Zły chłopak - Terri E. Laine, A.M. Hardgrove - ebook + audiobook

Zły chłopak ebook

Terri E. Laine, A.M. Hardgrove

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kobieciarz, Dziwkarz, Łamacz Serc - to imiona znane Benowi Rhodesowi. Woli Money Mana lub Sex Goda, ale nie pozwala, by rządziły nim opinie innych ludzi. Śmierć najlepszego przyjaciela w młodym wieku dała mu cenną lekcję: nie zbliżać się zbytnio do nikogo… nigdy. Aż jedna inteligentna i uparta kobieta o przyciągających wzrok krzywiznach rzuca mu wyzwanie… I nie chce dać się oswoić. Samantha Calhoun po druzgocącym zerwaniu z facetem, o którym myślała, że będzie jej mężem, skupia się na swojej karierze, budowaniu biznesu i osiąganiu sukcesu. Przypadkowe spotkanie sprawia, że gubi się w ponętnych stalowoszarych oczach. Ostrzeżona przez niezbyt pochlebne plotki, desperacko próbuje grać w grę Bena, jednocześnie strzegąc swojego serca…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 476

Oceny
4,6 (114 oceny)
79
22
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melchoria

Dobrze spędzony czas

W drugiej części też wieje lekką grozą.
00
zaczytanazuzka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

nudna, dłużyła się strasznie
00
Kkolec

Nie oderwiesz się od lektury

fajna seria
00
Marchewka1980

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna kontynuacja serii. Ben zmaga się ze stratą swego najlepszego przyjaciela. Nie wychodzi mu to zbyt dobrze i dąży do samo destrukcji. Widmo raka go przeraża i nie potrafi się otrząsnąć. Gdy na jego drodze staje Sam wciąż jest zagubiony i nie umie się otworzyć na związek. Piękna, poruszająca opowieść o stracie, nadziei, przyjaźni, zdrowiu i miłość
00
mater0pocztaonetpl

Dobrze spędzony czas

piękna historia 💙💙💙
00

Popularność




Prolog

Pro­log

W dźwięku zamy­ka­ją­cych się za nią drzwi brzmi osta­tecz­ność. Pewien rodzaj drę­czą­cego spo­koju, gdy już wia­domo, że to koniec. Nie powi­nie­nem ocze­ki­wać, że sprawy będą się toczyły cią­gle tym samym torem. Jak­żeby mogły? Nie­raz bywało, że ci, któ­rych dopu­ści­łem naj­bli­żej sie­bie, wypa­dli z mojego życia lub zawie­dli.

Słowo, które mnie prze­śla­duje, przy­jęło rolę sędziego, ławy przy­się­głych i kata dla naj­bliż­szych mi osób. Dla­czego w tym przy­padku mia­łoby być ina­czej? Przy­ci­skam rękę do czoła, by zła­go­dzić miaż­dżący ból głowy, który usil­nie daje o sobie znać. To tylko kwe­stia czasu, kiedy wszystko się roz­pad­nie jak sko­rupa mojego pustego serca.

Wpa­truję się w dziury w ścia­nach, jak­bym wciąż mógł zoba­czyć ją, tę, którą wpu­ści­łem do środka. Słońce wscho­dzi i zacho­dzi, uka­zu­jąc swoje wewnętrzne i zewnętrzne piękno, ośle­pia­jąc mnie czymś, czego nie śmiem nazwać, bo prze­raża mnie nadzieją, którą ze sobą przy­nosi – nadzieją, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem. Za każ­dym razem, gdy z nią byłem, wie­dzia­łem, że nadej­dzie świt. Teraz, gdy jej nie ma, ciem­ność zasło­niła drogę świa­tłu sło­necz­nemu usi­łu­ją­cemu prze­do­stać się przez okno.

Słodka jak brzo­skwi­nia… Rzadko zda­rzało jej się mówić o kimś coś złego – aż do teraz. Stoję jak wro­śnięty w pod­łogę. W moim pustym sercu roz­brzmiewa to, jak opi­sała mnie na poże­gna­nie, zaczy­na­jąc od suki, a koń­cząc na synu… Nie szo­kuje mnie samo słowo, nie pierw­szy raz je usły­sza­łem. Jestem zasko­czony tylko dla­tego, że ni­gdy wcze­śniej nie zauwa­ży­łem, żeby wymru­czała choć jedno prze­kleń­stwo. A gdy wresz­cie to zro­biła, było ono wymie­rzone we mnie…

Moje ręce zaci­skają się wokół szklanki i wypi­jam wypeł­nia­jący ją bursz­ty­nowy płyn, mając nadzieję na zapo­mnie­nie lub coś w tym stylu. Tak dobrze znam tę drogę. Tylko tym razem jest ina­czej. Ni­gdy nie zale­żało mi tak jak teraz. Ona zna­czy dla mnie wię­cej niż szyb­kie rżnię­cie. Czy nie mia­łem jej wła­śnie o tym powie­dzieć? Jak to moż­liwe, że tak szybko wszystko poszło nie tak?

Czuję, jak jej pogarda kpiąco prze­bija się przez moją klatkę pier­siową i wysysa z niej krew, dokład­nie tak, jak to sobie zamie­rzyła. Bicie mojego serca zwal­nia i roz­brzmiewa echem z dru­giej strony prze­pa­ści, która powstała mię­dzy nami, gdy bez­wied­nie wyrwała mi je z piersi i ode­szła, zabie­ra­jąc je ze sobą w siną dal.

A jed­nak drzwi mię­dzy nami wciąż ośmie­lają mnie, bym prze­kro­czył próg i wszystko napra­wił. Coś pozor­nie tak pro­stego, a jed­nak naj­trud­niej­szego ze wszyst­kich rze­czy, które przy­szło mi zro­bić. Jakby tego było mało, zza grobu spo­gląda na mnie z dez­apro­batą mój naj­lep­szy przy­ja­ciel, a ja tęsk­nię za jego obec­no­ścią bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Był moim kom­pa­sem, prawą ręką i gło­sem roz­sądku w sytu­acjach takich jak ta.

Nie­uchron­nie samotny, patrzę, jak moje życie zapada się w nicość z powodu moich decy­zji. Mogę to napra­wić. Świerzbi mnie ręka, aby się­gnąć po list, który napi­sał w swo­ich ostat­nich dniach. W szu­fla­dzie obok łóżka przez cały czas leży papier z poprze­cie­ra­nymi sze­re­gami liter, który tak czę­sto roz­kła­da­łem i skła­da­łem. Ale nie mam dość siły, żeby po niego pójść. To nie ma zna­cze­nia. Ile razy prze­czy­ta­łem to cho­ler­stwo? Sto? Tysiąc? Jego przej­mu­jące myśli i rady wryły mi się w mózg rów­nie głę­boko jak widok jego umie­ra­ją­cej twa­rzy. Kiedy, kurwa, wyrzucę ten obraz z głowy? I kiedy prze­stanę go potrze­bo­wać, żeby mnie ścią­gnął znad kra­wę­dzi, do cho­lery? Jak, do cho­lery, mam napra­wić to, co jest mię­dzy nią a mną bez niego? Dla­czego, do cho­lery, musia­łeś umrzeć? Przy­ja­ciele nie powinni umie­rać, póki trwa przy­jaźń. Prze­cież wiesz, że jestem w tym kom­plet­nie do dupy!

Słowa odbi­jają się echem od ścian, gdy na­dal zapusz­czam korze­nie w pod­łogę jak nie­chciany chwast.

Prak­tycz­nie sły­szę, jak krzy­czy: „Rusz i zatrzy­maj ją, idioto”!

Ale nie mogę. Umar­łem milion razy, odkąd on opu­ścił zie­mię.

– Gdy­byś wciąż tu był, nie tkwił­bym po uszy w tym gów­nie – wydu­szam z sie­bie, jakby wspo­mnie­nie o nim stało się cia­łem.

Czego bym nie dał, żeby był tu teraz. Dał­bym wszystko. Bo gdyby był, wie­dział­bym, że wszystko jest moż­liwe. Zwłasz­cza wszystko, co chcia­łem, aby było mię­dzy nią a mną. Jego śmierć jest tylko przy­po­mnie­niem, że marze­nia się nie speł­niają.

Nie bądź głupi. Wciąż możesz to napra­wić.

Cho­ciaż trzy­mam się jego pamięci jak powie­trza, któ­rym muszę oddy­chać, posta­na­wiam zigno­ro­wać jego nie­wy­po­wie­dzianą radę. Zamiast tego upar­cie pozo­staję na swoim miej­scu, ponie­waż nic już nie może zmie­nić tego, co się stało. To prawda, która będzie mnie prze­śla­do­wać do ostat­niego tchnie­nia. I wiem o tym nie tylko ja, ale też ona. Mię­dzy nami powstał mur, na który nie jestem w sta­nie się wspiąć… nawet gdy­byś dał mi cho­lerną dra­binę.

Ni­gdy nie skła­nia­łem się ku pono­sze­niu zby­tecz­nego ryzyka w spra­wach ser­co­wych. Mogę spra­wić, aby na moim wyciągu z konta ban­ko­wego wid­niała cyfra z wie­loma zerami. Ale nie umiem być męż­czy­zną, z któ­rym kobieta zostaje. Czy przed tym rów­nież jej nie ostrze­ga­łem?

Nie potra­fiąc spoj­rzeć poza wła­sną gów­nianą egzy­sten­cję, tęsk­nię za jej powro­tem. Chcę wie­rzyć, że to wszystko było jakąś pomyłką i mogę o tym zapo­mnieć, mimo że wiem, jak jest. W miarę jak upły­wają sekundy, dociera do mnie, że to już naprawdę koniec. Tak szybko jak zatrza­skują się drzwi jej samo­chodu i roz­brzmiewa war­cze­nie sil­nika, zamyka się też moje okno moż­li­wo­ści.

Jest tak bli­sko, ale jed­no­cze­śnie daleko. Im dłu­żej pozwa­lam, by mię­dzy nami pię­trzyły się minuty, wzra­sta we mnie pew­ność, że roz­łąka nie popchnie nas sobie znów w ramiona. Ale może to i lepiej. Miłość czy cokol­wiek, co się pod nią kryje, nie wystar­cza, by zakryć brudną, popie­przoną prawdę. Gdy tylko sytu­acja prze­ro­sła moje ocze­ki­wa­nia, fakty wszystko zepsuły.

Z jękiem ciskam w stronę drzwi krysz­ta­łową szklankę wartą małą for­tunę. Sam nie jestem w sta­nie podejść do drzwi. Świa­tło pięk­nie gra na okru­chach, które spa­dają kaskadą w dół, eks­plo­du­jąc niczym fajer­werki. To jest jak pokaz mojej roz­pa­czy, która naj­pierw uci­ska, a następ­nie masa­kruje moją klatkę pier­siową, ponie­waż naj­lep­sze, co mi się przy­tra­fiło, ode­szło…, pozo­sta­wia­jąc mnie z jedy­nym pew­nym prze­ko­na­niem, że moim prze­zna­cze­niem jest być z nią.

– Kocham cię – szep­czę po raz pierw­szy zamiast słów poże­gna­nia. Mogę się tylko modlić, żeby­śmy oboje prze­żyli to, co ma nadejść.

Jeden BEN

Jeden

BEN

Mętne, szare niebo jest dosko­na­łym odbi­ciem mojego życia w chwili, gdy patrzę, jak trumna z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem opusz­cza się na zawsze do ziemi. Drew odszedł w wieku dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat. I to jest tak cho­ler­nie nie­spra­wie­dliwe. Przy­glą­dam się, tęsk­niąc za sta­nem odrę­twie­nia, który nie nad­cho­dzi. Czuję o wiele za dużo, gdy organ wiel­ko­ści pię­ści w mojej piersi na­dal bije, jakby drwiąc z tego, że serce Drew już prze­stało. To nie jest w porządku i to mnie powoli zabija.

Piękna kobieta, która przy­lgnęła do mnie, jak­bym mógł ją utrzy­mać w tu i teraz, nie należy do mnie. Cate należy do Drew w spo­sób, jaki poeci opi­sują w sone­tach. Należą do sie­bie nawza­jem tak, jak przed­sta­wia każdy bab­ski film, jaki kie­dy­kol­wiek powstał.

Dla niego robię wszystko, co w mojej mocy, aby utrzy­mać wdowę na nogach. Wdowa. Cho­lera.

Ona potrze­buje opar­cia, a nie pizdy, która poza rodziną stra­ciła wszystko, co się liczy. Więc maskuję pustkę, która okrywa mnie jak koc, parą bez­u­ży­tecz­nych oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych. Ukry­wają moje zaczer­wie­nione oczy, gdy wspo­mnie­nia ostat­nich kilku dobrych dni spę­dzo­nych w jego domu wypa­lają wnę­trza moich powiek.

Cate radzi sobie nie­wiele lepiej, bo grube łzy spły­wają jej po policz­kach, przy­po­mi­na­jąc mi, że życie ni­gdy nie będzie takie samo. Kto będzie zno­sił moje gów­niane pro­blemy lub zwy­zywa mnie, gdy będę tego potrze­bo­wał?

Wil­goć spływa mi po twa­rzy i jestem wdzięczny za deszcz, który eks­plo­duje z chmur w ide­al­nym, kurwa, momen­cie. Otwie­ram para­sol i trzy­mam go nad nami oboj­giem. Kiedy padają ostat­nie słowa, posu­wamy się do przodu jak zom­bie i wrzu­camy świeżo ścięte róże w dziurę wiel­ko­ści mojego popa­pra­nego serca. Nie wiem, dla­czego czuję się tak zje­bany po jego odej­ściu. Prze­cież nie byli­śmy sekret­nymi kochan­kami czy coś w tym rodzaju. Ale on był moją drugą połówką w spo­sób, w jaki może być tylko naj­lep­szy przy­ja­ciel. Miał wszystko, czego ja nie mia­łem. Dobrą rodzinę, karierę, którą się cie­szył, i kobietę, którą kochał bar­dziej niż swój ostatni oddech. Więc dla­czego to on musiał umrzeć?

Zgło­sił­bym się na ochot­nika na jego miej­sce, gdyby dano mi szansę. Co musia­łem zosta­wić za sobą? Karierę, którą uwiel­biam nie­na­wi­dzić? Kobietę? Te myśli przy­pra­wiają mnie o śmiech. Moja kariera jest obec­nie w rękach mojego ojca. A kobiety ni­gdy nie zna­czyły dla mnie nic wię­cej niż tym­cza­sowe miej­sce, w któ­rym mogę zako­pać się głę­boko aż po same jaja.

– Ben, nie mogę.

Drżące słowa Cate są echem moich wła­snych myśli. Życie jest zde­cy­do­wa­nie zbyt krót­kie i tak bar­dzo nie­spra­wie­dliwe. Moja odpo­wiedź jest pusta, ale i tak wypy­cham ją z gar­dła.

– Dasz radę, dla Drew.

Moje wspo­mnie­nie z tego okrop­nego dnia bled­nie pod wpły­wem dźwięku lodu stu­ka­ją­cego w szklance, która wiruje w mojej dłoni. Mówią, że to kobieta zawsze mie­sza męż­czyź­nie w gło­wie. Nie w każ­dej sytu­acji jest to prawda. W moim przy­padku do utrzy­mu­ją­cego się wciąż stanu spier­do­le­nia w mojej gło­wie przy­czy­niło się patrze­nie, jak Drew umiera na raka – niczym skra­dziony z tego świata na długo przed swoim cza­sem. I tylko na tym, wydaje mi się, mogę się sku­pić. Nie na babce, którą wła­śnie skoń­czy­łem pie­przyć kilka minut temu.

Pod­eks­cy­to­wana prze­cha­dza się przede mną, jak gdyby szła po roz­ża­rzo­nych węglach, gada­jąc bez prze­rwy, a jej głos brzmi, jakby ktoś szo­ro­wał paznok­ciami po tablicy. Igno­ruję ją. Jest typem kobiety, która wywar­łaby wra­że­nie na każ­dym męż­czyź­nie. Ale jakie­kol­wiek zain­te­re­so­wa­nie nią już dawno we mnie wyga­sło. Fakt, że nie spu­ści­łem się pod­czas naszej ostat­niej rundy seksu, jest kolej­nym dowo­dem na to, że czas ruszyć dalej. Moim błę­dem jest dba­nie o to, by ją zado­wo­lić, przez co nie jest świa­doma, że nie pałam już entu­zja­zmem. Ale jestem zmę­czony zacho­wy­wa­niem pozo­rów. Nad­szedł czas, żebym zacho­wał się jak facet i wymy­ślił spo­sób, jak naj­le­piej powie­dzieć jej, żeby zgu­biła mój numer, tak by nie skoń­czyło się to wykrzy­ki­wa­niem przez nią prze­kleństw pod moim adre­sem. Nie żebym na to nie zasłu­gi­wał. Po pro­stu nie mam dziś siły, żeby to znieść.

– Ben, sły­sza­łeś mnie? – pyta Karen.

– Tak – odchrzą­kuję, uwal­nia­jąc słowo.

– W każ­dym razie, zasta­na­wia­łam się, czy mógł­byś wziąć jutro wolne, żeby­śmy pod­je­chali wie­czo­rem do szpi­tala.

Tym razem nie muszę domy­ślać się, o co pytała, bo wresz­cie udaje mi się sku­pić na niej uwagę. Zakłada biały koron­kowy sta­nik, który zdją­łem z niej godzinę wcze­śniej. Opusz­czam wzrok niżej i przy­znaję, że ma świetny tyłek. Jest nawet jesz­cze tro­chę czer­wony od moich klap­sów. Ale nie jest to niczym wię­cej, jak ładną, mydlącą oczy otoczką.

Kiedy zaczyna mi się przy­glą­dać, w końcu odpo­wia­dam jej pyta­niem na pyta­nie.

– Dla­czego?

– Dla­czego co? – przy­staje i patrzy na mnie z groź­nym bły­skiem w oku.

Zaczyna się. Jej głos już się pod­nosi.

– Dla­czego miał­bym wziąć dzień wolny?

Ledwo znam tę kobietę. Prawda jest taka, że ledwo znam Karen.

– Dla­czego? – jej twarz przy­obleka się w gniewny odcień różu. – Wyda­wało mi się, że po tym całym wspól­nym cza­sie chciał­byś poznać moją rodzinę.

To, co zamie­rzam powie­dzieć, jest nie­wła­ściwe, ale i tak to mówię:

– Niby dla­czego?

Kła­dzie ręce na talii i pochyla się w moją stronę niczym nauczy­ciel, który zamie­rza zdy­scy­pli­no­wać ucznia. Chce wymóc na mnie reak­cję, ale ja nie jestem w sta­nie zetrzeć z twa­rzy znu­dzo­nego spoj­rze­nia. Mam nadzieję, że zro­zu­mie, o co mi cho­dzi, i nie będę musiał tego prze­li­te­ro­wać.

– Dla­czego? – prze­rywa i bie­rze głę­boki wdech, jakby to miało ją uspo­koić.

Ale ja wiem lepiej. Trzy. Dwa. Jeden. Bingo. Widzę zmianę, kiedy w końcu do niej dociera. Jej twarz uspo­kaja się, a dłoń sięga w stronę mojej dłoni, by ją pogła­skać. Jeśli pró­buje zła­go­dzić tym gestem mój ziry­to­wany wyraz twa­rzy, to jest już za późno.

– Rak cię prze­raża, rozu­miem to. Ale to już… – wyco­fuje się i przy­kłada palce do swo­jego policzka – ile, ponad rok? Zgoda, to smutne, że twój naj­lep­szy przy­ja­ciel umarł. To jest tra­giczne. Ale życie toczy się dalej, Ben.

Po chwili dodaje:

– Cza­sami zasta­na­wiam się, czy wy dwaj nie byli­ście kimś wię­cej niż tylko przy­ja­ciółmi.

Musiała to powie­dzieć, co tylko dowo­dzi, jak mało mnie zna lub jak ja sam mało ją inte­re­suję poza wiel­ko­ścią mojego konta ban­ko­wego. Sta­ram się opa­no­wać gniew, ale nie udaje mi się to. Roz­trza­skuję szklankę na sto­liku. Odska­kuje, a jej twarz pokrywa się bla­do­ścią.

– Był dla mnie jak brat. I miał dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, na litość boską. Powi­nien sta­rać się z Cate o dziecko, a nie leżeć pie­przone dwa metry pod zie­mią.

Unosi rękę, jakby pró­bo­wała uspo­koić smoka, któ­rym może fak­tycz­nie jestem.

– Ja tylko mówię. Jeste­śmy razem już od pię­ciu mie­sięcy.

– Nie, Karen, tu wła­śnie się mylisz – prze­ry­wam jej – pie­przymy się od pię­ciu mie­sięcy.

Pro­stuje plecy, a oczy jej się zwę­żają. Przyj­muje z powro­tem postawę bel­fra, a kolejne słowa cedzi powoli i z roz­my­słem, jakby dawała mi lek­cję.

– Ty pie­przony dupku. Jesteś giga­fra­je­rem, który umrze w samot­no­ści, jeśli nie wycią­gnie głowy z dupy.

Dupek i fra­jer to tylko nie­które z okre­śleń, któ­rymi byłem nazy­wany przez ostat­nie lata i które spły­wają po mnie jak woda po kaczce. Jest wiele argu­men­tów, które mógł­bym przed­sta­wić w odpo­wie­dzi, zaczy­na­jąc od tego, że wła­śnie skoń­czy­łem pie­przyć ją w dupę. Jed­nak sie­dzę cicho, bo wygląda na to, że zamie­rza wyjść. Punkt. Pod­ciąga spód­nicę i wciąga koszulkę przez głowę tak szybko, że jej naelek­try­zo­wane włosy prak­tycz­nie stają dęba. Uśmie­cham się, bo wygląda to nawet zabaw­nie.

– Nie masz się z czego śmiać. I nie zawra­caj sobie głowy dzwo­nie­niem do mnie, gdy zdasz sobie sprawę, jaki błąd popeł­ni­łeś.

Wzru­szam ramio­nami. Pod­cho­dząc do drzwi, rzuca jesz­cze kilka prze­kleństw.

Huk, kiedy je zatrza­skuje, jest tylko puentą, któ­rej potrze­buję, by uznać osta­tecz­nie, że nasz zwią­zek został zakoń­czony. Pod­no­szę drinka i biorę kolejny głę­boki łyk. Karen była świetną dupą, ale to wszystko. Ni­gdy nie poczu­łem, że chciał­bym cze­goś wię­cej.

Ma rację co do jed­nej rze­czy. Rak mnie prze­raża. Nie czuję się na siłach przejść przez to po raz kolejny. Jestem wdzięczny, że w mojej rodzi­nie nie ma nowo­two­rów, bo wystar­czy mi jeden miaż­dżący cios. Śmierć Drew roz­darła mnie na kawałki i wciąż pró­buję się poskła­dać. A nie ma go już ponad rok.

Pod­no­szę tele­fon i wystu­kuję numer.

Wystar­czy jeden sygnał i odbiera moja młod­sza i jedyna sio­stra, Jenna.

– Co tam, Benny? Myśla­łam, że o tej porze będziesz już jechał do Karo­liny Pół­noc­nej.

Bez­gło­śnie wzdy­cham, bo tam wła­śnie jedzie Karen. Sama.

– Skąd ten pomysł? – pytam non­sza­lancko.

Karen jest jej przy­ja­ciółką. A ja muszę ogra­ni­czyć szkody, zanim zadzwoni do niej Karen.

– Mój tele­fon dzwoni. Pocze­kaj.

– Cze­kaj, Jenna, nie odbie­raj. Naj­pierw muszę z tobą poroz­ma­wiać.

Nastę­puje pauza i ta bystrza­cha w jed­nej chwili dodaje dwa do dwóch.

– Co zro­bi­łeś?

Decy­duję chwy­cić byka za rogi i wyrzu­cam to z sie­bie z pełną świa­do­mo­ścią, jak ją to wku­rzy.

– Nie mogę z nią być.

Cisza. Odli­czam czas w odstę­pach co pięć. Gdy docho­dzę do pięt­na­stu, w końcu się odzywa.

– Dla­czego?

Wnio­sku­jąc po spo­so­bie, w jaki wypo­wiada to słowo, można by pomy­śleć, że to Jenna jest star­sza ode mnie.

– Nie działa na mnie w ten spo­sób.

– Ben… – urywa, a jej głos łagod­nieje, mimo że oczy­wi­ste jest, że czuje się zawie­dziona. Kocham moją sio­strę, ale nie na tyle, żeby uma­wiać się z kobietą, którą nie jestem zain­te­re­so­wany. – To nie cho­dzi o Drew, prawda? Prze­stra­szy­łeś się, bo ciotka Karen ma raka?

Nie­na­wi­dzę tego, jak dobrze mnie zna.

– Nie prze­stra­szy­łem się – biorę kolejny łyk laga­vu­lina – po pro­stu na nią nie lecę. Nie ma powodu, żebym pozna­wał jej rodzinę, skoro ni­gdy nie wsunę obrączki na jej palec.

Jenna pew­nie już skrzy­żo­wała ręce i naj­praw­do­po­dob­niej stuka stopą ze znie­cier­pli­wie­niem. Nie jestem tchó­rzem, ale cie­szę się, że roz­ma­wiamy przez tele­fon.

– Nie wie­rzę ci.

– Nie musisz – tracę pano­wa­nie nad sobą.

Przez kilka sekund nic nie mówi.

– Mama się wku­rzy. Lubi ją. Już sobie wyobraża, że wy dwoje robi­cie razem małe Beniątka.

Z moich ust wydo­bywa się jęk. Mama ostat­nio poluje na dzieci.

– Ty zro­bisz małe Jen­niątka, bo Karen nie jest tą jedyną. Nie jestem w niej zako­chany. I daleko do tego.

– Ben, kocham cię – wzdy­cha Jenna. – Do dia­bła, kocham też Cate. I kocha­łam Drew. Ale jeśli oboje się z tego nie otrzą­śnie­cie, to rów­nie dobrze mogli­ście umrzeć razem z nim.

Gdyby powie­dział to kto­kol­wiek inny, odło­żył­bym słu­chawkę lub rzu­cił kilka prze­kleństw, bo to, co powie­działa, jest dla mnie jak poli­czek.

– Wiem – z tru­dem udaje mi się wydu­sić z sie­bie to słowo.

– Może powi­nie­neś z kimś poroz­ma­wiać, z tera­peutą.

Tera­peuta. Pra­wie czuję, jak Drew stoi tam i zga­dza się z moją sio­strą. Gdyby tu był, użyłby naj­wła­ściw­szych słów. Ale wła­śnie o to cho­dzi. Nie ma go. A powi­nien być. Zamy­kam oczy, czu­jąc jego odej­ście, jakby to się stało wczo­raj.

– Nie wiem. Może.

Wzdy­cha z ulgą, jakby wygrała.

– Tak czy ina­czej, tak będzie lepiej – dodaję. – Nie jestem dla nikogo dobry. Ni­gdy nie będę jak Drew.

– Ben…

– Prze­stań, Jenna. Nie uma­wiaj mnie z żad­nymi innymi swo­imi przy­ja­ciół­kami, chyba że chcą się tylko pie­przyć – mam tu na myśli wię­cej niż jedno zna­cze­nie tego słowa. – To wszystko, co mam do zaofe­ro­wa­nia.

– Ben…

– Mówię poważ­nie.

Moja sio­stra, kró­lowa słów, mil­czy.

– W porządku – mówi, a ja wiem, że to rozu­mie – nie będę ci już napra­wiać życia.

– Dobrze, zacznijmy od tego, że ni­gdy cię o to nie pro­si­łem.

Kiedy koń­czymy roz­mowę, ogar­nia mnie już nie­po­kój. Wstaję z krze­sła i pod­cho­dzę do sto­ją­cej na bla­cie butelki laga­vu­lina. Nale­wa­jąc podwój­nego, uświa­da­miam sobie, że nie mogę zadzwo­nić do Drew i popro­sić go, żeby wpadł, żeby to wszystko prze­tra­wić. Prze­ły­kam płyn, myśląc o swoim gów­nia­nym życiu.

Moje myśli wędrują do pięk­nej Cate. Jest tak samo samotna jak ja. Może… ta myśl umiera w moim umy­śle nagłą śmier­cią, ponie­waż Cate jest dla mnie jak młod­sza sio­stra, co wywo­łuje u mnie dreszcz, nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że wąt­pię, aby Drew miał to na myśli, kiedy pro­sił mnie o opiekę nad nią.

Wyma­zaw­szy z umy­słu ten dzi­waczny pomysł, kie­ruję się pod prysz­nic, żeby zmyć z sie­bie zapach Karen. Prze­cho­dząc przez sypial­nię, szybko decy­duję się zdjąć z łóżka pościel, aby pozbyć się wszyst­kich śla­dów jej obec­no­ści. Pew­nie nie­źle zaszo­kuje to moją sprzą­taczkę.

Po wyj­ściu dzwo­nię do Marka, gościa z pracy, żeby spraw­dzić, czy nie ma ochoty się roze­rwać. Może poker albo wyj­ście do baru pomoże mi zapo­mnieć o wszyst­kim, łącz­nie z pie­przo­nym sło­wem na „R” – rakiem.

Kiedy nie odbiera, zakła­dam, że jego była wró­ciła i daje mu popa­lić. Włą­czam tele­wi­zor i koń­czę na oglą­da­niu po raz milio­nowy Mrocz­nego Ryce­rza. Tyle że Drew jest przez cały czas z tyłu mojej głowy, opie­prza­jąc mnie za moje wybory. Nie zaapro­bo­wałby tego, jak roz­wią­za­łem sprawę z Karen.

– W takim razie powi­nie­neś tu być, żeby sko­pać mi tyłek – mówię do pustego pokoju.

Następ­nego dnia wyczoł­guję się z łóżka na tyle wcze­śnie, żeby zdą­żyć do pracy. Udaje mi się tam dotrzeć, zanim słońce poja­wia się na nie­bie. W biu­rze panuje tłok. Nie zja­wiam się by­naj­mniej pierw­szy. Na szczę­ście nie jestem też ostatni. Nie zdo­ła­łem jed­nak wyprze­dzić star­szego pana będą­cego moim ojcem, co od jakie­goś czasu było dla mnie wyzwa­niem.

Jeff, mój współ­pra­cow­nik, zauważa mnie, wycho­dząc z kuchni. Obej­muje mnie ramie­niem.

– Oto i nasz Kasiarz – ogła­sza, spra­wia­jąc, że ludzie pod­no­szą wzrok znad swo­ich sta­no­wisk, jak­bym był jakąś gwiazdą rocka. Pochyla się do mnie kon­spi­ra­cyj­nie, gdy mijamy morze sze­ścien­nych biur świeżo rekru­to­wa­nych pra­cow­ni­ków, i nieco ciszej mówi:

– Ben, czło­wieku, jest pią­tek. Nie rób pla­nów na wie­czór. Zabie­ramy Marka, żeby się zaba­wił. Jego żona…

– Wkrótce była żona – odpie­ram. Nie wiem, dla­czego się przej­muję. Mark chyba nie chce pozwo­lić jej odejść.

– Nie­ważne, ona trzyma go za jaja. Po pracy idziemy do Savanna’s. Ty też idziesz.

Savanna’s to eks­klu­zywny klub w mod­nej czę­ści mia­sta. Zatrzy­mu­jemy się przy moim małym biu­rze, tym, które sta­ru­szek nie­chęt­nie mi przy­dzie­lił, kiedy zde­cy­do­wa­łem się wró­cić i pra­co­wać dla niego po powro­cie z Nowego Jorku. Na­dal jest wku­rzony, że po stu­diach wyje­cha­łem tam pra­co­wać dla wiel­kiej kor­po­ra­cji, a nie dla niego. Zmu­sza mnie więc, bym zapra­co­wał na swoje miej­sce w jego fir­mie, a nie tylko uży­wał swo­jego nazwi­ska, by zgar­nąć narożny gabi­net. Nie prze­szka­dza mi to. Uwiel­biam wyzwa­nia. A udo­wod­nie­nie ojcu, że nie ma powodu cie­szyć się z tego, że Nowy Jork oka­zał się być nie dla mnie, jest tego warte.

Jeff odsuwa się.

– Twój tata jest w nastroju. Uwa­żaj.

Kiwam głową.

– W każ­dym razie po pracy bie­rzemy tak­sówkę do klubu, więc nie wymy­kaj się – wska­zuje na mnie pal­cem, rusza­jąc do swo­jego biura parę drzwi dalej, w stre­fie dla młod­szych pra­cow­ni­ków. – Liczymy na cie­bie.

Tylko nie­cały metr dzieli mnie od biurka, gdy sły­szę swoje imię wypo­wia­dane przez zna­jomy głos.

– Ben­ja­mi­nie, spóź­ni­łeś się?

Iro­nicz­nie, wiem, że lepiej nie odpo­wia­dać.

– Jeśli uwa­żasz, że jesteś w sta­nie to zro­bić, chciał­bym otrzy­mać twoją ana­lizę ryzyka doty­czącą IPO, o któ­rej roz­ma­wia­li­śmy wczo­raj.

– Ja…

– Dzie­sięć minut, duża sala kon­fe­ren­cyjna – prze­rywa mi i wycho­dzi.

Pozo­sta­wia mnie z uczu­ciem skar­co­nego dziecka. Dobrze, że wczo­raj pra­co­wa­łem do póź­nego wie­czora, spo­dzie­wa­jąc się, że postawi mnie przed fak­tem doko­na­nym. Bez wąt­pie­nia zwo­łał wszyst­kich ana­li­ty­ków, by wysłu­chali raportu, o któ­rego przy­go­to­wa­nie nie zosta­łem popro­szony. Ale prze­wi­dzia­łem to.

Spo­tka­nie trwa długo, przez co zostaję w tyle z innymi bie­żą­cymi spra­wami, ale udaje mi się. Każde pyta­nie, na które odpo­wia­dam, było dobrze prze­my­ślane, dla­tego mój ojczu­lek nie miał innego wyboru, jak tylko cie­szyć się, że wyko­na­łem pracę.

Jestem zajęty nad­ra­bia­niem zale­gło­ści, dzięki czemu odry­wam się na chwilę od emo­cjo­nal­nej karu­zeli w mojej gło­wie…, to dla­tego wyra­biam co naj­mniej sześć­dzie­siąt godzin tygo­dniowo.

Kiedy Jeff wyciąga mnie z biura wcze­śniej niż zwy­kle, jestem wdzięczny za to, że ist­nieje jedna rzecz. A mia­no­wi­cie alko­hol. Płacę za kilka kole­jek, pod­czas gdy chło­paki poma­gają Mar­kowi poczuć przy­jemny szum w gło­wie. Sam jestem nie­mal w poło­wie drogi do tego stanu, cho­ciaż moja tole­ran­cja na ten towar wzro­sła i trzeba wię­cej, aby uzy­skać pożą­dany efekt.

Wypi­jam kie­li­szek i patrzę, jak Jeff przy­ciąga do Marka sek­sowną blon­dynkę. Nie­opo­dal stoi kobieta o ciem­nych wło­sach i wyra­zi­stych nie­bie­skich oczach i mruga do mnie. Ma wspa­niałą egzo­tyczną mie­szankę cech, która spra­wia, że wygląda osza­ła­mia­jąco. Kupuję jej drinka lub dwa, zanim pozwolę jej popro­wa­dzić mnie w kie­runku pry­wat­nych toa­let na zaple­czu.

Nie traci czasu i pociąga suwak mojego roz­porka w dół, pada­jąc przede mną na kolana. Biorę garść jej jedwa­bi­stych ciem­nych wło­sów i owi­jam je wokół dłoni. Naciąga pre­zer­wa­tywę na mojego pół­twar­dego kutasa i zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy jest pro­fe­sjo­na­listką. Nie mówię nic i pozwa­lam jej posta­wić maszt do połowy. Tyle że mnie to nie kręci. To atrak­cyjna kobieta, ale nie mogę się do tego prze­ko­nać. Mia­łem już wiele takich nocy i to zaczyna być nudne.

Odcią­gam jej usta i cho­wam go z powro­tem w spodniach.

– Prze­pra­szam, kocha­nie. Nic z tego nie wyj­dzie – zanim zdąży się wku­rzyć i wypluć pod moim adre­sem parę prze­kleństw, które zwrócą uwagę wszyst­kich dookoła, dodaję: – Chyba jestem zbyt pijany, żeby to się udało – nie jest to do końca prawda, ale nie ma powodu, by psuć atmos­ferę.

– Może następ­nym razem – mówi, pusz­cza­jąc mi oczko.

Kiwam głową. Podaje mi swój numer tele­fonu, a ja zadaję sobie trud zapi­sa­nia go w swoim tele­fo­nie, bar­dziej dla zacho­wa­nia pozo­rów, że cho­dzi o mnie, a nie o nią, co w więk­szo­ści jest prawdą. Wycho­dzimy z toa­lety i dołą­czam do moich przy­ja­ciół. Nie mówię nic, kiedy się na mnie gapią; nie muszę nic tym chło­pa­kom udo­wad­niać. Noc, która miała być zaje­bi­sta, oka­zuje się nie­wy­pa­łem. W końcu, kiedy wresz­cie docie­ram do tego słod­kiego punktu na skali upo­je­nia, a nie chcę zawie­sić się swoim samo­cho­dem na jakimś drze­wie, wzy­wam tak­sówkę i wra­cam do domu.

Jakimś cudem udaje mi się dotrzeć do łóżka, czyli tam, gdzie budzę się rano na­dal w ubra­niu. Po wypi­ciu butelki wody i fili­żanki kawy ponow­nie łapię tak­sówkę i jadę po swój samo­chód. Bur­czy mi w brzu­chu, więc zaglą­dam do pierw­szego sklepu, który widzę. Zazwy­czaj do niego nie cho­dzę, ale przy­naj­mniej jest tuż obok. Muszę kupić kilka rze­czy, takich jak chleb, mleko, jajka, bekon i płatki śnia­da­niowe, na leniwe śnia­da­nie ska­co­wa­nych mistrzów, czyli misz­masz wszyst­kiego i niczego.

Wcho­dzę do nie­zna­nego mi sklepu i roz­glą­dam się dookoła, aby okre­ślić, w któ­rym kie­runku powi­nie­nem się udać, aby zna­leźć tę nie­wielką liczbę pro­duk­tów z listy.

Wtedy ją dostrze­gam. Mój kutas sztyw­nieje i wska­zuje w jej kie­runku jak różdżka radie­ste­zyjna. Nie jestem pewien, co z tym zro­bić. To się jesz­cze ni­gdy nie zda­rzyło, zwłasz­cza że widzę ją głów­nie od tyłu. Mam widok na jej cycek z boku, a jego zarys robi pod tym kątem impo­nu­jące wra­że­nie. Robię krok do przodu, ponie­waż jej dolną połowę zakrywa skle­powy sto­jak.

I wtedy to widzę. Całe kilo­me­try dłu­gich, gład­kich, opa­lo­nych nóg. Wygląda, jakby wybie­rała się na plażę, ponie­waż ma na sobie luźny biały tank top z jasno­nie­bie­skim sta­ni­kiem, może od bikini, który wystaje z boku przez wycię­cie w topie. Opa­le­ni­zna pokrywa górę jej ciała i wypływa spod pary postrzę­pio­nych na brze­gach szor­tów, które wcale nie muszą być obci­słe, aby spra­wić, że mój puls zacznie gnać w sza­leń­czym tem­pie.

Krew odpły­nęła mi z mózgu i ledwo mogę myśleć. Nawet nie widzia­łem jej twa­rzy, a kuta­sem, jak dłu­tem, mógł­bym wyku­wać kamienny posąg. Jej ręka ląduje na okrą­głym melo­nie, a ona odwraca się wystar­cza­jąco, by poka­zać mi swój pro­fil. Cho­lera, wszystko jest w pakie­cie. Jej twarz jest rów­nie ładna jak cała reszta. Pasma zło­tych wło­sów zmie­sza­nych z mio­do­wym brą­zem są ścią­gnięte w jakiś nie­chlujny węzeł tuż nad szyją. Czuję się do niej fizycz­nie przy­wią­zany niczym pies na smy­czy. Bez­wied­nie zaczy­nam iść w jej kie­runku.

Kiedy wresz­cie widzę ją w cało­ści, oka­zuje się nie być tak egzo­tycz­nie osza­ła­mia­jąca jak kobieta w klu­bie zeszłej nocy, a jed­nak pociąga mnie o wiele bar­dziej. Jej ręka na­dal znaj­duje się na melo­nach i ści­ska je, a przy­naj­mniej tak się wydaje.

– Prze­pra­szam – mówię.

Zwraca na mnie zasko­czone spoj­rze­nie orze­cho­wo­zło­tych oczu, a jej usta roz­cią­gają się w uśmie­chu.

– Tak? – jej głos jest jak ręka głasz­cząca mojego kutasa i wiem, że muszę mieć ją dziś w swoim łóżku.

– Będę musiał cię spi­sać za mole­sto­wa­nie owo­ców. To nie­sto­sowne, zwłasz­cza gdy w pobliżu są dzieci. Będę potrze­bo­wał two­jego imie­nia.

Teraz może albo kazać mi się zamknąć, jeśli mój żart wydał jej się żenu­jący, albo da mi szansę, zdra­dza­jąc swoje imię.

– Hmm – mru­czy, zdej­mu­jąc rękę z melona w uda­wa­nym szoku. – Mogła­bym podać ci nie­praw­dziwe.

– Mogła­byś albo ja mógł­bym popro­sić o dowód oso­bi­sty.

Chi­cho­cze, a ja z zachwy­tem patrzę na jej usta. Potrzeba siły dzie­się­ciu męż­czyzn, by utrzy­mać moje oczy skie­ro­wane na jej twarz, a nie na te nie­sa­mo­wite piersi. Mija kilka sekund, zanim otrzy­muję odpo­wiedź.

– Jestem Saman­tha Cal­houn, ale moi przy­ja­ciele nazy­wają mnie Sam.

Wyciąga rękę, a ja skła­dam na niej poca­łu­nek.

– Miło mi cię poznać, Saman­tho. Jestem Ben Rho­ades.

– Ben? Czy to skrót od Ben­ja­min?

– Ach – mówię, nie­chęt­nie pusz­cza­jąc jej rękę. – To długa histo­ria. Taka, którą możesz usły­szeć tylko wtedy, gdy zgo­dzisz się umó­wić ze mną na kola­cję.

– Serio? – unosi brwi.

Wzru­szam ramio­nami.

– Dobra, chyba chcę usły­szeć tę długą histo­rię.

– Dziś wie­czo­rem? – pytam, bo tak bar­dzo chcę mieć ją w swoim łóżku, że jestem pra­wie gotowy bła­gać. I czy to nie jest poje­bane? Gdyby nie dżinsy, mój kutas wysko­czyłby i sam jej powie­dział.

– Nie mogę. Mam plany.

Oczy­wi­ście, że tak. Prze­cież jutro jest sobota. Pro­po­nu­jąc ten dzień, wysze­dłem pewno na total­nego fra­jera.

– Ponie­dzia­łek?

– Ponie­dzia­łek? – powta­rza.

– Tak, jutro jestem zajęty, a kto ma plany na ponie­dzia­łek?

– Ponie­dzia­łek mi pasuje – uśmie­cha się.

Wyciąga tele­fon, a ja przez sekundę mam déjà vu, wspo­mi­na­jąc ostat­nią noc z egzo­tyczną pięk­no­ścią w pry­wat­nej łazience. Wymie­niamy się nume­rami tele­fo­nów i obie­cuję, że zadzwo­nię do niej, żeby usta­lić szcze­góły.

– Świet­nie – mówi, olśnie­wa­jąc mnie kolej­nym uśmie­chem.

Czuję przy­pływ ener­gii, po czym odcho­dzę, mówiąc tylko:

– Powi­nie­nem zgło­sić cię do mene­dżera sklepu, ale tym razem będzie tylko poucze­nie.

Znów chi­cho­cze i wiem, że wygra­łem. Kie­ruję się w stronę działu z nabia­łem i nie oglą­dam się za sie­bie. Nie uga­niam się za kobie­tami. Ni­gdy tego nie robi­łem i nie zacznę teraz. Jeśli mię­dzy nami nic nie wyj­dzie, na świe­cie jest mnó­stwo innych lasek, które zaspo­koją moje potrzeby.

Dwa SAM

Dwa

SAM

Jesz­cze raz spo­glą­dam na melona, nie prze­sta­jąc go gła­skać. Och, ten aro­mat. Kon­tro­luj się, Sam. To jest pie­przony melon. Nie penis, na litość boską!

Ciem­no­włosy, sza­ro­oki bóg odsuwa się ode mnie, gdy patrzę na jego klej­noty. Chyba zła­ma­łam prawo! Męż­czy­zna o naj­sek­sow­niej­szym gło­sie, jaki może sobie wyobra­zić kobieta, który prze­rwał moje sam na sam z melo­nem, total­nie zwala mnie z nóg, gdy tak stoję i przy­glą­dam mu się zaszo­ko­wana. Mam mokro w majt­kach, zarówno kiedy widzę go od tyłu, jak i od przodu. Potar­gane włosy, zanie­dbana twarz i uśmiech, który powstrzy­małby wojnę ato­mową, a do tego oskar­żył mnie o mole­sto­wa­nie tego cho­ler­nego owocu! Skąd on, do cho­lery, wie­dział? Ale jest typem faceta, który spra­wiłby, że mogła­bym zapo­mnieć o kon­tro­lu­ją­cej zawsze i wszystko Sam. Co tu się, do cho­lery, wyda­rzyło? I jakie to banalne! Ze wszyst­kich moż­li­wych miejsc musie­li­śmy się spo­tkać aku­rat w dziale pro­duk­tów w Whole Foods? A potem zapra­sza mnie na randkę i wymie­niamy się nume­rami. Jezu w pomi­do­rach. Poczę­sto­wa­łam go swoim nume­rem jak cukier­kiem. Nawet nie spraw­dzi­łam, kim jest. Nic. Odcho­dzi, a ja stoję tutaj, masu­jąc melona, jakby to były jego jaja. A co w tym przy­jem­nego? Nie jest tak aksa­mit­nie gładki jak penis, nie zapo­mi­naj.

Z odrę­twie­nia wyrywa mnie dzwo­nek tele­fonu.

– Przyj­dziesz, prawda? – pyta Lau­ren.

– No co ty, ja prze­ga­pi­ła­bym dzień na plaży? Jak mogłaś tak pomy­śleć?

– To gdzie do cho­lery jesteś?

– Poje­cha­łam okrężną drogą – mówię, wrzu­ca­jąc melona do koszyka. – Jestem w Whole Foods, wezmę jakieś prze­ką­ski. Jestem pewna, że twoi rodzice nie chcie­liby prze­żyć nalotu sza­rań­czy na swoją lodówkę.

– A, to. Wiesz, że zawsze mają jedze­nia jak dla plu­tonu woj­ska.

– Trudno. I tak już tu jestem.

– Nie­ważne. W takim razie do zoba­cze­nia nie­ba­wem. I cokol­wiek pla­nu­jesz przy­wieźć, nie przy­noś żad­nych ręcz­ni­ków. Mama mówi, że tyle osób już tu swoje zosta­wiło, że ma wra­że­nie, że się roz­mna­żają.

W dro­dze do kasy wybu­cham śmie­chem.

– Kumam. Do póź­niej.

Lau­ren i ja były­śmy współ­lo­ka­tor­kami od cza­sów stu­diów w Clem­son. Cho­dzi­ły­śmy razem do liceum i wszy­scy przy­się­gali, że zamiesz­ka­nie razem okaże się błę­dem i że się znie­na­wi­dzimy. Co oni wie­dzieli? Sześć lat póź­niej, a my na­dal jeste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami i wciąż miesz­kamy razem. Jeste­śmy z Lau­ren bli­sko jak sio­stry.

Nio­sąc zakupy do samo­chodu, ponow­nie sły­szę tele­fon. Tym razem to mama.

– Hej, mamo.

– Hej, kocha­nie. Co pora­biasz?

– Zmie­rzam na plażę. Sta­ram się unik­nąć kor­ków.

– Cóż, nie będę cię zatrzy­my­wać. Chcia­łam spraw­dzić, czy pod­ję­łaś już decy­zję.

Wydaję bez­gło­śny jęk. To nie jest temat, o któ­rym lubię myśleć, ale wiem, że zależy jej, żebym się z tym pośpie­szyła.

– Jesz­cze nie, mamo. Mam mnó­stwo czasu.

– Wiem, że tak. Nie zwle­kaj jed­nak zbyt długo.

– Nie będę. Muszę ruszać. Kocham cię.

– Buziaki, kocha­nie.

To ide­alny dzień na pla­żo­wa­nie – jasne, nie­bie­skie niebo i ani jed­nej chmurki w zasięgu wzroku. Okna w samo­cho­dzie są opusz­czone i gra muzyka. Kiedy wjeż­dżam na pod­jazd domu Mit­chel­lów, pozby­wam się z głowy myśli o roz­mo­wie z mamą, po czym wno­szę na górę wszyst­kie zakupy, zde­cy­do­wana cie­szyć się wspa­nia­łym dniem.

– Już myśla­łam, że ni­gdy tu nie dotrzesz – sapie Lau­ren, odbie­ra­jąc ode mnie parę toreb, żeby mi pomóc.

– Cześć, Sam – pani Mit­chell przy­tula mnie – coś ty tu znowu nawio­zła?

– Tylko tro­chę świe­żych owo­ców na sałatkę. Może to pokroję.

– Zro­bić ci Krwawą Mary lub mimozę? – pyta.

– Krwawą Mary bar­dzo chęt­nie, dzię­kuję.

– Nie uwie­rzysz, co się stało – mówię do Lau­ren, kiedy jej mama wycho­dzi. – W Whole Foods spo­tka­łam boga.

– Co?

Natych­miast wyja­śniam.

– Mówisz, że nazywa się Ben Rho­ades?

– Tak. Znasz go?

Lau­ren patrzy na mnie ze zmarsz­czoną twa­rzą.

– Raczej nie znam. Mamo? Czy znasz jakichś Rho­ade­sów?

– Tak. Mar­tina i Julię Rho­ade­sów. Dla­czego pytasz? – pani Mit­chell podaje mi drinka.

– O, tak – przy­ta­kuje Lau­ren – czy oni mają dzieci?

– Tak, dwoje. Może troje. Nie pamię­tam, bo ni­gdy nie byli­śmy z nimi bli­sko. Myślę, że ich naj­star­szy syn pro­wa­dzi inte­resy z Mar­ti­nem. Jest wła­ści­cie­lem firmy inwe­sty­cyj­nej, jeśli dobrze pamię­tam. Twój ojciec wie­działby o tym coś wię­cej. Skąd to zain­te­re­so­wa­nie?

– Sam spo­tkała dziś rano Bena Rho­adesa. Nazwała go bogiem.

Pani Mit­chell unosi w zdzi­wie­niu brwi i pochyla się.

– Naprawdę? Opo­wia­daj.

Znowu chi­cho­czę, a one obie patrzą na mnie tak, jakby melon, który trzy­mam, był moim trze­cim okiem.

– Niech to, mamo. Jest w nim zabu­jana. Sam ni­gdy nie chi­cho­cze.

– Wiem. To fakt. Powin­ny­ście to widzieć. Wie­cie, jestem w Whole Foods. Oglą­dam owoce jak jakieś porno, a on pod­cho­dzi do mnie i oskarża mnie o mole­sto­wa­nie melo­nów. Jakby miał tele­pa­tyczne połą­cze­nie z moim mózgiem. Aż żałuję, że nie mia­łam w ręce swo­jego cho­ler­nego tele­fonu. Zro­bi­ła­bym mu zdję­cie. Ślinka ciek­nie, serio.

Obie słu­chają jak zacza­ro­wane.

– Serio?

– O, tak. Miał roz­czo­chrane włosy, aż chcia­łam zato­pić w nich ręce i potar­gać je jesz­cze bar­dziej. Wysoki, ciem­no­włosy i ponętny. Tyle.

Pani Mit­chell, którą uwiel­biam, sztur­cha Lau­ren.

– Cóż, nic dziw­nego, że chi­cho­cze.

– Oczy? – pyta Lau­ren.

– Prze­szy­wa­jąco szare. I chce­cie usły­szeć naj­lep­sze? Dałam mu swój numer, a on zapro­sił mnie na kola­cję w ponie­dzia­łek. Chyba nie myśli­cie, że to seryjny mor­derca czy coś w tym stylu, nie?

Pani Mit­chell wybu­cha śmie­chem.

– Myślę, że w tej kwe­stii jesteś bez­pieczna.

– A kiedy zamie­rza­łaś mi o tym powie­dzieć? Jutro? – Lau­ren wydęła dolną wargę.

– Lau­ren, daj bied­nej dziew­czy­nie szansę na opo­wie­dze­nie swo­jej histo­rii – wtrąca się pani Mit­chell. – To eks­cy­tu­jące. Dziew­czyna spo­tyka chło­paka przy sto­isku z owo­cami.

– Nie! Nie przy sto­isku z owo­cami. W dziale z owo­cami. Tak jak w fil­mach – pro­te­stuję.

Lau­ren macha lek­ce­wa­żąco ręką.

– Nie­ważne. Opo­wiedz do końca!

– To wszystko. Wziął mój numer, zapi­sał go w tele­fo­nie i odszedł. I tak cho­ler­nie dobrze wyglą­dał z tyłu. Ten facet był jak oto­czony boską poświatą, przy­się­gam.

– Hmm, chyba muszę zacząć krę­cić się po Whole Foods – mam­ro­cze Lau­ren.

– Nie wiem. Ale szcze­rze mówiąc, praw­do­po­dob­nie okaże się kre­ty­nem, jak czte­rech ostat­nich face­tów, z któ­rymi się uma­wia­łam. Dzia­łam na kre­ty­nów jak magnes.

– Może zosta­łaś roz­ma­gne­ty­zo­wana. Ni­gdy nie wia­domo.

Resztę dnia spę­dzamy na plaży, wygrze­wa­jąc się na słońcu, gra­jąc w siat­kówkę, jedząc, pijąc i bawiąc się naj­le­piej, jak tylko można. Ber­ke­ley, Car­rie, Britt i Hay­ley – reszta moich przy­ja­ció­łek two­rzą­cych ofi­cjalny organ dorad­czy i w ogóle, nie wiem, co bym bez nich zro­biła – dołą­czają tro­chę póź­niej tego ranka, a pani Mit­chell jak zawsze robi mnó­stwo kana­pek, jakby chciała wykar­mić armię.

Wszyst­kie idziemy posur­fo­wać, choć fale są tro­chę gwał­towne. Britt szpa­nuje przed wszyst­kimi na plaży, pry­ska­jąc słoną wodą, a góra jej kostiumu kąpie­lo­wego zsuwa się, odsła­nia­jąc przed publicz­no­ścią jej krą­gło­ści. Car­rie i Hay­ley śmieją się tak bar­dzo, że nie są w sta­nie jej o tym powie­dzieć, a reszta z nas pły­nie za nią, więc nie widzimy tego, dopóki pokaz sut­ków nie dobiega końca. Gdy kie­ru­jemy się z powro­tem w stronę naszych leża­ków, grupka chło­pa­ków nagra­dza ją owa­cją na sto­jąco i pro­po­nuje jej piwo. Britt, będąc w dobrym humo­rze, wybu­cha na tę pro­po­zy­cję śmie­chem, po czym mówi, że przy­naj­mniej mogliby zaofe­ro­wać jej impor­to­wane zamiast tego gów­nia­nego, które pró­bują jej wci­snąć. Wszyst­kie umie­ramy ze śmie­chu, nawet faceci.

Gdy dzień chyli się ku koń­cowi, Car­rie pro­po­nuje grę w Home Team na wyspie z kola­cją i drin­kami, a my od razu uzna­jemy to za dobry pomysł.

– Boże, kocham to miej­sce – mówię z ustami peł­nymi skrzy­de­łek, kiedy podano nam jedze­nie.

Wszyst­kie roz­ko­szo­wa­ły­śmy się sma­kiem, a po zje­dze­niu ruszy­ły­śmy do baru, gdzie bawiło się paru naszych zna­jo­mych.

– Jak tam twoje inte­resy, Sam? – pyta Ber­ke­ley.

– W zasa­dzie zaje­bi­ście – jestem wła­ści­cielką firmy zaj­mu­ją­cej się orga­ni­zo­wa­niem imprez, ze spe­cja­li­za­cją w ban­kie­tach. Zaczę­łam zaraz po stu­diach, a po dwóch latach doszłam do momentu, w któ­rym sama decy­duję, które oferty przyj­muję, a które odrzu­cam.

– To super. Sły­sza­łam, że pro­wa­dzi­cie rekru­ta­cję. Mia­łam zamiar pod­py­tać, czy jest moż­li­wość zapla­no­wa­nia u was cze­goś na jesień dla spół­dzielni ener­ge­tycz­nej.

– Faj­nie. Zadzwoń do mnie i możemy zare­zer­wo­wać jakiś ter­min.

Odwra­cam się, by odsta­wić pustą szklankę na barze. Mimo­wol­nie zer­kam w lewo i zauwa­żam kogoś, kto ści­gał mnie jak dia­beł.

– Lau­ren, on tu jest – odzy­wam się.

– Kto? Bóg, któ­rego spo­tka­łaś w spo­żyw­czym?

– Nie! – wbi­jam jej łokieć w żebra. – Tre­vor.

Wszyst­kie dziew­czyny pochy­lają się w moją stronę, by nie uro­nić ani słowa.

– Gdzie? – pyta Lau­ren.

– Godzina jede­na­sta. Tylko się, kurwa, nie gap­cie!

– Za późno. Już obczaja twoją dupę – rzuca Ber­ke­ley.

– Jak­żeby ina­czej – zga­dza się Britt.

– Jakim cudem niby widzi mój tyłek w tym tłu­mie? Zaraz, czy mam aż tak wielki tyłek?

– Zamknij się, do cho­lery! – Ber­ke­ley prze­krzy­kuje hałas. – Ty pra­wie nie masz dupy.

– O Boże, no chyba nie jest aż tak pła­ska, prawda?

– Ech, prze­stań! – jęczy Ber­ke­ley. – Nie, nie jest.

– O, niech to szlag, nad­cho­dzi – wzdy­cham.

Tre­vor jest pla­żo­wym cia­chem. Kite­sur­fer, opa­lony, umię­śniony i w sumie to taki facet, z któ­rym wszyst­kie dziew­czyny chcą się umó­wić. I to on prze­le­ciał mnie jakieś dzie­więć mie­sięcy temu. Byli­śmy razem od około sied­miu mie­sięcy, kiedy przy­ła­pa­łam go, jak po pijaku cało­wał jakąś dziew­czynę w klu­bie w cen­trum mia­sta. Zerwa­łam z nim, a może to raczej on roz­stał się ze mną. Swego czasu myśla­łam, że to może być ten jedyny. Zasy­py­wał mnie wszel­kiego rodzaju wyzna­niami, od miło­ści po bra­ter­stwo dusz, a potem BUM! Przy­ła­pa­łam go z języ­kiem w gar­dle innej dziew­czyny. Po tym wszyst­kim twier­dził, że nie wie­dział, co w niego wstą­piło, że ona poja­wiła się zni­kąd, a on wcale nie był do niej prze­ko­nany i bla, bla, bla. Według niego wszystko to wyszło z jej ini­cja­tywy, on się nie anga­żo­wał. Powie­działam, że nie wie­rzę w te bzdury. Gdyby to była prawda, czemu wci­skałby jej swój język do gar­dła, opla­ta­jąc ją rękami jak bluszcz? I czy serio zro­biłby to z każdą kobietą, która napa­to­czy­łaby mu się, gdy jest pijany? Dzięki, ale nie. Ode­szłam, ale jakieś trzy mie­siące póź­niej, gdy już o nim zapo­mnia­łam, zaczął do mnie wydzwa­niać.

Na początku tele­fony były rzad­kie, ale potem zaczął robić coś wię­cej, na przy­kład kilka razy w tygo­dniu ran­kiem na moim ganku znaj­do­wa­łam duże latte ze Star­bucksa i babeczki jago­dowe. Póź­niej zaczęły się poja­wiać dostawy lun­chu, i to nie byle jakiego. Przy­syła moją ulu­bioną sałatkę z jed­nej z restau­ra­cji, które czę­sto odwie­dzam, Cru Café. A naj­dziw­niej­sze jest to, że dzieje się to zawsze wtedy, gdy jestem zbyt zajęta, by zjeść lunch, więc nie mogę tego nie doce­nić. Szcze­rze mówiąc, zaczyna w ten spo­sób robić wyłom w mojej zbroi, co mnie mar­twi.

Lau­ren i Ber­ke­ley odzy­wają się jed­no­cze­śnie.

– Daj mu szansę – radzi Lau­ren.

– Dam sobie rękę uciąć, że od tam­tej nocy nie był z nikim w ogóle – dodaje Ber­ke­ley.

– Jak miło z jego strony. Już to mówi­ły­ście. Nie jestem głu­cha, wie­cie?

– Hej, Sam. Dro­gie panie – Tre­vor roz­ciąga na twa­rzy swój nad wyraz uro­czy uśmiech.

– Cześć, Tre­vor. Co tam? – pyta Ber­ke­ley.

– Po sta­remu, wiesz. Czy mógł­bym posta­wić wam wszyst­kim drinka?

– Jasne, podwójna wódka z wodą gazo­waną i limonką dla mnie – mówię.

Zama­wia nam drinki, a my sto­imy ści­śnięte razem w zatło­czo­nej prze­strzeni i roz­ma­wiamy. W pew­nym momen­cie Lau­ren poka­zuje mi unie­sione w górę kciuki. Tak samo robi reszta. A po chwili zni­kają w tłu­mie. Wtedy ogar­nia mnie ner­wo­wość. Tre­vor pod­nosi swo­jego drinka i wzno­simy toast. Nie chcę być z nim sama. Nie jestem na to gotowa, bo wiem na pewno, że będzie chciał zapro­sić mnie na randkę.

– Za udaną resztę week­endu – mówi.

– Wypiję za to.

– Więc co pora­biasz, Sam? Nie widzia­łem cię w oko­licy przez ostat­nie kilka tygo­dni.

– Tak, byłam tro­chę zajęta. Orga­ni­zo­wa­li­śmy sporo wyda­rzeń – czuję, że nie ustoję w miej­scu, ale udaje mi się zacho­wać spo­kój.

– Więc inte­resy dobrze idą?

– Tak. A co u cie­bie?

– Wiesz, lato to mój czas, więc korzy­stam.

– To świet­nie – stwier­dzam.

– Wyglą­dasz dziś naprawdę nie­sa­mo­wi­cie – uśmie­cha się. Jego roz­ja­śnione słoń­cem włosy i orze­chowe oczy dosko­nale kom­po­nują się z sze­ro­kim uśmie­chem. Jest naprawdę nie­zły. Ale moją pamięć wciąż obciąża brak zaufa­nia. Wciąż mam go przed oczami wygię­tego w ramio­nach innej kobiety, prak­tycz­nie poły­ka­ją­cego jej język. Ta myśl spra­wia, że nie­mal się krztu­szę.

– Dzięki – mówię, wyrzu­ca­jąc ten widok z mojej głowy. Uno­szę wzrok i przy­ła­puję go, jak się na mnie gapi. Jego oczy sku­piają się na moich ustach, jak zawsze, i jest to tro­chę nie­po­ko­jące, więc odwra­cam jego uwagę pyta­niem:

– Przy­sze­dłeś sam?

– Nie, może znasz mojego nowego współ­lo­ka­tora, Roberta?

– Nie sądzę.

– Aha, no tak, kręci się gdzieś w tłu­mie.

Nasza roz­mowa jest tro­chę sztam­powa, ale być może to przez ten ścisk.

– Hej, mogę cię zabrać na kola­cję w pią­tek?

Nie ukrywa, że chciałby, żeby­śmy do sie­bie wró­cili, ale ja nie zamie­rzam uda­wać, że mu ufam.

– Hm, nie wiem, Tre­vor.

– Daj spo­kój, Sam. Minął pra­wie rok, a to tylko kola­cja. Trzeba jeść, prawda? A ludzie się zmie­niają – sztur­cha mnie ramie­niem. Kuszący ton jego głosu i figlarny uśmiech spra­wiają, że moje posta­no­wie­nie słab­nie. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że jestem takim mię­cza­kiem. Cho­lera!

– Tak, może. Ale zanim zgo­dzę się na pewno, muszę spraw­dzić kalen­darz w domu, bo cza­sami piąt­kowe wie­czory mam zare­zer­wo­wane z powodu orga­ni­zo­wa­nej imprezy. I nie trak­tuj tego ina­czej niż jako zwy­kłego posiłku przy­ja­ciół, dobrze?

– Tak, tylko posi­łek – wydaje się szczery.

– Mogę ci potwier­dzić jutro ese­me­sem? – pytam.

– Jak naj­bar­dziej.

O dziwo, gdy przy­glą­dam mu się przez dłuż­szą chwilę, w mojej gło­wie poja­wia się nie­chlujne ubrany, sza­ro­oki bóg sto­jący obok wystawy mio­dów. Skąd to się wzięło, do cho­lery? Potrzą­sam głową, by ode­gnać sprzed oczu jego obraz.

– Sam? – Tre­vor strzela mi pal­cami przed twa­rzą. – Jesteś tu?

– Och, prze­pra­szam. Chwi­lowo się zawie­si­łam. To był naprawdę sza­lony tydzień i przez cały dzień byłam na słońcu. Wiesz, jak to jest.

– Jasne. Alko­hol też nie pomaga, bez wąt­pie­nia. Hej, chyba nie pro­wa­dzisz dzi­siaj samo­chodu, prawda?

– O, no co ty? Zabie­ram się wóz­kiem gol­fo­wym Mit­chel­lów – śmieję się.

– Że jak?

Zatrzy­muję się z Lau­ren w domu jej rodzi­ców tutaj, na Sul­li­van’s, i przy­je­cha­ły­śmy ich wóz­kiem gol­fo­wym – wyja­śniam.

– A, jasne. Ale mimo wszystko uwa­żaj. Mogą cię uka­rać man­da­tem, nawet gdy jedziesz czymś takim.

– Tak, wiem. Ale pan Mit­chell powie­dział, że przy­jadą po nas, jeśli będziemy potrze­bo­wać pod­wózki.

– Szczę­ściara z cie­bie. Być roz­piesz­czaną przez takich rodzi­ców – mru­czy.

– Wiem – marsz­czę nos z piskiem – ale tak na serio nie mamy pew­no­ści.

– To dobrze.

– A więc jesz­cze jedna kolejka?

– Jasne, a czy masz coś prze­ciwko temu, żeby­śmy poszu­kali moich przy­ja­ció­łek?

– Skądże – Tre­vor kupuje mi jesz­cze jed­nego drinka, ale sobie nie bie­rze nic. Zauwa­żam to, więc posta­na­wiam go o to zapy­tać.

– Tak, ogra­ni­czy­łem alko­hol. Po tym, co się stało, kiedy, no wiesz, zde­cy­do­wa­łem, że to… – unosi w górę swoją butelkę – zabrało mi, co mia­łem naj­lep­szego w swoim życiu, i nie zamie­rzam pozwo­lić, by to się powtó­rzyło.

– Ach, cóż, to dobrze – ale zasta­na­wiam się, czy robi to na pokaz. To znowu kwe­stia zaufa­nia.

Ber­ke­ley znaj­du­jemy bar­dzo łatwo. Stoi tuż przed zespo­łem, tań­czy i śpiewa jak gro­upie. Rzuca w stronę per­ku­si­sty bar­dzo wyraźne sygnały, że jest chętna, jeśli tylko da jej szansę. Po spo­so­bie, w jaki na nią zerka, powie­dzia­ła­bym, że jest zain­te­re­so­wany. Mam nadzieję, że nie wylą­duje z nim w łóżku dzi­siej­szej nocy. Rano mogłoby być tro­chę nie­zręcz­nie, gdy­by­śmy pró­bo­wały wyja­śnić to matce Lau­ren.

Reszta grupy jest roz­pro­szona. Noc trwa w naj­lep­sze. W pew­nym momen­cie, gdy wycho­dzę z łazienki, chwyta mnie czy­jaś ręka, zaciąga za słabo oświe­tlony róg i ktoś zaczyna mnie cało­wać. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że to Tre­vor, jego wargi i usta są wciąż zna­jome po tych wszyst­kich mie­sią­cach, ale dla­czego wyobra­żam sobie ciem­no­wło­sego, grzesz­nie sek­sow­nego niezna­jomego?

– Mmm, to było miłe.

– Tre­vor, to wykra­czało poza przy­jaźń, przy­naj­mniej taką w moim rozu­mie­niu tego słowa.

– Prze­pra­szam. Marzy­łem, by móc to robić już zawsze.

Z fru­stra­cją wypusz­czam powie­trze z płuc.

– Biorę pod uwagę, że wła­śnie pogrze­ba­łem nadzieje na jaką­kol­wiek szansę – zauważa.

– Szcze­rze mówiąc, nie wiem, co myśleć. Za każ­dym razem, gdy na cie­bie patrzę, w mojej gło­wie poja­wia się obraz twój i tej dziew­czyny.

– Nie możesz o tym zapo­mnieć? Ja już zapo­mnia­łem. To była tylko chwila, a ja byłem wsta­wiony.

– Ależ oczy­wi­ście, że tak. To zna­czyło bar­dzo dużo. Dla mnie. I oba­wiam się, że może się powtó­rzyć.

– Nie powtó­rzy się – chwyta mnie za ręce – ni­gdy nie zro­bię nic, co mogłoby spra­wić, że znów cię stracę.

Wzru­szam ramio­nami.

– Zostawmy to.

– Czy w takim razie na­dal roz­wa­żysz spo­tka­nie w pią­tek?

– Jutro dam ci znać – kiwam głową – zostaję tutaj, ale spraw­dzę, jak tylko wrócę do domu.

– Faj­nie. I dzięki, Sam.

Patrzę, jak odcho­dzi, i wiem, że jaka­kol­wiek inna kobieta śli­ni­łaby się na jego widok i bie­gała za nim. Dla­czego nie ja?

Póź­niej tego wie­czoru Ber­ke­ley, która ku mojej rado­ści wró­ciła z nami do domu, Britt, Lau­ren i ja sie­dzimy przy ladzie w kuchni Mit­chel­lów, jedząc i pijąc. Dziew­czyny dokład­nie mnie prze­py­tują w spra­wie Tre­vora. Ale naj­więk­sze wra­że­nie robi na nich to, że zapro­sił mnie na kola­cję. Kiedy rzu­cam tę bombę, robią mi istne pie­kło.

– Jak to nie wiesz, czy chcesz z nim iść? – Lau­ren pod­nosi głos, nie­mal krzy­cząc.

Przy­kła­dam palec do ust i mówię bar­dzo gło­śnym szep­tem:

– Cicho, bo obu­dzisz rodzi­ców!

– Nie obcho­dzi mnie to. Od jak dawna chcia­łaś, żeby wró­cił i powie­dział, jak bar­dzo mu przy­kro? A teraz, gdy to zro­bił, mówisz, że nie jesteś pewna, czy w ogóle chcesz iść? Co z tobą, Sam?

– To nie do końca prawda – wzdy­cham. – Mówi­łam, że chcia­ła­bym, żeby się czoł­gał i kajał, że stra­cił naj­lep­szą rzecz w życiu. Która dziew­czyna nie chcia­łaby tego po przy­ła­pa­niu swo­jego faceta na cało­wa­niu innej kobiety? I powie­dzia­łam też, że wąt­pię, że mogła­bym mu znowu zaufać, ale że zaczyna prze­bi­jać się przez mój mur. Ale dziwne jest to, że kiedy wycho­dzi­łam z łazienki, poca­ło­wał mnie. I nic.

– Jak to, nic?

– W ogóle nic nie czu­łam. To było jak cało­wa­nie ściany. Albo mojego plu­szo­wego misia koala.

– Prze­cież ty nie masz plu­szo­wego misia koala – odmru­kuje Lau­ren.

– Cóż, gdy­bym miała, to wła­śnie tak bym się czuła, cału­jąc go.

– Ech, jesteś tak cho­ler­nie wybredna – odpiera szybko Lau­ren. – Wiesz co? Ty wcale nie przy­cią­gasz kre­ty­nów. Jesteś po pro­stu zbyt, och, nie wiem, czym jesteś – wyrzuca ręce w górę w geście bez­rad­no­ści.

Ber­ke­ley zarzuca mi rękę na ramię. Dobrze, że sie­dzę, bo ina­czej by mnie powa­liła.

– Hej, zostaw ją w spo­koju. Jeśli na niego nie leci, to nie leci i już.

– Cze­kaj, nic nie mówi­łam, że na niego nie lecę – zaprze­czam. – To w ogóle nie o to cho­dzi. Nie ufam mu. A teraz czuję, że nie ma mię­dzy nami che­mii. Jak można uma­wiać się z kimś, kiedy nie ma che­mii?

– Che­mia sre­mia. To głu­pie. Che­mia jest prze­re­kla­mo­wana. To wszystko i tak mija – Lau­ren wstaje gwał­tow­nie i wydaje się pewna tego, co mówi.

– Och, naprawdę? Kiedy? – pytam.

– Kiedy oboje macie sztuczne zęby w szklan­kach obok łóżka – zauważa.

– Błee! To obrzy­dliwe, Lau­ren! A poza tym ja regu­lar­nie myję i nit­kuję zęby – to pierw­sze słowa, które padły z ust Britt. Chyba miała dziś za dużo Rudo­wło­sych Dzi­wek.

– Dzięki za ten komen­tarz na temat two­jej higieny jamy ust­nej, Britt – mówię, na co ona wstaje i kła­nia się. Boże, dopo­móż. – Więc, Lau­ren, mówisz, że che­mia nie jest ważna. I zaufa­nie też nie jest, naj­wy­raź­niej. Uwa­żam, że to bzdura. Z iloma face­tami się spo­ty­ka­łaś, rezy­gnu­jąc z tych rze­czy?

– O Boże. Zaczy­nasz się tym emo­cjo­no­wać. Nawet prze­kli­na­łaś, a ty ni­gdy nie prze­kli­nasz – skon­tro­wała Lau­ren.

– Prze­stań­cie mnie roz­pra­szać. I tak, prze­kli­nam, ale nie­zbyt czę­sto. Prze­kli­nam cały czas w mojej gło­wie, ale wiesz, jaka jest moja mama. Zawsze na nas krzy­czała, jeśli była zbyt bli­sko, kiedy aku­rat któ­raś z nas użyła brzyd­kiego słowa, bo chciała, żeby­śmy z Laney były porząd­nymi mło­dymi damami. A teraz odpo­wiedz na pyta­nie – zażą­da­łam.

– Z mnó­stwem face­tów. Wiesz, co myślę? Myślę, że ten twój Bóg ze Spo­żyw­czego pomie­szał ci w gło­wie.

– Bóg ze Spo­żyw­czego? – pyta Ber­ke­ley.

– Tak, wiesz, facet z Whole Foods – wyja­śnia Lau­ren.

– Ach, prawda – kiwa głową Ber­ke­ley.

– Wcale mi nie pomie­szał. Nie zga­dzam się.

– Jasne, że tak – kłóci się Lau­ren.

– Nie­ważne – pry­cham. Orien­tuję się, że w ogóle nie sły­chać Hay­ley, a kiedy roz­glą­dam się dookoła, bez zbyt­niego zdzi­wie­nia stwier­dzam, że śpi na jed­nej z kanap. To chyba dobrze, bo jestem pewna, że Chi­cho­cząca Hay­ley też sta­nę­łaby po stro­nie Tre­vora.

– Jeśli nie­ważne, to i tak powin­naś spo­tkać się z Tre­vo­rem – dodaje Lau­ren. – Jeśli nie będziesz się dobrze bawiła, atmos­fera będzie ciężka albo osta­tecz­nie zde­cy­du­jesz, że ni­gdy przeni­gdy nie będziesz w sta­nie mu zaufać, wtedy OK. Nie spo­ty­kaj się z nim wię­cej. Przy­naj­mniej spró­bu­jesz. Sam, jeśli tego nie zro­bisz, możesz żało­wać do końca życia. Co jeśli Bóg ze Spo­żyw­czego ni­gdy nie zadzwoni? Prze­cież nawet go nie znasz.

Trudno pod­wa­żyć jej punkt widze­nia.

– Dobra, umó­wię się z Tre­vo­rem. Nie tyle z powodu tego, co powie­dzia­łaś. Raczej dla­tego, że jeśli nie pójdę, to ni­gdy nie prze­sta­niesz mi truć.

Lau­ren pod­ska­kuje na krze­śle i krzy­czy:

– Dzięki, bogo­wie miło­ści, oświe­ciło ją! Teraz, gdy mamy to zała­twione, jest jesz­cze jedna rzecz. Pod­ję­łaś już decy­zję?

Z moich ust wyrywa się długi jęk.

– Nie­eeeee. Czy moja mama znowu do cie­bie dzwo­niła?

– Tak, dziś rano, gdy tu jecha­łam.

Pozo­stałe dziew­czyny mil­czą.

– Słu­chaj, nie powiem nic poza tym, że chcia­ła­bym, abyś się nad tym zasta­no­wiła, Sam. Pro­szę, nie cze­kaj zbyt długo – błaga.

– Obie­cuję, że nie będę. Mam czas.

Lau­ren posyła mi nie­wy­raźny uśmiech.

– Teraz twoja kolej, Ber­ke­ley, opo­wiedz nam wszystko o face­cie z zespołu, któ­rego prak­tycz­nie wyru­cha­łaś na sce­nie. Mar­twi­łam się, że wylą­du­jesz z nim dzi­siaj w łóżku.

Men­tal­nie dzię­kuję jej za tę zgrabną zmianę tematu, gdy uwaga wszyst­kich kie­ruje się na Ber­ke­ley. Ja zaś sku­piam się na wiszą­cych nade mną pro­ble­mach ze zdro­wiem, a następ­nie ucie­kam szybko w myśli o kole­siu ze spo­żyw­czaka. Będę się modlić do bogów miło­ści, żeby zadzwo­nił do mnie jak naj­szyb­ciej. Bo na pewno chcia­ła­bym go skosz­to­wać choć tro­chę. Dobra, może wię­cej niż tro­chę.

Trzy BEN

Trzy

BEN

W sobotni pora­nek mój tele­fon roz­sa­dzają ese­mesy od Karen, któ­rymi zasy­puje mnie niczym poci­skami z bom­bowca. Głów­nym tema­tem są miłość i nie­na­wiść. Alarm ostrze­gaw­czy zło­żony z połą­czo­nych sygna­łów napły­wa­ją­cych ese­me­sów zmu­sza mnie do ewa­ku­acji z Whole Foods, skąd udaję się pro­sto do Home Depot. Po dro­dze zasta­na­wiam się, czy ta wariatka nie ukra­dła klu­cza do mojego domu.

Kiedy tam docie­ram, zastaję ojca sie­dzą­cego w moim salo­nie i oglą­da­ją­cego US Open. Od zawsze jest wiel­kim fanem golfa. Zapo­mnia­łem, że dałem mu klucz. Naj­wy­raź­niej mar­twi­łem się o nie­wła­ściwą osobę.

– Tato?

Wyci­sza tele­wi­zor.

– Jestem zdzi­wiony, że tak wcze­śnie wsta­łeś. Puka­łem. Nie odpo­wie­dzia­łeś. Domy­śli­łem się, że może śpisz gdzieś indziej.

Histo­rie, które sły­sza­łem od babci, suge­rują, że w mło­do­ści był z niego praw­dziwy pies na baby, więc iry­ta­cja w jego tonie musi wyni­kać z cze­goś innego, co jego zda­niem zro­bi­łem źle. Z dru­giej strony zawsze wydaje się być zły z mojego powodu.

– Wła­ści­wie to sko­czy­łem do Home Depot – poka­zuję mu torbę.

– Czego mógł­byś potrze­bo­wać w tej chwili?

Nie­na­wi­dzę wsta­wać wcze­śnie rano i robię to tylko dla­tego, że on tego ode mnie ocze­kuje. W week­endy sta­ram się jak naj­le­piej wyspać. Ale ostat­nio sen nie jest moim czę­stym gościem.

– Nie chcesz wie­dzieć – macham ręką, koń­cząc ten temat.

– Czy ma to coś wspól­nego z tą dziew­czyną, która poja­wiła się w domu dziś rano, albo z tym, że twoja mama wyrzu­ciła mnie z domu?

– Karen? – jęk w moim gło­sie wyraża ide­al­nie, co czuję, sły­sząc tę wia­do­mość. Mogłem jej, do cho­lery, ni­gdy nie przed­sta­wiać moim rodzi­com.

– Tak – potwier­dza, wycią­ga­jąc w moim kie­runku swój kubek z kawą.

Narzę­dzia trzy­mam w garażu i tam wła­śnie się udaję. Zabie­ram te, któ­rych potrze­buję do zmiany zamka, i zabie­ram się do roboty.

– Wiesz, wydaje mi się, że prze­sta­łem dawać ci rady na temat kobiet, gdy byłeś w liceum – kon­ty­nu­uje, gdy wra­cam.

– Nie musisz zaczy­nać teraz – mru­czę, z tru­dem otwie­ra­jąc opa­ko­wa­nie zabez­pie­czone przed dziećmi. Wszystko teraz pakują w ten spo­sób.

To, co myśli tata, nie zmieni mojego postę­po­wa­nia. Już teraz rzą­dzi moją karierą, a to nie bar­dzo mi pasuje. Nie oddam mu do tego wła­dzy nad moim kuta­sem. Część mnie chce wró­cić do Nowego Jorku, ale nawet ja wiem, że to bez sensu. Nie jestem typem faceta z wiel­kiego mia­sta.

– Myślę, że byłoby to uza­sad­nione, bio­rąc pod uwagę, że zosta­łem wyrzu­cony z wła­snego domu w sobotni pora­nek, ponie­waż twoja mama współ­czuje tej dziew­czy­nie.

Spoj­rze­nie, które mu posy­łam, nie powstrzy­muje go przed kon­ty­nu­acją tej tyrady.

– Lepiej trzy­maj swoją dupę z daleka od domu, bo jak matka cię zoba­czy… – już otwie­ram usta, ale jego słowa wypeł­niają prze­strzeń, zanim udaje mi się cokol­wiek powie­dzieć. – Jesteś doro­słym czło­wie­kiem. Nie mogę cię karać tak jak wtedy, gdy byłeś dziec­kiem. Ale spra­wie­dli­wość to spra­wie­dli­wość. Każdą kobietę, którą przy­pro­wa­dzasz do domu, twoja matka postrzega jako twoją poten­cjalną żonę. Pamię­taj o tym, bo to ja będę musiał pora­dzić sobie z kon­se­kwen­cjami. Będzie mi robiła pie­kło. I wiem, co zapro­po­nuje. W ponie­dzia­łek wie­czo­rem mamy kola­cję biz­ne­sową z poten­cjal­nymi klien­tami. Konieczna jest twoja obec­ność. Mama będzie tam u mojego boku, żeby klienci widzieli, że wyzna­jemy podobne war­to­ści. Dla zacho­wa­nia rów­no­wagi musisz przy­pro­wa­dzić dziew­czynę. I jestem pewien, że twoja matka bar­dzo by chciała, by tą dziew­czyną była Karen.

Nie odpo­wia­dam. Koń­czę wymianę zamka i kie­ruję się do sypialni. Pakuję do torby ubra­nia na zmianę. Prze­brany w strój na siłow­nię, wra­cam do salonu. Wrę­czam ojcu jeden z klu­czy, który był w zesta­wie, na­dal igno­ru­jąc jego suge­stie na temat Karen.

– Zamknij drzwi, kiedy wyj­dziesz.

Na siłowni ude­rzam w ciężki worek, aż moje knyk­cie pokry­wają siniaki, a ból zaczyna pul­so­wać, mimo że są obkle­jone taśmą. Roz­piera mnie agre­sja, która mogłaby popchnąć mnie nawet do zabój­stwa. Bez pośpie­chu pró­buję ją roz­ła­do­wać. Po tre­ningu biorę gorący prysz­nic, a kiedy wycho­dzę z szatni, dostrze­gam jeden z moich pijac­kich epi­zo­dów sto­jący z rękami sple­cio­nymi na cyc­kach, które wyglą­dają naprawdę świet­nie pod opiętą koszulką. Szkoda, że są tak sztuczne w dotyku.

– Ben – wyma­wia moje imię, jakby było prze­kleń­stwem.

– Brit­ney – cedzę przez zęby.

Jej widok spra­wia, że mój kutas się kur­czy. Zawsze lubiła trzy­mać moje jaja mocno w gar­ści. I kiedy mówię „mocno”, mam na myśli pazury i walkę, jak­bym się siło­wał z face­tem. Powi­nie­nem był wcze­śniej dostrzec symp­tomy. Kum­ple zna­cząco chi­cho­tali, gdy zgo­dzi­łem się z nią umó­wić. Prze­chwa­lała się, że potrafi wypić wię­cej ode mnie i wszyst­kich moich kolesi. Zła­pa­łem przy­nętę i prze­gra­łem.

– Nie brit­nuj mi tutaj. Nie dzwo­nisz, nie piszesz ani nawet, kurwa, nie pamię­tasz o moim ist­nie­niu.

Bo chcę zapo­mnieć, że kie­dy­kol­wiek się z tobą pie­przy­łem. Wzru­szam ramio­nami, zacho­wu­jąc swoje myśli dla sie­bie.

Wyciąga palec w moim kie­runku i przez myśl prze­myka mi, jakie to jest, kurwa, zje­bane, że nie mogę nic zro­bić z tym, że zaraz dostanę od niej z liścia. Ta laska wyci­śnie na ławeczce wię­cej niż połowa face­tów na tej siłowni, ale jeśli choćby tknę ją pal­cem, to mi przy­kleją łatkę dam­skiego bok­sera.

– Hej – roz­lega się głos mojej pięk­nej wyba­wi­cielki. – Gotowy na lunch?

Jac­kie, moja przy­ja­ciółka, która odmó­wiła chyba każ­demu face­towi na tej siłowni, pod­cho­dzi do mnie i bie­rze mnie za rękę. Spraw­nie roz­ła­do­wuje napię­cie.

– Tak, chodźmy.

Jac­kie jest świetną dupą. I ma ładne cycki, nawet jeśli należą do tych mniej­szych. Nie jest typem dziew­czyny, z któ­rym zwy­kle się uma­wiam, ale może jest dobrą opcją na jutrzej­szy wie­czór.

Kiedy docho­dzimy do jej samo­chodu, posta­na­wiam zary­zy­ko­wać.

– Co robisz jutro wie­czo­rem?

Szcze­rzy się do mnie w uśmie­chu mówią­cym: jeste­śmy tylko przy­ja­ciółmi.

– Słowa przy­cho­dzą ci zbyt łatwo.

– To zgódź się. Wyświad­czysz mi ogromną przy­sługę.

Zanim zdążę wyja­śnić, Jac­kie kręci głową.

– Spo­ty­kam się z kimś.

Wzdy­cham z roz­cza­ro­wa­niem, bo jej obec­ność przy moim boku w ponie­dzia­łek mogłaby spra­wić, że wie­czór upły­nie o wiele lepiej.

– Kim jest ten gość? – pytam w uda­wa­nym szoku. – Muszę mu sko­pać tyłek.

Wybu­cha śmie­chem, a ja dostrze­gam, dla­czego faceci tak za nią sza­leją, pomi­ja­jąc fakt, że jest jedyną osobą, która trzyma się z dala od kró­licz­ków z siłowni.

– Tak, jasne. Nawet gdy­bym się z nikim nie spo­ty­kała, i tak bym się z tobą nie umó­wiła.

Tym razem nie muszę uda­wać szoku. Nie jestem zaro­zu­miały, ale też nie mam zazwy­czaj pro­blemu z prze­ko­na­niem dziew­czyny, żeby się ze mną umó­wiła.

– Jesteś nie­sa­mo­wi­cie słodki – uno­szę brwi, cze­ka­jąc, co powie dalej. – OK, zbyt słodki. I wła­śnie dla­tego ni­gdy nie mogła­bym się z tobą umó­wić. Cał­ko­wi­cie zła­mał­byś mi serce. Ale dzięki, że pytasz. Nie­źle pod­bu­do­wa­łeś moje ego.

– A teraz twój chło­pak będzie zbie­rał nagrody.

Posyła mi uśmiech i wsiada do samo­chodu. Patrzę za nią, jak odjeż­dża, po czym kie­ruję się do swo­jego auta. Moje myśli zwra­cają się w stronę kobiety, którą spo­tka­łem w spo­żyw­czym. Zapro­si­łem ją na ponie­dział­kowy wie­czór, nie chcąc dłu­żej cze­kać. Ale prze­cież nie mogę jej zabrać na spo­tka­nie biz­ne­sowe.

Zer­kam z powro­tem na siłow­nię. Jest tam kilka dziew­czyn, które kilka razy zacze­pi­łem. To zawsze jakieś opcje, ale tak czy siak nie chcę tam iść. Brit­ney obser­wuje mnie przez prze­szkloną ścianę siłowni. W duchu podej­muję decy­zję, że nad­szedł czas, aby zbu­do­wać sobie siłow­nię w domu, a człon­ko­stwo tutaj niech sobie wyga­śnie.

Miesz­ka­nie Jenny nie jest daleko i ruszam pro­sto tam. Zaspana Cate otwiera mi drzwi ubrana we fla­ne­lową piżamę, jakby to była zima.

– Sek­sow­nie wyglą­dasz, Cate – szep­czę jej do ucha, zamy­ka­jąc w niedź­wie­dzim uści­sku. Figlar­nie kle­pie mnie po ramie­niu, więc posta­na­wiam ją roz­śmie­szyć, bo wiem, że tego potrze­buje. – Wyjdź za mnie, Cate, naj­le­piej w jed­nej ze swo­ich ulu­bio­nych piżam.

Tak dobrze jest sły­szeć jej śmiech. Jenna dawała mi znać, że Cate nie radzi sobie tak dobrze, jak chciał Drew.

– Nie mogę za cie­bie wyjść. Jesteś dla mnie jak brat.

Bru­tal­nie praw­dziwe, mimo to nie mogę się powstrzy­mać, żeby się z nią nie podro­czyć.

– Och, no nie wiem. Może być jak w Błę­kit­nej lagu­nie.

To histo­ria dwójki dzie­cia­ków, które zostały uwię­zione na wyspie i nie mając nikogo innego, kto mógłby zaspo­koić ich buzu­jące coraz bar­dziej hor­mony, w końcu zwra­cają się ku sobie nawza­jem. Drew i ja nie­raz zakra­da­li­śmy się i pod­glą­da­li­śmy kole­żanki, dla­tego histo­ria chłopca, który ni­gdy nie widział nagiej dziew­czyny, bar­dzo nas roz­śmie­szyła, dopóki nas samych nie zahip­no­ty­zo­wał widok mło­dej Bro­oke Shields i jej nagich piersi.

Wpa­truje się we mnie, a ja uświa­da­miam sobie, że nie ma poję­cia o fil­mie, który wspo­mnia­łem. Nie powinno mnie to dzi­wić. Jest star­szy od nas obojga. Mój tata miał leciwy odtwa­rzacz VHS i to był jeden z fil­mów, które można było na nim obej­rzeć.

Któ­re­goś razu póź­nym wie­czo­rem, gdy Cate zasnęła, Drew i ja w końcu obej­rze­li­śmy go ponow­nie, wspo­mi­na­jąc dawne czasy, i obaj poczu­li­śmy się jak w nie­bie. Zmarł kilka krót­kich dni póź­niej. To wspo­mnie­nie mną wstrząsa. Nagle odsu­wam się od Cate, ponow­nie przy­tło­czony stratą Drew. Widzę go w tym pie­przo­nym szpi­tal­nym łóżku bli­skiego śmierci, mar­twią­cego się o wszyst­kich oprócz sie­bie. Pocie­ram twarz, mając nadzieję, że nie widzi, jak moje oczy wil­got­nieją.

– Wszystko w porządku?

– Tak – odpo­wia­dam. – Jest Jenna?

To słaba próba zmiany tematu. Cate jej nie kupuje. Kręci powoli głową, a pokój wypeł­niają nagle współ­dzie­lone uczu­cie bólu i straty.

– Może będzie lepiej, jak sobie pójdę.

– Nie, pro­szę – chwyta mnie za ramię. W jej oczach odbija się mój smu­tek. Wtem mocno mnie przy­tula. – Wszystko w porządku, Ben. Ja też za nim tęsk­nię.

Przy­cią­gam ją do sie­bie, pró­bu­jąc powstrzy­mać emo­cje. Tęsk­nię za tym skur­wie­lem jak za wła­sną ręką. Sto­imy tam przez tak długi czas, że wydaje się to nie mieć zna­cze­nia. Jakże by mogło, skoro oboje nie możemy pogo­dzić się z tą stratą? W końcu Cate odsuwa się i deli­kat­nym doty­kiem ociera łzy, któ­rych nawet nie czu­łem. Nic nie mówimy. Znaj­du­jemy tę cichą prze­strzeń mię­dzy nami, któ­rej nikt inny nie może zro­zu­mieć. Obda­rza mnie deli­kat­nym uśmie­chem, po czym idzie do kuchni. Goto­wa­nie. Pod koniec zaj­mo­wa­li­śmy się tym bar­dzo dużo. Przede wszyst­kim sta­ra­li­śmy się zachę­cić w ten spo­sób Drew do jedze­nia, ponie­waż okrop­nie mar­niał, gdy rak powoli pusto­szył jego ciało.

Cate przy­go­to­wuje dla nas obiad, a potem sia­damy razem sku­leni przed tele­wi­zo­rem. Trzy­mam ją za rękę, a ona opiera się o mnie. I zasta­na­wiam się, czy Drew obser­wuje nas, krę­cąc głową. Tak bar­dzo by się roz­cza­ro­wał, ponie­waż nie robimy tego, czego chciał, a pra­gnął, żeby­śmy żyli.

Cate w mil­cze­niu odwraca głowę, aż nasze spoj­rze­nia się spo­ty­kają. Wydaje mi się, że zasta­na­wia się nad jakimś pyta­niem.

– Śmiało, wypluj to.

Rumieni się, a ja mam wra­że­nie, że wiem, o czym chce roz­ma­wiać.

– Jenna powie­działa mi, że zerwa­łeś z Karen. Nie pozna­łam jesz­cze wszyst­kich szcze­gó­łów.

Prze­wra­cam oczami, bła­ga­jąc o cier­pli­wość, któ­rej mi bra­kuje.

– Ni­gdy nie byli­śmy razem.

Cate mnie rozu­mie, w prze­ci­wień­stwie do mojej sio­stry. Nie naci­ska.

– W porządku. A zamie­rzasz dać komuś kie­dy­kol­wiek szansę? Drew by tego chciał.

Nie ma poję­cia, o co pyta. Pró­bo­wa­łem swo­ich sił w miło­ści już dwa razy i za każ­dym razem się nie udało. Nie ma mowy, żebym brał się za to ponow­nie.

Zamiast odpo­wia­dać, odbi­jam pyta­nie z powro­tem do niej.

– Mógł­bym spy­tać o to samo.

– Nie jestem gotowa.

To man­tra, którą sły­sza­łem od niej już tysiąc razy.

– Wiem o tej dziew­czy­nie ze stu­diów, choć Drew ni­gdy nie zdra­dził mi szcze­gó­łów.

Zamy­kam oczy, by sobie przy­po­mnieć. Ukłu­cie w piersi wciąż jest świeże i muszę zdu­sić w zarodku ten jej nie­do­rzeczny pomysł, że kie­dy­kol­wiek docze­kam się jakie­goś baj­ko­wego zakoń­cze­nia.

– To z tą dziew­czyną ni­gdy nie powinno było się zda­rzyć – to nie­do­po­wie­dze­nie. Upo­ko­rze­nie, któ­rego dozna­łem w liceum, nie było wystar­cza­jącą lek­cją. – Opu­ści­łem gardę, wiesz – była osza­ła­mia­jąca, jak świeżo zerwany z drzewa owoc, piękna i nie­winna. – Powi­nie­nem być mądrzej­szy i nie dopusz­czać nikogo tak bli­sko. Ale ona nie poszłaby na układ „przy­ja­ciele do łóżka” – wcią­gam powie­trze, bo ina­czej nie wydu­szę z sie­bie tej czę­ści mojego życia, o któ­rej mówię.

– Drew.

Kręcę głową, bo Cate wie z pierw­szej ręki, co zamie­rzam powie­dzieć.

– Ni­gdy nie wie­rzył, że miłość równa się seks, i prze­ko­nał mnie, żebym dał jej szansę. Podo­bała mi się bar­dziej niż więk­szość, z któ­rymi byłem w tam­tym cza­sie. Zary­zy­ko­wa­łem i podą­ży­łem za radami Drew – zgrzy­tam zębami, przy­po­mi­na­jąc sobie, jakim byłem głup­cem. Nawet po tylu latach to na­dal ude­rza mnie pro­sto serce. – W końcu powie­działa, że mnie kocha, i pozwo­liła mi… – macham ręką.

– …się roz­dzie­wi­czyć.

– Boże, kocham cię, Cate.

Uśmie­cha się, bo choć jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, to trudno jest mi roz­ma­wiać o tych gów­nia­nych spra­wach z kobietą.

– Ale tak. W każ­dym razie, byli­śmy razem przez resztę seme­stru. Myśla­łem, że mogę widzieć sie­bie z tą dziew­czyną już na zawsze. Nie od razu, czy coś, ale mogłem sobie wyobra­zić biały płot wokół naszego domu w przy­szło­ści – prze­ły­kam. Teraz nad­cho­dzi ta trudna część. – Kilka tygo­dni po feriach zimo­wych chciała poroz­ma­wiać, ale jedyne, co uda­wało jej się z sie­bie wyrzu­cić, to płacz. Nie wie­dzia­łem, co robić. Łzy są zje­bane – zakło­po­ta­nie z powodu porzu­ce­nia pali mnie jak szty­let w piersi, nawet przy Cate, która wie o mnie wła­ści­wie wszystko. Prze­ry­wam na moment, zmu­sza­jąc się do wydu­sze­nia z sie­bie kolej­nych słów. – W końcu powie­działa mi, że jest w ciąży – pamię­tam strach, jaki czu­łem, gdy te słowa po raz pierw­szy opu­ściły jej usta. – Mimo że byłem prze­ra­żony jak cho­lera, byłem gotów zacho­wać się po rycer­sku i popro­wa­dzić ją do ołta­rza, jeśli będę musiał. Kiedy jej to powie­dzia­łem, smutny uśmiech, jakim mnie obda­rzyła, tylko mnie zdez­o­rien­to­wał, dopóki mnie nie oświe­ciła.

Nie zauwa­ży­łem, że prze­sta­łem mówić, dopóki Cate się nie ode­zwała.

– Co powie­działa?

Język jakby spuchł mi w ustach. Ale koń­czę opo­wieść.

– Przy­po­mniała mi, że nie mogę być ojcem, bo zawsze się zabez­pie­cza­li­śmy, choć nie jest to nie­za­wodne. W ten spo­sób pró­bo­wała mi powie­dzieć, że prze­spała się z kimś innym – wszyst­kie moje kiep­skie manewry, by być innym i lep­szym niż reszta face­tów, wepchnęły ją w ręce innego kole­sia, łamiąc przy oka­zji moje serce. To był wystar­cza­jący dowód na to, że kobiety nie chcą porząd­nych face­tów. – Resztę mojej żało­snej prze­szło­ści już znasz.

– Och, Benny. To straszne.

– Jest, jak jest. Więc te miło­sne pier­doły nie są dla mnie.

Ota­cza mnie ramio­nami aku­rat wtedy, gdy wcho­dzi Jenna. Rzuca nam obojgu surowe spoj­rze­nie. Nano­se­kundy dzielą nas od nad­cho­dzą­cego wykładu.

– Co ja mam zro­bić z wami oboj­giem? Ktoś tu musi być gło­sem roz­sądku. To nie jest spo­sób na uho­no­ro­wa­nie Drew. On pew­nie prze­wraca się w gro­bie. Otrzą­śnij­cie się z tego. Nie chciałby tego dla żad­nego z was.

Cate i ja patrzymy na sie­bie, ale nic nie mówimy. Nikt nie rozu­mie słów Jenny lepiej ode mnie, ale nie wypeł­nia to pustej prze­strzeni w mojej klatce pier­sio­wej, któ­rej nie potra­fię chyba niczym zała­tać.

– Ty – wska­zuje na Cate – musisz wybu­dzić Louise z hiber­na­cji i wziąć się za dok­tora Mer­cera.

Sta­ram się nie reago­wać, bo pozna­łem leka­rza, któ­rego Cate nazywa tylko przy­ja­cie­lem.

– Kim jest Louise? Wiem, że Mer­cer to dobry facet, ale dla­czego chcesz go swa­tać z tą Louise?

Jenna patrzy na Cate i obie wybu­chają śmie­chem. Cate skręca się ze śmie­chu, a Jenna chrumka.

– Co, do cho­lery, jest w tym takiego zabaw­nego? – pytam.

– Nie­ważne – odpo­wiada z tru­dem Jenna. – Ale ty – śmiech ucichł w jed­nej chwili, a jej spoj­rze­nie przy­szpi­liło mnie do kanapy – zacznij lepiej pil­no­wać tego, co masz w spodniach. Jestem już zmę­czona tym, że za każ­dym razem, gdy kobiety zdają sobie sprawę, że jestem twoją sio­strą, mówią mi: „Twój brat jest skoń­czo­nym dup­kiem”.

– Wolisz, żeby było tak jak kie­dyś, kiedy wra­ca­łem do domu z col­lege’u i wszyst­kie dziew­czyny zachwy­cały się, że jestem wyma­rzo­nym chło­pa­kiem? – posy­łam jej kpiący uśmie­szek.