Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezimienny chłopiec podczas nielegalnej ucieczki do „lepszego świata” zostaje rozdzielony ze starszym bratem – jedyną bliską mu osobą. Trafia do ośrodka detencyjnego, który opuszcza nocą, żeby ruszyć na poszukiwania Amira. Musi radzić sobie sam na obcym terytorium, gdzie wszystko wydaje się wrogie i martwe.
Europa to korytarze, estakady, magazyny logistyczne – i przede wszystkim ogrodzenia.
…nieprzyjazny kontynent, otoczony podwójnym płotem z drutem kolczastym.
Chłopiec jak cień porusza się po opłotkach miast i społeczeństwa, szuka schronienia w przypadkowych miejscach, wyczerpują go mróz, głód i strach. Ale ciało jest zestawem narzędzi do przetrwania. Chłopiec zmierza na północ, wierzy, że tam czeka na niego brat.
Marek Šindelka, znany w Polsce z dwóch zbiorów opowiadań, także w dłuższej formie pozostaje wierny stylowi na granicy prozy i poezji.Zmęczenie materiału,powieść z roku 2016, zainspirowana rozpoczynającym się wówczas kryzysem uchodźczym, dziś okazuje się bardziej aktualna niż w czasie, kiedy powstawała. Autor otrzymał za nią najważniejszą czeską nagrodę Magnesia Litera w kategorii Proza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 214
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Únava materiálu
First published in 2016 by Odeon, Praha
Redakcja: Magdalena Granosik, Julia Różewicz
Korekta: Magdalena Lalak
Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen (z użyciem elementu graficznego Mimi Wasilewskiej)
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Wydanie książki zostało dofinansowane przez
Copyright © by Marek Šindelka, 2016
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2023
Copyright © for the Polish translation by Dorota Dobrew
All rights reserved
ISBN 978-83-65707-66-6
Wydanie I, Wrocław 2023
Wydawnictwo Afera
www.wydawnictwoafera.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
W śniegu wylądował plecak, a za nim chłopiec. Wieczór. Na horyzoncie jasność. Wykrojony z szarości surowy płat nieba. Chłopiec widzi swój oddech. Metalowe ogrodzenie lśni od mrozu. Lśni też betonowy mur. Za nim prostokąty światła, jasne okna bloku z wielkiej płyty. Szybko się podnosi, strzepuje śnieg z kolan. Na zwoju drutu kolczastego zawisł koc z numerem inwentarza. Wszystko tutaj ma swój numer, przemknęło mu przez myśl. Rozgląda się, zarzuca plecak na ramię. W plecaku jest koszulka, mydło, zapałki, nóż ukradziony ze stołówki. W kieszeni starannie złożona kartka, a na niej nazwa miasta leżącego gdzieś na północy. Musi iść na północ. Tam gdzieś jest brat. Przede wszystkim musi zdobyć telefon, albo przynajmniej mapę. Nie. Przede wszystkim powinien ściągnąć koc z ogrodzenia, inaczej go znajdą. No i mróz. W życiu nie było mu tak zimno. Musi mieć koc, żeby nie zamarznąć.
Szarpie materiałem, ale kolce drutu tylko coraz bardziej wbijają się między włókna. Nic z tego. Gdzieś z oddali dobiega szczekanie psa. Robi mu się ciemno przed oczami. Zostawia koc i rusza biegiem. Znika wśród drzew. Ręce ma podrapane, w jednym miejscu rozciętą skórę. Trze dłoń śniegiem. Ssie ranę. Przyspieszony puls. Czy już wiedzą? Koc wciąż wisi na ogrodzeniu, obejrzał się za nim jeszcze raz, ale nie ma czasu. Biegnie. Po głowie chłoszczą go gałązki krzaków, na ciemnym niebie zygzakowate kształty zlodowaciałych gałęzi. Mógłby każdą z nich odłamać, i zrobiłby to, gdyby miał czas. Brnie przez śnieg. Upada, ale zaraz się zrywa, kopie w najbliższe drzewo i pędem rusza dalej. Nienawidzi tych drzew, tyle miesięcy patrzył na nie przez okratowane okna budynku, obserwował, jak tracą liście, ściągają soki pod ziemię, schną. Nie znał ich nazw, nigdy nie widział takich drzew, pełnych ptaków, które po jakimś czasie też znienawidził, z bezsilności. Biegnie po martwej trawie, kruchych łodygach. Ani śladu życia. W ludziach też życie się wypaliło. Zepsuło się od środka i zamarło. Wszystko przeżarła apatia.
Musiał się zatrzymać, żeby złapać oddech. Dopiero teraz sobie uświadomił, jak bardzo się boi. Trzęsły mu się dłonie i kolana. Spojrzał za siebie. Jeszcze widać budynek otoczony płotem. Jaśniał pod wieczornym niebem. Za chwilę zapadnie ciemność i w sali pełnej nieświeżego powietrza rozpocznie się kolejna noc. Niespokojne sny przerywane westchnieniami. Widział te wszystkie mimowolne skurcze mięśni, nieświadome ruchy. Kości wystające z klatki piersiowej niczym żeberka kaloryfera. Ktoś tuli się do koca i patrzy w mrok. Ktoś śpi. Ciało się porusza, oddycha, trawi, ale życia już w nim nie ma. Tutaj wszystko jest martwe.
Na horyzoncie rozcięcie w chmurach już się scaliło. Niebo zlało się w jednolitą szarą masę, przypomina fale. Zdążył zapomnieć, jak długo jest w drodze. Ile upłynęło dni, miesięcy, a może lat, od czasu, kiedy wyruszyli. Zobojętniało mu to. Ma kartkę z adresem, musi iść na północ. Znaleźć brata. Znowu ruszył biegiem. Przypomniało mu się nagle, że kiedyś był biegaczem. Długodystansowiec. Najlepszy w szkole. Tylko że tej szkoły już nie ma, nie ma też ziemi, po której biegał. Białe wapno z linii wyznaczających tory bieżni lekkoatletycznej rozwiał wiatr. W czasie bombardowania szkołę przecięła rysa od piwnicy po dach – budynek rozpadł się z hukiem i runął. Na drugim piętrze, niczym ząb w obnażonym dziąśle, wisiał w powietrzu zlew z pracowni chemicznej. Patrzył zdumiony na ten zlew, aż wreszcie ktoś sprowadził go na dół, do piwnicy. Sufit podziemia drżał i sypał się z niego pył.
Ciało pamięta więcej. Na jego pamięci można polegać. Stopy oparte o ziemię. Będziesz się ścigał, powiedział ktoś wtedy. Będziesz… Upadł w śnieg, ale zaraz się poderwał. Wczepił się paznokciami w chropowatą, pomarszczoną korę. Będziesz – ktoś wtedy powiedział. Biegł ze wszystkich sił. Oddech roztętnił całe ciało. Tlen lodowatą igłą przeszył nozdrza, rozgałęził się w płucach, razem z krwią wlał się w uda i ramiona. Widział swoje ręce, jak wystrzeliły w mroźnym powietrzu i zniknęły z pola widzenia. Obejrzał się, gdzieś daleko ujadanie psa: koc, przemknęło mu przez głowę, już go znaleźli.
Las się przełamał. Zaczął opadać ku drodze. Usłyszał samochód. Czerwone punkty tylnych świateł pośród nagich gałęzi. Wpadł na pień drzewa, zwiesił głowę, oddychał, przełknął ślinę. Rozejrzał się szybko na wszystkie strony: las, droga, las, szczekanie. Wybrał drogę. Nie ma czasu na myślenie, ruszył biegiem w dół zbocza. Zaczął się przedzierać przez młodnik. Pnie drzew, grzbiety dłoni. Gałęzie chłostały go po rękach, ale na mrozie nie czuł bólu. Płot. Wszędzie płoty, pomyślał i wcisnął palce w druciane oczka. Siatka zatrzęsła się i zachrzęściła, kiedy zaparł się o nią stopami. Palce przeszywał mróz, metal kleił się do opuszek. W końcu przeskoczył na drugą stronę. Puścił się, siatka odsprężynowała. Dźwięk, jakby ktoś rozsypał pudełko gwoździ. Upadł. Szybko wstał. Ruszył biegiem. Pod butami zaskrzypiał śnieg.
Szosa była dalej, niż mu się wydawało. Stracił ją z oczu. Stał na asfaltowej nawierzchni. Drobne pręty sterczące z betonowych spoin, z pęknięć. Na ziemi rzędy zaśnieżonych opon. Bandy, zakręty, nierówności terenu. Tor wyścigowy, pomyślał. Rozejrzał się. Niedaleko w betonowym budynku zapaliło się światło, a po sekundzie teren rozjaśniły reflektory umieszczone na wysokich słupach; chłopiec się skulił, ręce instynktownie wyrzucił w górę, żeby chronić głowę. To światło miało swój ciężar, czuł go na plecach. Pochylony przebiegł przez tor i wślizgnął się pomiędzy niskie drzewa po drugiej stronie. Gałęzi zrobiło się dwa razy więcej, halogeny przeszywały lodowate powietrze, rozwarstwiały cienie drzew, wydobywały z mroku każdy kryształek śniegu.
Ktoś wyszedł przed budynek i krzyknął. Chłopiec dostrzegł tylko jasny zarys postaci. Męski głos kilka razy wykrzyczał jakieś niezrozumiałe słowo. Chłopiec położył się na śniegu. Strzęp oddechu uniósł się w górę i zafalował w powietrzu jak chorągiewka. Silnik. Ktoś uruchamiał samochód. Kolejny blask. Snop światła. Chłopiec ostrożnie uniósł głowę. Na quadzie ktoś stał, pojazd kołysał się na wybojach, każde zachwianie mężczyzna równoważył ruchami kolan. Zatrzymał quada pośrodku toru i lustrował teren. Śnieg zbity w twardą masę. W niektórych miejscach opony zdarły go do żywej ziemi. Nie było sensu szukać śladów. Mężczyzna jechał wolno, reflektor wyrywał z mroku całe korony drzew. Na chwilę rozbłyskiwały złociście, po czym zapadały się w ciemność. Chłopiec przywarł do ziemi i nie miał odwagi się poruszyć. Światło przesunęło się tuż nad nim, każda gałązka stawała się osią, niewidzialnym rdzeniem rozsyłającym nieskończone pasma cieni, które obracały się w prawą stronę niczym wskazówki zegara. Chłopiec zamknął oczy, światło reflektora na chwilę zawisło tuż nad nim. Ale potem ściągnęło wszystkie cienie jak wodze gdzieś na bok, w mrok, w idealną nicość.
Dźwięk silnika w końcu się oddalił, a po chwili zamilkł. Gdzieś daleko pod czyimiś ciężkimi krokami zaskrzypiał śnieg. Gdzieś daleko trzasnęły drzwi, potem zgasły reflektory. Kilka czerwonych punktów stygło na czarnym niebie. Okolica pogrążyła się w ciemności i całkowitej ciszy. Na niebie lśniły obce gwiazdozbiory. Nawet gwiazdy wyglądają tu inaczej, pomyślał. Drżał z zimna. Trzeba się ruszać. Migotanie gwiazd przygwoździło go do ziemi. To z zimna, uświadomił sobie, trzeba iść. Oparł się na kolanach i łokciach. Wstał, starannie strzepał śnieg. Skulony przebiegł przez zarośla do kolejnego ogrodzenia.
Nigdy w życiu nie widział tylu ogrodzeń. Tylu drutów. Kiedy go zatrzymali, jakaś kobieta grubym flamastrem napisała mu na ręce numer. Tym numerem wywoływali go potem strażnicy. Nikt tutaj nie potrafił wymówić jego imienia, więc całkiem mu je odebrali. Znalazł się w miejscu nazywanym ośrodkiem detencyjnym. Jak się zorientował, ośrodek detencyjny niczym się nie różni od więzienia. Może tylko tym, że w więzieniu większość ludzi wie, dlaczego się tam znalazła. Wszystkie budynki były przepełnione. Przez pierwsze dwa miesiące spał w blaszanej budzie. Piętnaście, dwadzieścia blaszanych kontenerów, jeden obok drugiego, szczelnie połączonych, ustawionych tak, że pomiędzy nimi powstała kwadratowa przestrzeń. Mogli tylko siedzieć w budzie albo na placyku. Wokół ogrodzenie z drucianej siatki przyspawanej do blachy. Z tego kojca nie było ucieczki. Patrzył przez siatkę na gałęzie drzew, wtedy jeszcze miały liście. Siadały na nich ptaki. Chyba wtedy zaczął ich nienawidzić. W zadrutowanej przestrzeni poruszali się ludzie. Ale większość z nich już nie żyła. Widział to w ich oczach. Ciała się poruszały, ale w ich wnętrzu był mrok. Zabrano im telefony, dokumenty, laptopy. Kilku chłopców ćwiczyło z plastikową butelką wypełnioną wodą jak z hantlą, podnosili ją i opuszczali. Mięsień z numerem napinał się i rozluźniał. Krew, która ożywiała ten mięsień, była martwa. Jedno z ciał na chwilę zawisło w powietrzu. Podciągało się i opadało, dłonie ściskały druciane oka, z każdym ruchem twarz przywierała do metalowej siatki i opadała. Pozostali wystawali na placyku, zachęcali ciało do wysiłku, liczyli ruchy. Ale żaden z nich nie widział pustki, która w tym młodym ciele pęczniała z każdym podciągnięciem. Prężne mięśnie, narosłe w ciągu trzynastu, czternastu lat. Ramiona przyciśnięte do drutu. Uwięzione w czasie, który całkiem się rozregulował. Ruch materii. Tylko oni tu zostali. Ci, którzy nie mieli dokąd pójść. Rodzice zabici, zaginieni, zgubieni gdzieś w drodze albo jeszcze wcześniej, tam gdzie białe linie torów bieżni znikają, jakby ktoś starł je gąbką z tablicy, gdzie znikają całe boiska, gdzie sport, tak samo jak wiele innych rzeczy, staje się nagle czymś zupełnie absurdalnym. Kilka śmiesznych kontaktów, nieistniejących numerów telefonów, wymiętych kartek z adresami krewnych. A wokół cały ten nieprzyjazny kontynent, otoczony podwójnym płotem z drutem kolczastym.
Chłopiec zbiegł do drogi. Przed rondem zatrzymała się ciężarówka. Wskoczył na zderzak widoczny w czerwonym blasku świateł stopu. Tył samochodu okrywała plandeka przymocowana linami do bocznych krawędzi. Szybko się połapał w mechanizmie metalowych sprzączek. Poluzował linki i ledwie zdążył wślizgnąć się na pakę, gdy samochód głośno ruszył z miejsca.
Paka była pusta. Przez płachtę przeświecało mętne żółtawe światło. Nasilało się i nikło, kiedy samochód nabierał prędkości wśród latarni w mijanej wiosce. Wreszcie wnętrze rozjaśniło się po raz ostatni i pociemniało. Na każdym wertepie naczepę przenikały wstrząsy. Chłopiec miał wrażenie, że jest mu tu zimniej, niż było na zewnątrz. Usiadł na plecaku, oparł się ramieniem o blaszaną ściankę, podciągnął kolana pod brodę i objął rękoma. Próbował ogrzać je oddechem. Musiał zacisnąć zęby, bo zaczęły szczękać. Samochód wiózł go w ciemność. W nieznanym kierunku. Nie miał pojęcia, gdzie jest i jak daleko stąd do jakiegoś miasta. Jakiegokolwiek. W mieście nie będzie tak się rzucał w oczy. Miał kartkę z adresem. Ostatnie znane miejsce. Gdzieś na północy jest brat. Gdzieś na niego czeka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wydawnictwo Afera
al. Karkonoska 10
53-015 Wrocław
telefon: (+48 71) 716 48 30
www.WydawnictwoAfera.pl
Proza czeska
Jan BalabánWakacje / Możliwe, że odchodzimy • Którędy szedł aniołBianca BellováJezioro • MonaTereza BoučkováRok KogutaRoman CílekJa, Olga HepnarováEmil HaklZasady śmiesznego zachowaniaPetra HůlováPlastikowe M3, czyli czeska pornografia • Macocha • KrótkahistoriaRuchuZdeněk JirotkaSaturninMarkéta PilátováCiemna stronaMiroslav Sehnal / Břetislav UhlářGodzina w niebiePetra SoukupováZniknąć • Pod śniegiem • Najlepiej dla wszystkich • Sprawy, na które przyszedł czasPetr ŠabachGówno się pali • Podróże konika morskiego • Masłem do dołu • Pijane banany • Dowód osobisty • BabcieMarek ŠindelkaZostańcie z nami • Mapa AnnyZdeněk SvěrákOpowiadania i wierszKateřina TučkováBoginie z Žítkovej • Wypędzenie Gerty Schnirch
Seria Czeska Bajka
Radek MalýPopieliczkiVojtěch MatochaTruchlin • Truchlin. Czarny merkuryt • Truchlin. Biała KomnataIva ProcházkováPyszna środa • Nawet myszy idą do niebaPetra SoukupováBercik i niuniuchPavel Šrut, Galina MiklínováNiedoparki • Niedoparki powracają • Niedoparki na zawsze
Seria Czeskie Krymi
Jiří BřezinaPrzedawnienie • PołudnicaPetra KlabouchováŹródła WełtawyDaniel PetrSiostra ŚmierćIva ProcházkováMężczyzna na dnie • Roznegliżowane • Zagraj mi na drogęMichal SýkoraCzłowiek pana ministra • To jeszcze nie koniec
czeskie smaczki
Zofia Tarajło-LipowskaNowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gafMichael ŽantovskýHavel od kuchni
Ekonomia i polityka
Václav KlausMy, Europa i świat
Seria Nowe Polskie
Rafał NiemczykMama umiera w sobotę