Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
W zimnej Finlandii biją gorące serca!
Kamila wprost z rozgrzanych plaż Wysp Kanaryjskich przeprowadza się na lodowatą północ Europy – do krainy białych nocy, spektakularnych zórz polarnych, pachnącego cynamonem grzanego wina, saun, reniferów, Muminków i (oczywiście!) Świętego Mikołaja. Tym razem jednak nie podąża za pracą, lecz za miłością do przystojnego, choć nieco powściągliwego w okazywaniu uczuć Fina. Można się tylko domyślać, co się wydarzy, gdy słowiański temperament rozpalony gorącym słońcem Południa połączy się z mroźnym opanowaniem, chłodną przewidywalnością i nordyckim umiłowaniem porządku oraz spokoju…
Mieszkająca obecnie w Finlandii Karina Kozikowska-Ulmanen przed laty sama przeżyła taką „zmianę klimatu”. Inspirując się własnymi wspomnieniami, stworzyła zabawną i pełną smakowitych ciekawostek opowieść o roku z życia młodej kobiety, która dla miłości godzi się na kilka miesięcy noszenia ocieplanego kombinezonu i na trwające parę tygodni lato. W pozornej fińskiej nudzie powoli odkrywa jednak, że otaczająca ją rzeczywistość może być naprawdę fascynująca. Wystarczy otworzyć szeroko oczy i… serce!
Pozwól się zaprosić na literacką wycieczkę do kraju, który choć znajduje się po drugiej stronie Morza Bałtyckiego, wciąż stanowi dla Polaków intrygującą zagadkę.
Karina Kozikowska-Ulmanen - dziecko wyżu demograficznego lat 70. ubiegłego stulecia, zodiakalny Baran. Od ponad dwudziestu lat mieszka w Finlandii. W sprawy, w które wierzy, angażuje się całą sobą, a szklanka jest dla niej zawsze do połowy pełna. Uważa, że życie jest zbyt krótkie, aby zastanawiać się długo nad podejmowanymi działaniami, przez co, a może dzięki czemu, wiele przeżyła i sporo zobaczyła. Autorka dwóch powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska Korekta: Katarzyna Machowska Redakcja techniczna: Paweł Kremer Projekt okładki: Lena Wójcik Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly / Adobe Stock
Wydanie I | Kraków 2024 ISBN ebook: 978-83-68031-81-2
Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
wydawnictwoemocje.pl
Plik przygotował Woblinkwoblink.com
Tam dom twój, gdzie serce twoje
– Wyglądam jak baleron! – Z obrzydzeniem spojrzałam w ogromne, wiszące na ścianie przymierzalni lustro.
– Raczej jak logo Michelina – zażartowała Emilia, która towarzyszyła mi w zakupach. Potrzebowałam zimowych ciuchów, bo za kilka dni miałam polecieć na daleką, lodowatą Północ, by tam kontynuować swój gorący związek z najfantastyczniejszym na świecie facetem, którego, o ironio, poznałam na upalnych Kanarach.
– I ja mam w czymś takim uwieść kogokolwiek?
Pikowany, czarny płaszcz sięgający do kostek pozbawiał mnie ludzkich kształtów, a tym bardziej wszelkich przejawów kobiecości.
– Uwodzić będziesz w saunie. Tam Finowie nie uznają żadnych tekstyliów. W trzaskające mrozy musisz dbać o nerki i całą resztę, żebyś wilka nie dostała. I pamiętaj, że ciepło najbardziej ucieka przez głowę, więc czapka też będzie niezbędna.
– Nienawidzę nakryć głowy… – Westchnęłam. Byłam jednak świadoma tego, że bez nich mogę ewentualnie przemykać między sklepami lub z parkingu do domu w Polsce, gdzie zima od wielu lat bardziej przypomina mokrą, szarą jesień, a mróz, jeśli już się pojawia, to nie trwa nigdy dłużej niż kilka dni, no może parę tygodni. Finlandia, z którą wiązałam swoje życiowe plany, leżała w najzimniejszej części Europy i musiałam się z tym – chcąc nie chcąc – pogodzić.
– Dobra, nie traćmy czasu. Biorę ten śpiwór. Ale pod spód muszę kupić coś absolutnie sexy. W krainie lodu też może być zmysłowo. A nawet powinno. W te dzikie mrozy będziemy spędzać mnóstwo czasu w domu, nie pozwolę, żeby Tomi się mną znudził.
– Zmysłowo z klasą czy rodem z sex shopu?
– Z klasą. Na sex shop przyjdzie czas po dziesięciu latach związku.
Zapłaciłam za puchowy płaszcz i dzierżąc w ręce pękatą siatkę, skierowałam się do sklepu, nad którego wejściem świecił wściekle różowy neon głoszący, że to właśnie tutaj znajduje się Świat Bielizny.
– Jeśli towar ma tę samą klasę co szyld, to będziesz mogła go użyć za dziesięć lat – mruknęła Emilia z przekąsem.
– Nigdy tu nie byłaś? To najlepszy w mieście sklep z bielizną.
– Wiesz, że nie lubię koronek i stringów. Sportowe topy sprzedają w innych przybytkach.
– Czasami warto założyć coś spoza strefy komfortu. A tutaj mają zestawy w każdym możliwym stylu. Chodź, może znajdziemy też coś dla ciebie.
Świat Bielizny zajmował chyba połowę piętra największego centrum handlowego w moim mieście. Podzielono go na sektory i faktycznie można było w nim znaleźć zarówno wyuzdane figi z rozcięciem w kroku, jak i bawełniane gatki w bezpiecznej barwie szarej myszy.
Zaczęłyśmy od działu z wytwornymi koronkami. Moją uwagę od razu przyciągnął komplet składający się ze stanika push-up i niskich bokserek w głębokim morskim kolorze.
– Zobacz, to jest piękne. Dotknij, jaka miękka koronka.
Emilia pomacała majtasy i ze zdziwioną miną przyznała, że faktycznie to co ładne może być jednocześnie wygodne. Dała się nawet namówić na zmierzenie biustonosza, ale pozostała przy zachowawczej czerni. Ja wybrałam trzy zestawy – poza tym pierwszym znalazłam jeszcze cudny, klasyczny komplet w kolorze czerwonego wina oraz trochę bardziej odważny, w odcieniu meksykańskiej czerwieni.
– Dosyć tego wydawania kasy. Zostałam bez pracy, a nie wiadomo, kiedy tam coś znajdę. Muszę oszczędzać! – stwierdziłam stanowczo, gdy wyszłyśmy z bieliźnianego raju.
– Będziesz teraz utrzymanką – odparła z przekąsem moja przyjaciółka.
– Nie będę. Mam oszczędności, poza tym nie zamierzam nie wiadomo ile siedzieć w domu. To nie dla mnie.
Ten aspekt wyjazdu do Finlandii przerażał mnie na razie najbardziej. Od wielu lat utrzymywałam się sama i prawdę mówiąc, nie wyobrażałam sobie brania pieniędzy od jakiegokolwiek faceta, nawet tak idealnego jak Tomi.
– Może zrobicie sobie szybko dzidziusia i problem braku pracy sam się rozwiąże…
– Chyba żartujesz! Muszę się nauczyć tego barbarzyńskiego języka, znaleźć pracę, potem trzeba będzie kupić mieszkanie lub dom, a dopiero wtedy można myśleć o dziecku.
– Przecież Tomi ma mieszkanie.
– Tak, dwa małe pokoje. Nie chcę zakładać rodziny na czterdziestu metrach. Zresztą, o czym my mówimy? Najpierw muszę się przekonać, czy faktycznie jesteśmy dla siebie stworzeni. Przecież tak naprawdę spędziliśmy ze sobą raptem jakieś trzy tygodnie. W dodatku w warunkach, które trudno określić normalnymi.
– Gdy na was patrzyłam, czułam pewność, że nie mogliście lepiej trafić…
– Mam nadzieję! Właśnie rzuciłam wszystko i lecę w nieznane. No cóż, pożyjemy, zobaczymy. Zdaję sobie sprawę, że może nam nie wyjść… Dobra, wolę nie myśleć o tym szaleństwie, w które właśnie się pakuję… Chyba muszę się czegoś napić, żeby móc spokojnie o tym wszystkim pomyśleć.
Pociągnęłam Emilię za rękę w stronę strefy z lokalami gastronomicznymi. Usiadłyśmy w niewielkim barze, w którym o tej porze poza nami nikogo nie było. Kelner bardzo szybko przyniósł nasze zamówienie. Sącząc słodkie drinki, po raz kolejny przeanalizowałyśmy na wszystkie strony mój związek z Finem, którego poznałam niecały rok wcześniej na Wyspach Kanaryjskich.
Nasze pierwsze spotkanie było przypadkowe. Jako rezydenci biur podróży przywieźliśmy grupy turystów na kolację i program artystyczny w lokalnym kasynie. Posadzeni przy tym samym stoliku od razu znaleźliśmy wspólny język, a kiedy stwierdziłam, że szykuje się fajna znajomość, Tomi oświadczył, że za parę dni wraca do Finlandii. Jednak iskra już przeskoczyła i po kilku miesiącach wrócił na Gran Canarię na urlop. Spędziliśmy go razem, ale ja, mimo że każdego dnia coraz bardziej się zakochiwałam, trzymałam go na dystans, nadal liżąc rany po poprzednim związku z facetem, którego uznałam za miłość swojego życia, a który okazał się kłamcą, w dodatku żonatym. Po wspólnym tygodniu oboje z Tomim już jednak wiedzieliśmy, że wpadliśmy jak śliwki w kompot.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Gdy przyleciałam w grudniu do Polski, obwieściłam całej rodzinie, że wyprowadzam się do Finlandii. Nie zrobiło to na nich większego wrażenia, bo od paru lat mieszkałam w różnych miejscach za granicą. Zdziwiła ich tylko nagła zmiana klimatu, bo do tej pory wybierałam raczej gorące Południe.
– Chyba oszalałaś! Rezygnować z palm i zawsze świecącego słońca na rzecz półrocznych ciemności i trzaskających mrozów! – słyszałam zewsząd i zawsze odpowiadałam tajemniczo, że „nieważne gdzie, ważne z kim”.
Tomi przyleciał do Polski dwa dni przed Wigilią, z ogromną walizką wypełnioną po brzegi korzennymi ciasteczkami, likierem z maliny moroszki i innymi fińskimi przysmakami, którymi hojnie obdarował wszystkich bliższych i dalszych członków mojej rodziny oraz przyjaciół i znajomych. Gdy za suto zastawionym wigilijnym stołem zasiadło kilkanaście osób, czuł się lekko przytłoczony. Na szczęście usiadł koło mnie, a po drugiej stronie miał moją kuzynkę Wiktorię i jej męża Marka, oboje władających językiem angielskim. Starsze pokolenie nie było w stanie porozumieć się inaczej niż po polsku, ale nie przeszkadzało im to zarzucić Tomiego potokiem pytań.
– U was naprawdę zimą nie wschodzi słońce? – chciał wiedzieć wujek Stefan.
– Tylko na północy. W Helsinkach i ogólnie na południu dzień jest, owszem, krótki, ale przez kilka godzin w ciągu doby jest widno, chociaż faktycznie w pochmurne dni raczej szaro.
– To się nie dziwię, że tyle pijecie – stwierdziła, niezbyt dyplomatycznie, ciocia Wandzia.
– Ciociu, bez przesady – jęknęłam, ale przetłumaczyłam wszystko dokładnie. Tomi uśmiechnął się lekko.
– Owszem, w Finlandii wiele osób ma spory problem z alkoholem, ale czytałem, że w Polsce też jest to znane zjawisko – odparł z miną niewiniątka, wpatrując się w ciotkę swoimi błękitnymi oczami. Sekundę wcześniej własnoręcznie napełnił jej kieliszek likierem, który wypiła jednym haustem.
– Ale my pijemy z klasą, towarzysko, a nie w gaciach… – Ciocia ściągnęła usta w dzióbek i pociągnęła kolejny łyczek trunku z nordyckiej maliny, którego Tomi ponownie jej dolał.
Miała na myśli „gaciopicie”, o którym rozpisywały się polskie portale internetowe. Ciotka należała do tych nowoczesnych starszych pań podążających za rozwojem techniki. Śmigała w wirtualnej przestrzeni, poznając w ten sposób świat i dotyczące go ciekawostki, którymi później hojnie dzieliła się z bliskimi.
– W jakich gaciach? – zdumiał się Tomi.
– Chyba chodzi o to wasze popijanie na kanapie, przed telewizorem. Garnituru wtedy raczej nie zakładacie – tłumaczyłam.
Na szczęście temat nie został pociągnięty przez resztę rodziny, której uwaga skupiła się na kolejnych potrawach wigilijnych pojawiających się na stole nakrytym białym obrusem, których nie wolno było jeszcze tknąć, ale które można było podziwiać i napawać się ich zapachem.
– Zostawiam cię na chwilę, pomogę w kuchni – szepnęłam Tomiemu do ucha.
– To ja rozpalę z Markiem w kominku – odparł najwidoczniej przerażony wizją siedzenia przy stole jak na tureckim kazaniu. Zaangażował się w układanie zgrabnego stosiku cienko porąbanego drewna. Zostało to przyjęte z powszechnym uznaniem, bo przecież Fin, człowiek z kraju, w którym jest ciągle zimno, zapewne nie robi nic innego, tylko rozpala ogień.
Gdy wszystkie potrawy były już na stole, a w kominku wesoło trzaskały płonące polana, tata dał znać, abyśmy wstali. Zapanowała cisza. Tomi spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
– Będziemy się dzielić opłatkiem. To najważniejsza z wigilijnych tradycji – szepnęłam mu prosto do ucha.
W tym momencie mama włączyła odtwarzacz, z którego cichutko popłynęły dźwięki Cichej nocy, a tata wziął do ręki ozdobny talerz z opłatkami i przeszedł z nim między nami. Gdy każdy miał już swój kawałek w dłoni, tata, otoczywszy ramieniem stojącą przy nim mamę, jak co roku rozpoczął rytuał składania życzeń.
– Kochani, niezmiernie się cieszę, że ponownie zgromadziliśmy się wszyscy przy wigilijnym stole. Co roku doceniam to bardziej, zwłaszcza jeśli chodzi o nas, seniorów. Ale i obecność młodych cieszy, ponieważ z wami to nigdy nic nie wiadomo… – Rzucił znaczące spojrzenie w moją stronę, najwyraźniej nawiązując do kilku ostatnich świąt, które spędziłam na Cyprze, opiekując się polskimi turystami.
– Nie przedłużaj, Krzysiu, bo barszczyk stygnie – mama weszła ojcu w słowo, ponieważ tata miewał tendencję do rozgadywania się, a przecież czekała nas jeszcze runda życzeń indywidualnych.
– Dobrze, będzie szybko. Życzę wam i sobie, abyśmy za rok spotkali się w tym samym gronie, zdrowi, weseli, zadowoleni z życia. Wesołych świąt!
– Wesołych świąt! – tradycyjnie odpowiedzieliśmy mu chórem.
– Musisz się do tego przyzwyczaić – powiedziałam do Tomiego. Wytłumaczyłam, że teraz każdy każdemu będzie składał te same życzenia jak co roku. Pocieszyłam go, że może się do mnie dołączyć. Rundkę składania życzeń Tomi samozwańczo rozpoczął od nas samych.
– Tobie życzę, żebyś ze mną wytrzymała, bo nie zawsze jestem tak uroczy jak do tej pory – powiedział nieco złowieszczo, choć widać było, że żartuje.
– No to trafił swój na swego, bo i ja nie zawsze jestem aniołem – odgryzłam się delikatnie. – Teraz ułam kawałek mojego opłatka, a ja wezmę odrobinę twojego.
– Z czego to jest zrobione? – zapytał, gdy spróbował białego wafelka.
– Właściwie to nie mam pojęcia… – Wzruszyłam ramionami. – Jako dziecko uwielbiałam zjadać każdy kawałeczek, który został po wigilii. Dziś też jestem tak głodna, że zaraz je schrupię. Chodź, zróbmy szybko tę rundkę, bo burczy mi w brzuchu.
– Kochaniutcy, niech się wam darzy w dzieciach. W końcu nie jesteś już taka młodziutka… – ciocia Wandzia jak zwykle dowaliła z grubej rury. Wiedziałam, że życzy nam jak najlepiej, jednak stanowczo przydałaby się jej odrobina taktu. Jakoś przetłumaczyłam jej słowa Tomiemu, a on dzielnie nie pokazał po sobie zaskoczenia. – Twoja mama wciąż tylko mówi o wnukach. Teraz chyba wreszcie będziesz mogła spełnić jej marzenie. Dzieciaczki z takim przystojniakiem będą takimi ślicznymi blondaskami… – Uściskała mnie, ułamała kawałek mojego opłatka i zanim zdążyłam otworzyć usta, by złożyć jej życzenia, oddaliła się w stronę swojej córki. Pewnie zamierzała pociągnąć temat potomstwa, bo Wiki i Marek do tej pory również nie spełnili jej marzenia o zostaniu babcią. Wiedziałam, że mają problem z zajściem w ciążę, ale byłam na tyle taktowna, by tego tematu nie poruszać publicznie.
Na szczęście pozostali członkowie rodziny postanowili podejść do sprawy z dużo większym dystansem i życzyli nam standardowo miłości i szczęścia, odpuszczając na razie temat dzieci. Mój egzotyczny Fin wciąż był dla nich raczej ciekawostką niż poważnym kandydatem na męża, mimo że już oznajmiłam wszystkim, że to właśnie dla niego wyprowadzam się na daleką Północ.
– Siadajcie do stołu! – upomniała nas mama, bo parujący barszcz czekał już w wazie.
– Co jest w tych… tortellini? – zapytał Tomi na widok uszek.
– Leśne grzyby. Rodzice jesienią sami je zbierali i suszyli.
– W Polsce też zbiera się grzyby? – zapytał ze zdziwieniem.
– Jak to „też”?
– W Finlandii ludzie uwielbiają chodzić po lesie i szukać grzybów.
– No widzisz? Kolejna rzecz, która nas łączy – odparłam z entuzjazmem. Mimo że Tomi wydawał mi się mężczyzną idealnym, wciąż z tyłu głowy kołatały mi pytania, czy przypadkiem nie za szybko podjęłam tak radykalną decyzję o wspólnym życiu. Właściwie to niewiele o sobie wiedzieliśmy.
– Tylko ja nie odróżniam grzybów jadalnych od trujących – odparł, zabawnie rozkładając ręce.
– Poradzimy sobie – stwierdziłam bardziej z nadzieją niż pewnością i zajęłam się jedzeniem. Uznałam, że to nie pora na zastanawianie się, czy wspólne zamiłowanie naszych narodów do grzybobrania wystarczy, by zbudować trwały związek. Na szczęście barszcz był jak zwykle mistrzostwem świata. O ile przyszłość mojej relacji z przystojnym Finem wciąż stała pod znakiem zapytania, o tyle smaku barszczyku mojej mamy mogłam być pewna. Jednocześnie pikantny, słodki i lekko kwaśny, idealnie komponował się z delikatnymi w smaku uszkami.
– Ależ mi tego brakowało. Dwa lata bez barszczyku… – Westchnęłam.
– Dlaczego aż tyle? – zapytał zdziwiony Tomi.
– Bo mama robi go tylko na wigilię. Jeśli się jest nieobecnym, to trzeba czekać na niego kolejny rok – wyjaśniłam mu, wycierając serwetką usta. – Smakuje ci?
– Jest pyszny. Ale chyba wolałbym go ze zwykłym makaronem, bez tych grzybów w środku.
Przetłumaczyłam mniej więcej tylko część zdania. Rodzicom mogłoby być przykro, że ich być może przyszły zięć nie docenił ich wysiłków.
– A co się je u was na wigilię? – zapytał wujek Stefan, najwyraźniej chcąc zagaić rozmowę z gościem.
– Najważniejsza jest szynka. Piecze się ją nieraz całą noc – Tomi wyraźnie się ożywił, mogąc opowiedzieć co nieco o zwyczajach swojego kraju. Czuł się już chyba przytłoczony ciągłym powtarzaniem, że polskie tradycje wigilijne są najpiękniejsze na świecie i że koniecznie musi je wszystkie poznać.
– Jak to, szynka?! – zapytał ze zgrozą ojciec Wiki, gdy ta przetłumaczyła słowa Tomiego, chcąc mnie na chwilę wyręczyć.
– Nie we wszystkich krajach wigilia jest postna – pośpieszyłam z wyjaśnieniem, o mało nie udławiwszy się ostatnim uszkiem.
– O co chodzi? – zaniepokoił się Tomi.
Wytłumaczyłam mu zawiłości ograniczeń żywieniowych związanych z niejedzeniem mięsa w niektóre dni w roku.
– No ale to nie mają śledzi? – dopytywał wujek wyraźnie zdegustowany.
– Mamy śledzie. – Tomi się uśmiechnął. – Zajadamy się nimi przez całe święta. Latem jemy je z młodymi ziemniakami.
– No czyli swój chłop… Śledzika zje, a do śledzika to i może coś wypije… Rybka lubi pływać – zażartował wujek, choć tego ostatniego już nie przetłumaczyłam. Wolałam zachować te ludowe mądrości na później.
– No to skoro Tomi lubi ryby, to może skosztuje tego karpia? – Mama wskazała półmisek z rybą w galarecie, który stał na skraju stołu.
– Musisz wszystkiego spróbować. Inaczej mamie będzie przykro. To karp – wyjaśniłam mojemu Finowi, choć musiałam zajrzeć do internetowego słownika, żeby znaleźć odpowiednie słowo.
– Jecie karpie? – Tomi wyglądał na bardzo zaskoczonego.
– Coś w tym dziwnego?
– W Finlandii to ryba uznawana za niesmaczną i niewartą uwagi – wyjaśnił. – A do tego to szare coś… Co to jest?
– Zjedz trochę, ja też za tym nie przepadam. Karp w galarecie po barszczu to jedna z ważniejszych potraw wigilijnych. Pokrop cytryną, będzie trochę bardziej wyrazista w smaku – poradziłam, obawiając się, że mdła galareta go przerośnie.
– Nawet nie takie złe – stwierdził ku mojemu zdumieniu i wziął do ust drugi spory kawałek ryby.
– No i jak Tomiemu smakuje nasz karpik? – Mama bacznie obserwowała nas przez ostatnich kilka chwil i chyba zauważyła jego powątpiewającą minę.
– Twierdzi, że niezłe.
– Mówiłem, że będą z niego ludzie? – przyznał z radością wujek.
– A skoro rybka lubi pływać… – huknął nagle tata, wchodząc do pokoju z butelką wódki, która od rana chłodziła się w lodówce.
Tomi nie wydawał się zaskoczony tym poczęstunkiem, bo – jak mi wyjaśnił – w jego kraju także pije się alkohol, choć młodsze pokolenie preferuje raczej drinki. Kolejny wspólny punkt zaczepienia. Pomyślałam, że przynajmniej w tej kwestii nasze rodziny się dogadają, choć wolałabym, żeby odnalazły też inną płaszczyznę porozumienia.
Kolejne kieliszki wódki towarzyszyły śledziom, które przygotowałyśmy z mamą na trzy sposoby, ale gdy przyszła kolej na pierogi z kapustą i grzybami, wszyscy wiedzieli, że alkoholu tego wieczoru już nie będzie. Podczas wigilijnej kolacji w moim rodzinnym domu tylko rybka pływała.
Kiedy nikt nie był już w stanie wcisnąć w siebie ani kęsa, sprzątnęliśmy z Tomim, Markiem i Wiktorią resztki potraw i brudne naczynia ze stołu. Gdy układałam talerze w zmywarce, a moja kuzynka myła szklanki i kieliszki, które mama przykazała nam potraktować ręcznie, panowie chwycili za ścierki i ostrożnie wycierali delikatne szkło.
– To kiedy zabierasz nam Kamilę? – zagaił Marek.
– Chciałbym jak najszybciej, ale ona zdecydowała, że mam wrócić do Finlandii sam i tam na nią czekać…
– Przecież wiesz, dlaczego nie mogę lecieć z tobą – wyjaśniłam nieco poirytowana tymi docinkami. – Muszę załatwić kilka spraw, a w okresie świątecznym to niewykonalne. W Polsce między Bożym Narodzeniem a sylwestrem świat pogrąża się w świątecznej nirwanie – zażartowałam. Tomi nie bardzo zrozumiał tę aluzję, ale musiał mi uwierzyć na słowo. Na każdym kroku przekonywałam się, że pewne rzeczy oczywiste dla mnie dla niego wcale takie oczywiste nie były. A to dopiero początek naszej znajomości. Zamyślona nad przyszłymi komplikacjami, niemal bezwiednie skończyłam myć naczynia i pomogłam chłopakom ułożyć wypolerowane szklanki z powrotem na przeznaczonym dla nich miejscu.
Przy okazji wyjęłam z szafki przygotowane wcześniej mikołajowe czapki i wręczyłam je całej naszej trójce.
– Rozdawanie podarunków spod choinki to nasze zadanie. Robimy to z Wiki, od kiedy nauczyłyśmy się chodzić. Ktoś z dorosłych czytał nam imiona napisane na paczkach, a my wręczałyśmy je komu trzeba.
Tomi pokiwał głową z uznaniem, choć w jego wzroku więcej było zachwytu nade mną wystrojoną w strój mikołajki niż nad naszą rodzinną tradycją, która mnie wzruszała do łez, a dla niego była po prostu jednym z kolejnych zwyczajów, które musiał poznać tego wieczoru. Zresztą akurat przebieranie się w strój Mikołaja to bardziej fińska niż polska tradycja.
Gdy wróciliśmy do salonu, starszyzna siedziała już na kanapie i w fotelach.
– O, pomocnice Mikołaja przyszły do roboty! – zauważył z zadowoleniem wujek Stefan.
– Coraz starsze te pomocnice. Czy my doczekamy młodszego pokolenia? – zamarudziła ciocia Wandzia.
Nie skomentowałam kolejnego przytyku ciotki, podobnie zresztą jak Wiki. Wiedziałam, że każda taka uwaga sprawia jej przykrość. Usiadłam przy ogromnej, gęstej choince, obwieszonej obficie ozdobami, z których część pamiętała dzieciństwo mojej mamy. Szczególny sentyment miałam do pięknej, szklanej księżniczki, która, od kiedy pamiętałam, zawsze wisiała na wysokości mojego wzroku, awansując z roku na rok o parę gałązek do góry. Nigdy nie korciło mnie, żeby ją wziąć do ręki. Wiedziałam, że jest bardzo stara i krucha, a nie chciałam ryzykować, że ją upuszczę. Spojrzałam na nią, pogłaskałam z czułością i poczułam się jak ta mała Kamilka, która dwadzieścia lat wcześniej rozmawiała z księżniczką, życzyła jej wesołych świąt, a gdy przyszedł czas rozbierania choinki, żegnała się z nią, obiecując spotkanie za rok.
– Kochana, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, kiedyś zamieszkasz w Finlandii – szepnęłam do szklanej ozdoby, zdając sobie sprawę, że to „kiedyś” może nastąpić już niedługo. Dopóki jednak nie miałam swojego własnego kąta, miejsce szklanej panienki było w moim rodzinnym domu.
– Kami jak zwykle gada do bombki! – Wiktoria się zaśmiała, a Tomi spojrzał na mnie z czymś, co można nazwać czułością. Opowiadałam mu o tej mojej fascynacji szklaną księżniczką i zdążyłam już mu ją pokazać, więc był wtajemniczony.
– Ho ho ho! – zagrzmiał nagle Marek. – Czy wszyscy obecni tutaj byli w mijającym roku grzeczni?
– Oczywiście, że tak! – rozległo się z kanapy.
– No to ruszamy z tym koksem! – zarządziła mikołajka Wiktoria, kucając i wyciągając rękę pod najniższe gałęzie. Wyjęła stamtąd małą paczuszkę zawiniętą w czerwony papier i przewiązaną srebrną wstążeczką.
– Mama Monika! – oznajmiła i poszła wręczyć pakunek mojej rodzicielce.
Roznosiliśmy prezenty, swoje odkładając na bok. Święty jak zwykle się postarał i mimo zarzekania się wszystkich, że w tym roku to już na pewno będzie skromnie, każdy został hojnie obdarowany. Dopóki wszystkie paczki nie dotarły do właścicieli, nie wolno było nic rozpakowywać. Dopiero gdy ostatnia torebka w choinkowy wzorek została wręczona cioci Wandzi, wszyscy zaczęli na wyścigi rozrywać kolorowe papiery i walczyć z taśmą klejącą, której Mikołaj sobie nie żałował.
– Kami, popatrz, dostałam rakietę do tenisa! – oznajmiła rozbawiona Wiktoria, wymachując mi przed nosem czymś okrągłym, z wystającym z boku długim uchwytem, co prawdopodobnie było patelnią. Zerknęłam na moje paczki i znalazłam wśród nich taki sam kształt.
– Ja też! To co, zagramy? – wzięłam mandarynkę ze stojącej na stole miski i odbiłam ją w stronę kuzynki. Podjęła wyzwanie i po kilku sekundach wszyscy kibicowali nam głośno, a cytrus latał po całym pokoju, niekoniecznie trafiając w nasze pseudorakiety. Gdy uderzył w telewizor, stwierdziłyśmy, że salon nie jest najlepszym miejscem na tego typu rozgrywki, i wróciłyśmy do rozpakowywania pozostałych prezentów.
– Zawsze jest tak wesoło? – spytał Tomi, rozrywając papier, spod którego wyłoniło się kolejne pudełko czekoladek. Tradycją naszych Wigilii było to, że tylko członkowie najbliższej rodziny obdarowywali się starannie dobranymi i często wcześniej omówionymi rzeczami, a pozostałym kupowaliśmy słodycze lub inne delikatesy. Dzięki temu nikt nie dostawał przedmiotów, które kompletnie by mu się nie przydały, za to zbierał zapas przysmaków na ładnych kilka tygodni, jeśli nie miesięcy.
– Zawsze. Dlatego tak bardzo lubię te świąteczne spotkania. Poza świętami bardzo rzadko zbieramy się w tym gronie, więc napawaj się atmosferą. Kolejna szansa dopiero za rok, ewentualnie na Wielkanoc.
– Myślałem, że przyszłoroczne święta spędzimy w Finlandii – bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Zobaczymy. Mamy czas – odpowiedziałam wymijająco, bo nie chciałam decydować o tym, co miało się wydarzyć w tak odległej przyszłości.
Gdy już wszystkie prezenty zostały rozpakowane, obejrzane i skomentowane, Marek zebrał porwane papiery oraz porozrzucane wstążeczki i włożył je do dużej reklamówki, a Wiktoria liczyła, ile osób zgłosiło chęć wypicia kawy i ile wybrało herbatę. Poszłam z nią do kuchni, gdzie na blacie czekały dwa półmiski z makowcem, który był specjalnością mamy. Nadzienie makowe pachniało olejkiem migdałowym, a lukier, grubą warstwą pokrywający ciasto, był obficie posypany kandyzowaną skórką pomarańczową. Położyłam półmiski na tacy, Wiki wzięła drugą z filiżankami i wróciłyśmy do salonu. Tata zdążył już zgasić górne oświetlenie, panował więc półmrok, który rozpraszały lampki choinkowe oraz rozwieszone na oknach łańcuchy maleńkich żaróweczek. W tle cicho pobrzmiewały kolędy, a wszyscy zgromadzeni podzielili się na małe grupy i żywo o czymś dyskutowali. Uwielbiałam ten moment. Z dzieciństwa pamiętałam, że właśnie na tym etapie byłyśmy z Wiktorią kładzione spać, bo ciocia i wujek zawsze zostawali u nas na noc. W tamtych czasach zamówienie taksówki w okresie świątecznym zakrawało o cud.
– O czym tak rozmyślasz? – Tomi chwycił moją dłoń i ją dyskretnie pocałował.
– O przeszłości, o dzieciństwie… Wiesz, że nasza wigilia zawsze wygląda tak samo? To niesamowite, prawda? Nie wyobrażam sobie, że kiedyś to się zmieni.
– To się nazywa pielęgnowanie tradycji… – Uśmiechnął się. – Od wczoraj słucham, jakie to dla Polaków ważne święta. Na początku nie rozumiałem, skąd to całe zamieszanie, ale teraz już chyba wiem, o co w tym chodzi. To pozostanie w tobie na zawsze. Nawet jak już zamieszkasz ze mną w Finlandii…
Siedzieliśmy na podłodze przy choince i patrzyliśmy na tatę, który, przysiadłszy na podłokietniku fotela, głaskał po głowie siedzącą na nim mamę i mówił do niej przyciszonym głosem. Obok nich, na kanapie, Wiktoria i Marek oglądali coś w telefonie i dyskutowali szeptem, przy czym on wydawał się przekonywać do czegoś swoją żonę, a ona chyba nie do końca pozwalała się tej perswazji porwać. Ciocia Wandzia i wujek Stefan przysypiali na drugim końcu sofy, a w telewizji leciał Kevin sam w domu. Wyjaśniłam Tomiemu ten fenomen. Podobno nigdzie na świecie ten film nie jest takim świątecznym przebojem jak w Polsce. Rozbawiło go, gdy mu opowiedziałam o protestach, które kilka lat temu widzowie wysyłali do jednej ze stacji telewizyjnych, gdy ta zapowiedziała, że w tym roku Kevina nie będzie. Zapewne jak w wielu polskich domach fonia była wyłączona, bo nikt nie oglądał filmu, i w zasadzie nie wiedziałam, po co ktoś włączył telewizor. Być może była to już jedna z kolejnych nienaruszalnych tradycji, o których kiedyś będziemy opowiadać naszym dzieciom? Położyłam głowę na ramieniu Tomiego, popijałam gorącą herbatę i byłam najszczęśliwszą osobą na świecie.
Błogi spokój przerwał podniesiony głos cioci Wandzi.
– Stefan! O mój Boże! Zaraz jedenasta! Ubieraj się, taksówka przyjedzie za pięć minut!
Wuj zerwał się z kanapy, pozostali poszli za jego przykładem.
– A teraz co się dzieje? – zapytał zdezorientowany Tomi.
– Kościół wzywa. Ciotka tylko raz w życiu opuściła pasterkę. Była wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży z Wiktorią i istniało ryzyko, że urodzi w kościelnej stajence – zażartowałam, choć zapewne wtedy nikomu nie było do śmiechu. Wiktoria urodziła się przecież w drugi dzień świąt, więc ryzyko było naprawdę duże.
– To ta msza o północy? – przypomniał sobie naszą rozmowę z poranka, gdy opowiadałam mu o tym, co będzie się działo wieczorem.
– Właśnie tak. Chcesz iść z nimi? – zapytałam z nadzieją, że akurat tej tradycji nie będzie chciał poznawać. Byłam wykończona, bo wstałam tego dnia o szóstej rano, żeby pomóc mamie w kuchni, a poprzedni wieczór spędziłam z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Spotykaliśmy się właściwie tylko przed świętami, bo wtedy wszyscy jak jeden mąż wracali w rodzinne strony, by Wigilię spędzić z najbliższymi.
– Jeśli ty nie chcesz, ja nie będę nalegał. Wiesz, że my, Finowie, nie przykładamy wagi do takich religijnych spraw.
– Dobranoc, kochani! – Naszą rozmowę przerwała ciotka, która rzuciła się na Tomiego i ucałowała go w oba policzki. Nieprzyzwyczajony do takiej wylewności, lekko zesztywniał. Nie bardzo wiedząc, jak się zachować, na wszelki wypadek pocałował ciotkę w rękę. Zaobserwował ten gest u mojego ojca i najwidoczniej uznał, że tak wypada zachowywać się wobec nobliwych polskich dam.
– Patrzcie, patrzcie, wikingowie to jednak dżentelmeni – stwierdziła z uznaniem. Zaniechałam tłumaczenia jej słów na angielski, bo trudno było mi połączyć wojowników Północy z moim pokojowo nastawionym ukochanym.
– Uff! – mama westchnęła głośno i mało dyplomatycznie, gdy tylko drzwi zamknęły się za gośćmi. A ja pomyślałam sobie, że być może była to ostatnia taka Wigilia i że za rok wszystko będzie już inne…
– Córcia, pamiętaj, że zawsze możesz wrócić do domu – mama po raz pierwszy zgłosiła takie wątpliwości w kwestii mojego wyjazdu z kraju.
– Wiem. Ale dlaczego miałabym wracać? Przecież nie lecę na kolejny sezon do pracy pod palmami, tylko żeby uwić gniazdo z porządnym i ustatkowanym facetem.
– Tak tylko mówię, żebyś w razie czego się nie wahała i nie męczyła dla zasady. Myśl o sobie i swoim szczęściu. Jeżeli faktycznie tam je znajdziesz, to dla mnie i tak lepiej, bo w końcu będę miała do ciebie w miarę blisko.
– Brzmisz, jakbyś nie wierzyła, że mi się uda. – Strzeliłam focha, bo wolałabym, żeby mama tryskała większym entuzjazmem i przekonaniem, że jej córka nareszcie znalazła tego jedynego, który będzie ją nosił na rękach, dopóki śmierć ich nie rozłączy.
– Po prostu boję się, że znowu ktoś cię zrani.
– Poznałaś Tomiego. Przecież wiesz, że on nie byłby w stanie skrzywdzić muchy.
Rozmawiając, pakowałyśmy wielki karton, bo zamierzałam wysłać do Finlandii część moich ciuchów i książek oraz innych przedmiotów, które chciałam mieć w nowym domu. Do bagażu, z którym miałam lecieć samolotem, mieściło się niewiele, zbyt mało na rozpoczęcie nowego rozdziału. Tata, orędownik minimalistycznego stylu życia, patrzył na nas i kiwał głową z wyraźną dezaprobatą.
– Po co ci te wszystkie klamoty? Nie lecisz na bezludną wyspę. Tam na pewno można dostać wszystko, co jest potrzebne do życia.
– Polskich książek nie ma. A inne rzeczy to pamiątki, które pomogą mi zaaklimatyzować się w mieszkaniu Tomiego. Chciałabym mieć coś, dzięki czemu poczuję się jak u siebie. Na zakupy nowych przedmiotów przyjdzie czas.
– Weź jeszcze ten koc! – Mama wyjęła z szafy miękki, puchaty pled, który aż się prosił, by zawinąć się w niego na wygodnej kanapie i z kubkiem gorącej herbaty w dłoni pogrążyć w lekturze jakiejś porywającej powieści.
– Teraz na serio zaczyna do mnie docierać, że to wyprawa inna niż dotychczasowe… – Westchnęłam, bo do tej pory do moich walizek wrzucałam wyłącznie letnie ubrania i przewodniki turystyczne. Zmiana klimatu mojego życia stawała się coraz bardziej namacalna.
Dwa dni później, ubrana w nowy pikowany płaszcz i obładowana tym wszystkim, co udało mi się upchnąć do walizek, wpadłam w ramiona mojego Fina.
– Dobrze, że nareszcie jesteś – wymruczał mi do ucha, gdy witaliśmy się w hali przylotów helsińskiego lotniska. Terminal był przestronny i, choć w stosunku do tego typu obiektu mogło to brzmieć dziwnie, przytulny. Rozejrzałam się, szukając wyjaśnienia moich odczuć. Tajemnica kryła się w jasnym drewnie, stanowiącym ważny element wystroju wnętrza, i oświetleniu imitującym światło dzienne. Poza tym w samym środku hali, w której sporo ludzi czekało na podróżnych przybywających z różnych stron świata, znajdowała się instalacja z naturalnych skał i żywych roślin, od porastających owe skały mchów po najprawdziwsze drzewa. No tak, Tomi, opowiadając mi o swoim kraju, nieraz podkreślał, że Finowie są bardzo związani z naturą i dumni z fińskiej przyrody.
– Tęskniłeś? – dopomniałam się o jakieś bardziej romantyczne powitanie. Niestety fińska wylewność mojego ukochanego ograniczyła się do krótkiego stwierdzenia:
– Nic a nic. Ale się cieszę, że przyleciałaś. Jedziemy do domu.
Ruszyliśmy przed siebie długim korytarzem, który, jak się okazało, prowadził do hali parkingowej.
– To nasza rakieta. – Tomi zatrzymał się przy granatowym volkswagenie polo i otworzył bagażnik. Upchnął w nim moje dwie walizki i już po chwili wyjechaliśmy z terenu lotniska w stronę obwodnicy prowadzącej do miasta. Mimo dość wczesnej pory panował już zmrok, ale wcale nie było ciemno.
– Jak pięknie! – wyszeptałam z zachwytem.
Pobocze oraz rosnące przy nim drzewa pokrywała gruba warstwa białego puchu. Czułam się, jakbyśmy znaleźli się w bajkowej krainie, zwłaszcza że droga również była przykryta ubitą warstwą śniegu, dzięki czemu świat wydawał się miękki i wyciszony.
– Tak właśnie wygląda fińska zima – stwierdził z dumą Tomi. – W lesie jest jeszcze ładniej. Możemy się jutro tam przejść, mamy go kilkaset metrów za domem.
– Las w stolicy? – zdziwiłam się, ale tylko kurtuazyjnie, bo z naszych wcześniejszych rozmów wiedziałam już, że Helsinki różnią się od innych europejskich metropolii właśnie tym, że praktycznie każda dzielnica poza ścisłym centrum powstała w bliskim sąsiedztwie przyrody. – Jeśli nie będzie dużego mrozu, możemy iść – stwierdziłam. – W przeciwnym razie nie wychodzę z ciepłej pościeli. Oczywiście ty będziesz mógł mi w niej towarzyszyć. – Pozwoliłam sobie na taką propozycję, bo w tym zimnie możliwość przytulenia się do kogoś pod ciepłą kołdrą była nie lada atrakcją.
– O niczym innym nie marzę… – Chwycił mnie za rękę, uniósł ją do ust i pocałował wewnętrzną stronę mojej dłoni. – Nareszcie nie będziemy mieli towarzystwa współpracowników, rodziny ani nawet kota. – Uśmiechnął się znacząco, choć o kocie mógł nie wspominać.
Chodziło mu zapewne o Burczysława, dachowca znalezionego przez mojego tatę w osiedlowej piaskownicy. Ktoś zostawił go zamkniętego w kartonie, skazując na pewną śmierć. Kilkutygodniowy zwierzak był wychudzony i wyziębiony, ale na szczęście miał w sobie tyle siły i chęci przetrwania, że darł się wniebogłosy. Tata go usłyszał, przechodząc obok placu zabaw w drodze do spożywczaka. Zabrał malucha ze sobą, razem z mamą chuchali na niego i dmuchali, przy okazji rozpuszczając jak dziadowski bicz. Burczysław rościł sobie prawo do zalegania we wszystkich łóżkach w domu i gdy Tomi przyjechał do Polski na święta, skutecznie uniemożliwiał nam nocne przytulanki, włażąc pod kołdrę, rozpychając się na poduszkach i burcząc na cały regulator, gdy próbowaliśmy się go pozbyć z mojego pokoju. Temu burczeniu zawdzięczał zresztą swoje imię.
– Żeby się nie okazało, że bez innych zaczniemy się szybko ze sobą nudzić – powiedziałam z przekąsem.
– Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. To pewnie przez ten ogromny niedosyt ciebie. Najbliższe dni spędzimy we dwoje i nie ma na świecie takiej siły, która mogłaby nam to zepsuć. Później przyjdzie czas na towarzystwo. Moi rodzice, krewni i znajomi nie mogą się doczekać, kiedy cię poznają.
– Trema mnie chyba zeżre – stwierdziłam.
– Jeżeli ja przeżyłem Wigilię z twoją liczną rodziną, to tych kilka osób tutaj będzie dla ciebie kaszką z mlekiem. Oni też się denerwują, bo zależy im, żebyś poczuła się w Finlandii jak w domu.
– Mam nadzieję, że nie ma wśród nich kopii cioci Wandzi? – zapytałam zaniepokojona. Nie miałam pojęcia, jakie panują tu obyczaje i czy odnajdę się wśród tylu obcych ludzi. Mieszkańców południa Europy zdążyłam już poznać. O tych z Północy nie miałam pojęcia.
– Ciocia Wandzia jest niepowtarzalna – przyznał. – Drugiej takiej nie ma na całym świecie. My za to mamy wujka Pekkę.
– Mam się bać?
– Absolutnie nie. Pekka to chodzące dobro i życzliwość, ale bywa wścibski i czasem zbyt bezpośredni. Musisz mu to wybaczyć. Nie ma złych zamiarów, ale zdarza mu się nietaktowne pytanie.
– Zupełnie jak polskim turystom – skwitowałam. Wiedziałam, że Tomi zrozumie tę aluzję. On również pracował jako rezydent biura podróży.
– Dlatego jestem przekonany, że świetnie sobie z nim poradzisz – potwierdził moje przypuszczenia. – A teraz zachęcam do spojrzenia na prawo – udał ton przewodnika grup turystycznych. Widać było, że ma sporo wprawy w takiej pracy. – To osiedle, w którym znajduje się nasze gniazdko. Za chwilę wjedziemy na jego główną ulicę, gdzie nie będzie tłumu przechodniów. To miejsce jest spokojne o każdej porze dnia i nocy.
Tomi po chwili skręcił w faktycznie pustawą ulicę, która od chodników była oddzielona imponujących rozmiarów zaspami.
– Tego śniegu jest zawsze tak dużo? – zapytałam zaskoczona. Spodziewałam się zimy, ale po kilku bezśnieżnych latach w Polsce właściwie zapomniałam, na czym polega ta pora roku.
– To jeszcze nic! – odparł rozbawiony Tomi. – W tym roku zima przyszła późno, dopiero teraz przymroziło i napadało, ale niespecjalnie dużo. Zdarza się, że zaspy zrobione przez pługi mają dobrze ponad dwa metry.
– Co mnie opętało, żeby przyjechać do tej krainy lodu? – zapytałam, wzdychając teatralnie. Zaczęłam sobie właśnie wyobrażać poranne zapalanie samochodu czy próby ruszenia w kopnym śniegu. W Polsce właściwie chyba nigdy nie jeździłam w takich warunkach.
– Jak to co? Miłość cię opętała. – Tomi zatrzymał samochód i mnie pocałował. – Zaraz ci pokażę, że my, ludzie Północy, wcale nie jesteśmy zimni w uczuciach. – Po tej deklaracji mój chłopak (trudno mi było się przyzwyczaić do mówienia tak o mężczyźnie, którego znałam od tak niedawna!), otworzył drzwi. Uderzył mnie strumień lodowatego powietrza.
– Jak zimno! – jęknęłam przerażona. Na lotnisku nie miałam okazji wyjść na zewnątrz, bo na zadaszony parking przeszliśmy szklanym korytarzem. Teraz, oddychając przez nos, poczułam, jak zamarza mi cała jego zawartość.
– Zaraz cię rozgrzeję. Idziemy!
Zachęcona tą obietnicą podreptałam za Tomim. Usiłowałam nie wyrżnąć na ubitym, śliskim jak lodowisko śniegu, pokrywającym zarówno parking, jak i uliczkę oraz chodnik, którym szliśmy w kierunku drzwi.
– Dlaczego nikt tego nie odśnieżył? – zaczęłam polskim zwyczajem narzekać.
– Jak to nie? Przecież nie brniesz w śniegu po kolana. Do tej ubitej warstwy musisz się przyzwyczaić, lepiej nie będzie. Chyba trzeba kupić ci odpowiednie buty, bo te gładkie podeszwy nie zdadzą egzaminu…
Nie zdały. W sekundzie, w której Tomi dokończył swoje zdanie, zjechałam – najpierw na butach, a następnie na pośladkach – z górki prowadzącej do klatki schodowej.
– Nic ci się nie stało? – zapytał, krztusząc się ze śmiechu i pomagając mi wstać.
– Nie. Ta kołdra, którą mam na sobie, na coś się przydała. Dzięki amortyzacji moja pupa nie doznała uszczerbku. – Również się roześmiałam, bo co innego mi pozostało. Puchowa kurtka faktycznie okazała się zbawieniem. Nie tylko chroniła mnie przed trzaskającym mrozem, lecz także ustrzegła przed urazem cennej części mojego ciała.
Nieco obolała, ukradkiem rozmasowując pośladki, weszłam za Tomim po schodach na wysoki parter.
– Kochanie, witaj w domu! – Tomi otworzył drzwi wejściowe, za którymi zobaczyłam długi, wąski przedpokój. – To mieszkanie nie jest duże, ale mam nadzieję, że będzie ci w nim ze mną dobrze – powiedział niepewnie. Wyglądał na trochę zaniepokojonego myślą, że skromność jego apartamentu mnie rozczaruje. Nie powinien był się tym martwić, bo przecież nie obiecywał mi luksusów, a mnie po latach tułania się po wynajmowanych pokojach takie schludne, jasne mieszkanko tylko dla dwóch osób wydało się czymś naprawdę atrakcyjnym.
– To, jak mi z tobą będzie, zależy wyłącznie od ciebie, a nie od metrażu czy mebli – odparłam, uśmiechając się serdecznie. Nie chciałam sprawić Tomiemu przykrości, tym bardziej że przecież jego mieszkanie naprawdę mi się podobało. Zajrzałam do sporego pokoju, na którego drugim końcu znajdował się aneks kuchenny.
– Na początek cię nakarmię, bo w czasie fińskiej zimy trzeba się porządnie odżywiać – zaproponował.
Byłam wdzięczna za tę propozycję, bo naprawdę zgłodniałam, a także ciekawa, co właściwie jada się w Finlandii na obiad, jako przekąskę czy na kolację. Z doświadczenia wiedziałam już, że w każdym kraju zwyczaje żywieniowe są inne, i spodziewałam się, że w Finlandii również będę musiała przestawić się na nowy tryb posiłków.
Tomi tymczasem poszedł do części kuchennej, a ja skierowałam swoje kroki do łazienki. Widać było, że korzystał z niej tylko mężczyzna. Zasłonka prysznicowa miała kolor zgniłej zieleni, na półeczce nad umywalką stały jedynie dezodorant, kubek ze szczoteczką i pasta do zębów oraz woda kolońska. Umyłam ręce, poprawiłam nieco makijaż i wróciłam do Tomiego. Stał przy kuchence i mieszał coś w garnku.
– Czym mnie dzisiaj nakarmisz? – zapytałam, przytulając się do jego pleców.
– Zupą z łososia, z przepisu mojego taty. To tradycyjna fińska potrawa, ale każdy robi ją na swój sposób – odparł z wyraźną dumą w głosie, odwracając się w moją stronę.
– To tak jak polski bigos. W każdej rodzinie smakuje inaczej.
Spojrzał na mnie wymownie. Podczas świąt dane mu było skosztować tego specjału. Jego pierwsza reakcja była dość zabawna, bo zapytał, czy tę potrawę już ktoś wcześniej jadł. Gdy się przemógł i skosztował, uznał, że smakuje nawet dobrze. Przyznał potem, że Finowie znają kapustę kiszoną i potrawy z niej robione. Wygląd też właściwie go nie odstraszył, bo ich kapuściane dania nie wyglądają lepiej. Najwyraźniej postanowił się ze mną podroczyć.
– Siadaj do stołu, za minutę podaję.
Na niewielkim, okrągłym stole czekały już głębokie talerze, a na półmisku leżały kromki ciemnego, żytniego pieczywa. Tomi postawił na środku garnek z parującą zupą. Pachniała rybą, cytryną i świeżym koprem, który, drobno posiekany, w sporej ilości pływał na jej powierzchni.
Dostałam porządną porcję, którą, jak się okazało, miałam zagryźć chlebem grubo posmarowanym masłem.
– Faktycznie, jest to odżywianie na miarę arktycznego klimatu – stwierdziłam z przekąsem, nabierając zupy na łyżkę. Pomyślałam sobie, że jeśli od teraz tak wyglądać będzie moja dieta, szybko pożegnam się z wypracowaną talią osy. Gdy jednak spróbowałam, momentalnie się w tym daniu zakochałam. Zupa była treściwa, aksamitnie śmietankowa, a poza rybą i koprem pływało w niej dużo warzyw. Mocno doprawiona pieprzem i cytryną potrzebowała tylko odrobiny soli.
– Sól jest niezdrowa – pouczył mnie Tomi, wstając po solniczkę, o którą poprosiłam.
– Użyta w rozsądnej ilości nie zaszkodzi, za to podkręci smak. Spróbuj sam! – podałam mu doprawioną zupę, którą posłusznie zjadł z mojej łyżki.
– Może masz rację? – zastanowił się.
– To chyba oczywiste – stwierdziłam z miną nieznoszącą sprzeciwu. Poczułam, że właśnie przejmuję stery w tym domu, ale nie zamierzałam jeszcze dominować Tomiego. Potulnie więc poczekałam na deser, na który podał lody waniliowe z gorącymi malinami.
– Rozpieszczasz mnie i tuczysz – stwierdziłam, delektując się pysznym musem.
– O tuczenie się nie martw, spalimy to razem… – odparł, po czym z szelmowskim uśmiechem wlewał na patelnię kolejną porcję koniaku, do którego dorzucił garść mrożonych malin. Całość podpalił zapalniczką. Błękitne płomienie uniosły się na dobrych trzydzieści centymetrów, a po kilku sekundach, gdy alkohol się zredukował, zgasły tak samo szybko, jak zapłonęły. Tomi wyłożył owoce na kolejną porcję lodów i podał mi salaterkę.
– Jedz. Mam nadzieję, że tym deserem skutecznie przekonam cię do zostania w Finlandii na zawsze. Strasznie długo kazałaś na siebie czekać.
Wciąż wyrzucał mi, że cały styczeń zdecydowałam się spędzić bez niego w Polsce. Przylatując na Boże Narodzenie do mojej ojczyzny, miał nadzieję, że po Nowym Roku wsiądę razem z nim do samolotu. Ja jednak wówczas odmówiłam, tłumacząc się tym, że potrzebuję kilku tygodni, aby pozamykać pewne sprawy, rozwiązać umowę z biurem podróży, dla którego pracowałam przez minione dwa lata, pożegnać się z przyjaciółmi. Nie wspomniałam mu, że chciałam też jeszcze raz porządnie przemyśleć, czy naprawdę chcę rzucić to, co osiągnęłam do tej pory, i postawić wszystko na jedną kartę. Byłam zaprawiona w takim stawianiu życia do góry nogami, więc nic dziwnego, że chciałam, by tym razem się udało.
Chyba tylko wrodzony optymizm i wiara, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, pozwoliły mi iść za głosem serca i zaufać Finowi, który po tygodniu spędzonym ze mną stwierdził bez cienia wątpliwości, że przez resztę życia chce przejść w moim towarzystwie. To szaleństwo, ale ja też tego chciałam. To dlatego siedziałam teraz na dość niewygodnej kanapie, która czasy świetności miała już za sobą, gdzieś na dalekiej Północy, gdzie przez większość dnia jest ciemno, a przystojny blondyn gasił właśnie górne światło, by zastąpić je klimatycznym łańcuchem maleńkich ledowych lampek, powieszonym na okiennej ramie.
– Zostaw już te lody, bo naprawdę mi tu zamarzniesz… – Wyjął mi z dłoni prawie pustą miseczkę, odstawił ją na stoliku i zaczął błądzić ustami po mojej szyi.
Tak rozpoczęłam najbardziej zaskakujący, ale i najpiękniejszy etap mojego życia.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej