie­trzu, łamiąc sobie nogę. Więc zamiast tego zacho­wuję się grzecz­nie i pochy­lam kon­struk­cję upię­tych, prze­sad­nie wysty­li­zo­wa­nych wło­sów – wielki Boże, mam wetknię­tych w nie chyba ze sto pięć­dzie­siąt wsu­wek – po czym wlokę się za nią, wycho­dząc z pokoju prze­zna­czo­nego dla panny mło­dej. To wła­ści­wie wszystko, co mogę zro­bić w tej absur­dal­nej sukni, którą mam na sobie. Gdyby było jesz­cze kilka warstw tiulu, wąt­pię, by kto­kol­wiek wie­dział, że tu jestem. A te buty… ledwo mogę w nich cho­dzić, takie są wyso­kie.

Tata czeka na mnie w przed­sionku kościoła epi­sko­pal­nego św. Filipa. Przy­znaję, nie cho­dzę zbyt czę­sto do kościoła. Dobra, jestem poganką. I praw­do­po­dob­nie powin­nam w końcu coś z tym zro­bić, bo tak trzeba. Ale w tej spra­wie nie mia­łam nic do powie­dze­nia. Mój ślub, przy­ję­cie, suk­nia, kwiaty – wszystko zapla­no­wały moja matka i pani Bal­four. Zasta­na­wia mnie, kto dzi­siaj bie­rze ten ślub.

Pocie­ram dło­nie – bo już zosta­łam poin­stru­owana, żebym nie ważyła się nawet dotknąć mojej sukni od pro­jek­tanta haute couture – ale jak, do cho­lery, mam tego unik­nąć? Musia­ła­bym trzy­mać ręce pro­sto. Znów prze­myka mi przez głowę: Co ja, kurwa, robię?

– Jenna, wyglą­dasz… hm, wspa­niale – odzywa się tata.

Chwila zawa­ha­nia spra­wia, że zasta­na­wiam się, czy rze­czy­wi­ście tak uważa, czy też może nie chciał zra­nić moich uczuć. Prawda jest taka, że wyglą­dam ohyd­nie. Nawet Cate z tru­dem powstrzy­my­wała śmiech, kiedy mnie zoba­czyła.

– Och, tato – wykrę­cam ręce, po czym ruszamy. Cho­lera! Jak ja się wpa­ko­wa­łam w ten bała­gan? Wiem – mama. To jej wina. Muszę to zro­bić. Wzdry­gam się. W gło­wie, nie w rze­czy­wi­sto­ści, bo z tech­nicz­nego punktu widze­nia nie jest to moż­liwe. Przy­cho­dzi mi na myśl, że obej­muję się wła­snymi ramio­nami i mocno potrzą­sam całym cia­łem. Chi­cho­czę na to wyobra­że­nie. Poza tym, gdy­bym pró­bo­wała to teraz zro­bić w tej bez­na­dziej­nej sukni, z pew­no­ścią upa­dła­bym na tyłek, przy­po­mi­na­jąc kleksa z bitej śmie­tany.

– Co jest? – pyta tata.

Ponow­nie wykrę­cam ręce, gdy orga­ni­za­torka ślubu przy­nosi mi bukiet, znów kla­ska­jąc w dło­nie.

Kiedy go chwy­tam, pra­wie ściąga mnie do pod­łogi. Musi ważyć ze dwa­dzie­ścia kilo.

– Czego tam napa­ko­wa­li­ście? Oło­wiu?

– Panno Rho­ades, gdyby zaj­rzała pani do umowy, zoba­czy­łaby pani, dla­czego jest on taki ciężki.

– Chyba nie dam rady go dźwi­gać.

– Cóż, musi pani. Pani Bal­four nale­gała.

– Ach, więc to w takim razie jest jej ślub? – pytam z kwa­śną nutą w gło­sie.

– Ona płaci za kwiaty, czyż nie? – rzuca.

– Panie, uspo­kój­cie się – mówi tata swoim głę­bo­kim, spo­koj­nym gło­sem. – Jenna, wiem, że dener­wu­jesz się ślu­bem, ale, kocha­nie, ten bukiet jest, cóż… to naprawdę coś.

– Rze­czy­wi­ście, coś.

Ruszam znowu, pozwa­la­jąc Pani Orga­ni­za­torce Ślubu trzy­mać przez chwilę to mon­strum. Zoba­czymy, jak sobie pora­dzi. Kątem oka widzę, jak prze­kłada bukiet z ręki do ręki, a po chwili zaczyna koły­sać nim jak dziec­kiem. Dla­czego, do cho­lery, kupili coś tak osten­ta­cyj­nego? Chry­ste, potrze­buję valium albo drinka.

– Tato, czy masz jakiś alko­hol?

Z jego piersi wydo­bywa się głę­bo­kie chrząk­nię­cie.

– Pora, aby pode­szła pani do ołta­rza, panno Rho­ades – mówi orga­ni­za­torka.

– Nie mogę tego zro­bić.

– Jenna? Panno Rho­ades? – pytają jed­no­cze­śnie.

Ale w tym momen­cie przez główne drzwi kościoła wpada Bran­don, naj­więk­szy powód mojego waha­nia, mojego zwle­ka­nia, mojej nie­chęci do poślu­bie­nia Ken­ne­tha.

Rzuca spoj­rze­nie w moją stronę i mówi:

– Jenna, nie możesz tego zro­bić – a potem sku­pia się na mnie, jego oczy wędrują ponad moimi i lądują na mojej fry­zu­rze. – Co, do cho­lery, stało się z two­imi wło­sami?

Nie jestem pewna, czy chcę krzy­czeć, czy się śmiać.

– Bran­don, ja…

– Jenna, musimy iść – mówi orga­ni­za­torka.

Przez zamknięte drzwi sły­chać stłu­mioną melo­dię Kanonu D-dur Pachel­bela. Dłoń taty zamyka się na moim ramie­niu.

Prze­pływa przeze mnie fala cie­pła bijąca od sto­ją­cego przede mną Bran­dona.

– Jenna, nie kochasz go. Wiesz, że nie, chyba że kła­ma­łaś, kiedy mówi­łaś, że to mnie odda­łaś swoje serce. Ni­gdy nie będziesz szczę­śliwa jako jego żona, wiesz, że mam rację.

– Jenna? – mówi tata tonem żąda­ją­cym odpo­wie­dzi.

– Bran­don, cho­dzi o coś wię­cej – wymyka mi się wes­tchnie­nie fru­stra­cji.

– Więc wytłu­macz mi to – błaga Bran­don. – Nawet jeśli ja nie jestem dla cie­bie tym wła­ści­wym, to on na pewno nim nie jest. Wiesz, że mam rację.

– Co masz na myśli? Wytłu­macz się – tata jest wyraź­nie zakło­po­tany.

– Cho­dzi mi o to, że pana córka wycho­dzi za mąż za nie­wła­ści­wego czło­wieka – chce powie­dzieć coś jesz­cze, ale dzwoni jego tele­fon, więc wygrze­buje go z kie­szeni.

Kiedy już wydaje mi się, że zamie­rza zigno­ro­wać połą­cze­nie, on odbiera.

– Co? – jego twarz bled­nie i ściąga się w wyra­zie bólu. Zerka na mnie przez moment, ale jakby w ogóle mnie nie widział. Wyraz jego twa­rzy prze­raża mnie tak samo, jak jego musiał prze­ra­zić ten tele­fon.

– Bran­don? Co jest?

Rusza do tyłu z otwar­tymi ustami, patrząc oszo­ło­mio­nym wzro­kiem i pozo­sta­wia­jąc mnie w kom­plet­nym zdu­mie­niu.

– Bran­don! – wołam ponow­nie.

– Ja… muszę… muszę iść – wyją­kuje.

Znika za drzwiami, przez które wszedł chwilę wcze­śniej. Jego kroki są tak szyb­kie, że przez myśl prze­myka mi, że może się potknąć, ucie­ka­jąc przede mną. Despe­racko chcę biec za nim i upew­nić się, że nic mu nie jest. Jed­nak tata zatrzy­muje mnie, zaci­ska­jąc dłoń na moim ramie­niu.

Odwra­cam się, by spoj­rzeć mu w oczy.

– Jenna, już czas – mówi.

W jego oczach widzę los, który przy­padł mi w udziale. Pod­ję­cie tej decy­zji nie było łatwe. Ken­neth jest dobrym czło­wie­kiem. Nawet jeśli nie jestem w nim zako­chana, miłość, która jest we mnie, będzie musiała wystar­czyć.

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ PIERW­SZA

PRZE­SZŁOŚĆ

Jeden

JENNA

Kiedy moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Cate stra­ciła męża, który był rów­nież naj­lep­szym przy­ja­cie­lem mojego brata – wszy­scy byli­śmy w ogrom­nym szoku. Facet był nie do zatrzy­ma­nia, nie­zrów­nany i nie­po­ko­nany we wszyst­kim, co robił, z wyjąt­kiem cho­roby. Nawet po jego pogrze­bie część mnie ocze­ki­wała, że wysko­czy i powie: „Tylko żar­to­wa­łem” lub coś w tym stylu. Ale tak się nie stało. I mimo upływu czasu wciąż trudno mi się z tym upo­rać.

Wszy­scy go kochali, bo też bar­dzo łatwo było go kochać. Roz­ważny, tro­skliwy, nie mówiąc już o tym, że piękny wewnątrz i na zewnątrz. Forma, z któ­rej został odlany, została roz­bita tuż po jego uro­dze­niu, więc był nie do pod­ro­bie­nia. Cate i Ben, któ­rzy są na­dal pogrą­żeni w żało­bie, znaj­dują opar­cie w sobie nawza­jem. Ale ja, nie mając nikogo, na kim mogła­bym się oprzeć, radzę sobie dużo gorzej, w końcu oboje mnie potrze­bują. Dla nich muszę być silna. Ale – jak­kol­wiek głu­pio to zabrzmi – on był też moim przy­ja­cie­lem, pra­wie bra­tem i cza­sami ja także tęsk­nię za ramie­niem, na któ­rym mogła­bym się wypła­kać.

Cate z pro­mien­nej i peł­nej życia osoby, którą zna­łam, stała się ponura i wyzuta z emo­cji. To tak, jakby ktoś pod­pa­lił w jej wnę­trzu lont i wysa­dził ją cał­ko­wi­cie w powie­trze. A Ben… nie da się tego ina­czej ująć – jest w roz­sypce. Mój brat zmie­nił się w zwy­kłego dziw­ka­rza. Szkocka i wódka są teraz jego naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Zostaje w barze do późna albo w ogóle nie wraca do domu. Tak jakby prze­szedł na ciemną stronę. To zaska­ku­jące, że jest w sta­nie funk­cjo­no­wać w pracy, ale jakimś cudem tak wła­śnie jest. I muszę też przy­znać, że zawsze jest do dys­po­zy­cji Cate – dzień i noc.

Ja… ja jestem sfru­stro­wana jak cho­lera. Sta­łam się jak zbyt mocno ści­śnięta sprę­żyna, gotowa odsko­czyć w każ­dej chwili. Bra­kuje mi kogoś, z kim mogła­bym poroz­ma­wiać. Ja też kocha­łam tego faceta. Może nie byłam z nim tak bli­sko jak Ben, a już na pewno nie jak Cate, ale zna­łam go przez całe życie, a kiedy znika ktoś taki jak on, nie da się wypeł­nić tej pustki. Ani Cate, ani Ben – zanu­rzeni we wła­snych kło­po­tach – nie mają czasu myśleć o mnie. Nie winię ich za to. Po pro­stu nie ma ani jed­nej osoby, z którą mogła­bym o tym poroz­ma­wiać, która by to zro­zu­miała. Świat zmie­nił się w gówno, a ja sta­łam się wychod­kiem.

Życie, w któ­rym cią­gle udaję szczę­śliwą, jest do bani. Moja uśmiech­nięta twarz zaczyna przy­po­mi­nać obli­cze Jokera. Mam nadzieję, że Cate zacznie wresz­cie znów żyć, ale nie jestem pewna, czy to może się zda­rzyć w naj­bliż­szym cza­sie.

W dro­dze do pracy, gdy gęsty ruch sprzyja moim wewnętrz­nym mono­lo­gom, wjeż­dżam w coś na środku pasa ruchu. Nie ma moż­li­wo­ści, aby to omi­nąć, i wkrótce po tym, jak w to ude­rzam, mój samo­chód wydaje dziwny brzę­czący dźwięk. Świet­nie, wła­śnie tego mi trzeba. Teraz spóź­nię się do pracy, a mój szef to praw­dziwy palant. Lepiej do niego zadzwo­nię, bo muszę pod­je­chać do mecha­nika.

Odbiera natych­miast po tym, jak wydaję komendę gło­sową mojemu samo­cho­dowi, by wybrał jego numer.

– Jenna? Dzwo­nisz, żeby powie­dzieć, że dzi­siaj nie zdą­żysz?

– Jestem w dro­dze, ale wła­śnie w coś ude­rzy­łam i mam pro­blem z samo­cho­dem. Muszę szybko spraw­dzić, co się stało.

Nastę­puje długa, nie­zręczna cisza, ale nie prze­ry­wam jej. Pozwa­lam na to sze­fowi.

– Hmm. Dobrze. Przy­jedź tak szybko, jak tylko możesz. I nie zatrzy­muj się ni­gdzie, jak już ogar­niesz auto.

Naprawdę? A co innego niby mam zro­bić? Pójść na zakupy?

– Oczy­wi­ście.

Ruszam do auto­ry­zo­wa­nego ser­wisu, ale sznur aut przede mną wle­cze się powoli, więc gdy tylko widzę ser­wis dla samo­cho­dów impor­to­wa­nych, przed któ­rym stoi mnó­stwo pojaz­dów, kie­ruję się ku niemu. Wcho­dzę do środka, mając z tyłu głowy myśl, że muszę jak naj­szyb­ciej dotrzeć do pracy. Zatrzy­muję się, a dobie­ga­jący ze środka hałas się nasila.

Wita mnie kobieta z ciem­nymi wło­sami i rów­nie ciem­nym maki­ja­żem, by nie wspo­mnieć o tatu­ażach i pier­cingu.

– W czym mogę pomóc?

– Ech, tak. Cho­dzi o mój samo­chód. Chyba w coś ude­rzy­łam.

Ni­gdy wcze­śniej nie mia­łam zała­ma­nia ner­wo­wego ani ataku lęku, więc nie potra­fię tego wyja­śnić. Wiem tylko, że w tym momen­cie wszystko zamyka się wokół mnie, a pokój zaczyna się kur­czyć. Drzwi za ladą się otwie­rają i wysoki facet z kru­czo­czar­nymi wło­sami i mnó­stwem kolo­ro­wych tatu­aży na obu ramio­nach prze­cho­dzi obok kobiety i uśmie­cha się do mnie.

– Czy jest jakiś pro­blem?

Potrzą­sam głową. Muszę wyglą­dać na nie­źle pomy­loną.

– Nic ci nie jest?

Chwy­tam się za szyję, bo moje płuca nagle się zwę­żają.

– Nie mogę oddy­chać – wykrztu­szam. Co się dzieje, do cho­lery?

Facet obiega ladę i pyta, czy mam jakieś aler­gie.

– Nie.

Czuję, jakby moją twarz i ręce kłuły nie­wi­dzialne szpilki. Mówię mu to.

– Dana – mówi – podaj papie­rową torbę spod lady.

Następ­nie instru­uje, żebym przy­ło­żyła torebkę do ust i oddy­chała głę­boko. Ota­cza mnie ramie­niem i tłu­ma­czy, że mam atak paniki i muszę wdy­chać dwu­tle­nek węgla. Skąd on to wie? Warto spró­bo­wać, bo jeśli tego nie zro­bię, to umrę, jestem pewna. Nie­całą minutę póź­niej czuję się już lepiej. On jed­nak każe mi kon­ty­nu­ować oddy­cha­nie w ten spo­sób aż do cał­ko­wi­tego odprę­że­nia. W końcu zabiera ode mnie torebkę. Gnie­cie ją, a dźwięk mię­tego papieru przy­wo­łuje mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

I, tak po pro­stu, zała­muję się i wybu­cham gło­śnym pła­czem.

Łzy spły­wają mi po twa­rzy, gdy chło­pak pro­wa­dzi mnie w stronę zaple­cza, mru­cząc uspo­ka­ja­jące słowa. W końcu docie­ramy do pokoju, gdzie sadza mnie na kana­pie. Potok łez nie pozwala mi wiele widzieć, ale czuję, jak jego ciało opada na miej­sce obok mnie. Cie­pło i cię­żar jego ramie­nia lądują na moich ple­cach, a on nie prze­staje mam­ro­tać miłych słów.

Trwamy tak przez kilka minut i wiem, że muszę jakoś wyja­śnić to całe gówno, ale zdaje się, że nie mogę prze­stać. Nie wiem, od czego to wszystko się zaczęło, ale muszę zakrę­cić kurek. Teraz. Pocią­gam nosem i chli­pię, aż wresz­cie się opa­no­wuję, koń­czy mi się zapas łez i roz­glą­dam się po pomiesz­cze­niu, w któ­rym się zna­la­złam. Bez wąt­pie­nia jest to biuro, bo znaj­dują się tu biurko, szafki na doku­menty, kom­pu­ter, dru­karka i oczy­wi­ście ta kanapa.

– Hej – mówię, a w gar­dle dra­pie mnie od dłu­giego pła­czu – dzięki. Prze­pra­szam, że się tak roz­kle­iłam.

– W porządku. Już raz czy dwa mia­łem taką sytu­ację, że ktoś potrze­bo­wał wypła­kać się na moim ramie­niu. Dobrze jest to z sie­bie wyrzu­cić.

Mam ochotę zapy­tać, o kim mówi, ale porzu­cam tę myśl. Jest miły. Nie ma mowy, żebym wtrą­cała się w jego życie oso­bi­ste.

Wycią­ga­jąc rękę, uświa­da­miam sobie, że powin­nam się przed­sta­wić.

– Jestem Jenna Rho­ades.

– Jenna Rho­ades – powta­rza z waha­niem, jakby wypró­bo­wu­jąc, jak moje imię układa się na języku. Zanim zdążę coś powie­dzieć, cokol­wiek, na przy­kład zapy­tać go, jak on się nazywa, mówi:

– Bran­don Con­nelly.

– Miło cię poznać, Bran­do­nie – czuję się nie­sa­mo­wi­cie głu­pio, a może nawet tro­chę jak wariatka. – Nie jestem pewna, co się stało, ale jestem wdzięczna, że mi pomo­głeś.

– Naprawdę nie ma pro­blemu – sięga do kie­szeni i wyciąga chu­s­teczkę.

– Chyba jesteś przy­zwy­cza­jony do poma­ga­nia kobie­tom w opa­łach? – wypo­wie­dziaw­szy to, czuję, że policzki zaczy­nają mi pło­nąć. Nie ma co, to sek­sowny facet.

– Nie ska­czę przez wie­żowce ani nic takiego. Ale czę­sto mam brudne ręce i obry­wam jakimś gów­nem po twa­rzy. W nie­któ­rych przy­pad­kach chu­s­teczki spraw­dzają się do czysz­cze­nia lepiej niż papie­rowe ręcz­niki.

– Deli­katna cera? – draż­nię się.

Bran­don wzru­sza ramio­nami.

– Nie wku­rzaj się. Ostat­nią rze­czą, jakiej pra­gnie kobieta, jest facet z rękami o fak­tu­rze papieru ścier­nego – śmieję się, czu­jąc się nagle lekko pode­ner­wo­wana.

– To prawda. Pijasz kawę? – pyta po chwili mil­cze­nia.

– Tak, dla­czego pytasz?

– Śmie­tanka, cukier?

– Jedno i dru­gie – odpo­wia­dam.

– Zaraz wra­cam.

I w ciągu kilku minut wraca z gorącą kawą.

– Dzięki – biorę od niego kubek z napi­sem: „Kubek zaje­bi­stego mecha­nika”.

– Zaje­bi­stego?

Bran­don się rumieni, a po chwili jego twarz staje się cał­kiem czer­wona, co wydaje mi się nie­sa­mo­wi­cie uro­cze.

– To był pre­zent – mówi, jakby był zde­ner­wo­wany, choć nie mam poję­cia dla­czego.

Przez sekundę zapo­mi­nam, jak w kró­lew­skim stylu zro­bi­łam z sie­bie idiotkę, by się tu zna­leźć.

– Już wszystko w porządku? – pyta w końcu.

Czuję, jak pie­kielny ogień zaczyna pło­nąć na moich policz­kach, i zasta­na­wiam się przez chwilę.

– Tak, nie, nie bar­dzo.

– Chcesz o tym poroz­ma­wiać?

Spusz­czam głowę i pod­pie­ram ją na dło­niach, a uśmiech znika z mojej twa­rzy, choć znaj­do­wał się na niej jesz­cze parę sekund wcze­śniej. W skro­niach pul­suje mi od pła­czu.

– Nie­na­wi­dzę pła­kać – nie wiem, dla­czego to mówię, więc kon­ty­nu­uję. – Nie wiem. Jestem po pro­stu… smutna. Czy kie­dy­kol­wiek byłeś smutny?

Obra­cam się w jego stronę tak, by móc na niego spoj­rzeć, i niech to jasny szlag. Ten koleś jest gorący jak papryczki chilli goto­wane w pie­kiel­nym kotle. Mroczny, nie­bez­pieczny i pyszny.

Ma czarne włosy, wyta­tu­owane i umię­śnione ramiona, co każe mi przy­pusz­czać, że reszta jego ciała wygląda podob­nie, i oczy, och, takie uwo­dzi­ciel­skie. Naprawdę zaje­bi­sty. I wtedy się uśmie­cha. Oczy­wi­ście, że tak, bo wie, że wpa­dłam po uszy. Jego uśmiech powi­nien zostać wpi­sany do Księgi rekor­dów Guin­nessa. Pełne usta, pro­ste, błysz­czące zęby i… Co, do cho­lery, jest ze mną nie tak?

– Dla­czego jesteś smutna?

Dla­czego jestem smutna? A, no tak. Weź się w garść, Jenna.

– To długa histo­ria.

– Nie spie­szy mi się.

Wypusz­czam przez usta całe powie­trze, które mia­łam w płu­cach, po czym mówię:

– Zmarł mąż mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Był też naj­lep­szym przy­ja­cie­lem mojego brata. I ja też go kocha­łam. Do dia­bła, wszy­scy kochali tego faceta. Tak czy ina­czej pomy­ślisz, że jestem ego­istką, i pew­nie będziesz miał rację. Ale prawda jest taka, że nie mogę go opła­ki­wać, bo muszę być silna dla mojego brata i przy­ja­ciółki. A do jasnej cho­lery, ja też go prze­cież stra­ci­łam – i tsu­nami łez znów powala mnie na zie­mię.

– Rozu­miem. Jesteś mię­dzy mło­tem a kowa­dłem, uda­jesz boha­terkę dla wszyst­kich innych. To trudne, znam to aż za dobrze. Zosta­jesz sama i nie masz nawet z kim poroz­ma­wiać.

Sły­szę to w jego gło­sie: rozu­mie. Budzi moją cie­ka­wość, ale tłu­mię ją.

– Wła­śnie – znowu pocią­gam nosem – i nie wiem, co robić.

– Roz­mowa pomaga.

Kiwam głową.

– Więc może chcia­ła­byś mi powie­dzieć, co cię tu dzi­siaj spro­wa­dziło?

– Och. Racja. Mój samo­chód. Prze­je­cha­łam po czymś i sil­nik zaczął gło­śno pra­co­wać – wyja­śniam dokład­nie, co się stało, i opi­suję, który samo­chód jest mój.

Pod­nosi się z kanapy i zatrzy­muje mnie gestem unie­sio­nej dłoni, gdy pró­buję iść za nim.

– Usiądź tutaj i pozwól, że zer­knę na twój samo­chód, żeby zna­leźć pro­blem.

Wrę­czam mu klu­czyk z pilo­tem i pozwa­lam robić swoje. Gdy tak tu sie­dzę, moje myśli krążą wokół Bran­dona. Po jakichś trzy­dzie­stu minu­tach zagląda dziew­czyna z recep­cji i mówi:

– Bran­don kazał mi powie­dzieć, że to może potrwać jesz­cze około godziny. Chce wie­dzieć, czy chcesz dokądś poje­chać i wró­cić póź­niej.

– Och, dzięki. A wie już, co się stało?

Patrzy na mnie jak na kre­tynkę.

– Hmm, no wła­śnie dla­tego potrze­buje kolej­nej godziny.

– Rozu­miem. Zazwy­czaj, gdy zosta­wiam samo­chód u mecha­nika, mówią mi, co jest do zro­bie­nia, zanim zajmą się naprawą.

Oczy dziew­czyny zwę­żają się w szparki.

– Ale tutaj jesz­cze nie byłaś, prawda?

– Raczej nie.

– Więc zosta­jesz czy jedziesz? – pyta szorstko.

– Zostaję.

Mój szef pew­nie mnie zabije, ale coś w tym miej­scu mnie uspo­kaja.

Dziew­czyna odcho­dzi, nie mówiąc już ani słowa. Nie jest osobą, którą okre­śli­ła­bym jako bar­dzo przy­ja­zną. Nie­mal w mgnie­niu oka mija mi godzina i wraca Bran­don.

– Udało mi się napra­wić twój samo­chód. W cokol­wiek ude­rzy­łaś, roz­kle­ko­tało ci oś. Wypro­sto­wa­li­śmy ją. Na szczę­ście to była bar­dzo drobna usterka. Przy oka­zji wymie­ni­li­śmy ci olej, bo naj­wy­raź­niej się z tym spóź­ni­łaś.

– A co z tym grze­cho­ta­niem?

– Hałas znik­nął. Naj­praw­do­po­dob­niej to, w co ude­rzy­łaś, zacze­piło się pod samo­cho­dem i wlo­kłaś to przez jakiś czas za sobą. Nic tam już nie ma.

– To dobra wia­do­mość. Dzię­kuję. Więc ile jestem ci winna?

– Masz to dziś na koszt firmy.

– Nie, nie mogę się na to zgo­dzić. Nie po tym wszyst­kim, co dla mnie zro­bi­łeś.

Kąciki jego ust lekko się uno­szą.

– Cóż, Jenno Rho­ades, wydaje mi się, że nie możesz nic na to pora­dzić, prawda?

Odpo­wia­dam mu zuchwa­łym uśmie­chem.

– Mogę cię zapro­sić na kola­cję.

– Pro­po­nu­jesz mi randkę? – jego uśmiech jest tak sze­roki, że bra­kuje dla niego skali.

Robię to? Może kie­dyś.

– Nie, pro­po­nuję wymianę. Jeśli nie pozwo­lisz mi zapła­cić, to cię cho­ciaż nakar­mię.

Krzy­żuje ręce na piersi. Wygląda naprawdę dobrze. Zbyt dobrze, muszę przy­znać. Jest wszyst­kim, czego mogła­bym pra­gnąć, ale także wszyst­kim tym, czego nie mogę mieć. Moja matka dosta­łaby gigan­tycz­nego ataku serca, po któ­rym wpa­dłaby w praw­dziwy szał, gdy­bym kie­dy­kol­wiek przy­pro­wa­dziła do domu takiego faceta jak Bran­don Con­nelly. Choć może się to wyda­wać smutne, taka jest prawda. Jeśli wziąć pod uwagę aspi­ra­cje i pozy­cję mojej mamy, Bran­don – ze swymi sek­sow­nymi jak dia­bli tatu­ażami i wyglą­dem bad boya – jest cał­ko­wi­cie poza moim zasię­giem.

– Twardo nego­cju­jesz.

– Suge­ru­jesz – mówię, kła­dąc ręce na bio­drach – że kola­cja ze mną byłaby dla cie­bie jak obo­wią­zek?

– Skąd. Żaden pro­blem – jego twarz marsz­czy się w uśmie­chu.

Wycią­gam rękę.

– Więc zgoda?

– Zgoda – mówi, poda­jąc mi swoją.

– Dobrze. Podaj mi swój numer, a ja dam ci swój. Dziś wie­czo­rem ci pasuje? – pytam.

Przez sekundę, trzy­ma­jąc się wciąż za ręce, wpa­tru­jemy się sobie w oczy. I bez wąt­pie­nia jest mię­dzy nami che­mia. Ken­neth. Cofam się, jakby jego imię podzia­łało na mnie niczym wstrząs elek­tryczny. Przy­kle­jam do twa­rzy uśmiech, by zama­sko­wać chwilę zawa­ha­nia, i ruszam do jego biurka w poszu­ki­wa­niu cze­goś, czym mogła­bym zapi­sać swój numer. Kiedy się odwra­cam, wpa­truje się we mnie tak inten­syw­nie, że na mojej twa­rzy wykwita rumie­niec. Wycią­gam w jego stronę papier i dłu­go­pis.

Bran­don pisze, a potem prze­dzie­ramy kar­teczkę na pół.

– Dzię­kuję. Za wszystko, od akcji ratun­ko­wej po naprawę samo­chodu. Szcze­rze to doce­niam.

Kładę dłoń na sercu, a on pochyla głowę w podzię­ko­wa­niu.

Podaje mi klu­cze, a jego dotyk jest cie­pły i zachę­ca­jący. Nie mogę zigno­ro­wać dresz­czu, który prze­biega w dół mojego krę­go­słupa, ale nie obej­rzę się za sie­bie, kiedy wyjdę. On nie jest face­tem dla mnie.

Naj­gor­szą stroną tego sce­na­riu­sza jest to, że przez resztę dnia, za każ­dym razem, gdy mru­gam, zamy­kam oczy lub gdy moje myśli odpły­wają nie­kon­tro­lo­wane, ten pocią­ga­jący wyta­tu­owany bóg wypeł­nia całą prze­strzeń w mojej gło­wie. I co ja mam teraz zro­bić?

Dwa

BRAN­DON

Roz­pro­szony wizytą Jenny sie­dzę przy swoim biurku, pró­bu­jąc zająć się papier­kową robotą, by oczy­ścić głowę. Kiedy wresz­cie zauwa­żam czas wyświe­tlany na ekra­nie, zdaję sobie sprawę, że od godziny warsz­tat jest zamknięty. Dziś sprawy toczyły się powoli, dając mi szansę na nad­ro­bie­nie kilku spraw. W zasa­dzie przez cały tydzień nic się nie działo. Dla­czego więc napra­wi­łem samo­chód Jenny na koszt firmy?

Wiesz dla­czego, mówię sobie. To pierw­sza od jakie­goś czasu kobieta, która spra­wiła, że pocie­kła ci ślinka.

Kiedy wstaję od biurka, Dana wcho­dzi do środka.

– Masz ochotę się dzi­siaj spo­tkać?

Jej pyta­nie nie brzmi tak swo­bod­nie, jak się wydaje. A mówiąc o ocho­cie, ma na myśli coś zupeł­nie innego.

– Nie dzi­siaj.

Unosi pyta­jąco brwi i wcho­dzi do biura tak, by móc zamknąć za sobą drzwi.

– Dla­czego nie? – pyta z pre­ten­sją w gło­sie.

– Mam plany.

Iry­ta­cja na jej twa­rzy staje się jesz­cze bar­dziej widoczna.

– Z kim?

I wła­śnie dla­tego nie powi­nie­nem mie­szać pracy z bzy­ka­niem.

– To naprawdę nie twoja sprawa.

Przy­suwa się bli­żej, wbi­ja­jąc we mnie świ­dru­jące spoj­rze­nie.

– Chyba nie z tą miej­scową księż­niczką, która tutaj była?

Miej­scowa księż­niczka – trafny opis Jenny Rho­ades. Powie­działa, że musi się zbie­rać do pracy, ale wyglą­dała na dziew­czynę, która pra­cuje tylko dla­tego, że chce, a nie dla­tego, że musi. Dla­czego więc, do cho­lery, przy­ją­łem jej pro­po­zy­cję kola­cji?

– Jak już mówi­łem, Dana, to nie twoja sprawa. Ni­gdy cię nie okła­my­wa­łem i teraz też nie chcę tego robić. Po pro­stu odpuść sobie.

– Ze wszyst­kich kobiet, które tu przy­cho­dzą, żeby z tobą flir­to­wać, wybie­rasz aku­rat ją – syczy w odpo­wie­dzi. – Ona nie jest w twoim typie. Och, jestem pewna, że będzie się z tobą pie­przyć, ale ni­gdy nie przed­stawi cię tacie. Widzia­łeś jej samo­chód. Dobrze wiesz, że ma tatu­sia, który pociąga ją za sznurki. Może to nawet sugar daddy.

Pocie­ram skro­nie. Wiem, że pod pew­nymi wzglę­dami ma rację. Kobieta taka jak Jenna Rho­ades jest kom­plet­nie poza moją ligą. Czy mógł­bym być szczę­śliwy, jedy­nie się z nią pie­prząc, przy zało­że­niu, że otrzy­mał­bym w ogóle taką szansę?

– Dana… – zaczy­nam.

W mgnie­niu oka chwyta w dłoń mojego kutasa. Nie chcąc zro­bić jej krzywdy, mogę tylko zła­pać ją za nad­gar­stek i spró­bo­wać deli­kat­nie ode­pchnąć jej rękę.

Jej oczy płoną ogniem i błysz­czą obiet­nicą.

– Poza tym zarówno ty, jak i ja wiemy, że tylko ja potra­fię się tobą porząd­nie zająć.

Patrzymy na sie­bie, bo w wielu kwe­stiach ma rację. Kon­takty z kobie­tami przy­cho­dzą mi z łatwo­ścią, ale kiedy zaczyna się robić poważ­nie, wiele z nich odcho­dzi, a nawet ucieka ze stra­chem w oczach, sypiąc wymów­kami. Dana do nich nie należy.

Kiedy mój kutas nie reaguje, wyszar­puje rękę. Iry­ta­cja prze­ra­dza się w wyraz bólu i Dana obraca się na pię­cie, wycho­dząc z pomiesz­cze­nia, zanim zdążą paść jesz­cze jakie­kol­wiek słowa. Sły­szę z kory­ta­rza, jak składa ofertę mojemu dru­giemu peł­no­eta­to­wemu mecha­ni­kowi, Jef­fowi:

– Chcesz się dzi­siaj spo­tkać?

Jeśli myśli, że wzbu­dza we mnie zazdrość, to się myli. Tych kilka naszych wspól­nych chwil zda­rzyło się spon­ta­nicz­nie i nie­re­gu­lar­nie, zwy­kle po kilku drin­kach z mojej strony. Wydaje się, że wie, kiedy jestem napa­lony, i zawsze jest chętna, żeby zająć się tym pro­ble­mem. Nie prze­szka­dza jej to. I to wszystko, co jest mię­dzy nami. Nie podoba mi się, że staje się zabor­cza. Nie podoba mi się, że mnie przej­rzała. Jestem napa­lony, ale to nie jej imię wybrzmiewa w mojej gło­wie.

Się­gam do klamki drzwi, które Dana zamknęła za sobą w pośpie­chu, i staję twa­rzą w twarz z Jef­fem, który stoi tam z wycią­gniętą ręką. Opusz­cza ją, kiedy otwie­ram.

– Wycho­dzimy dziś wie­czo­rem?

Kręcę głową.

– Mam plany.

Jeff kiwa swoją.

– Nie masz nic prze­ciwko temu, że ja i Dana…

Odpo­wia­dam szybko, zanim zdąży dokoń­czyć:

– Nie. Pro­szę bar­dzo. Nic mi do tego. Oboje jeste­ście wol­nymi ludźmi, może­cie robić, co chce­cie.

Zbi­jamy żół­wika, bo nie muszę nic wię­cej tłu­ma­czyć. Jeff to rozu­mie i wycho­dzi. Wycho­dząc, wyłą­czam świa­tła i zamy­kam drzwi, po czym ruszam do domu na moim har­leyu. Kiedy zatrzy­muję się na pod­jeź­dzie, przez chwilę przy­glą­dam się swo­jemu domowi. Zapra­co­wa­łem na to, żeby go kupić. To porządny dom w porząd­nej oko­licy. Ran­czo, które mogę nazwać moim. Przy­po­mina mi, że coś osią­gną­łem, mimo że nie posze­dłem na stu­dia.

Wszedł­szy do środka, wrzu­cam swoje klu­cze do miski przy drzwiach, w któ­rej zauwa­żam klu­cze mojego młod­szego brata.

– Co ty tu robisz? – pytam, zasta­na­wia­jąc się po raz milio­nowy, dla­czego dałem mu klu­cze.

Sie­dem­na­sto­la­tek, nie­mal wyż­szy ode mnie, stoi w kuchni i zgrywa nie­wi­niątko, ale nie uda mu się mnie oszu­kać. Wybu­cha śmie­chem, na co ja mogę jedy­nie pokrę­cić głową.

– Zabez­pie­czy­li­ście się, prawda?

Kiwa twier­dząco głową. To nie pierw­szy raz, kiedy zro­bił sobie z mojego domu miej­sce scha­dzek. Być może dla­tego dałem mu klu­cze, bo sta­ram się odgry­wać dla niego rolę naszego nie­obec­nego ojca. Mama by zwa­rio­wała, gdyby kie­dy­kol­wiek przy­ła­pała go z dziew­czyną w swoim domu. Wiem, bo mnie się to zda­rzyło, kiedy jesz­cze z nią miesz­ka­łem.

– Stary, ona była taka gło­śna.

Roz­glą­dam się po miesz­ka­niu.

– Nie ma jej tutaj, prawda?

Jest jesz­cze na tyle młody, że nie wie, że nie można mówić takich rze­czy, jeśli panna może je usły­szeć.

– Nie, wyszła. I dobrze. Byłem pewny, że twoi sąsie­dzi wezwą gliny, kiedy tak krzy­czała. A jak znam moje szczę­ście, to jej tata poja­wiłby się z odznaką, a ja miał­bym prze­chla­pane.

Nie widzę po nim nawet cie­nia wstydu. Jego uśmiech tylko się posze­rza. Wtedy przy­po­mi­nam sobie, że nie widzia­łem przed domem samo­chodu, który mu dałem.

– Ona cię tu przy­wio­zła?

– Tak – mówi to tak, jakby to było oczy­wi­ste. – Możesz mnie pod­wieźć do szkoły?

Wzdy­cham, ale on wie, że zro­bię dla niego wszystko. Co by nie powie­dzieć, nie potra­fię oce­nić, kto go bar­dziej roz­piesz­cza, mama czy ja.

– Daj mi dzie­sięć minut. Muszę się umyć.

Salu­tuje mi w odpo­wie­dzi, po czym siada na kana­pie i chwyta pilot.

Pod prysz­ni­cem spę­dzam wię­cej czasu niż zwy­kle na czysz­cze­niu brudu spod paznokci. Miej­sce, w któ­rym spo­ty­kam się z Jenną, znaj­duje się w mod­nej czę­ści śród­mie­ścia, do któ­rej zwy­kle nie zaglą­dam.

Grze­biąc w swo­jej sza­fie w poszu­ki­wa­niu pary spodni, które nie są dżin­sami, znaj­duję też koszulę, którą mógł­bym zało­żyć. Do dia­bła, posze­dłem na całość i ogo­li­łem się. Pra­wie nie poznaję sie­bie, kiedy wresz­cie jestem gotowy. Odru­chowo pod­wi­jam rękawy, odsła­nia­jąc swoje tatu­aże. Przez chwilę mam ochotę je zasło­nić, ale ona musi wie­dzieć, kim jestem. A może to ja muszę?

Kiedy dwa­dzie­ścia kilka minut póź­niej wycho­dzę, z ust mojego brata nie pada żadna kąśliwa uwaga na temat tego, jak nie dosza­co­wa­łem czasu. Zamiast tego młody wydaje z sie­bie długi gwizd.

– Z kim wycho­dzisz? – dobrze mnie zna. Ubie­ram się tak tylko wtedy, gdy mama cią­gnie mnie do kościoła, a odkąd z nią nie miesz­kam, nie zda­rza się to już zbyt czę­sto.

– A czy ja zada­łem ci jakieś pyta­nia?

Marsz­czy się, nie rusza­jąc się ze swo­jego miej­sca na kana­pie, i pokle­puje mnie po ramie­niu, jak­bym był zagu­bio­nym dziec­kiem.

– Jesteś spięty. Rozu­miem to. Przyda ci się bzy­kanko.

Obda­rzam go czymś, co wydaje mi się ojcow­skim spoj­rze­niem.

– Jesz­cze tego nie rozu­miesz, ale kie­dyś zrozu­miesz.

– Co? Czyż­byś posta­no­wił prze­le­cieć jedną z tych boga­tych lasek, które przy­cho­dzą do two­jego warsz­tatu i mówią: „Och, Bran­don, możesz zaj­rzeć pod moją maskę?”.

Bar­dzo sta­ram się nie śmiać, ale wygląda zbyt komicz­nie, uda­jąc wzdy­cha­jącą kobietę i wachlu­jąc rzę­sami.

– Spa­daj, gów­nia­rzu. Jesteś zde­cy­do­wa­nie za młody, żeby myśleć w ten spo­sób.

Piesz­czo­tli­wie tar­gam jego czu­prynę i, nie prze­sta­jąc krę­cić głową, zarzu­cam mu rękę na ramiona.

– Nie jestem młody. Mam pra­wie osiem­na­ście lat i w przy­szłym roku wybie­ram się na stu­dia – mówi, przy­bie­ra­jąc srogą minę. – A tak w ogóle, czy mogę urzą­dzić u cie­bie imprezę w przy­szły week­end?

Uni­kam odpo­wie­dzi na jego pyta­nie, ponie­waż bez względu na to, w jaki spo­sób powiem „nie”, jestem pewien, że i tak mnie do tego namówi.

Pod­rzu­cam go do szkoły, a potem cze­kam jak zatro­skany rodzic, patrząc, jak odjeż­dża swoim samo­cho­dem, zanim sam wyjadę. Mój brat jest tym, co we mnie naj­lep­sze. Widząc, jak dora­sta i idzie na stu­dia, czuję, że wszystko, co poświę­ci­łem, jest tego warte.

To małe zbo­cze­nie z kursu zajęło mi jed­nak sporo czasu, bo drogi są zakor­ko­wane. Spóź­nię się na spo­tka­nie z Jenną. Ogar­nia mnie fru­stra­cja. Pierw­sze wra­że­nie jest wszyst­kim, zwłasz­cza dla takiej kobiety jak ona.

Docie­ram spóź­niony. Dokład­nie o pięć minut, ale jej też jesz­cze nie ma. Panu­jąc nad swoim ego, nie pozwa­lam, by obawa, że się nie pojawi, wkra­dła się do mojego umy­słu. Ona nie wygląda na dziew­czynę tego typu. Czemu w ogóle mia­łaby mnie zapra­szać? Zdą­ży­łem wła­śnie zająć miej­sce, gdy widzę, jak pospiesz­nie wcho­dzi. Kel­nerka wska­zuje na mój sto­lik, a ona pod­cho­dzi do niego ze skru­szo­nym wyra­zem twa­rzy. Wstaję, kiedy zaczyna prze­pra­szać, a po chwili pochyla się w moją stronę. Przez sekundę tracę zdol­ność oddy­cha­nia, a w gło­wie poja­wia mi się myśl, że zaraz mnie poca­łuje. A tym­cza­sem co, do cho­lery? To tylko powie­trze z jej ust owiewa moje policzki, gdy wyrzuca z sie­bie słowa powi­ta­nia.

– Prze­pra­szam, że się spóź­ni­łam – mówi, rumie­niąc się lekko, jakby bie­gła, pró­bu­jąc zdą­żyć na czas.

– Żaden pro­blem. Dopiero co przy­sze­dłem.

Odsu­wamy się od sie­bie i mam wra­że­nie, że ona też to czuła. Jej policzki nabie­rają koloru, a ja stoję i napa­wam się tym wido­kiem. Wygląda nie­sa­mo­wi­cie w sukience, na widok któ­rej zatrzy­małby się każdy męż­czy­zna. Kiedy była wcze­śniej w moim warsz­ta­cie, nie mia­łem szansy w pełni doce­nić tego, jak przy­lega do krą­gło­ści, na widok któ­rych ślinka napływa mi do ust. I nie jestem jedyny. Kiedy kel­ner pod­cho­dzi do naszego sto­lika, nie może ode­rwać od niej oczu.

Staję za jej krze­słem, nie pozwa­la­jąc mu czy­nić hono­rów. Uśmie­cha się do nas obu, a jej twarz pokrywa się jesz­cze bar­dziej inten­sywną czer­wie­nią. Wydaje się lekko skrę­po­wana naszym zain­te­re­so­wa­niem. Ale zapewne wie, jaka jest wspa­niała. Jenna pod­cho­dzi do stołu, przy­su­wam jej krze­sło, po czym zaj­muję miej­sce naprze­ciwko. Nie mogę prze­stać wpa­try­wać się w jej oczy. Są jasne, ale nie ponuro szare. Błysz­czące jak gwiezdny pył. A może to pył wró­żek na pół­noc­nym nie­bie? Czuję się jak Pio­truś Pan zadu­rzony w tej dziew­czy­nie. I w ogóle „zadu­rzony”? Kto tak mówi i czy mogę tak powie­dzieć o sobie? A wła­ści­wie kim, do cho­lery, jestem w obec­no­ści tej kobiety?

Bie­rze swoje menu, pod­czas gdy kel­ner wymie­nia dania dnia. Mój umysł krąży daleko, nie reje­stru­jąc jego słów, pod­czas gdy podzi­wiam piękno przed moimi oczami. Szybko uno­szę swoje menu przy­ła­pany na gapie­niu się.

Kurwa.

Wszystko jest po fran­cu­sku, a ja w liceum uczy­łem się hisz­pań­skiego. Nie pamię­tam z tego nic.

– Dam pań­stwu chwilę – kel­ner wpa­truje się w nią przy­naj­mniej przez sekundę, po czym zerka na mnie.

Kiedy zosta­jemy sami, Jenna wybu­cha śmie­chem.

– Foie gras.

Przez chwilę roz­wa­żam, co powie­dzieć. Decy­duję się na prawdę.

– Nie wiem, co to jest – przy­znaję.

– Prze­pra­szam i uwierz mi, że ja też nie rozu­miem połowy tego menu. Ktoś pole­cił mi to miej­sce. Chyba powin­nam była to wygo­oglo­wać – jej śmiech brzmi lekko, a ja prze­staję czuć się tak głu­pio. – Ale wiem, że foie gras to gęsia wątroba.

Chyba zauważa, że zro­bi­łem się tro­chę zie­lony na tę myśl, i zaczyna moc­niej chi­cho­tać.

– Bez obaw, też bym tego nie wzięła.

– A może wybra­ła­byś za mnie? Nie jestem aż tak wybredny.

– W porządku – brzmi, jakby coś knuła, a ja zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy powi­nie­nem się bać. – Ale jak ci nie będzie sma­ko­wało, to nie moja wina.

– Wąt­pię, czy cokol­wiek, co byś zro­biła, mogłoby mi się nie spodo­bać.

Kawa na ławę. Ni­gdy nie byłem jed­nym z tych, któ­rzy owi­jają w bawełnę.

Jenna wbija spoj­rze­nie pro­sto w moje oczy i poja­wia mi się myśl, że może ja też jej się podo­bam.

– Powin­nam ci chyba powie­dzieć, że mam chło­paka.

Oczy­wi­ście, że tak.

Ech, kurwa.

Trzy

JENNA

To był zły pomysł. Bar­dzo zły pomysł. Te jego cho­lerne oczy i spo­sób, w jaki wwier­cają się w moje. Spra­wiają, że drżę aż po same palce stóp. I jak on to robi? Nikt ni­gdy tak na mnie nie dzia­łał, nawet Ken­neth. Rękawy jego koszuli są wystar­cza­jąco pod­wi­nięte, by odsło­nić tatu­aże, aż czuję mro­wie­nie w czub­kach pal­ców z pra­gnie­nia, by go dotknąć. O tak, jestem na niego napa­lona. I to było takie sek­sowne, kiedy przy­znał, że nie rozu­mie menu – wszystko, co chcia­łam zro­bić, to przy­cią­gnąć jego twarz do swo­jej i zło­żyć mokry poca­łu­nek na jego ustach.

Nie­stety musia­łam być szczera i powie­dzieć prawdę. Kiedy rzu­ci­łam tę bombę, że mam chło­paka, szczę­ście, któ­rym pro­mie­niały jego oczy, zga­sło. Moja radość zaraz poszła w jego ślady.

– Więc dla­czego ja? – pyta.

– Co?

– Kola­cja? Dla­czego mnie zapro­si­łaś?

– Żeby odwdzię­czyć się za twoją wcze­śniej­szą dobroć. Nie musia­łeś robić tego, co zro­bi­łeś – mówię.

– A ty nie musia­łaś robić tego – wska­zuje ręką na ele­gancką restau­ra­cję, w któ­rej sie­dzimy.

Ma rację. Nie musia­łam. Więc dla­czego wła­ści­wie to zro­bi­łam? Prawda jest taka, że chcia­łam go tro­chę poznać. Jego współ­czu­cie coś we mnie poru­szyło i z jakie­goś powodu – może kom­plet­nie sza­lo­nego – chcę poznać tego męż­czy­znę. Posta­na­wiam zary­zy­ko­wać i mu powie­dzieć.

– Nie­wielu ludzi zro­bi­łoby to co ty. A już tym bar­dziej nikt nie wpadłby na to, żeby zro­bić to za darmo. Dla­tego chcę cię poznać tro­chę lepiej.

– I to wszystko? – jest bar­dzo scep­tyczny, czemu trudno też się dzi­wić.

Biorę wide­lec i zaczy­nam się nim bawić.

– Nie wiem. Ja… – odry­wam wzrok od ruchów widelca, prze­no­sząc go ku jego oczom, i stwier­dzam, że to był błąd, bo ich inten­syw­ność pra­wie zwala mnie z krze­sła. – Cho­dzi o to, że, jak mówi­łam ci wcze­śniej, mąż mojej przy­ja­ciółki zmarł, a ja przez to nie roz­ma­wiam zbyt wiele o moim chło­paku ani z nią, ani z nikim innym – zdaję sobie sprawę, że beł­ko­czę, ale nie mogę się powstrzy­mać. – Prze­pro­wa­dziła się do Waszyng­tonu, zaczęła od nowa. I cho­ciaż jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką na całym świe­cie, czuję, że na­dal nie mogę nawet poru­szyć tematu ran­dek. Nie żeby to było coś wiel­kiego. Ten zwią­zek to jesz­cze nic poważ­nego.

Zaci­skam usta, bo zauwa­żam, że robię z sie­bie idiotkę. Tylko że on nie wydaje się mieć nic prze­ciwko temu. Wła­ści­wie jego następne słowa tylko potwier­dzają, dla­czego chcia­łam go lepiej poznać.

– Więc jak dawno temu to się stało?

Niech mnie gęś kop­nie. Pełen współ­czu­cia i dobry słu­chacz. Dla­czego, do dia­bła, muszę mieć chło­paka? OK, muszę się pozbie­rać, bo on obser­wuje mnie w peł­nym sku­pie­niu, gdy wpa­truję się w niego sze­roko otwar­tymi oczami. Mru­gam kilka razy.

– Pytasz o śmierć jej męża czy mój zwią­zek z tym face­tem?

– Spo­ty­kasz się z tym face­tem? – mówi, marsz­cząc czoło. – To zabrzmiało okrop­nie, jak­bym był kom­plet­nie nie­czuły. Jego odej­ście musiało być straszne dla was wszyst­kich.

Drżąc na samo wspo­mnie­nie tego wyda­rze­nia, gwał­tow­nie mru­gam w nadziei, że nie poleją się łzy. To, co się dzi­siaj wyda­rzyło, było dziwne. Zupeł­nie nie rozu­miem tego, co czuję. Chyba poru­szyła mnie roz­mowa tele­fo­niczna z Cate, bo już dawno tego nie robi­ły­śmy.

Duża dłoń sięga ku mojej i nakrywa ją.

– Dobrze się czu­jesz? – pyta.

– W porządku. Prze­pra­szam. Naprawdę, to tro­chę dziwne, że tak się zacho­wuję. Cate prze­pro­wa­dziła się, żeby wyrzu­cić z głowy wszystko, co wią­zało się z Char­le­sto­nem, a ja z początku myśla­łam, że raczej przed kimś ucieka – przed face­tem, który zbli­żył się za bar­dzo. Ale teraz to ma sens. Wydaje się, że jest z nią lepiej, cho­ciaż wciąż nie jest tą samą Cate co kie­dyś. To zabija, wiesz?

Jego ręka na­dal spo­czywa na mojej, cie­pła i dająca poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. To mi się w nim podoba. Ken­neth podałby mi chu­s­teczkę z kie­szeni swo­jego gar­ni­turu i na tym by się skoń­czyło. Albo może pokle­pałby mnie kilka razy po ramie­niu. Ale na pewno nie czu­ła­bym takiego wspar­cia.

– Muszę przy­znać, że nie. Ni­gdy nie stra­ci­łem tak bli­skiego przy­ja­ciela. To musi naprawdę boleć. Ale rozu­miem twoją potrzebę, by o tym nikomu nie mówić. Cza­sami trudno jest dzie­lić się rado­sną nowiną z ludźmi, któ­rzy cier­pią.

– Dokład­nie.

Kiedy mówię te rze­czy Ken­ne­thowi, nawet jeśli słu­cha, nie rozu­mie tego tak jak Bran­don. Ken­neth przy­ta­kuje i uśmie­cha się, lekko mnie pokle­puje, i cho­ciaż jest to słod­kie i wiem, że ma dobre inten­cje, bra­kuje w tym głębi.

– Mówisz to tak, jakby bli­scy ci ludzie tego nie rozu­mieli, a to bez­na­dziejna sytu­acja – mówi Bran­don, pochy­la­jąc głowę.

– Nie, to nie tak. Rozu­mieją, ale pew­nie są zmę­czeni słu­cha­niem mojego narze­ka­nia. Więk­szość ludzi jest zda­nia, że Cate powinna już pogo­dzić się z jego śmier­cią i zacząć żyć wła­snym życiem. A ona robi to naj­le­piej, jak potrafi. Zna­la­zła świetną pracę, którą kocha, i ma wspa­nia­łych przy­ja­ciół. Nawet podoba jej się miej­sce, w któ­rym teraz mieszka. Ale wciąż jest to dla niej pół­śro­dek.

– Może trzeba dać jej wol­ność.

– Co? – zadaję to pyta­nie pod­nie­sio­nym gło­sem.

– Tak jak rodzic robi to z dziec­kiem. Pozwól jej się wysza­leć, Jenna. Może jesteś zbyt opie­kuń­cza – pochyla się w moją stronę, łokieć opiera na stole. Na ten widok moja matka dosta­łaby zawału.

W myślach ana­li­zuję ostatni rok i zasta­na­wiam się, czy ma rację. Czy byłam dla niej nado­pie­kuń­cza? Znie­chę­ci­łam ją w jakiś spo­sób? Nie jestem zbyt pewna.

– Nie, myślę, że zacho­wy­wa­łam się wprost prze­ciw­nie. Zachę­ca­łam ją do tego, żeby robiła to, na co ma ochotę, a przy­naj­mniej tak mi się wydaje.

– Może w takim razie to ty musisz dać sobie wol­ność – mówi, a jego głę­boki głos poru­sza mnie aż do kości, spra­wia­jąc, że prze­biega mnie dreszcz pełen ocze­ki­wa­nia.

Tylko że nie będzie mię­dzy nami nic wię­cej poza tą kola­cją, bo jestem lojalna i nie gram na dwa fronty. Nie zro­bię tego Ken­ne­thowi.

Uno­szę brwi i czuję, jak moje usta się wykrzy­wiają, choć wcale tego nie chcę. Jest mi trud­niej niż kie­dy­kol­wiek nie flir­to­wać z tym męż­czy­zną. Uprzejmy, piękny, uwo­dzi­ciel­ski i będący uoso­bie­niem wszyst­kiego, czego nie powin­nam chcieć.

– Co masz na myśli? – pytam.

– Myślę, że wiesz dokład­nie, co mam na myśli, Jenna – śmieje się.

Zja­wia się kel­ner z naszymi przy­staw­kami, a Bran­don przy­po­mina mi psa, gdy tak pożera wzro­kiem moje escar­gots de Bour­go­gne. Wydaje się jed­nak znacz­nie bar­dziej zado­wo­lony, kiedy kel­ner sta­wia przed nim gougère, czyli ser w lek­kim cie­ście. Jedze­nie jest pyszne.

– Chciał­byś spró­bo­wać? – pytam, wycią­ga­jąc śli­maka z muszli.

To jeden z moich ulu­bio­nych przy­sma­ków. Łagodny smak śli­ma­ków w połą­cze­niu z masłem pie­trusz­ko­wym i czosn­kiem, w któ­rym są zapie­kane, jest naprawdę wspa­niały.

– Hm, nie sądzę – odpo­wiada, a z jego twa­rzy bije wyraz obrzy­dze­nia.

– Co? Boisz się? – draż­nię się.

– Nie, wcale nie.

– Udo­wod­nij! – macham przed nim śli­ma­kiem.

Bie­rze głę­boki oddech i zga­dza się.

Ale ja powstrzy­muję go jesz­cze na moment.

– Musisz się nim delek­to­wać. Żad­nego zaty­ka­nia nosa i poły­ka­nia w cało­ści, bo nie poczu­jesz tego wspa­nia­łego smaku.

Jego twarz wyraża czy­ste prze­ra­że­nie, a ja na ten widok zupeł­nie mięknę.

– Dla cie­bie to zabawne, tak? – pyta.

– Tak. A lubisz ostrygi?

– Uwiel­biam – ogła­sza, pro­stu­jąc się na swoim krze­śle.

– O, czło­wieku, czeka cię gratka.

Chwyta mój maleńki wide­lec i zjada śli­maka z miną, jakby spo­dzie­wał się, że w jego ustach eks­plo­duje kosmita. Ale w momen­cie, gdy czuje smak na języku, a przy­smak roz­pływa mu się w ustach, na jego twa­rzy poja­wia się wyraz czy­stej roz­ko­szy.

– Jezu, to było naprawdę dobre – tak bar­dzo widać to w jego oczach, że zaczy­nam chi­cho­tać. Ten czło­wiek nie byłby w sta­nie skła­mać.

– Mówi­łam. A teraz oddaj mi mój wide­lec.

– E-e. Chcę jesz­cze jed­nego. Wymie­nię się z tobą.

Spo­glą­dam na jego talerz i porów­nuję go z moim, po czym mówię:

– Stoi. Dzie­limy się po poło­wie.

– Wcho­dzę w to – odpo­wiada, szcze­rząc się, jakby wygrał los na lote­rii.

Wycią­gam ocze­ku­jąco rękę w jego stronę.

– Co? – pyta.

– Potrze­buję jesz­cze mojego widelca, chyba że wiesz, jak wydo­być te małe sku­bańce?

– Hmm, nie, ale szybko się uczę.

I to prawda. Patrzy, jak wyj­muję następ­nego, a po chwili sam pró­buje to zro­bić swo­imi spryt­nymi pal­cami. Zacho­wuje się jak dziecko, które wła­śnie nauczyło się wią­zać buty.

– Wyglą­dasz przy tym tak uro­czo. Gdy­bym wie­działa, że te śli­maki okażą się takim hitem, zamó­wi­ła­bym kilka por­cji.

– A ja bym je zjadł. Mam zamiar nauczyć się je robić – odchyla się do tyłu w swoim fotelu.

– Naprawdę? Lubisz goto­wać?

– Och, cóż, w pew­nym sen­sie tak. Ale ni­gdy wcze­śniej nie pró­bo­wa­łem cze­goś takiego. Robi się je razem z muszlą?

– Nie mam poję­cia. Ledwo potra­fię zro­bić hot doga.

– Może przy­da­łaby ci się lek­cja goto­wa­nia – rzuca.

Po przy­staw­kach nad­cho­dzi pora na danie główne, na które zamó­wi­łam cha­te­au­briand dla dwóch osób. Tym razem nie bra­łam nic nazbyt egzo­tycz­nego, uznaw­szy, że polę­dwica wołowa będzie ide­alna. Mam rację. Bran­do­nowi bar­dzo sma­kuje. Który męż­czy­zna nie kocha czer­wo­nego mięsa i ziem­nia­ków?

– Chry­ste, ależ to jest dobre – mówi mię­dzy kęsami.

– Mięso i ziem­niaki ni­gdy nie są złym wybo­rem, prawda?

Wpa­truje się tylko we mnie, kręci głową i powoli prze­żuwa. Dopiero po prze­łknię­ciu kęsa mówi:

– Powiem jedno. Jak na kobietę, która nie gotuje, masz świetny gust, jeśli cho­dzi o jedze­nie.

– Jeśli chcesz wie­dzieć, mam świetny gust w wielu kwe­stiach, nie tylko w kwe­stii jedze­nia.

– Czy nie mówią, że droga do serca męż­czy­zny wie­dzie przez jego żołą­dek? – robi, co może, żeby zacho­wać nie­wzru­szoną twarz.

– Nie według mojej ciotki Ken­dry.

– A co o tym sądzi twoja ciotka Ken­dra?

– Nie tak dawno temu pod­słu­cha­łam, jak mówiła swoim przy­ja­cio­łom, że drogą do serca męż­czy­zny jest pozy­cja odwró­co­nej kow­bojki, tyle że w jej wieku, kiedy potrze­bu­jesz pro­tezy bio­dra, lepiej będzie, jeśli uży­jesz ust.

Dobrze, że prze­łknął ostatni kęs, bo śmiech, który eks­plo­do­wał z jego gar­dła, z pew­no­ścią wyrzu­ciłby kawa­łek woło­winy.

– Czy twoja ciotka Ken­dra mieszka gdzieś tutaj? Chcę ją poznać.

– Tak, jest naj­star­szą sio­strą mojego taty i jego kom­plet­nym prze­ci­wień­stwem. Dopro­wa­dza moją mamę do szału, bo nie ma żad­nych zaha­mo­wań. Nie ma zna­cze­nia, gdzie jest ani z kim. Jest cał­kiem zabawna. Ale cza­sami odsta­wia nie­złe przed­sta­wie­nie. Jak wtedy, gdy weszłam do salonu mojej mamy…

– Zaraz, twoja mama ma salon?

– O Boże, nie pytaj. To mała nora. Ale w każ­dym razie wpa­dła tam cio­cia Ken­dra wraz z paroma innymi ciot­kami i przy­pro­wa­dziła swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. W jakiś spo­sób roz­mowa zeszła na tematy seksu, a cio­cia Ken­dra zro­biła przed­sta­wie­nie pod tytu­łem Kama­su­tra. Moja matka była prze­ra­żona. Przy­ja­ciółka mojej ciotki odgry­wała rolę faceta, a na celu miały edu­ka­cję kobiet – robię w powie­trzu cudzy­słów z pal­ców. – Naj­wy­raź­niej ciotka Ken­dra w jakiś spo­sób dostała w swoje ręce egzem­plarz książki i była nią zachwy­cona. W każ­dym razie jakiś czas po tym incy­den­cie mój wujek Gideon – mąż cioci Ken­dry – wylą­do­wał w szpi­talu z ura­zem ple­ców.

Bran­don śmieje się tak mocno, że unosi ręce do góry w geście pro­te­stu.

– Już dosyć. Nie mogę oddy­chać. Pro­szę, powiedz mi, że cio­cia Ken­dra nie ma fry­zury w kształ­cie ula.

– Gorzej. Raz na tydzień robi sobie w salo­nie fry­zjer­skim jedną z tych fry­zur, przy któ­rych włosy są nata­pi­ro­wane do gra­nic moż­li­wo­ści – wycią­gam ręce nad głowę, żeby zade­mon­stro­wać, jak wysoko się­gają włosy cioci Ken­dry.

– O Boże, muszę ją poznać. Pro­szę! Pew­nego dnia musisz nas sobie przed­sta­wić.

– Masz w pracy do czy­nie­nia z PT cru­ise­rami? Ona tym jeź­dzi. Mama nazywa go samo­cho­dem klauna.

– Zwy­kle nie, ale dla niej zro­bię wyją­tek.

– To przy­pro­wa­dzę ją na jakiś tuning. Ale oba­wiam się, że to ona cię stu­nin­guje.

Kiedy kel­ner zabiera puste tale­rze, przy­po­mi­nam Bran­do­nowi, że teraz pora na deser.

– Mam nadzieję, że wzię­łaś nam to samo.

– Dla­czego? – pytam.

– Bo boję się, że twoje będzie lep­sze od mojego i będę musiał ci pod­kra­dać.

Nie musi się mar­twić. Zamó­wi­łam nam obojgu cze­ko­la­dowe suflety. Są sma­ko­wite. Kiedy je, jego wzrok prze­ska­kuje raz na deser, raz na mnie. Nie jestem pewna, czy w ogóle patrzę, co nabie­ram na moją łyżeczkę. Oczy sku­piam tylko na jego ustach. Gdy­bym wie­działa, że suflet może być tak ponętny, zamó­wi­ła­bym dzie­sięć.

Posi­łek dobiega końca, a kiedy kel­ner przy­nosi rachu­nek, Bran­don pod­nosi się, by go wziąć. Ude­rzam go po ręce.

– Chyba śnisz, że pozwolę ci zapła­cić. Mia­łam się odwdzię­czyć za to, co zro­bi­łeś. Poza tym jeśli zapła­cisz, ni­gdy nie przy­pro­wa­dzę cioci Ken­dry.

– Ostro nego­cju­jesz – odpo­wiada, pochy­la­jąc się w moją stronę.

Płacę i wycho­dzimy.

– Gdzie zapar­ko­wa­łaś? – pyta.

– Na końcu ulicy. Udało mi się zna­leźć miej­sce.

– Chodź. Odpro­wa­dzę cię.

Kiedy docie­ramy do mojego samo­chodu, jest tro­chę nie­zręcz­nie. Chcę go poca­ło­wać na dobra­noc, ale nie mogę i nie jestem do końca pewna, jak sobie z tym pora­dzić. Może powin­nam poca­ło­wać go w poli­czek.

– Bran­don, świet­nie się bawi­łam. Cudow­nie było spę­dzić z tobą czas i dzięki, że znowu mnie wysłu­cha­łeś.

– Hej, kie­dy­kol­wiek byś chciała poroz­ma­wiać, wiesz, gdzie mnie szu­kać. Poważ­nie.

– Dzię­kuję.

– Nie, to ja dzię­kuję za nie­sa­mo­witą kola­cję. Było naprawdę wspa­niale.

Pochyla się w moją stronę, ale ja nie mogę pozwo­lić, żeby mnie poca­ło­wał, bo wiem, że to dopro­wa­dzi­łoby do cze­goś wię­cej, więc odwra­cam głowę. Jed­nak wcale nie muszę się tym mar­twić. Przy­tula mnie, a potem odsuwa się, żeby otwo­rzyć drzwi mojego samo­chodu.

– Wra­caj bez­piecz­nie do domu, Jenno Rho­ades.

Odcho­dzi, a ja nie mogę powstrzy­mać się przed patrze­niem za nim. Wbrew sobie czuję też, jak ogar­nia mnie roz­cza­ro­wa­nie, a to wzbu­dza we mnie poczu­cie winy. Nie powin­nam pra­gnąć ust innego męż­czy­zny. Ale Boże, jak ja ich pra­gnę.

Cztery

BRAN­DON

Kilka dni póź­niej opusz­czam maskę samo­chodu i staję przed nią. Spo­sób, w jaki jej oczy bła­gają, bym jej uwie­rzył, jest uro­czy.

– Mówię poważ­nie. Nie chciał zapa­lić, ina­czej bym do cie­bie nie zadzwo­niła – zapew­nia.

Nie mogę powstrzy­mać uśmie­chu.

– No naprawdę. To jedna z tych głu­pich sytu­acji, jak wtedy, gdy idziesz do leka­rza z bolą­cym gar­dłem, a on po pro­stu patrzy na cie­bie i mówi, że nic tam nie widzi. Albo kiedy wzy­wasz infor­ma­tyka, bo masz pro­blem z kom­pu­te­rem, po czym sama sobie tłu­ma­czysz, że prze­cież ekran naprawdę robił się nie­bie­ski.

Im wię­cej mówi, tym bar­dziej pra­gnę tego, czego nie mogę mieć. Bio­rąc głę­boki oddech, przy­po­mi­nam sobie jesz­cze ten milion pierw­szy raz, że ona jest poza moim zasię­giem.

– Wie­rzę ci – mówię, aby zetrzeć z jej twa­rzy wyraz paniki. – Wygląda na to, że samo­chód chciał po pro­stu, żeby­śmy spę­dzili razem tro­chę czasu.

Jej oczy się zwę­żają, po czym Jenna unosi palec i macha mi nim przed twa­rzą.

– O nie, nie. Nie chcia­łam się z tobą spo­ty­kać towa­rzy­sko. Po pro­stu, gdy to się stało, pomy­śla­łam, że mogę zadzwo­nić do przy­ja­ciela.

Jest tak cho­ler­nie uro­cza. Nie może nic na to pora­dzić.

– A więc teraz jeste­śmy przy­ja­ciółmi?

– A dla­czego nie? – wzru­sza ramio­nami.

– Nie wiem. To w sumie dopiero drugi raz, kiedy mam zaszczyt spo­tkać cię poza moim warsz­ta­tem.

Wygląda słodko nawet z tym ura­żo­nym wyra­zem twa­rzy.

– Myśla­łam, że jeste­śmy przy­ja­ciółmi. Powie­dzia­łam ci rze­czy, któ­rych nie powie­dzia­łam nawet mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółce.

Ule­gam biją­cej z niej szcze­ro­ści.

– Możemy być przy­ja­ciółmi… póki co.

Nie mia­łem zamiaru doda­wać tych ostat­nich słów.

Oczy Jenny otwie­rają się sze­roko.

– Póki co?

– Tak, załóżmy, że przy­cho­dzę tu po pracy i jestem głodny. Przy­ja­ciółka zaofe­ro­wa­łaby się, że mnie nakarmi po wyświad­cze­niu jej przy­sługi.

Usta, które wzbu­dzają we mnie grzeszne myśli, ukła­dają się w wiel­kie „o”, po czym zamy­kają się.

– Wła­ści­wie to dla­tego pla­no­wa­łam dokądś poje­chać. Chcia­łam zjeść obiad.

– Nie masz nic w lodówce?

– Och, coś mam. Ale z moimi umie­jęt­no­ściami kuli­nar­nymi nic, z czego potra­fi­ła­bym cokol­wiek przy­go­to­wać.

– Pokaż mi – rzu­cam.

Z jej ust wydo­bywa się wes­tchnie­nie, a wraz z nim uno­szą się jej piersi.

– Dobrze. Ale nie spodoba ci się moja kuch­nia.

W środku znaj­duję bogac­two pro­duk­tów, z któ­rych można zro­bić posi­łek.

– Masz szczę­ście. Jestem tak głodny, że mogę ugo­to­wać dla nas obojga.

– Nie, to nie­spra­wie­dliwe.

– Prawda. Chyba będziesz musiała mi to jakoś wyna­gro­dzić – pusz­czam do niej oczko, a ona otwiera usta, na co mój kutas reaguje w zde­cy­do­wany spo­sób.

Nie mówiąc nic, na­dal gapi się na mnie, a na jej policzki wkrada się rumie­niec. Mam na nią olbrzy­mią ochotę, więc odwra­cam się, pró­bu­jąc utrzy­mać się w stre­fie przy­jaźni, w któ­rej mnie zamknęła, i zabie­ram się do pracy. Nie mija nawet godzina, gdy sie­dzimy naprze­ciwko sie­bie – ona z kie­lisz­kiem wina w ręku.

– Szcze­rze mówiąc, nie mogę uwie­rzyć, że nie masz dziew­czyny. To zna­czy poważ­nie, ni­gdy nie wpa­dła­bym na to, żeby zblan­szo­wać warzywa i ugo­to­wać kur­czaka na parze. To było takie pro­ste, a jed­no­cze­śnie pyszne.

– Nie lek­ce­waż przy­praw i odro­biny czasu na przy­go­to­wa­nie posiłku.

– A tak na poważ­nie, to dla­czego jesteś sin­glem? – Jenna patrzy mi pro­sto w oczy, celu­jąc we mnie pal­cem. – I nie mów, że jesteś jed­nym z tych face­tów, któ­rzy nie bawią się w związki. To takie banalne.

– Nie bawię się w związki – żar­tuję ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem.

Odsta­wia szklankę i, patrząc na mnie, unosi rękę.

– To już nie­modne. Jaki jest praw­dziwy powód, że nie czeka na cie­bie w domu kobieta? Gotu­jesz, słu­chasz, jesteś marze­niem każ­dej dziew­czyny.

– Marze­niem nie jestem. A szcze­rze mówiąc, nie zna­la­złem jesz­cze odpo­wied­niej kobiety.

– Nie ma dawno utra­co­nej miło­ści? Jakiejś tra­gicz­nej histo­rii o dziew­czy­nie, która cię skrzyw­dziła i spra­wiła, że zre­zy­gno­wa­łeś z anga­żo­wa­nia się w związki?

– Nie – kręcę głową. – Praca, praca i jesz­cze wię­cej pracy. To zaj­muje mi cały czas, jaki mam, kiedy nie opie­kuję się moim młod­szym bra­tem.

– Masz młod­szego brata?

Pod­no­szę swój kie­li­szek z bia­łym winem, marząc o piwie, ale tego Jenna nie­stety nie miała.

– Nie­mal skoń­czył liceum, a jeśli mu się uda, roz­pocz­nie stu­dia.

– No, no, liceum. Chyba powin­nam zapy­tać, ile masz lat.

– Dwa­dzie­ścia cztery, a ty?

– Dwa­dzie­ścia pięć, wkrótce dwa­dzie­ścia sześć. Jestem w takim razie star­sza.

– Star­sza i mądrzej­sza.

– Wiek to tylko liczba – zauwa­żam, wzno­sząc swój kie­li­szek do toa­stu.

Stwier­dzam, że zmie­nię temat.

– Jak się ma Cate?

– Zapa­mię­ta­łeś? – pyta zasko­czona.

– Tak.

– Wszystko u niej dobrze, myślę, że Waszyng­ton jej się podoba, na moje nie­szczę­ście, bo okrop­nie za nią tęsk­nię. Trudno jest nie mieć jej obok sie­bie. Dora­sta­ły­śmy razem jak sio­stry. Nawet cho­dzi­ły­śmy razem do col­lege’u.

– Powie­dzia­łaś jej już?

– O czym?

– O twoim chło­paku.

Jej oczy ciem­nieją, a twarz wykrzy­wia się nie­znacz­nie. W tej chwili chciał­bym wie­dzieć, co dzieje się w tej jej ślicz­nej główce.

– Nie mówi­łam. I tłu­ma­czy­łam ci dla­czego.

– Tak, ale mówisz, że jest twoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Nie sądzisz, że ucie­szy ją twoje szczę­ście?

Szybko wychyla swoje wino, dając sobie chwilę, zanim odpo­wie.

– Ni­gdy nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że będzie się cie­szyć moim szczę­ściem. Do dia­bła, ska­ka­łaby ze mną z rado­ści, gdy­bym chciała. Tylko że nie chcę jej przy­po­mi­nać o tym wszyst­kim, co stra­ciła. W końcu jest w sta­nie wstać z łóżka bez pła­czu. Ostat­nie, czego chcę, to żeby usły­szała, że ja jestem szczę­śliwa, i przy­po­mniała sobie, że jego nie ma już obok niej.

– Więc mię­dzy tobą i twoim face­tem jest tak dobrze, że boisz się jej o tym powie­dzieć?

Zwy­kle nie wtrą­cam się w cudze sprawy. Ale zna­la­złem się w sytu­acji, w któ­rej pra­gnę tej kobiety, a nie mogę jej mieć. Muszę się dowie­dzieć, jak bar­dzo jest poza moim zasię­giem.

– Jest dobrze – znów wzru­sza ramio­nami i wygląda to tak, jakby jej słowa były wyuczone, wyćwi­czone. – Jest dla mnie dobry. Jest słodki, miły. Speł­nia wszyst­kie kry­te­ria, rozu­miesz?

– Wła­ści­wie to nie wie­dzia­łem, że ist­nieją takie kry­te­ria.

– No cóż – pod­nosi rękę i zaczyna odli­czać na pal­cach: – pocho­dzi z dobrej rodziny, skoń­czył odpo­wied­nie szkoły, ma świe­tlaną przy­szłość. Wiesz, cho­dzi o te kry­te­ria, które spra­wiają, że w przy­szło­ści będzie dobrym mężem.

Kiwam głową, choć w tym, co powie­działa, jest coś, czego nie spo­dzie­wał­bym się usły­szeć z jej ust. Myśla­łem, że jest inna.

– Jeśli ktoś nie speł­nia tych kry­te­riów, to nie może być dobrym mężem?

Nagle jakby się otrząsa. Mruga kilka razy, a potem kręci głową, jakby zmie­szana tym, co wła­śnie powie­działa.

– Nie, abso­lut­nie nie. To są kry­te­ria, które moja matka wci­skała mi do głowy, od kiedy pierw­szy raz powie­dzia­łam jej, że zadu­rzy­łam się w chło­paku.

– Uma­wiasz się z kimś dla swo­jej matki.

– Nie… nie­zu­peł­nie. To dobry facet, który przez więk­szość czasu jest czymś zajęty. Ale to mi pasuje. Kiedy jest ze mną, poświęca mi całą swoją uwagę.

– To dla­tego nie ma go tu dziś z tobą. Bywa poza mia­stem z powodu pracy?

– Tak, mieszka jakby w poło­wie tutaj i w poło­wie tam.

– Jeste­ście w związku na odle­głość?

– Chyba można to tak okre­ślić – mówi, ale myślami jest daleko, jeśli można sądzić po jej nie­obec­nym spoj­rze­niu.

– Skoro to u was działa… – odpo­wia­dam zdez­o­rien­to­wany, ponie­waż ona też wydaje się być zdez­o­rien­to­wana.

– Działa. Było lepiej, gdy miesz­kała tu Cate. Mia­łam dla niej czas, rozu­miesz. Teraz, gdy jej nie ma, czuję się samotna.

Jej oczy sku­piają się na moich. Widzę w nich, że jeśli teraz pochylę się i ją poca­łuję, pozwoli mi na to. Zamiast tego obli­zuję wargi.

– Powi­nie­nem posprzą­tać i już wyjść. Jutro wcze­śnie zaczy­nam dzień – mówię, bo wiem, że powi­nie­nem ucie­kać, zanim zro­bię coś sza­lo­nego, na przy­kład ją poca­łuję, a ona mnie wyrzuci.

Upusz­cza ser­wetkę z tka­niny, która jest kolej­nym zna­kiem, że Jenna jest dziew­czyną z boga­tej rodziny, zbyt boga­tej jak na mnie. Co ja, do cho­lery, robię? Ona jest dla mnie nie­osią­galna. A nawet gdyby nie była, nasze życia są tak różne.

– Nie ma mowy, żebym pozwo­liła ci posprzą­tać. Ale możesz zostać. Możemy obej­rzeć film – pro­po­nuje.

Jej oczy błysz­czą. Widzę w nich, jak wraż­liwa jest ta silna kobieta sto­jąca przede mną. Nie chciała pro­sić, a jed­nak to zro­biła. Roz­po­znaję to spoj­rze­nie. Moja matka obda­rzała mnie tym spoj­rze­niem wiele razy przez lata.

Powi­nie­nem odejść dla dobra nas obojga, a jed­nak sły­szę sie­bie mówią­cego coś zupeł­nie odwrot­nego:

– Jasne, czemu nie, pod warun­kiem że będę mógł wybrać film.

– W porządku. Co chcesz oglą­dać?

– The Aven­gers – wiele o nim sły­sza­łem, ale nie mia­łem oka­zji zoba­czyć go w kinie.

– Niech będzie The Aven­gers.

Zna­le­zie­nie wygod­nego miej­sca na jej kana­pie zaj­muje kilka nie­zręcz­nych chwil. Ukła­damy się w odle­gło­ści kilku cen­ty­me­trów od sie­bie. Wycią­gam rękę za sofą, a jej głowa kła­dzie się prak­tycz­nie na mojej dłoni. Pod­czas filmu śmie­jemy się do roz­puku, prze­strzeń mię­dzy nami zaczyna zni­kać.

Chyba żadne z nas nie zauważa, jak koń­czy sku­lona obok mnie, z głową na moim ramie­niu. Dopiero po napi­sach koń­co­wych spo­strze­gam, że zasnęła.

Wiele myśli poja­wia się w mojej gło­wie, gdy biorę ją na ręce. Na szczę­ście znaj­duję jej pokój za pierw­szymi drzwiami. Kładę ją na łóżku i przy­kry­wam narzutą z kanapy. Zaglą­dam za kolejne drzwi, żeby upew­nić się, że umie­ści­łem ją we wła­ści­wym pokoju, i tak jest. Następ­nie sprzą­tam kuch­nię i zosta­wiam jej kartkę, żeby rano przy­pro­wa­dziła swój samo­chód na ruty­nowy prze­gląd.

Wycho­dząc, zasta­na­wiam się, czy nie pozwa­lam sobie zako­chać się w kobie­cie, która ni­gdy nie będzie moja.

Pięć

JENNA

Mija kilka tygo­dni, a ja spo­ty­kam Bran­dona to tu, to tam. Byli­śmy umó­wieni dziś wie­czo­rem na szybką kola­cję, ale muszę ją odwo­łać, bo znowu będę w pracy do późna. Kiedy prze­glą­dam notatki na zbli­ża­jące się spo­tka­nie z sze­fem, drzwi mojego biura otwie­rają się z hukiem, a do środka wpada wysoka blon­dynka, twier­dząc, że musi ze mną poroz­ma­wiać i sprawa nie może cze­kać. O rany. Znowu się zaczyna.

– On nie chce się anga­żo­wać – maru­dzi Karen. Jest adwo­katką, która pra­cuje w tym samym budynku co ja.

– Ale, Karen, spo­ty­ka­cie się rap­tem od jak dawna? Kilku mie­sięcy? – pytam.

– Sze­ściu. I nie o tym mówię. Nie chce się anga­żo­wać abzo­lut­nie w nic – pod­czas obiadu, kola­cji, spa­ceru po parku, nawet głu­piej wycieczki do sklepu spo­żyw­czego.

Chyba zosta­łam dorad­czy­nią w spra­wach ser­co­wych.

– A roz­ma­wia­łaś z nim o tym?

Rzuca mi nie­pewne spoj­rze­nie.

– Oczy­wi­ście, że tak. I wiesz, co się stało? Ląduję nagle naga w jego łóżku, a jego usta… choć nie jest w tym tak dobry jak twój brat.

Mój wzrok pada na sufit, drzwi, buty, okno, byle tylko pozbyć się jej głosu z mojej głowy. Nie ma, kurwa, mowy, żebym słu­chała opo­wie­ści o spraw­no­ści mojego brata w sypialni. Obrzy­dliwe do trze­ciej potęgi. Powta­rzam sobie w gło­wie la-di-da, aż się zamknie.

– Jenna? Czy ty mnie słu­chasz?

– Słu­cha­łam. Dopóki nie doszłaś do frag­mentu na temat mojego brata. To jest po pro­stu obrzy­dliwe, Karen – patrzę na nią. – Ile razy mam ci powta­rzać?

– Aha, no tak. Cho­ciaż myślę, że twój brat po pro­stu uciekł, bo się bał. Myślę, że po pro­stu nie chce się przy­znać do tego, co do mnie czuje.

– Spo­tyka się z kimś innym. Zresztą nie chcę o tym roz­ma­wiać. To jest wystar­cza­jąco nie­zręczne – zaczy­nam myśleć, że spik­nię­cie ich ze sobą było błę­dem.

Evvie, jedna z moich współ­pra­cow­ni­czek, wsuwa głowę przez drzwi i mówi:

– Ważny gość ma ochotę posłu­chać two­ich liczb, Jenna.

– Dzięki, Evvie. Zaraz tam będę.

Po jej odej­ściu Karen pyta z drwiną w gło­sie:

– Czy twoi ludzie ni­gdy nie pukają?

To jej nie­przy­jemna strona, któ­rej wcze­śniej mi nie poka­zała. Zano­to­wać na póź­niej: zapy­taj Bena o wredną Karen.

– Karen, Evvie nie jest „moim czło­wie­kiem”. Jest współ­pra­cow­niczką i wła­śnie wyświad­czyła mi przy­sługę. Muszę wra­cać do pracy.

– Nie­ważne. W każ­dym razie twój brat naprawdę musi upo­rząd­ko­wać swoje sprawy zwią­zane z tym zmar­łym przy­ja­cie­lem.

Co?

– Hamuj się, dziew­czyno. Prze­szedł przez naprawdę trudny okres.

– Tak, ale prze­szłość to prze­szłość. Poza tym odmó­wił pój­ścia ze mną w odwie­dziny do ciotki, która jest chora na raka. To nie­grzeczne!

Dobra, jestem gotowa strze­lić tę laskę z liścia.

– To nie jest nie­grzeczne. On sobie z tym nie radzi. Myślę, że naj­le­piej będzie, jak teraz wyj­dziesz. Mam pracę do wyko­na­nia.

– Racja. Ja też.

Koły­sze bio­drami, wycho­dząc. Jezu, co ja sobie, do cho­lery, myśla­łam? Ben musi się jej pozbyć.

Moim zada­niem jako kie­row­niczki do spraw sprze­daży i mar­ke­tingu odpo­wie­dzial­nej za ban­kiety w Char­le­ston Spa­ces jest infor­mo­wa­nie pod­czas coty­go­dnio­wych spo­tkań o orga­ni­zo­wa­nych przez nas wyda­rze­niach. Moja pre­zen­ta­cja się udaje. Obsłu­gu­jemy wszyst­kie rodzaje imprez, od kor­po­ra­cyj­nych po wesela i przy­ję­cia rocz­ni­cowe, a nawet lun­che klubu ogrod­ni­czego. Po spo­tka­niu pro­szę szefa o chwilę roz­mowy, w któ­rej po raz kolejny bła­gam o pomoc. On uważa, że jej nie potrze­bu­jemy. Kiedy mówię mu, że sprawy zaczną się wymy­kać spod kon­troli, bo bie­rzemy na sie­bie wię­cej pracy, niż jeste­śmy w sta­nie udźwi­gnąć, kle­pie mnie po ple­cach, tak że nie­mal prze­la­tuję na drugi koniec pomiesz­cze­nia.

– Dasz sobie radę, Jenno. Dla­tego cię zatrud­ni­łem.

Dzięki za zaufa­nie, ale aż tak uta­len­to­wana nie jestem, żeby być w dwóch miej­scach naraz. To wła­śnie chcę mu powie­dzieć, ale tchó­rzę. Chcę też wal­nąć go w łeb i nazwać dup­kiem, ale i na to bra­kuje mi odwagi.

Póź­niej tego wie­czoru dzwo­nię do Cate. Minęło kilka dni, odkąd z nią roz­ma­wia­łam. Odbiera po kilku sygna­łach.

– Catie, misiaku! Co sły­chać u mojej dziew­czyny?

– Nic, bo wła­śnie ogłu­chła. Jak się masz?

– Och, nie chcesz wie­dzieć.

– Co? – krzy­czy.

– Powie­dzia­łam, że nie chcesz wie­dzieć – odkrzy­kuję naprawdę gło­śno.

Kiedy w słu­chawce sły­szę jej chi­chot, wiem, że coś jest na rze­czy.

– Piłaś?

– Dzi­siaj nie.

– Dobrze. To wnio­skuję, że piłaś wczo­raj wie­czo­rem. Opo­wiedz mi o tym.

Opo­wiada, jak całą grupą z pracy poszli do baru i nawet wzięli udział w kara­oke.

– O Boże. Dużo wypi­łaś.

– Nie tyle co Mandy. Zakoń­czy­li­śmy pro­jekt, nad któ­rym pra­co­wa­li­śmy, i wszy­scy chcie­li­śmy to uczcić.

– Cate, to jest nie­sa­mo­wite. Wła­śnie tego teraz potrze­bu­jesz. Ale jest coś, co mi się tu nie podoba.

– Co? – jej głos brzmi nagle bar­dzo poważ­nie.

– Wymie­ni­łaś mnie na nową przy­ja­ciółkę. Jestem zazdro­sna – wstrzy­muję śmiech.

– Ej, Jenno. Wiesz, że ni­gdy cię na nikogo nie zamie­nię. Jesteś jak ta stara cię­ża­rówka, którą miał mój dzia­dek.

– Co? Stara cię­ża­rówka?

– Tak – chi­cho­cze jak wariatka. – Była tak stara, że można by ją uru­cho­mić każ­dym klu­czem. To ty, Jenno. Każ­dym klu­czem można cię odpa­lić.

– O mój Boże. To brzmi, jak­bym była dziwką.

– Tak! Jesteś moją suką, jesteś dobrą dupą. I nikomu wię­cej ni­gdy nie dasz się puk­nąć! – rapuje, nie trzy­ma­jąc się rytmu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki