Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 2020 wyraźnie pokazał, w jak marnie skonstruowanym świecie żyjemy. Pandemia COVID-19 skutecznie sparaliżowała systemy ochrony zdrowia w wielu państwach i potężnie uderzyła w światową gospodarkę. Bezlitośnie obnażyła też słabości systemu, który generując miliony bezrobotnych, innym zapewnia rekordowe zyski na giełdach.
A pandemia to dopiero początek. Katastrofa klimatyczna rozgrywa się na naszych oczach. Zmiany, o których piszą naukowcy, będą szybsze i brutalniejsze, a w dodatku – nieodwracalne. Bo to, że katastrofa się wydarzy, pisze doktor Tomasz S. Markiewka, to po prostu fakt. Pytanie, czy możemy jeszcze coś zrobić?
Markiewka mówi jasno: potrzebujemy więcej polityki. Ale nie tej rozumianej jako bezsensowne przepychanki i grę interesów na szczytach władzy. Autor definiuje politykę jako wynik społecznego zaangażowania. Głosowanie w wyborach i referendach, zamiast głosowanie portfelem. Głos obywatelek i obywateli – nie konsumentów. Obarczenie odpowiedzialnością tych, którzy czerpią zyski z niszczenia klimatu, a nie jednostki, których wpływ na globalną sytuację jest zerowy.
Politykę, do której robienia namawia autor, obserwowaliśmy w działaniu wielokrotnie. To dzięki niej udało się znieść niewolnictwo, wywalczyć prawa wyborcze dla kobiet i raz za razem wygrywać kolejne batalie o prawa człowieka i mniejszości. Rewolucje wydarzały się nieustannie, a kobiety i mężczyźni zmieniali świat wielokrotnie. My musimy jedynie zmienić go raz jeszcze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Wprowadzenie
Media nie szczędzą nam apokaliptycznych obrazów. Wystarczy zerknąć na nagłówki gazet czy portali internetowych: Masowa konsumpcja niszczy naszą planetę; Zwierzęta giną w zastraszającym tempie; Google i Facebook obserwują każdy nasz ruch w internecie; Katastrofa klimatyczna – tracimy kontrolę1. Od niedawna ten zbiór strachów został uzupełniony o wszelkie możliwe zagrożenia powiązane z pandemiami.
Gdyby chodziło tylko o media, moglibyśmy machnąć ręką na ten katastroficzny ton. Żyjemy przecież w czasach wojny o kliki, a to sprzyja sensacyjności. W takiej atmosferze łatwo zapomnieć, że „w przeszłości było tylko gorzej”2. Jeszcze żadna epoka nie okazała się tak pomyślna dla człowieka jak obecna, o czym niestrudzenie przypominają nam tak zwani „racjonalni optymiści”. Dzięki rozwojowi nauk i gospodarek, a także – co niestety nazbyt często nam umyka – niestrudzonej walce licznych pokoleń o powszechny dostęp do owoców postępu, wiele osób zamieszkuje całkiem wygodny świat. Przynajmniej z perspektywy poprzednich wieków, bo z perspektywy ludzi żyjących na marginesie tego świata sprawy wyglądają gorzej.
Niemniej ostrzeżenia płyną nie tylko ze strony żądnych sensacji mediów. Na niebezpieczeństwa związane z katastrofą klimatyczną, dewastacją środowiska, kolejnymi pandemiami czy cyfrową inwigilacją wskazują także ludzie zajmujący się tymi kwestiami zawodowo. Szczególnie dużo niepokoju wzbudza globalne ocieplenie, które pozostaje najpoważniejszym wyzwaniem naszych czasów. Nie trzeba czytać medialnych nagłówków, aby martwić się skutkami emisji gazów cieplarnianych – wystarczy zerknąć na najnowsze raporty Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu, Organizacji Narodów Zjednoczonych czy choćby Banku Światowego i ekonomistów JP Morgana. Znajdziemy tam wszystkie znane nam z mediów zagrożenia: susze, powodzie, milionowe migracje, globalny kryzys gospodarczy, a nawet „klimatyczny apartheid”3.
Niektórzy oskarżają klimatologów o tendencję do katastrofizmu, ale to nieprawda4. Jeśli już – są oni nader ostrożni. Jako naukowcy nie chcą przedstawiać skrajnych scenariuszy, wolą ograniczać się do umiarkowanych prognoz, które wydają się najbardziej prawdopodobne na podstawie dostępnej im wiedzy. To dlatego możecie natrafić w mediach na informacje typu „ekosystem lasów amazońskich załamie się szybciej, niż przypuszczano”5 lub „lodowce na Grenlandii topnieją znacznie szybciej, niż wcześniej zakładano”6. Zazwyczaj nie chodzi o to, że dzieje się coś szokującego dla ekspertów od klimatu – coś, czego nie byli w stanie przewidzieć. To niepokojące „szybciej” wynika raczej z tego, że wraz z poszerzaniem naszej wiedzy widzimy, iż czasami umiarkowane scenariusze okazują się zbyt zachowawcze.
Amerykański dziennikarz David Wallace-Wells zauważa, że ta naukowa ostrożność może niechcący prowadzić do bagatelizowania zagrożeń klimatycznych7. Kiedy klimatolodzy podają swoje umiarkowane przewidywania, część opinii publicznej reaguje na zasadzie: „Nie, to przesada, na pewno nie będzie aż tak źle”. Tym samym dochodzi do podwójnego zaniżenia ryzyka: najpierw przez naukowców wolących nie straszyć rzeczami, co do których nie mają pewności, a potem przez społeczeństwo przekonane, że naukowcy wyolbrzymiają stan zagrożenia. Anne-Marie Crocetti, badaczka zdrowia publicznego, zwracała uwagę na ten problem już na początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku: „Zauważyłam, że bardzo często, gdy jako naukowcy jesteśmy ostrożni w naszych wypowiedziach, to inni nie dostrzegają istoty sprawy, ponieważ nie rozumieją naszych intencji”8.
Niewygodna prawda jest taka, że nasz dobrobyt ma o wiele kruchsze podstawy, niż zwykliśmy sądzić. Mogliśmy się o tym przekonać z pierwszej ręki, gdy na początku 2020 roku wybuchła pandemia koronawirusa. Nagle znaleźliśmy się w środku filmu katastroficznego i przypomnieliśmy sobie o naszych delikatnych relacjach ze środowiskiem naturalnym. Przy całym ludzkim postępie i wyrafinowaniu cywilizacyjnym pozostajemy silnie uzależnieni od przyrody. Jeden wirus potrafi wprawić w turbulencje cały nasz świat: od ochrony zdrowia po światową gospodarkę.
Musimy wyciągnąć z tego wnioski i zastanowić się, czy nasza dotychczasowa wizja świata nie była zbyt nonszalancka. Nie da się dłużej uciekać od pytania, jak chcemy kształtować nasze społeczeństwa i nasze relacje z resztą planety w dwudziestym pierwszym wieku. W epoce kryzysu klimatycznego. Nie wystarczy samozadowolenie z poprawy jakości życia w stosunku do przeszłości. W końcu postęp był często dziełem ludzi, których nie satysfakcjonowało wytłumaczenie, że „kiedyś było gorzej”. Wystarczy spojrzeć na dwudziesty wiek. Kobiety domagające się między innymi praw wyborczych, pracownicy żądający godnych płac i ochrony prawnej, mniejszości walczące o równość i wolność, obywatele i obywatelki występujący przeciw dyktatorskim władzom – to ich niezadowolenie zmieniało nasz świat na lepsze. Dziś trzeba go zmienić raz jeszcze.
A zatem: co robić?
Pracuję na uniwersytecie, dzięki czemu mam wiele okazji do rozmów ze studentkami i studentami. Często pytam ich o największe zagrożenia dla naszego świata: od cyfrowej inwigilacji po kryzys klimatyczny. Większość uznaje powagę tych niebezpieczeństw. Problem zaczyna się w momencie, gdy rozmowa schodzi na możliwe rozwiązania.
Zazwyczaj jako pierwsza pojawia się ogólna sugestia, że ludzie „muszą zrozumieć”, jakie niebezpieczeństwa na nas czyhają. Ale nawet ci studenci, którzy podejmują ten wątek, robią to bez przekonania, raczej na zasadzie zagadywania ciszy w sali. Potem przychodzi czas na propozycję, że ludzie nie tylko „muszą zrozumieć”, ale dodatkowo „muszą zmienić swoje postępowanie”. Wylogować się z Facebooka, dbać o klimat, jeść mniej mięsa, poprawić codzienną higienę. Takie odpowiedzi również nie wzbudzają entuzjazmu. To ośmiela sceptyków. A może już za późno na działania? Może zmierzamy prosto w stronę katastrofy? Jedyne pytanie brzmi zaś, co załatwi nas pierwsze. Przynajmniej tu odpowiedź jest prosta: nadal największe szanse ma na to globalne ocieplenie.
To ciekawe, jak późno – jeśli w ogóle – padają propozycje rozwiązań politycznych. A przecież to w tej sferze mamy największe możliwości działania. Unia Europejska może nałożyć na cyfrowych molochów, takich jak Facebook i Google, regulacje, które ograniczyłyby ich możliwości gromadzenia i handlowania prywatnymi danymi. Rządy mogą wymusić bardziej restrykcyjne zasady bezpieczeństwa klimatycznego. Moglibyśmy dokonać masowych inwestycji publicznych w źródła czystej energii, w transport zbiorowy, w dobra wspólne. Pomijam na razie to, czy uważamy takie recepty za skuteczne i pożądane. Rzecz w tym, że są to jakieś rozwiązania i warto je rozważyć. Mimo to niewielu studentów o nich wspomina, a gdy już padają, są witane – przynajmniej początkowo – równie sceptycznie jak pozostałe sugestie. W końcu, czy kiedykolwiek polityka w czymś nam pomogła?
Nie mówię o studentach, aby narzekać na ich brak zaangażowania politycznego. Nie są oni wyjątkiem, lecz regułą. Daleko idąca nieufność wobec polityki jest bowiem powszechna. W Polsce mamy nawet partię polityczną, która szła kiedyś do wyborów z hasłem… „Nie róbmy polityki”9. Była to Platforma Obywatelska w wyborach samorządowych z 2010 roku. Dodajmy, że wybory te wygrała. Trudno o lepszy symbol złej reputacji polityki, ale dam wam jeszcze jeden przykład.
Redaktor pewnej gazety spytał mnie kiedyś, o czym chciałbym dla nich napisać. Podałem kilka propozycji, najbardziej dumny byłem z tematu: „Polska jest za mało upolityczniona”. Sądziłem naiwnie, że tekst z tak intrygującym motywem przewodnim to nie lada atrakcja. Gdy redaktor odpisał na mojego maila, nawet nie wspomniał o tej propozycji. Zbył ją milczeniem, tak jak zbywa się niezręczną sytuację towarzyską. Podobnie jest za każdym razem, gdy przywołuję tezę o potrzebie upolitycznienia Polski czy jakiejkolwiek sfery naszego świata. Wyobraźcie sobie, że rozmawiacie w gronie znajomych i nagle jeden z nich rzuca żart – w jego mniemaniu wyborny, a tak naprawdę niesmaczny i obraźliwy. Moglibyście mu wyjaśnić, w czym leży problem, ale wiecie, że zepsułoby to atmosferę, więc wolicie zmilczeć całą sprawę i poczekać, aż po niezręcznej chwili wszystko wróci do normy. Mniej więcej takie są reakcje na moją propozycję.
No bo czy można potraktować tezę, że Polska, czy cokolwiek innego, jest za mało upolityczniona, inaczej niż jako niesmaczny żart? Czy nie wiem, do czego może doprowadzić upolitycznienie mediów? Albo jakiejś firmy? Albo nawet zwykłej pogawędki rodzinnej? W końcu to nie przypadek, że słowo „upolitycznianie” kojarzy się jednoznacznie negatywnie, a „odpolitycznianie” jednoznacznie pozytywnie.
Jak odpowiedziałbym komuś, kto skonfrontowałby mnie z tym niesmacznym żartem?
Zacząłbym od sugestii, że kiedy ludzie obawiają się upolitycznienia, to zazwyczaj chodzi im o upartyjnienie. A to nie jest to samo. Z upartyjnieniem mamy do czynienia wtedy, gdy media stają się tubą propagandową jakiegoś ugrupowania politycznego. Gdy wciska się kolegów i koleżanki z partii do firmy państwowej, bo są „swoi”. Gdy każde wydarzenie chce się rozpatrywać z perspektywy bieżących sporów partyjnych. Znacie pewnie to uczucie, wchodzicie na tekst o życiu neandertalczyków albo o czarnych dziurach, a pod nim dyskusja na temat Tuska i Kaczyńskiego. Takie zachowania są irytujące czy – w przypadku upartyjniania mediów i firm – po prostu złe. Pełna zgoda. Ale raz jeszcze: choć partie są najwidoczniejszymi przykładami „robienia polityki”, to polityka nie sprowadza się do bieżących sporów partyjnych.
„Polityka jest domeną współistnienia i stowarzyszania się różnych ludzi”10 – pisze filozofka Hannah Arendt. I dodaje, że jest to też sfera, w której ludzie „są aktywnymi uczestnikami nadającymi ludzkim sprawom trwałości, jakiej w innym razie, by one nie miały”11. Jeszcze zwięźlej ujmuje to francuski socjolog Bruno Latour: polityka to „stopniowa kompozycja wspólnego świata”12. To lapidarne, ale trafne definicje polityczności – szczególnie propozycja Latoura, który podkreśla, że „komponowanie wspólnego świata” powinno uwzględniać zarówno ludzi, jak i czynniki pozaludzkie: od zwierząt po lasy amazońskie. W polityce chodzi właśnie o to: o wspólne zorganizowanie naszego świata. O nadanie kształtu zbiorowości, którą razem zamieszkujemy. Ta potrzeba wynika z podstawowej cechy człowieka. Wbrew opowieściom o naszym rzekomo wrodzonym egoizmie jesteśmy istotami stadnymi. „Kto zaś nie potrafi żyć we wspólnocie albo jej wcale nie potrzebuje, będąc samowystarczalnym, bynajmniej nie jest członem państwa, a zatem jest albo zwierzęciem, albo bogiem”13 – pisał wieki temu Arystoteles.
Poglądy greckiego filozofa pod wieloma względami są nieaktualne, na przykład jego podejście do zwierząt, ale w tej sprawie miał rację: człowiek potrzebuje wspólnoty. Nawet gdy jesteśmy jej pozbawieni, staramy się wytworzyć namiastkę relacji z innymi ludźmi. Oglądaliście Cast Away. Poza światem? To uwspółcześniona wersja opowieści o Robinsonie Crusoe, w której postać grana przez Toma Hanksa ląduje na bezludnej wyspie. W pewnym momencie bohater rysuje twarz na piłce, która trafiła z nim na odludzie, i nazywa ją Wilsonem (od nazwy producenta). Traktuje piłkę jak swojego towarzysza i prowadzi z nią regularne „rozmowy”. Objaw szaleństwa? Bezwstydne lokowanie produktu? Zapewne, ale także przypomnienie, jak bardzo potrzebujemy innych ludzi. Choćby do pogadania. Gdy nie możemy rozmawiać z nimi na żywo, toczymy dialogi we własnej głowie. Jak zauważył antropolog David Graeber:
obecnie wiemy, że pozostawienie więźnia w odosobnieniu przez okres dłuższy niż sześć miesięcy nieuchronnie prowadzi do zauważalnej degradacji mózgu. Powiedzieć, że ludzie są zwierzętami społecznymi, to za mało – są społeczni tak fundamentalnie, że kiedy zostaną odcięci od relacji z innymi ludźmi, zaczynają niedomagać fizycznie14.
Nie tylko potrzebujemy innych osób, ale jesteśmy od nich zależni. Ludzie mówią czasem, że wszystko zawdzięczają sobie, ale to bujda. W najlepszym razie – uproszczenie. Nie ma takiej osoby, która nie zawdzięczałaby czegoś innym. Już choćby z tego względu, że homo sapiens jest jednym z tych gatunków, których potomstwo potrzebuje ścisłej opieki w trakcie dzieciństwa. Nikt nie karmi się sam jako niemowlę, nikt nie uczy się sam pisać, a idąc jeszcze dalej: nie budujemy dróg, po których jeździmy, szkół, w których zdobywamy podstawową wiedzę, bądź innych instytucji publicznych – od policji, po system opieki zdrowotnej – z których korzystamy. Nawet Tom Hanks używał na bezludnej wyspie każdego sprzętu, który był w stanie wyłowić z rozbitego samolotu. Tym samym korzystał z pracy ludzi, dzięki którym te sprzęty powstały.
Nie musimy zresztą polegać tylko na dziełach fikcji, aby to sobie uświadomić. Być może niektórzy z was kojarzą Christophera Kinga, który spędził samotnie dwadzieścia siedem lat w lesie nieopodal jeziora North Pond, na północnym wschodzie USA. Na pozór doskonały przykład człowieka samowystarczalnego, pozbawionego związków z innymi przedstawicielami swojego gatunku. W rzeczywistości – jak zauważa Łukasz Najder – nasz samotnik był otoczony przez ludzi i ich wytwory. Chętnie czytał książki Dostojewskiego, z pobliskich obozowisk kradł jedzenie, butle z gazem i baterie, w jego siedzibie był nawet zasięg sieci komórkowej15.
Archeolog Bjørnar Olsen dobitnie podsumowuje tę ludzką współzależność, i naszą tendencję do zapominania o niej, gdy pisze o książce Samotnie na biegunie południowym. To oparta na faktach opowieść o wyprawie pewnego Norwega, która była reklamowana w mediach jako historia „pierwszej, niewspomaganej, samodzielnej ekspedycji na biegun południowy”. Na pierwszy rzut oka i tytuł książki, i jej marketingowa otoczka wydają się trafne. Olsen zauważa jednak, że coś tu nie gra:
Gdy bliżej zastanowić się nad tymi roszczeniami do suwerenności i panowania (samotnie? samodzielnie? bez pomocy?), wychodzi na jaw, że w rzeczywistości został oddelegowany cały zespół aktorów, aby pomagać mu w poruszaniu się i przenoszeniu niezbędnego ekwipunku; producenci specjalistycznej odzieży zaopatrzyli go w wiatroodporny i ciepły strój, śpiwór i namiot; jego potrzebę wysoko proteinowej żywności zaspokoiła starannie wybrana sucha i zamrożona żywność – a uzyskanie tego wszystkiego ułatwili mu sponsorzy i media. Zresztą jak ktokolwiek mógłby bez pomocy i samotnie poruszać się w tej niezmierzonej przestrzeni? Przez cały czas pomagały mu pokolenia kartografów, poprzedni podróżnicy, satelity i nawigatorzy16.
Czy nam się to podoba, czy nie – zawsze jesteśmy częścią jakieś zbiorowości, na której polegamy. Dlatego naszym zadaniem jest urządzenie tego wspólnego domu. Właśnie w tym celu powstała polityka. Tak jak piszą Arendt czy Latour, pojawia się ona wtedy, gdy organizujemy nasz świat: gdy podejmujemy decyzję, jakimi wartościami chcemy się kierować, co jest naszym priorytetem, jak ma wyglądać nasza codzienność. Tak więc polityka to nie tylko działania rządu, ale także manifestacje obywateli. Nie tylko dyrektywy Unii Europejskiej, ale także ludzie podpisujący petycję za nimi lub przeciw nim. Nie tylko sejm uchwalający nowe prawo antydyskryminacyjne, ale także studentki dopominające się wprowadzenia rozwiązań przeciwdziałających mobbingowi i molestowaniu na uczelni. Z polityką mamy do czynienia zawsze tam, gdzie grupa osób podejmuje publiczne działania, aby zmienić lub zachować jakiś odcinek rzeczywistości.
Dopominanie się o upolitycznienie to nic innego jak przypominanie, że niektóre tematy powinny stać się przedmiotem zbiorowego namysłu i działania. Jasne, politycy i partie mają tu do odegrania ważną rolę. Nie tylko dlatego, że to na nich delegujemy wykonanie tych zadań, ale także z powodu tego, że mogą i powinni przekonywać nas do rozwiązań, które uważają za słuszne. Nie zmienia to faktu, że polityka nie zaczyna się i nie kończy na nich. Reszta z nas też może odegrać swoją rolę. Nie jako jednostki pogrążone w indywidualnych zmaganiach ze światem, ale jako obywatele i obywatelki zaangażowani w zbiorowe działania na rzecz dobra wspólnego.
Niestety straciliśmy wiarę w politykę. Może dlatego nasza odwaga polityczna skarlała. Jeszcze w drugiej połowie dwudziestego wieku snuliśmy śmiałe wizje przyszłości. Od programu bezwarunkowego dochodu17, po pomysły rozwiązania problemu globalnego niedożywienia18. Jakkolwiek ocenialibyśmy realność tych projektów, to miały one rozmach. Były wyrazem wiary w politykę. Wydawałoby się, że dziś, po tylu dekadach rozwoju naukowego, technicznego i gospodarczego, nasze wizje będą jeszcze śmielsze niż w tamtych czasach. Niestety, w wielu przypadkach jest wręcz przeciwnie. Nasze idee często nie wykraczają poza drobne korekty systemu. Wszystko ponad to wydaje się nadmiernie idealistyczne, niemożliwe, a nawet niebezpieczne. W chwilach największej śmiałości wracamy do starych pomysłów, jak wspomniany dochód podstawowy.
Ten brak wiary w politykę ujawnia się także wtedy, gdy rozmawiamy o kryzysie klimatycznym. I prawdopodobnie nigdzie indziej nie jest równie niebezpieczny. „Zmiana klimatu jest zbiorowym problemem, który wymaga zbiorowych działań na niespotykaną wcześniej skalę. Niestety ten problem przebił się do powszechnej świadomości akurat wtedy, gdy wydano ideologiczną wojnę sferze publicznej”19 – zauważa Naomi Klein, kanadyjska dziennikarka i aktywistka. Ma rację, przyszło się nam mierzyć z kryzysem klimatycznym w sprywatyzowanej epoce – w czasach, w których bardziej wierzymy w magiczną moc indywidualnej przedsiębiorczości i biznesu, ewentualnie w technokratyczne rozwiązania ustalane za zamkniętymi drzwiami, a nie we wspólne zmienianie świata za pomocą polityki.
Część osób, gdy słyszy o katastrofie klimatycznej, mówi: niech rynek to załatwi. Nic dziwnego, mechanizmy rynkowe stały się naszym ulubionym zamiennikiem działań politycznych. Jak zauważa George Monbiot, publicysta „Guardiana”, takie oczekiwania napotykają podstawową trudność: „rynek” to często tylko ładne określenie na najpotężniejszych graczy rynkowych – a to, czego chce ów rynek, pokrywa się w wielu sytuacjach z tym, czego chcą ci gracze20. To nie przypadek, że mechanizmy rynkowe nie rozwiązały do tej pory problemu globalnego ocieplenia. Po prostu największe firmy paliwowe nie miały szczególnej motywacji, żeby to zrobić.
Nieskuteczność rynku w sferze ekologicznej podkreślają sami ekonomiści, a przynajmniej niektórzy z nich. Joseph Stiglitz, laureat Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla pisze wprost:
Jeśli istnieją duże rozbieżności między korzyściami społecznymi a korzyściami prywatnymi, to same rynki nie wykonają zadania. Zmiana klimatu stanowi wzorcowy przykład takiej sytuacji: społeczne koszty emisji dwutlenku węgla są ogromne – stanowią egzystencjalne zagrożenie dla planety – i znacznie przekraczają koszty ponoszone przez dowolną firmę, a nawet kraj21.
Stiglitz nie jest odosobniony w tej opinii. Podobnie wypowiada się Jean Tirole, kolejny zdobywca „ekonomicznego Nobla”, jak potocznie zwana jest Nagroda Banku Szwecji. Wyobraźmy sobie, że
firma produkująca energię w elektrowni węglowej emituje gazy cieplarniane, takie jak dwutlenek węgla oraz inne zanieczyszczenia (dwutlenek siarki, tlenek azotu), które powodują kwaśne deszcze – powiada Tirole. – Nie ma mechanizmu rynkowego chroniącego osoby, które ponoszą tę szkodę22.
Innymi słowy, rynek nie chroni „trzeciej strony”, która nie bierze bezpośrednio udziału w wymianie handlowej, ale odczuwa jej skutki uboczne.
Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Nie mamy tu do czynienia ze zwykłym problemem technicznym ani wyzwaniem biznesowym, które dałoby się rozwiązać za pomocą mechanizmów rynkowych. Nie ma poważnej rozmowy o katastrofie klimatycznej bez dyskusji o relacjach władzy, bez dyskusji o wartościach, bez dyskusji o tym, jak mają być zorganizowane nasze społeczeństwa. Co możemy poświęcić, a czego nie? Kto ma ponieść największy ciężar zmian, a komu należy się pomoc? Gdzie mamy interweniować w pierwszej kolejności, a co jest sprawą na później? To wszystko są dylematy polityczne i tylko za pomocą polityki można je rozstrzygnąć.
Celem mojej książki jest zmierzenie się z konsekwencjami tego prostego faktu: kryzys klimatyczny jest problemem politycznym. I to w potrójnym sensie! Po pierwsze, znaleźliśmy się w tak dramatycznej sytuacji z powodu politycznych zaniedbań poprzednich dekad. Po drugie, skutki tych zaniedbań będą polityczne: masowe migracje, spadek jakości życia, protesty społeczne. Po trzecie, rozwiązanie problemu globalnego ocieplenia leży po stronie polityki, niezależnie od tego, jak bardzo pragnęlibyśmy tę politykę ominąć, zdając się na mechanizmy rynkowe, ekspertów czy innowacje.
Nie będę was przekonywał, że klimat się zmienia w skutek działalności człowieka. Naukowcy mieli silne dowody na to już w okolicach 1980 roku23. Od tego czasu opublikowano pięć raportów Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu. Nad najnowszym, z 2014 roku, pracowało w sumie 831 specjalistów. Nie ma sensu po raz kolejny dowodzić rzeczy dowiedzionych – konsensus naukowy w tej sprawie jest jasny: globalne ocieplenie zachodzi i jest skutkiem ludzkiej aktywności. Jeśli ktoś chce się zapoznać ze szczegółami, istnieje bogata literatura na ten temat, na przykład znakomita książka Nauka o klimacie autorstwa Aleksandry Kardaś, Szymona Malinowskiego i Marcina Popkiewicza. Nie ma też potrzeby szerszego rozwodzenia się nad przyrodniczymi skutkami globalnego ocieplenia, bo i one zostały już dobrze omówione i były przewidywane czterdzieści lat temu. Niektóre rejony czeka zalanie, inne wyniszczające susze, musimy liczyć się ze wzrostem liczby ekstremalnych zjawisk meteorologicznych i ogólnym pogorszeniem warunków środowiskowych. Wszystkie te zagrożenia dobrze podsumowuje David Wallace-Wells w Ziemi nie do życia. Jeśli wspominam o nich na dalszych stronach, to tylko w celu pokazania, jak mocno są one splątane z politycznym aspektem kryzysu klimatycznego.
To właśnie splątanie świata przyrody i świata polityki będzie naszym punktem startowym. Zrozumienie tego powiązania i wyciągnięcie z niego wniosków jest warunkiem wstępnym do udzielenia sensownej odpowiedzi na zagrożenia klimatyczne. Nie możemy sobie pozwolić na kolejne zaskoczenie, tak jak to było w przypadku koronawirusa, gdy nagle dostrzegliśmy związek między wirusami i gospodarką. Sztuczne ograniczanie zmiany klimatu do sfery czysto przyrodniczej to tylko unik, który wykonujemy, aby uciec przed zmierzeniem się z politycznymi przyczynami i konsekwencjami globalnego ocieplenia. Niejedyny zresztą. Omówię jeszcze dwa. Pierwszy z tych pozostałych uników to przekonanie, że w sprawie kryzysu klimatycznego wystarczy zdać się na specjalistów i innowacje. Na pewno należy słuchać ekspertów – jeśli są to eksperci od klimatu, a nie na przykład od reprezentowania międzynarodowych koncernów paliwowych – ale jak zobaczymy, to nie wystarczy. Drugi unik to wiara w moc wyborów konsumenckich, mogących rzekomo zastąpić wybory polityczne. Odpowiedzialna konsumpcja zasługuje na pochwałę, ale wiara, że zapobiegniemy w ten sposób katastrofie klimatycznej, stanowi jedynie przedłużenie naiwnej ufności w mechanizmy rynkowe.
Po zmierzeniu się z tymi unikami będziemy mogli stopniowo zmierzać w kierunku pozytywnym. Porozmawiamy na przykład o dobru wspólnym – trochę zapomnianej wartości, której dziś potrzebujemy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Przypomnimy sobie, jak udawało nam się wcześniej zmieniać świat na lepsze i jak dużą rolę odgrywała w tym zbiorowa mobilizacja. Zobaczymy wreszcie, jakie konkretnie rozwiązania powinniśmy zastosować w sprawie klimatu, jeśli naszym celem jest troska o dobro wspólne, a naszą metodą działania zbiorowe. Spróbujemy wyzwolić w sobie polityczny optymizm.
Niektórych czytelników i czytelniczki może kusić przeskoczenie wprost do możliwych rozwiązań kryzysu klimatycznego. Katastrofa coraz bliżej, trzeba działać szybko, więc po co rozwodzić się nad unikami czy też przeszkodami w naszym myśleniu? Nie lepiej przejść od razu do puenty? To nie takie proste. Zgadzam się w tej kwestii ze słoweńskim filozofem Slavojem Žižkiem – od tego, jak zdefiniujemy problem, zależy propozycja jego rozwiązania24. Rozpoznając błędy w naszym podejściu do kryzysu klimatycznego, wytyczamy równocześnie drogi wyjścia z impasu. Ufam, że będzie to widać w poszczególnych rozdziałach. Jak zobaczycie, nawet tam, gdzie punktem wyjścia są rozwiązania, które nie działają, ich krytyka od razu będzie nas naprowadzała na bardziej obiecujące alternatywy. Pójście ścieżką na skróty – „od razu do puenty” – przypominałoby wybiegnięcie na boisko po kilku przegranych meczach bez próby zastanowienia się nad przyczynami wcześniejszych porażek. Nie stać nas na taką nonszalancję, stawka meczu jest zbyt wysoka.
Rozdział 1
Nasze wyobrażenia na temat skutków globalnego ocieplenia są kształtowane przez kino hollywoodzkie. Gdy słyszymy o „katastrofie klimatycznej”, przed oczami stają nam potężne tajfuny niszczące miasta w kilka minut, budynki zapadające się pod naporem apokaliptycznych powodzi, burze wielkości całych państw.
Taki sposób myślenia o zmianie klimatu jest zwodniczy. Nie zrozumcie mnie źle, czeka nas coraz więcej silnych anomalii pogodowych – wprawdzie nie będą one wyglądały równie efektownie jak w filmie Pojutrze, ale zostawią po sobie ogrom zniszczeń. Rzecz w tym, że wiele przejawów katastrofy klimatycznej nie jest tak widowiskowych i nie załapałoby się na scenę w amerykańskiej superprodukcji, już choćby z powodu swojego zbytniego rozciągnięcia w czasie. Co nie zmienia faktu, że są niebywale groźne i mogą wywrócić cały nasz świat do góry nogami. Nie tylko w sensie zniszczeń środowiskowych, ale także gospodarczych, społecznych i politycznych.
Weźmy coś tak niepozornego jak opady śniegu, a raczej ich brak. Gdy spędzamy kolejną Gwiazdkę, tłumacząc dzieciom, że kiedyś o tej porze roku lepiliśmy bałwany, często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak daleko sięgają konsekwencje bezśnieżnej zimy. Ujawniają się one już po kilku miesiącach, gdy przychodzi do zbierania plonów rolniczych. Śnieg magazynuje wodę, a kiedy topnieje w trakcie sezonu wegetacyjnego, pomaga nawodnić pola. W przypadku braku opadów cały proces zostaje zaburzony. Jak tłumaczy Marcin Popkiewicz:
Teraz zimą pada deszcz, śnieg, jeśli już spadnie, to poleży ledwie parę–paręnaście dni i topnieje, więc to, co spadnie w półroczu zimnym, na wiosnę jest już w Bałtyku, a nie na polach. Co oczywiście wzmaga wysuszenie za sprawą mniejszych opadów w kolejnych miesiącach – dlatego jeszcze w latach 80. suszę mieliśmy w Polsce raz na 5 lat, a od 2013 mamy ją permanentnie co roku. Za pół wieku, jeśli kontynuowalibyśmy scenariusz emisji biznes-jak-zwykle, będzie u nas tak jak w najbardziej suchych regionach Hiszpanii25.
Suszę trudniej przedstawić na ekranie niż tornado, ale jej skutki bywają jeszcze bardziej katastrofalne. Dodatkowo to jedno z tych zjawisk, w przypadku których przejście od kłopotów przyrodniczych do kłopotów politycznych zachodzi błyskawicznie. Wystarczy spojrzeć na to, co się stało kilka lat temu w Kapsztadzie. Susza trwała tam od kilku lat, a jej skutki były potęgowane przez błędy władz miasta. Wreszcie w kwietniu 2018 roku z miejskich wodociągów przestała płynąć woda. Zaczęło się jej racjonowanie. Już to stanowiło nie lada problem, ale na tym kłopoty się nie skończyły… Gdy nagle pogarsza się komfort życia danej społeczności, gdy rzeczy, do których ludzie się przyzwyczaili i które brali za pewnik, przestają działać, natychmiast wzrastają napięcia między różnymi grupami. Tak właśnie stało się w Kapsztadzie. Wallace-Wells tak opisuje sytuację w tym mieście:
Zamożni biali narzekali, że biedni czarni, z których wielu dostaje niewielki darmowy przydział, wyczerpują zapasy wody; media społecznościowe rozpalone były do czerwoności oskarżeniami, że leniwi bądź obojętni czarnoskórzy zostawiają odkręcone krany, a firmy w slumsach wykorzystują kradzioną wodę. Czarnoskórzy wskazywali białe przedmieścia z basenami i trawnikami, imaginując „orgie spuszczania wody w toaletach luksusowych centrów handlowych”26.
Jak pokazuje przykład Afryki Północnej, sprawy mogą przybrać jeszcze gorszy obrót. Susze nawiedzające ten region prowadzą do wysychania Nilu. „Nigdy wcześniej nie było tak źle. W zeszłym roku o tej porze wody było pełno”27 – mówił „Guardianowi” w kwietniu 2020 roku Abdullah Ali, rolnik z Sudanu. To z kolei potęguje napiętą sytuację między Egiptem, Sudanem i Etiopią, które spierają się między innymi o tamę budowaną przez ostatni z wymienionych krajów. Ahmed al-Mufti, prawnik zajmujący się prawami człowieka, alarmuje, że to może być wstęp do „wojen o wodę”28. Przed takim rozwojem wypadków ostrzega od dłuższego czasu wiele osób, na przykład niemiecki psycholog społeczny Harald Welzer w napisanej kilkanaście lat temu książce Wojny klimatyczne29. Jego rozumowanie było proste. Powodem wybuchu wojny jest często walka o tereny mieszkalne i zasoby niezbędne do życia. Wraz z postępującym ociepleniem klimatu tych rzeczy zacznie ubywać. Im będzie ich mniej, tym cenniejsze się staną, w konsekwencji zaś – będą narastały konflikty wokół nich. Szczególnie pożądanym dobrem, czytaj: szczególnie konfliktogennym, stanie się woda. Sytuacja w Kapsztadzie i Afryce Północnej pokazuje, że niestety realizuje się ten ponury scenariusz.
Nie zawsze musi to wyglądać identycznie jak w wymienionych przypadkach. Kłopoty przejawiają się różnie w zależności od warunków środowiskowych i politycznych danego kraju, ale ogólna zasada pozostaje taka sama. Susza oznacza problemy społeczne, gospodarcze i polityczne. Tak samo jest z innymi zjawiskami potęgowanymi przez zmianę klimatu – dotyczy to zarówno tych „widowiskowych”, tajfunów czy pożarów, jak i tych niewidocznych na pierwszy rzut oka procesów. Globalne ocieplenie wywoła na całym świecie podobny efekt domina jak w Kapsztadzie czy Afryce Północnej. Kiedy więc mówimy o katastrofie klimatycznej, to „katastrofa” może w tym kontekście oznaczać zarówno dewastację jakiegoś miasta przez tornado, jak i dewastację gospodarki danego kraju lub panujących w nim relacji społecznych.
Musimy sobie ciągle przypominać o tym efekcie domina, bo mamy tendencję do zapominania o złożonych relacjach między naturą a życiem społecznym. Bruno Latour, współtwórca teorii aktora-sieci, uważa, że społeczeństwa zachodnie od wieków lekceważą polityczną rolę natury. To skutek historycznego paradoksu – im bardziej splataliśmy ze sobą naturę i społeczeństwo, im mocniej zaprzęgaliśmy przyrodę w tryby kapitalizmu, tym silniej wierzyliśmy w przepaść między tymi dwiema sferami rzeczywistości. A przecież wystarczy sięgnąć po gazetę – powiada Latour – aby zobaczyć, że nasz świat jest wypełniony hybrydami, czyli rzeczami i zjawiskami, które łączą ze sobą relacje społeczne (polityczne, gospodarcze) oraz przyrodnicze. Jak pisał lata temu:
Na szóstej stronie mojego dziennika dowiaduję się, że wirus HIV z Paryża zakaził próbkę laboratorium profesora Gallo, a panowie Chirac i Reagan oficjalnie zapewnili, że nie będą brali pod uwagę historycznego znaczenia tego odkrycia; czytam też, że przemysł medyczny ma opóźnienia z wprowadzeniem na rynek leków, których domagają się organizacje reprezentujące pacjentów, że epidemia rozprzestrzenia się w czarnej Afryce. Przywódcy, chemicy, biologowie, zdesperowani pacjenci i przemysłowcy znowu uwikłani w jedną historię, w której mieszają się biologia i społeczeństwo30.
Czy z naszą świadomością naprawdę jest tak źle? W czasach kryzysu klimatycznego wiemy chyba aż za dobrze, jak głębokie są powiązania między naturą i społeczeństwem, prawda? Nie do końca – pod wieloma względami nadal podążamy po trajektorii zarysowanej przez Latoura. Rozwój techniki i współczesnych wygód potęgują nasze złudzenie, że życie społeczne, polityczne i gospodarcze funkcjonuje w innym wymiarze niż natura. W erze bitcoinów, Facebooka i zakupów internetowych zachowujemy się tak, jakbyśmy zamieszkiwali ponadnaturalny zakątek Wszechświata, któremu niestraszne są zmiany klimatu ani w ogóle żadne zjawiska przyrodnicze. Po jednej stronie jesteśmy my, ludzie z wirtualnymi pieniędzmi, portalami internetowymi i usługami streamingowymi; po drugiej są lasy amazońskie, atmosfera ziemska oraz wirusy i bakterie.
Nawet gdy rozmawiamy wprost o niebezpieczeństwach klimatycznych, nie wyciągamy pełnych wniosków z naszego uzależnienia od natury. Dobrym przykładem takiej nonszalancji jest stanowisko Rady Towarzystwa Ekonomistów Polskich (TEP) z 2019 roku31. Czytamy w nim, że „rozwój gospodarczy nie jest bezwzględnie ograniczony przez prawa fizyki oraz zasoby naturalne”. Dosyć śmiała deklaracja, delikatnie rzecz ujmując. Co to w ogóle znaczy, że rozwój gospodarki „nie jest bezwzględnie ograniczony przez prawa fizyki”? Autorzy stanowiska tłumaczą: „W tworzeniu PKB coraz większe znaczenie ma miks aktywów niematerialnych oraz kapitału ludzkiego, a coraz mniejsze – podaż fizycznej pracy oraz surowców i innych zasobów naturalnych”. Tylko co to ma wspólnego z prawami fizyki? Choćbyśmy wyobrazili sobie gospodarkę opartą na dobrach niematerialnych – a daleko nam do tego ideału – nie oznacza to jeszcze, że byłaby ona wolna od ograniczeń fizycznych. Weźmy przykład podany przez TEP – kapitał ludzki. Otóż ma on to do siebie, że trudno go uzyskać bez ludzi, ludzie zaś charakteryzują się tym, że podlegają prawom fizyki i są przez nie ograniczani. TEP zdaje się mieć kłopot z odróżnieniem zagadnienia „wykorzystania zasobów naturalnych” od kwestii „podlegania prawom fizyki”.
Problem ze stanowiskiem TEP sięga jednak głębiej. Uwaga na temat praw fizyki nie została rzucona tak sobie, w ramach ogólnej refleksji nad światem i przyszłością, lecz w tekście wyrażającym stanowisko organizacji wobec problemu globalnego ocieplenia. Ta kwestia pojawia się nawet w tytule tekstu: Zmiany klimatu a rola procesów rynkowych: czysty zysk jest możliwy – swoją drogą, także niefortunnym (czysty zysk – czy naprawdę autorzy uważają, że ta gra słów jest na miejscu?). Tak więc fantazja o rozwoju gospodarczym, który rzekomo nie jest ograniczany przez prawa fizyki, została umieszczona w kontekście coraz bardziej rozgrzanej planety – katastrofy, która już dziś dotyka wiele osób na całym świecie.
Zostawmy na chwilę kwestię praw fizyki i skupmy się na zasobach naturalnych. Nic nie wskazuje na to, abyśmy w błyskawicznym tempie zmierzali do postmaterialnej gospodarki, wręcz przeciwnie. Produkcja wielu dóbr materialnych rośnie, na przykład… papieru32. „Jeśli w erze cyfrowej nie potrafimy zredukować nawet konsumpcji papieru, to co dopiero z innymi towarami?”33 – pyta George Monbiot. No właśnie, co z nimi? Jak optymistyczne przewidywania zawarte w stanowisku TEP mają się do obecnego stanu naszej na wskroś materialnej gospodarki? I do tego, że zdaniem klimatologów zostało nam góra kilkanaście lat na podjęcie zdecydowanych kroków w sprawie ograniczenia emisji gazów cieplarnianych? Nikt nie ma pomysłu, jak w tak krótkim czasie doprowadzić do tego, aby gospodarka bazowała raczej na dobrach niematerialnych niż materialnych, nie mówiąc już o uwalnianiu się od ograniczeń narzucanych przez fizykę. W stanowisku TEP nie ma o tym „drobnym” problemie ani słowa.
Wprawdzie od czasu do czasu ukazują się optymistyczne doniesienia na temat dematerializacji gospodarki, ale poddane bliższemu oglądowi nie budzą już takiego entuzjazmu. Na przykład Andrew McAfee w książce More from Less argumentuje, że Stany Zjednoczone mimo ciągłego wzrostu gospodarczego powoli obniżają konsumpcję zasobów naturalnych, co miałoby dowodzić temu, że można mieć ciastko (zredukować niszczycielski wpływ gospodarki na przyrodę) i zjeść ciastko (zachować jej dotychczasowy model nastawiony na rosnącą konsumpcję). Jason Hickel pokazuje jednak, że McAfee pomija w swoich danych ważną zmienną:
Choć uwzględnia on importowane towary, które zużywa kraj, to nie bierze pod uwagę zasobów używanych do wydobycia, produkcji i transportu tych towarów. Stany Zjednoczone i inne bogate państwa przeniosły w ciągu ostatnich 40 lat tak dużo swojej produkcji do krajów biedniejszych, że ten aspekt wykorzystania zasobów został odjęty z ich rachunku34.
Tak więc na papierze może to wyglądać na postęp, ale z perspektywy globalnego ocieplenia nie ma żadnych korzyści z tego, że część amerykańskiego zużycia zasobów została przeniesiona do Chin czy jakiegokolwiek innego kraju.
Raport OECD z 2018 roku ostrzega, że światowa konsumpcja surowców ulegnie podwojeniu do 2060 roku z „dotkliwymi konsekwencjami środowiskowymi”. Jak czytamy w podsumowaniu raportu:
Bez konkretnych działań w celu sprostania tym wyzwaniom przewidywany wzrost wydobycia i przetwarzania surowców, takich jak biomasa, paliwa kopalne, metale i minerały niemetaliczne, doprowadzi najprawdopodobniej do dalszego zanieczyszczania powietrza, wody, gleby i znacząco przyczyni się do zmiany klimatu. Ten wzrost zachodzi mimo przejścia od sektora przemysłowego do sektora usługowego i ciągłej poprawy wydajności produkcyjnej35.
Na dziś tak w praktyce wygląda uniezależnianie naszej gospodarki od dóbr materialnych.
Hickel zwraca uwagę na jeszcze inny problem – rozmowa o zasobach naturalnych zbyt często skupia się na tym, czy ich wystarczy. Optymiści twierdzą, że nawet jeśli jakiś surowiec się wyczerpie, to znajdziemy sposób na zastąpienie go innym albo przesuniemy się jako ludzkość na skali Kardaszowa, to znaczy, wskoczymy na nowy poziom rozwoju, który pozwoli nam korzystać z zasobów dostępnych w Układzie Słonecznym, a nie tylko na Ziemi. Innymi słowy, nie ma powodów do zmartwień. Takie podejście do sprawy nie uwzględnia pewnej drobnostki. Ludzkość może wpaść w tarapaty nie tylko z powodu wyczerpania surowców, ale także dlatego, że ich nadmierna eksploatacja zaburzy relacje między ekosystemami, od których zależy nasze bezpieczeństwo. „Proces zastępowania jednych zasobów innymi i intensyfikowania ich wydobycia może na chwilę odsunąć od nas groźbę wyczerpania surowców – pisze Hickel – ale nadal prowadzi do ekologicznej zapaści”36. Nie powinniśmy więc pytać tylko o to, ile zostało nam surowców, ale także o to, jaką presję wywieramy na planetę, gdy po nie sięgamy. W 2009 roku badacz środowiskowy Johan Rockström, klimatolog James Hansen i chemik atmosfery Paul Crutzen stanęli na czele zespołu badaczy, który wyróżnił dziewięć procesów mogących naruszyć równowagę na Ziemi37. Wśród nich znalazła się zmiana klimatu. Jeśli chcemy na poważnie rozmawiać o gospodarce w kontekście praw fizyki i zasobów naturalnych, nie powinniśmy lekceważyć takich ostrzeżeń.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Alan Bradshaw, Mass consumerism is destroying our planet. This Black Friday, let’s take a stand, thegurdian.com, https://bit.ly/35qX5bA, dostęp: 17.09.2020; Zwierzęta giną w zastraszającym tempie. Zagrożonych gatunków aż 61 tysięcy, tvnmeteo.tvn24.pl, https://bit.ly/2IK0s5s, dostęp: 17.09.2020; Gabriel Weinberg, Google and Facebook are watching our every move online, cnbc.com, https://cnb.cx/3m8wk25, dostęp: 17.09.2020; Edwin Bendyk, Katastrofa klimatyczna – tracimy kontrolę, krytykapolityczna.pl, https://bit.ly/37nzqLE, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
Rutger Bregman, Utopia dla realistów. Recepta na idealny świat, tłum. S Paruszewski, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2018, s. 7. [wróć]
Piotr Szostak, Ekspert ONZ: Grozi nam „klimatyczny apartheid”, wyborcza.pl, https://bit.ly/2HcDQdK, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
Witold Gadomski, Wątpię, więc myślę. Czy może wierzę – więc jestem z myślenia zwolniony?, wyborcza.pl, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
Ivana Kottasová, Once the Amazon rainforest passes the point of no return it could be gone in decades, cnn.com, https://cnn.it/3mdi8Ff, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
Fiona Harvey, Greenland’s ice sheet melting seven times faster than in 1990s, theguardian.com, https://bit.ly/35iyJR7, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
David Wallace-Wells, Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu, tłum. J. Spólny, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2019, s. 17. [wróć]
Nathaniel Rich, Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy, tłum. A. Szling, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2019, s. 79. [wróć]
Więcej na temat polskich skłonności apolitycznych zob. Tomasz S. Markiewka, Gniew, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020, s. 59–94. [wróć]
Hannah Arendt, Polityka jako obietnica, tłum. W. Madej i M. Godyń, Prószyński i S-ka, Warszawa 2007, s. 124. [wróć]
Tamże, s. 128. [wróć]
Bruno Latour, Polityka natury. Nauki wkraczają do demokracji, tłum. A. Czarnacka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, s. 323. [wróć]
Arystoteles, Polityka, tłum. L. Piotrowicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2001, s. 27. [wróć]
David Graeber, Praca bez sensu. Teoria, tłum. M. Denderski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019, s. 146–147. [wróć]
Łukasz Najder, Byle z dala, w: tegoż, Moja osoba. Eseje i przygody, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020 (wersja elektroniczna). [wróć]
Bjørnar Olsen, W obronie rzeczy. Archeologia i ontologia przedmiotów, tłum. B. Shallcross, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich PAN, Warszawa 2013, s. 220–221. [wróć]
R. Bregman, Utopia dla realistów, dz. cyt., s. 81–100. [wróć]
David Graeber, Utopia regulaminów. O technologii, tępocie i ukrytych rozkoszach biurokracji, tłum. M. Jedliński, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016, s. 156. [wróć]
Naomi Klein, On Fire. The Burning Case for a Green New Deal, Simon & Schuster, Nowy Jork 2019, s. 120. [wróć]
George Monbiot, Out of the Wreckage: A New Politics for an Age of Crisis, Verso, Londyn 2017 (wersja elektroniczna). [wróć]
Zob. Joseph Stiglitz, People, Power, and Profits. Progressive Capitalism for an Age of Discontent, W.W. Norton & Company, Nowy Jork 2019. [wróć]
Jean Tirole, Economics for the Common Good, Princeton University Press, Princeton 2017, s. 157–158. [wróć]
N. Rich, Ziemia, dz. cyt., s. 11, 23–52. [wróć]
Slavoj Žižek, Trouble in Paradise. From the End of History to the End of Capitalism, Allen Lane, Londyn 2014, s. 167. [wróć]
Marcin Popkiewicz, Polska musi przestać trzymać się zębami węglowej futryny (wywiad Michała Sutowskiego), krytykapolityczna.pl, https://bit.ly/2HcDrId, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
David Wallace-Wells, Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu, tłum. J. Spólny, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2019, s. 110. [wróć]
Ruth Michaelson, „It’ll cause a water war”: divisions run deep as filling of Nile dam nears, theguardian.com, https://bit.ly/3jjRyYU, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
Tamże. [wróć]
Zob. Harald Welzer, Wojny klimatyczne. Za co będziemy zabijać w XXI wieku?, tłum. M. Sutkowski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010. [wróć]
Bruno Latour, Nigdy nie byliśmy nowocześni. Studium z antropologii symetrycznej, tłum. M. Gdula, Oficyna Naukowa, Warszawa 2011, s. 10. [wróć]
Zob. Stanowisko Rady TEP. Zmiany klimatu a rola procesów rynkowych: czysty zysk jest możliwy, https://tep.org.pl/, https://bit.ly/3dXNtJf, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
Timothy Taylor, The global paper industry still on rise, bbntimes.com, https://bit.ly/3mbQdFM, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
George Monbiot, How Did We Get into This Mess?, Verso, Londyn–Nowy Jork 2017, s. 177. [wróć]
Jason Hickel, The Myth of America’s Green Growth, foreignpolicy.com, https://bit.ly/3kkSnCa, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
Zob. Raw materials use to double by 2060 with severe environmental consequences, https://www.oecd.org/, https://bit.ly/3kkrGxF, dostęp: 17.09.2020. [wróć]
Jason Hickel, Less is More. How Degrowth Will Save the World, Penguin Random House, Londyn 2020 (wersja elektroniczna). [wróć]
Johan Rockström, W. Steffen, K. Noone i in., A safe operating space for humanity, „Nature”, nr 461, 2009, zob też: https://www.nature.com/articles/461472a, dostęp: 17.09.2020. [wróć]