Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To babka wprowadziła mnie w świat opowieści. Gdy brakło jej innych historii, którymi mogła pobudzać moją wyobraźnię, zaczynała mówić o czasach swojego dzieciństwa spędzonego w górskiej wiosce. Rzeczy fantastyczne, jak zjawy bez głów, mieszały się tam z przyziemnymi: pierwsza podróż pociągiem, sklecanie obłącków z bibuły, pasanie krów, wyjazd za pracą.
Jak to zwykle bywa, dopiero gdy dorosłem i na dobre opuściłem swoje środowisko, czyli polską wieś, zrozumiałem, że z niego wyrastam. Zacząłem widzieć opowieści babki nie jako zbiór anegdot przyprawionych szczyptą nadprzyrodzoności, ale jako historię trochę innej Polski niż ta, której uczyłem się z podręczników. Albo może tej samej – ale widzianej z odmiennej perspektywy.
Postanowiłem wrócić do tych opowieści: usłyszeć je na nowo i poznać ciąg dalszy. Zrozumieć własną przeszłość.
Autor
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Łukasz Piskorek
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Tomasz S. Markiewka, 2022
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Magdalena Błędowska
Konsultacja gwarowa dr hab. Alina Kępińska
Korekta Andrea Smolarz / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-519-9
A było to tak…
Kiedy moja babka opowiadała mi w dzieciństwie o swoim życiu, zawsze zaczynała tymi właśnie słowami. Nieważne, czy historia dotyczyła drobnego wycinka jej codzienności – pracy, świąt, rodziny i najbliższych – czy spotkań z duchami. Granica między jednym a drugim była zresztą płynna.
Dziś to ja opowiadam o mojej babce.
Trudno żyć w Polsce i nie mieć z tyłu głowy setek opowieści o losach naszego kraju. Fragmenty jego historii, prawdziwej bądź zmitologizowanej, są wszędzie: w szkole, w filmowych superprodukcjach, na koszulkach z husarzami czy „żołnierzami wyklętymi”. Zawsze miałem jednak poczucie, że ta oficjalna wersja nie pokrywa się w pełni z tym, co mówiła mi babka. Polska z popularnych narracji, haseł i obrazów to przede wszystkim Warszawa, Kraków, Gdańsk, z rzadka peryferie, a jeśli nawet, to tylko z okazji wizyty jakiejś ważnej osobistości czy rozegrania ważnej bitwy. Polska mojej babki to Ujsoły, Radków, Liszkowo. Największa z tych miejscowości liczy dwa i pół tysiąca osób, najmniejsza – niespełna sześćset.
Sam zaczynałem w tej „małej Polsce”, by potem się przenieść, najpierw na studia, a później na stałe, do Polski dużych miast. Wydawałoby się, że dzięki temu poznałem przeszłość ich obu. Ze wstydem przyznaję, że tak nie było. Przyswoiłem powszechnie znane fakty i ich interpretacje, bo tego nauczano, lecz o historii własnej wsi, historii ludzi zamieszkujących pobliskie tereny, historii osób podobnych do mnie wiedziałem mało, głównie urywki z opowieści babki.
Drogę ze wsi do miasta przebyły w Polsce miliony ludzi, więc łatwo to opowiedzieć za pomocą znanych klisz: powszechna edukacja, emigracja, industrializacja i proces unowocześniania kraju. Te klisze tworzą trafny opis socjologiczny, ale niewiele powiedzą o doświadczeniu, odczuciach i dylematach ludzi, którzy urodzili się na wsi w początkach XX wieku. Ich losy giną w pojęciowych abstrakcjach.
Ostatnie lata przyniosły wybuch popularności tak zwanych ludowych historii Polski. Zaowocowało to co najmniej kilkoma wybornymi pozycjami. Niektóre z nich stanowiły zresztą nieocenioną pomoc przy pisaniu tej książki. Ich autorzy byli jednak z reguły zainteresowani głównie tym, co działo się przed XX wiekiem, czyli przed czasami mojej babki. Poza tym przedstawiali „ludową Polskę” z lotu ptaka. Jeśli już zniżali się do poziomu pojedynczej wiejskiej chaty, to na chwilę, by przedstawić intrygujący szczegół, wymowną anegdotę bądź barwną postać.
A gdyby zostać z ludźmi mieszkającymi w tej chacie na dłużej? Być z nimi, gdy wychowują się w świecie bez elektryczności, za to wypełnionym zwierzętami i duchami? Patrzeć, jak po skończeniu szkoły emigrują ze wsi w poszukiwaniu pracy? Wsłuchać się w to, jak wyglądała ich dorosłość: codzienne prace, troski i rozrywki? Doświadczać razem z nimi rewolucji politycznych, technicznych i kulturowych? Spróbować lepiej zrozumieć ich biografię, patrząc na nią przez pryzmat znanej historii Polski, i na odwrót – dowiedzieć się czegoś innego o Polsce poprzez losy tych pojedynczych ludzi.
Rzecz jasna Polska mojej babki i Polska znana z podręczników nie są całkowicie odrębne. Ostatecznie nawet najmniejsza wieś musiała odczuwać skutki decyzji, które zapadały w Warszawie, Moskwie czy Waszyngtonie. Rzecz w tym, jak te Polski się ze sobą splatały, a także jak te sploty postrzegali – jeśli w ogóle – ludzie tacy jak moja babka. Gdzie jest ich miejsce w tej pogmatwanej, wielowątkowej i wielogłosowej strukturze zwanej historią?
A było to tak…
Sołka.
Na początku to ona kreśliła ramy świata. Nie licząc imion najbliższych, „Sołka” była pierwszą nazwą, którą przyswoiła mała Ania. W domu ciągle się mówiło: „przy Sołce”, „za Sołką”, „na Sołce”. To słowo miało ciężar konkretu. Większy nawet niż „Ujsoły” – nazwa górskiej wsi, w której dziewczynka urodziła się i spędziła dzieciństwo. Nie mówiąc już o takich słowach, jak „Żywiecczyzna” czy „Polska”, dla dziecka zbyt dużych i pustych jednocześnie.
W przeciwieństwie do tych wydrążonych abstrakcji „Sołka” karmiła zmysły. To zapach lnu, który starsi kazali moczyć w wodzie, by później za pomocą dzierlicy łatwiej można było oddzielać jego włókna. To dźwięk wody toczącej się między kamieniami, który w uchu dziecka brzmiał niczym pradawne narzecze, obiecując historie z zapomnianych czasów. To stare drzewa rosnące na drugim brzegu, pod którymi kładło się na plecach, by obserwować chmury i z ich kształtów wysnuwać fantastyczne opowieści o harnasiach, statkach pirackich i smokach.
„Sołka” to dom.
Przy rzece stała chałupa Wiktorii i Józefa Salachnów, rodziców Ani. Salachnowie mieszkali tam, odkąd w rodzinie pamiętano. Co, prawdę mówiąc, nie oznacza zbyt odległej przeszłości – bo rodzina babki nie była nią za bardzo zainteresowana. Wszystko, co wykraczało poza rodziców Wiktorii i Józefa, czyli moich prapradziadków, pozostawało w sferze domysłów. Archiwa sądowe mają trochę dłuższą pamięć. Zapisy na temat spadków potwierdzają, że Salachnowie zamieszkiwali Ujsoły przynajmniej od początków XIX wieku.
Sołka przyciągała osadników jakieś czterysta lat wcześniej, niż sięgają najstarsze zapiski o Salachnach. Byli to Wołosi – lud pasterzy, który wędrował po Europie i wyszukiwał górskie łąki, pola i lasy. Ich rodowód sięga czasów starożytnego Rzymu i do dziś toczą się spory, skąd wyruszyli. Na pewno z południa: może z terenów Rumunii, a może Bułgarii i Macedonii1. Sprawy nie ułatwia wołoska ruchliwość: nigdzie nie mogli usiedzieć na miejscu, a podczas licznych przemarszów po kontynencie ciągle mieszali się z napotkanymi ludźmi. Pod tym względem byli prawdziwymi kosmopolitami.
Niezależnie od tego, skąd wyruszyli, wiadomo, że część Wołochów dotarła do Beskidów Zachodnich, gdzie osiedlili się między innymi w Kotlinie Żywieckiej. Ziemie bywały tam niełatwe do uprawy: kamieniste, twarde, trudno dostępne, bo położone na stromych zboczach, ale połączenie rolnictwa i hodowli sprawiało, że ludzie jakoś dawali radę. Co istotne, Wołosi korzystali z praw, które dawały im odrobinę większą swobodę niż chłopom: nie musieli odrabiać pańszczyzny, nie ograniczano im też aż tak bardzo możliwości przenoszenia się z miejsca na miejsce. Jedno i drugie nie podobało się właścicielom ziemskim, którzy robili co w ich mocy, żeby zlikwidować te swobody. Wołosi, chcąc nie chcąc, zaczęli znajdować inne sposoby utrzymania. Sprzyjał temu rozwój szlaków handlowych na terenach przez nich zamieszkanych. Część przerzuciła się na zbójowanie, inni przeciwnie, najmowali się do pilnowania bezpieczeństwa kupców. W większości jednak coraz częściej zmuszeni byli zapuszczać korzenie.
Pewna grupka zamieszkała nad tą samą rzeką, którą Ania znała pod nazwą „Sołka”, a która dziś na mapach widnieje jako Woda Ujsolska i jest dopływem Soły. Nowej osadzie nadano prostą nazwę: Usoły, czyli „u Soły”. Kilka wieków później, w czasie rządów austriackich, zamieniono ją na Ujsol, spolszczoną potem do postaci Ujsoły i tak też zwie się do dziś.
Gdy Ania przyszła na świat, a było to w roku 1938, o Wołochach pamiętali głównie miejscowi pasjonaci historii. Po wędrownym ludzie zostały nazwy niektórych lokalnych gór, jak Kiczora i Muńcoł. Jedna rzecz się nie zmieniła: większość mieszkańców wsi kontynuowała styl życia pierwszych osadników, parali się wypasem bydła i uprawą ziemi. Tylko zbójowanie stało się raczej materiałem na legendy niż obiecującą ścieżką zawodową. Niektórzy prowadzili też małe interesy, mieli piwiarnię bądź sprzedawali towary bławatne. Byli i tacy, którzy robili w kamieniołomie położonym na terenie pobliskiej Glinki – ale to zajęcie kojarzyło się z szarwarkiem, przymusowymi robotami publicznymi, które polegały na tym, że ludzie zajeżdżali własnymi furmankami, ładowali na nie kamienie i wozili je na miejsce budowy dróg. Część ujsolan, w tym stary Salachna, znalazła zatrudnienie w miejscowym tartaku. Pracowali „na pile”, jak się mówiło w domu Ani. Były to jednak wyjątki, wieś pozostała pastersko-rolnicza.
Dzieciństwo Ani nie odznaczało się szczególnymi wygodami. Była piątym dzieckiem w rodzinie, czwartą córką. W ciągu następnych pięciu lat urodziły się jeszcze dwie dziewczynki. Dziewięć osób ściśniętych w jednej izbie, przynajmniej do wyjazdu starszych sióstr i rozbudowy domu. Chałupa mieściła jeszcze maleńką kuchnię. Sień wychodziła na zbitą z drewna szopę, gdzie pomieszkiwało kilka kur, owca oraz krowa – w lepszych czasach nawet dwie – a także przechowywano zboże. Rodzinny dobytek uzupełniało malutkie pole, nie więcej niż dwa hektary, w dodatku porozrzucane po różnych miejscach we wsi, tak że nawet rodzice mieli czasem kłopot z rozstrzygnięciem, która dokładnie część należy do nich. „Źle godosz, źle godosz!” – krzyczała matka Ani do zakłopotanego ojca, gdy ten zastanawiał się na głos, czy to jeszcze ich kawałek ziemi, czy już sąsiadów. A przynajmniej tak to powtarzała mi po wielu latach babka – wszystkie rozmowy rodzinne, które przytaczam w tej książce, są przefiltrowane przez jej pamięć i język.
Dzieci Salachnów spały w siódemkę na rozkładanej skrzyni wyściełanej słomą, żeby można się było na niej umościć. Na więcej nie było co liczyć, lecz Ania nie narzekała, bo też nie wiedziała, że można spać inaczej. Wszyscy, których znała, mieszkali w równie małych chałupach jak ona i mieli podobnie liczne rodziny. W osobnych łóżkach mogły sypiać co najwyżej postacie z baśni i legend, ale nie mieszkańcy Ujsoł. Wystarczyło, że jedno dziecko uszczypnęło drugie, drugie potrąciło łokciem trzecie, trzecie kopnęło czwarte w kostkę i całą izbę wypełniał harmider. Matka podnosiła wtedy głowę w drugim końcu pomieszczenia, wygrażając im:
– By was pierun trzasnął, złoję wszystkim skórę, jak się nie uspokoją!
– Władka zaczęła! Nie, to Stefka! Ania i Bronka! Rózia! Marysia! Janek! – przekrzykiwały się dzieci.
– Nie łobchodzi mnie, kto zaczął! Wszystkie jesteśta takie same łotry. Spać, bo od rana robota czeka.
Chata służyła głównie jako stołówka i schronienie w nocy. Czasem jako stanowisko pracy, szczególnie dla matki, która zawsze w domu wyszywała albo plotła koszyki. Gdy Ania trochę podrosła, czytywała matce wieczorami różne opowiastki, głównie z Biblii i Baśni tysiąca i jednej nocy, aby ta nie zasnęła przy robocie. W takim ścisku trudno było wymyślić coś więcej, co nie znaczy, że Ania z rodzeństwem nie próbowali. Przerzucali na przykład sznurek przez hak, na którym wieszano mięso, i proszę bardzo – huśtawka gotowa! Rodzice szybko jednak ukrócali takie zabawy. Nie wolno było narażać domu na uszkodzenia dla jakichś wygłupów.
Na szczęście świat wokół Ani – i to już ten w bezpośrednim sąsiedztwie ich gospodarstwa – wydawał się na tyle zajmujący, że nie warto było spędzać całego dnia w ciasnocie. Przez pierwsze kilka lat Sołka stanowiła dla niej dosłownie granicę. Wokół szalała wojna, więc matka niechętnie puszczała małą dalej, nawet pod opieką starszego rodzeństwa. Ledwie kilka metrów za domem stało porośnięte lasem wzniesienie. Rodzice mówili na to miejsce „grapa”. Ania nie wiedziała o tym, ale ta nazwa również była jedną z pozostałości po wołoskich osadnikach. Pewnie ucieszyłby ją ten posmak odległej krainy, przeniesiony do Ujsoł z południa Europy, gdyby tylko potrafiła go rozpoznać. Lecz i bez tego wzniesienie ją fascynowało. Może nie było równie imponujące jak Muńcoł, może nie miało równie rozbudzającej wyobraźnię nazwy co Wilczy Groń, ale wydawało się dostatecznie tajemnicze. Choć wejście utrudniały gęste krzewy, dzieciaki i tak lubiły się tu kręcić, licząc na to, że znajdą owcę o złotej sierści albo podobne cuda.
Gdy słuchałem za młodu opowieści babki z czasów jej dzieciństwa, moją uwagę zawsze przyciągała gęstość tamtejszego świata. Ujsoły mogły być niewielkim punktem wciśniętym niedbale między Polskę i Czechosłowację, ale wypełniała je mnogość istot, niekoniecznie realnych.
Oprócz ludzi najbardziej widoczne były zwierzęta. Trudno mówić o rozróżnieniu na te domowe i hodowlane, skoro obory i szopy stanowiły zwykle przedłużenie chałupy. W pewnym sensie to krowy, kury czy owce były wówczas bardziej „domowe” niż psy, które mieszkały zazwyczaj w budzie. Ponieważ samochody i traktory dopiero pojawiały się jako nowinki, podobnie jak radio, to zwierzaki wypełniały dźwiękowy krajobraz Ujsoł. Niezależnie od tego, czy człowiek znajdował się w środku czy na dworze, przygrywały mu od świtu do zmroku swoim szczekaniem, miauczeniem, chrumkaniem, pianiem, świergotaniem, buczeniem i muczeniem. Nawet gdy przychodziła noc, a zwierzęta spały w szopie, Ania i tak czuła ich obecność – w nosie. Krowie, kocie czy kurze zapachy niosły się po całym domu. W ten czy inny sposób zwierzęta towarzyszyły ludziom w każdej czynności, w każdym miejscu, o każdej porze.
Niektóre cieszyły się pewnymi względami. W wigilijny wieczór Ania razem z rodzeństwem wkładała opłatki do chleba i szła nimi nakarmić krowy, by i one uczestniczyły w świętach. Kury, z jakiegoś powodu, którego moja babka nie jest pewna do dziś, były wyłączone z tego rytuału: „Tak się przyjęło”. Najprawdopodobniej o zwierzęcej hierarchii decydowało kryterium użyteczności – krowy „dawały” więcej mięsa i można je było drożej sprzedać.
Nie znaczy to, że w Ujsołach ludzie i zwierzęta żyli niczym w jakiejś ekologicznej utopii. Jeśli ci pierwsi gnieździli się po dziewięć osób w jednej izbie, to łatwo sobie wyobrazić, że zwierzęta – i te częstowane opłatkami, i te, których nie spotykał ten zaszczyt – musiały znosić jeszcze gorsze warunki. Były traktowane głównie jako źródło pokarmu albo tania siła robocza, a nie życiowi towarzysze. Rzecz w tym, że zwierzaki stanowiły integralną część wsi i chcąc nie chcąc nawiązywano z nimi bliskie relacje. Niezależnie od tego, czy mieszkańcy obchodzili się z nimi dobrze, znośnie czy fatalnie – a robili to na wszystkie te sposoby – nie dało się ich zamknąć w odrębnej przestrzeni, poza ludzkim wzrokiem, słuchem czy węchem, jak to się dzieje na współczesnych fermach przemysłowych.
W ujsolskim świecie występował jeszcze jeden rodzaj zwierząt – taki, który zagnieździł się w umysłach mieszkańców, szczególnie najmłodszych. Do ulubionych rozrywek dzieci należało mianowicie poszukiwanie stworzeń mitycznych.
Pewnego dnia siedmioletnia Ania przyuważyła tuż przy zagajniku wielką żmiję wygrzewającą się wygodnie na kamieniach. Cechy szczególne: mech porastający całe ciało i korona na głowie. Wprawdzie widziała ją z daleka i ledwie na mrugnięcie okiem, ale była pewna tego, co zobaczyła, niezachwianą pewnością dziecka. Rówieśnicy, którzy kręcili się w pobliżu, przyjęli jej relację jako oczywistość. Przyszło im to o tyle łatwo, że każde dziecko miało w głowie odpowiednią przegródkę, w którą dało się upakować takie odkrycie. Wszystkie znały opowieści o wężowym królu i wiedziały, że „wąż takowy ma mieć koronę, w której znajdują się bardzo drogie kamienie”2. Skleconej naprędce grupie poszukiwawczej nie udało się jednak trafić na cokolwiek poza kumakiem i traszką. Normalnie byłyby to nie lada znaleziska, ale w porównaniu z królewskim wężem – w najlepszym razie nagroda pocieszenia.
Wypatrywanie żmij w koronie nie wydawało się Ani niczym szczególnym, podobnie jak rozmowy o niesamowitych zwierzętach z innymi dziećmi. Inspiracja płynęła od dorosłych, którzy także uwielbiali rozprawiać o niestworzonych rzeczach. Szczególną popularnością cieszyły się opowieści o nocnych widziadłach. Kiedy tylko ktoś o nich wspomniał, Ania nadstawiała uszu, a okazji ku temu nie brakowało. Ludzie w Ujsołach nie mieli jeszcze telewizorów i nie czytali za wiele literatury pięknej, jeśli w ogóle umieli czytać. Zamiast tego opowiadali sobie o różnych dziwach, które widzieli albo – zazwyczaj – o których słyszeli, że ktoś je widział. Takie gawędy snuło się zazwyczaj przy pracy. Wiejską robotę często wykonywano przynajmniej w kilkuosobowych grupach. Czy zbierało się kamienie na polu, czy wyrywało zielsko, czy przebierało kartofle, czy szyło – zazwyczaj robiło się to w towarzystwie, więc prędzej czy później zaczynała się rozmowa na tematy wszelakie, również te fantastyczne.
Ania słuchała tych opowieści na wpół zafascynowana, na wpół wystraszona. Ujsolskie zjawy potrafiły tworzyć wokół siebie atmosferę grozy. Nigdy nie odzywały się ani słowem, jedynie spoglądały w milczeniu na napotkanych ludzi. Niektóre miały dodatkowo nieprzyjemny nawyk trzymania pod pachą swojej odciętej głowy. Ania nie chciała się na nie natknąć. Pocieszała ją tylko myśl, że taka wioseczka jak Ujsoły przyciągała co najwyżej drugi albo trzeci garnitur widziadeł. I była to całkiem trafna intuicja. Wedle miejscowych legend „diabeł ludowy” nie słynął z przesadnego sprytu – w przeciwieństwie do „diabłów szlacheckich” i „diabłów cudzoziemskich” (te ostatnie przybyły na polskie ziemie wraz z zaborcami). We wsi Sól, leżącej jakieś dziesięć kilometrów od Ujsoł, krążyła opowieść o spotkaniu chłopa z takim swojskim diabłem. Chłop zgodził się oddać mu duszę, ale tylko pod warunkiem, że ten utrzyma w rękach podpaloną beczkę prochu. Diabeł oczywiście zadania nie wypełnił3.
Jeszcze inną kategorię opowieści stanowiły góralskie legendy. Starsi dostrzegali w nich głównie wymiar praktyczny – ich serca rozpalały pogłoski o skarbach pochowanych w okolicy. W czasach młodości Ani wciąż się zdarzało, że ludzie brali do rąk łopaty i chodzili całymi grupami szukać łupów. Jeden został podobno zakopany na Muńcole. Niektórzy przekonywali, że ukrył go sam Sebastian Bury – słynny hetman zbójnicki pochodzący z Milówki, który w XVII wieku grasował na Żywiecczyźnie z ponad dwudziestoosobową drużyną „szwarnych chłopców”. Jeśli wierzyć relacji Andrzeja Komonieckiego, żywieckiego kronikarza z przełomu XVII i XVIII wieku, Bury tak zalazł za skórę lokalnemu staroście, że ten wysłał aż stu pięćdziesięciu ludzi, aby pojmali zbójnika i jego ośmiu towarzyszy, gdy ci biesiadowali razem z plebanem4.
W ludowej pamięci zbójnicy uchodzili za romantycznych buntowników – obrońców ubogich, postrach bogaczy. Dawało to miejscowym niejako „dziedziczne” prawo do ukrytych skarbów: skoro harnasie grabili oprawców biednych górali, to potomkowie tych górali stawali się spadkobiercami ich łupów. Dobrze oddaje to fragment wiersza Wawrzyńca Hubki, współczesnego poety ze Złatnej, wsi również leżącej niedaleko Ujsoł. Bohaterem utworu jest Jerzy Proćpak, zbój z XVIII wieku:
Hej zbójniku! Hej Kroćpoku!
[…]
Zyj w pamiynci nasej wiecnie,
Boś biydoków zawdy brónił.
Z tobóm było zyc psiezpiecnie,
Kieś mioł ciupazecke w dłóni5.
Rzeczywistość była odrobinę bardziej skomplikowana. Proćpak zajął się zbójnictwem nie z powodu umiłowania ubogich, ale z braku wyboru. Prawdopodobnie wsadzono go do więzienia za kłusownictwo, innymi słowy: za korzystanie z czegoś, co uważano za własność ludzi ważniejszych od niego. Po ucieczce skrył się w lasach, nie miał więc zbyt wielu możliwości zarobku. Próbował przemytu tytoniu, ale i tu wszedł w konflikt z władzą; pozostało mu zbójowanie. Proćpak był nie tyle obrońcą ludzi z samego dołu drabiny społecznej, ile po prostu jednym z nich. Być może gdzieś u podstaw romantycznej wizji zbójników leżało przekonanie ubogich górali, że zaledwie jeden spór z panami dzieli ich od pójścia w życiu podobną ścieżką.
Prawdą jest natomiast, że zbójnicy napadali głównie na bogatych, z tym zastrzeżeniem, że ich definicja „bogactwa” była szeroka: podpadali pod nią nie tylko panowie folwarczni, ale też kupcy, arendarze, karczmarze, młynarze czy co bogatsi chłopi. Jeśli wierzyć Aktom spraw złoczyńców miasta Żywca sprzed kilku stuleci, to z niemal stu dwudziestu odnotowanych przez dwadzieścia kilka lat przez sąd napadów zbójeckich tylko dziewiętnaście dotyczyło dworków i folwarków6. Większość mieszkańców Ujsoł z czasów młodości Ani pewnie wzruszyłaby ramionami, słysząc taką informację – mało kto uważał się tam za „bogatego chłopa”. Inna sprawa, że przynajmniej część zbójów potrafiła sprawić, że nawet te sporadyczne napady na folwarki zapadały w pamięć. Na przykład Marcin Portasz, znany w Ujsołach i okolicy jako Dzigosik, i dwudziestu czterech jego kamratów uprowadzili urzędnika folwarcznego z Węgierskiej Górki, a potem ciągnęli go po wszystkich wsiach aż do Rajczy, gdzie czekali na okup, który dostarczyła żona7.
Barwny świat wypełniony wężami w koronie, zjawami bez głów i ukrytymi skarbami przyciągał niczym góralska wersja realizmu magicznego. Kiedy byłem dzieckiem, traktowałem ten aspekt magiczny dosłownie, potem uznałem go za baśniową otoczkę, całkowicie odseparowaną od tego, jak naprawdę wyglądało ujsolskie życie. W obu przypadkach się myliłem. Niezależnie od tego, czy brałem te opowieści na wiarę, czy pozostawałem wobec nich sceptyczny, skupiałem się na tym, co cudowne czy chociażby niecodzienne. Dziś lepiej rozumiem, że kryją się za nimi wiejskie realia: codzienne doświadczenia ze zwierzętami, niechęć do „panów”, a czasem – w przypadku duchów – pamięć o tragicznych wydarzeniach. Ujsolskie diabły pochodziły głównie z legend spotykanych w różnych regionach Polski czy świata i ewentualnie dostosowywanych do lokalnych warunków, lecz pewne zjawy rodziły się na miejscu, na przykład gdy ktoś ginął w niecodziennych okolicznościach. Ania sama się o tym przekonała, gdy z kilkuletniego podrostka przeistoczyła się w nastoletnią dziewczynę i poznała troski świata dorosłych – jeszcze do tego wrócimy.
Magiczność i realizm, niesamowitość i codzienność pozostawały w tym świecie silnie splecione; nie powinno się ich separować. Pocieszam się, że nawet badacze tego typu wierzeń mieli z tym problem, co pokazuje mediewista Łukasz Kozak8. Traktowali opowieści o upiorach jako rodzaj wstydliwego zabobonu, ewentualnie barwnej mitologii. Nie dostrzegali w nich pewnego sposobu doświadczania świata i radzenia sobie z nim; próby okiełznania go za pomocą narzędzi, które były pod ręką, i świadectwa tego, jakich narzędzi brakowało. Ze wszystkich babcinych historii jedną z moich ulubionych pozostaje ta o czartach, które miały straszyć przy budowie torów kolejowych. Podobno waliły jak oszalałe łańcuchami, byle tylko odpędzić robotników. Jakby czuły, że wraz z kolejnymi tego typu nowinkami: elektrycznością, pociągami czy przychodniami lekarskimi, będzie dla nich coraz mniej miejsca.
Gdy Ania trochę podrosła, odkryła, że Sołka może i jest centrum jej małego świata, ale niekoniecznie całych Ujsoł. Tę funkcję pełnił miejscowy kościół. Coniedzielne msze wyznaczały rytm życia większości mieszkańców wsi. Od poniedziałku do soboty mogły się dziać przeróżne rzeczy, ale tego jednego dnia ludzie wiedzieli, co będą robić i kogo spotkają.
Rolę, jaką odgrywali księża, dobrze oddaje pewne wydarzenie, do którego doszło kilka lat przed narodzinami Ani. Ówczesny proboszcz, głęboko zaniepokojony tym, że coraz więcej parafian sięga po alkohol, wyszedł z inicjatywą wprowadzenia prohibicji na terenie gminy Ujsoły. Rada gminy wzięła sobie tę sugestię do serca i przeprowadziła plebiscyt wśród mieszkańców. Wyniki okazały się po myśli proboszcza, który oczywiście namawiał wiernych do głosowania za odpowiednim rozwiązaniem: przewagą dziewięciuset głosów do stu nałożono restrykcje na sprzedaż napojów wysokoprocentowych. O wsi, jak rzadko, zrobiło się głośno. „Nie ulega wątpliwości, że za Ujsołami pójdą i inne gminy w powiecie żywieckim, by zerwać z rozwielmożnionem pijaństwem” – pisała jedna z gazet9. I tak się rzeczywiście stało, większość okolicznych gmin wprowadziła podobne prawo.
Proboszcz z ujsolskiej parafii mógł być pionierem w swoim regionie, lecz w skali kraju był częścią szerszego ruchu. W latach dwudziestych temat uzależnienia od alkoholu połączył w niecodziennym sojuszu polskie feministki, organizacje społeczne oraz przedstawicieli Kościoła katolickiego. Zaczęło się od tego, że grupa posłanek pod przewodnictwem Marii Moczydłowskiej próbowała przeforsować całkowitą prohibicję. W 1920 roku udało im się doprowadzić do uchwalenia ustawy, która zabraniała rozprowadzania napojów zawierających powyżej czterdziestu pięciu procent alkoholu, a także ustalała, że na dwa i pół tysiąca mieszkańców może przypadać tylko jeden punkt jego sprzedaży. To właśnie ta ustawa dała lokalnym ujsolskim władzom możliwość przeprowadzenia referendum, z czego skrzętnie skorzystał proboszcz. Do 1930 roku co dziesiąta gmina sięgnęła po ten środek. Rok później ustawa została zliberalizowana10. Na to nawet ksiądz niewiele mógł poradzić, ale sam fakt, że w Ujsołach właśnie on stanął na czele tej krótkiej rewolucji, wiele mówi o jego pozycji we wsi.
Mała Ania nie zaprzątała sobie głowy takimi sprawami. Matka się nie upijała, ojciec lubił sięgnąć po kieliszek, ale z powodów zdrowotnych robił to sporadycznie. Problem alkoholizmu był dla niej – jeszcze – obcy. Wiedziała natomiast tyle, że proboszcz i inni księża to ważne postacie. Gdy po raz pierwszy zobaczyła, jak w drugi dzień Bożego Narodzenia ludzie obrzucają prowadzącego mszę księdza owsem, spytała zdumiona, dlaczego kapłan się na to godzi. Matka wyjaśniła, że to stary zwyczaj na pamiątkę świętego Szczepana, prześladowanego za swoją wiarę. Młoda Salachna nie do końca rozumiała, jak połączyć jedno z drugim: księdza z wielkim świętym, sprawy poważne z zabawą, nie dociekała jednak szczegółów. Brali w tym udział także dorośli, co rzadko widywała – w domu rodzice wprowadzali raczej atmosferę powagi.
Święta Bożego Narodzenia były dla Ani ulubionym czasem w roku. Głównie ze względu na to, że tak dużo się wokół nich działo. Podobnie jak wszyscy inni mali mieszkańcy wsi przez większość grudnia uczęszczała na roraty. To oznaczało niemałe poświęcenie – dzieci Salachnów musiały być gotowe do wymarszu o szóstej rano. Do kościoła miały ponad kilometr, a potem te, które chodziły do szkoły, musiały zdążyć się zameldować na pierwszej lekcji. Ujsoły nie narzekały na brak śniegu, więc Ani te poranne wycieczki kojarzyły się głównie z mozolnym przebijaniem się przez zaspy. Za to po szkole śnieg zapewniał ubaw aż do kolacji. Dzieciaki ze wsi gromadziły się na ujsolskich wzniesieniach, by zjeżdżać na workach wypełnionych sianem.
Niby beztroskie zabawy, ale i one wymagały pewnej dyscypliny. Gdy Ania właśnie sadowiła się radośnie do pierwszej samodzielnej przejażdżki na worku, została zbesztana przez jedną ze starszych sióstr:
– Chcesz zjeżdżać w chodakach!?
Buty były zbyt cenne, by ryzykować ich zniszczenie w trakcie zabawy. Jeśli tylko pozwalała na to pogoda, większość trasy do szkoły Ania, tak jak i reszta rodzeństwa, pokonywała na bosaka. Niedaleko płynął potok, więc przed wejściem do budynku obmywali w nim brudne stopy i dopiero wtedy wkładali buty, żeby – jak mawiała matka – nie wyjść na obdartusów.
W wigilijny poranek Ania chodziła z rodzeństwem do lasu, który porastał wzgórze za ich domem, żeby popatrzeć, jak ojciec szuka świerku. Była zbyt mała, by się na coś przydać, ale lubiła brać udział w tym świątecznym pochodzie, gdy wracali do domu z drzewkiem: na czele ojciec ciągnął świerk na sankach, a za nim podążały sznurkiem dzieci, niczym mali pomocnicy Mikołaja. Nie żeby Mikołaj odwiedzał Ujsoły z workiem prezentów – Ania w ogóle o nim wtedy nie słyszała. W najlepszym razie mogła liczyć na wygranie z rodzeństwem bitwy o to, kto pierwszy zgarnie te kilka cukierków ozdabiających choinkę. Szybko się zorientowała, że sztuka podbierania świątecznych słodyczy wymaga pewnej wprawy. Nie można ich zjadać na etapie przystrajania drzewka, kiedy wszyscy kręcą się w pobliżu, bo matka wyśle takiego delikwenta do innych, zdecydowanie mniej przyjemnych obowiązków. Podpatrzyła też od starszych sióstr, jak wypełniać sreberka po zjedzonych cukierkach papierem, żeby przynajmniej z daleka wyglądały na pełne. Rodzeństwo przekazywało jej jednak także szlachetniejsze umiejętności, na przykład jak robić ozdoby na choinkę, takie jak łańcuszki z karbowanej bibuły. Zazwyczaj brakowało kleju, więc przydawało się doświadczenie w wytwarzaniu jego domowego zastępnika: mąki zmieszanej z wodą. Ozdoby z bibuły to nie była wyłącznie specjalność Salachnów, przystrajano nimi większość domów w Ujsołach – i nie tylko. Bibułkarstwo kwitło na całej Żywiecczyźnie, urastając do rangi sztuki. Z bibuły robiono kwiaty, serca, kwadratowe jaśki do wieszania na ścianach czy obłącki, którymi otaczano święte figurki. Był to tani materiał, dodatkowo łatwo dostępny w dużych ilościach, bo wyrabiany na miejscu, w Żywieckiej Fabryce Papieru „Solali”. Dla ubogich górali, którzy chcieli ubarwiać szare chaty – jak znalazł11.
Największą frajdę sprawiała jednak Ani nie ta czy inna konkretna czynność, tylko ogólny nastrój świątecznej mobilizacji: wspólne krzątanie się po domu i wokół niego, żeby przygotować się do wigilii i Bożego Narodzenia. Na co dzień liczna rodzina Salachnów rozpierzchała się po całej wsi – ktoś pracował w polu, ktoś był w szkole, ktoś pasł krowy, ktoś załatwiał sprawunki w innej wiosce, ktoś pomagał przy robocie u sąsiadów. To rozproszenie miało niewątpliwe zalety w tak niewielkim domu, ale sprawiało, że każdy żył trochę we własnym świecie, raczej obok rodziny niż z nią.
Wigilijna kolacja zaczynała się zawsze od modlitwy. Ten obowiązek brała na siebie matka. Potem wszyscy łamali się opłatkiem i składali sobie życzenia: „Na szczęście, na zdrowie, żebyście byli weseli jak w niebie anieli!”. Kolację przygotowywano wystawną – jak na ich możliwości, rzecz jasna. Na stole lądowały zupa grzybowa, chleb, brukiew, drożdżówka, groch z kapustą i pstrągi – te ostatnie wystarczyło wyłowić z Sołki. Obfitsza była tylko Wielkanoc, kiedy podawano kiełbasę, boczek, kaszankę i kilka jajek. Największa uczta w ciągu roku.
Noc puentowała pasterka, na którą szła cała rodzina – kolejna atrakcja dla dziecka. Następnego ranka można było ją spokojnie odespać. Boże Narodzenie stanowiło bodajże jedyny dzień roku, gdy matka, zamiast zaganiać domowników do roboty, zabraniała im wykonywania jakichkolwiek prac, by uszanować święto. Nawet gdy któraś ze starszych sióstr chciała ukroić kawałek materiału i coś powyszywać, uznawano to za złamanie zasad. Ania nie narzekała na ten rygor odpoczynku. Tym bardziej że dzień później znowu trzeba było brodzić w śniegu, bo rodzina ponownie ruszała na mszę. Tym sposobem niemal cały grudzień przebiegał w rytmie: kościół – dom, dom – kościół.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Zob. P. Kłapyta, Wołoskie osadnictwo w Karpatach w aspekcie historyczno-geograficznym [w:] Kultura pasterska łuku Karpat i jej oddziaływanie na kulturę Babiogórców, red. U. Janicka-Krzywda, Kraków–Zawoja 2014, s. 9–26.
2 B. Podgórska, A. Podgórski, Mitologia śląska, czyli przywiarki ślónskie. Leksykon i antologia śląskiej demonologii ludowej, Katowice 2011, s. 488.
3 S. Haczek, Demonologia, wierzenia, kosmologia [w:] Kultura ludowa górali żywieckich, red. K. Ceklarz, B. Rosiek, Kraków 2018, s. 436.
4 A. Komoniecki, Dziejopis żywiecki, t. 1, Żywiec 1937, s. 178.
5 W. Hubka, Zasumcie mi jedle smukłe [w:] tegoż, Jesienne wrzosy, Żywiec 1989, s. 14.
6 W. Ochmański, Zbójnictwo góralskie. Z dziejów walki klasowej na wsi góralskiej, Warszawa 1950, s. 98, 108.
7 Tamże, s. 101.
8 Zob. Ł. Kozak, Upiór. Historia naturalna, Warszawa 2021.
9 Zob. „Gazeta Ujsolska” 2018, nr 23, s. 8.
10 K. Janicki, Alkohol i prohibicja [w:] Przedwojenna Polska w liczbach, red. K. Janicki i in., Warszawa 2020.
11 K. Pieronkiewicz-Pieczko, Sztuka ludowa i rzemiosło artystyczne [w:] Kultura ludowa górali żywieckich, dz. cyt., s. 278–281.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Przygotowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I