Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka bestsellerowych Córek Wawelu powraca z monumentalną opowieścią o wpływowych kobietach renesansu, które przetrwały „zmierzch świata rycerzy” i uporządkowały po nich rzeczywistość na nowo.
Wprost z Wawelu, kolebki jagiellońskich królewien, Anna Brzezińska zabiera nas w podróż po Europie: do Burgundii Walezjuszów, która onieśmiela ostentacyjnym przepychem i bogactwem kultury dworskiej; Rzymu Borgiów, gdzie duch nowej epoki towarzyszy nepotycznym machinacjom; Ferrary d’Estów, krainy walecznych bękartów i renesansowych mistrzów pióra.
Pisarka roztacza przed czytelnikami fascynującą panoramę ostatnich dekad średniowiecza i początków ery nowożytnej, niespodziewanie aktualną, stanowiącą zaskakujący komentarz do dzisiejszych czasów. Pokazuje nam transformację ustalonego, niezachwianego dotychczas męskiego porządku oczami wpływowych kobiet epoki – z Małgorzatą Andegaweńską, Małgorzatą York, Izabelą Portugalską, Marią Burgundzką i Lukrecją Borgią na czele.
Tło dla splatających się losów żeńskich bohaterek stanowią: wielość wątków obyczajowych i kulturowych, ówczesne praktyki wojenne, seksualne, polityczne, religijne i artystyczne, tradycje i życie codzienne poszczególnych warstw społecznych, zaczynając od teatru władzy i związanych z nim knowań, poprzez opisy uczt i życia w miastach, na przesyconych symboliką mitów arturiańskich burgundzkich turniejach rycerskich kończąc.
Tę doskonale udokumentowaną książkę historyczną, dzięki pisarskiemu doświadczeniu Anny Brzezińskiej czyta się niczym wciągającą powieść. Zmierzch świata rycerzy to przełomowy moment dziejów Europy na styku epok średniowiecza i renesansu, opowiedziany w świeży, olśniewający sposób – nareszcie przez kobietę!
„Burgundzcy Walezjusze, Yorkowie, Borgiowie, Sforzowie z Mediolanu czy Estowie z Ferrary nie doczekali się swojego Homera. Lecz ich matki, żony, córki dobrze znały los Penelopy, usiłującej przetrwać i zachować rodzinne dziedzictwo (…). Te kobiety, rozbitkowie po widziadłowych dynastiach, okazywałysię mistrzyniami przetrwania i niestrudzonymi strażniczkami pamięci. Dlatego właśnie one są w tej książce przewodniczkami po krainie renesansu, który należał zarówno do rycerzy, jak i do skrybów, zanim rozpaliła się nowa epoka, pochłaniając rycerskie czyny i rycerskie książki.
Nie pochłonęła ich jednak doszczętnie”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 856
W początkach XVII wieku Miguel de Cervantes uczynił swojego bohatera zakładnikiem romansów rycerskich. Don Kichot tak się w nich rozsmakował, że dnie i noce trawił na lekturze, napełniając swój umysł czarami, urokami, zabijatykami, potyczkami, ranami, miłościami, sercowymi żałościami, zapałami, udręczeniami, srogościami i tym podobnymi niedorzecznościami. Z ich powodu zaniechał troski o gospodarstwo i myśliwskich rozrywek, a nawet sprzedał sporą część majętności, by dokupić kolejnych rycerskich książek. Pod zgubnym wpływem lektur życie splotło mu się z fikcją tak ciasno, że poczuł się błędnym rycerzem i wyruszył na poszukiwanie przygód, z opłakanym, jak wiadomo, skutkiem.
– Nic innego, tylko te z piekła rodem książczyska wariackie, do których go raz w raz szatan kusił, musiały mu w głowie popsuć – lamentowała wierna służąca Don Kichota.
– Wujaszek często po dwa dni i dwie noce kamieniem siedział nad tymi przeklętymi księgami – ubolewała jego siostrzenica.
Przebiegłe niewiasty, pochodzące z kraju, gdzie kacerze nader często odchodzili ku wieczności poprzez ogień, postanowiły uczynić nad zgubną literaturą sąd, zwieńczony, podobnie jak procesy heretyków, okazałym stosem. A że w bibliotece Don Kichota znajdowało się ponad sto foliałów oraz nieprzebrane mnóstwo mniejszych tomów rycerskiej kontrabandy, kobiety z bezlitosną pasją wrzucały w płomienie dzieło za dziełem, bezpowrotnie niszcząc przygody Amadisa z Walii, Orlanda, rycerzy Karola Wielkiego i wielu, wielu innych.
Ten ogień, rozpalony przez dwie kobiety niewątpliwie pełne dobrych intencji, trzeźwe i niepodatne na uroki fantazji, wciąż płonie. Epoka nowożytna obeszła się bowiem bardzo surowo zarówno z bohaterami rycerskich romansów, jak i ich czytelnikami. Potomkowie siostrzenicy i gospodyni Don Kichota nie rozsmakowali się w opowieściach o paladynach Karola Wielkiego i nie szukali w nich inspiracji dla własnych życiowych decyzji, uwięziwszy ich wraz z Rycerzami Okrągłego Stołu w jałowej krainie szkolnych lektur. W samym Don Kichocie, zapamiętałym miłośniku rycerskiej przygody, widziano anachronicznego dziwaka lub zwyczajnego obłąkańca, niezdolnego oddzielić fikcji od prawdziwego życia, w którym trzeba iść z postępem i gromadzić grosz, by załatać dziurawy dach i przyodziać grzbiet.
Jednakże wielcy monarchowie późnego średniowiecza, zarówno ci pochodzący z uznanych rodów, jak i ambitni parweniusze, żyli jeszcze w świecie, gdzie literacka fikcja nieustannie mieszała się z rzeczywistością, stanowiąc źródło prestiżu, inspiracji oraz genealogii. Gdyby bohaterowie Iliady lub Eneidy ocknęli się znienacka w XV-wiecznej Europie, ze zdumieniem odkryliby, że monarsze dwory oraz arystokratyczne zamki zaludnia nieprzebrane mrowie ich potomków, na dodatek pochodzących od indywiduów nieodnotowanych w literaturze klasycznej lub poczętych w przedziwnych literackich okolicznościach. Nie jest bowiem prawdą, że wieki średnie nie znały literatury klasycznej. Przeciwnie. Średniowiecze kochało antycznych bohaterów. Po prostu wyobrażało ich sobie jako rycerzy, najwspanialszych na świecie, oraz – oczywiście – jako własnych protoplastów.
Lecz fabuły i literackie modele ścierały się ze sobą. Czasami równie zajadle jak bohaterowie rycerskich eposów.
Jak wiadomo, renesans zaczął się od książek, od wielkiego polowania na starożytne manuskrypty, wyszukiwane zachłannie w bibliotekach odległych klasztorów, tłumaczone z greckich czy arabskich źródeł. Jednakże humanistyczni erudyci, patrycjusze z miejskich republik wydający majątek na klasyczne księgozbiory czy sekretarze z kurii papieskiej z pasją wertujący greckie i hebrajskie teksty wyobrażali sobie przeszłość zupełnie inaczej niż rycerze napędzani średniowieczną tradycją. Ich wielkim patronem stał się Petrarka, który w zbiorze listów O sprawach bliskich z bezlitosną surowością ocenił epokę, jaka trwała od przyjęcia przez Rzym chrześcijaństwa aż do czasów mu współczesnych, czyli wieku XIV, i pogardliwie nazwał ją ciemną.
Dla Petrarki oraz dla jego uczniów, miłośników i następców odkrywana na nowo kultura klasyczna i piękna literacka łacina stały się światłem wydobywającym świat ze stuleci barbarzyńskiego mroku. Choć tak wielu humanistów było sługami Kościoła, przemilczali ze wzgardą, że nawet ta kluczowa metafora mrocznego średniowiecza została przez ich mistrza skradziona innym dawnym mistrzom i obrócona przeciwko własnej przeszłości. Bo przecież wieki średnie również przesycało światło, choć innego rodzaju. Wraz z narodzinami w Betlejem rozbłysło po wiekach pogańskiej ciemności. Tyle że jego źródło biło w Ewangelii, nie zaś w pismach Platona i Arystotelesa.
Petrarka, a wraz z nim wielcy humaniści widzieli w swojej epoce moment przełomu i zerwania ze średniowieczem, które z kolei wyparło się klasycznych idei, zasad i instytucji. Jednakże nie dostrzegli bądź nie chcieli zobaczyć, że klasyczne dziedzictwo nigdy nie zostało zapomniane. Począwszy bowiem od św. Pawła, wielcy myśliciele chrześcijaństwa podejmowali próby – mniej lub bardziej udane, ochocze i intelektualnie uczciwe – pojednania antyku z nową religią i nowymi czasami. Klasyczne dziedzictwo przetrwało w języku i liturgii Kościoła, w prawie i instytucjach, księgach i budowlach, we wspomnieniach o chwale cesarstwa rzymskiego i opowieściach o podbojach Aleksandra Wielkiego. Ponieważ jednak spuścizna antyku pozostawała żywa, podlegała nieustannej zmianie i ciągłym reinterpretacjom, oddalając się nieuchronnie od pierwowzoru, bo tylko przeszłość jest niezmienna, podczas gdy pamięć o niej utrwalana jako historia nigdy nie zastyga na dobre.
Nie istniała więc jedna opowieść o antyku. Nie powstała też jedna opowieść o renesansie.
Humaniści mieli poczucie doniosłości swoich odkryć i swojej wizji świata, obejmującej nową naukę i nową sztukę. Przeświadczenie o początku nowej epoki było w XV-wiecznych Włoszech powszechne. Wybrzmiewało w niezliczonych tekstach, począwszy od dzieł pierwszego wielkiego renesansowego historyka Flavia Bionda z Forlì – który patriotyzm łączył z przywiązaniem do klasycznych korzeni włoskiej kultury i który upowszechnił określenie wieków średnich jako epoki trwającej od upadku Rzymu do jego współczesności – aż po przekazy florenckich patrycjuszy, zgodnie z ówczesnym zwyczajem spisujących prywatne dzienniki. Quattrocento, jak nazywa się XV stulecie we włoskiej kulturze, ufało w moc ludzkiego ducha. Wierzyło, że dzięki niestrudzonym wysiłkom myślicieli i artystów zdoła przywrócić utracony Złoty Wiek.
Nowe, renesansowe książczyska z piekła rodem powoli zmieniały średniowieczną Europę, ale też utrwalały jej przefiltrowany przez marzenia i mniemania humanistów obraz dla przyszłych pokoleń.
Renesans, jaki zna większość z nas, zrodził się bowiem za przyczyną książki – monumentalnego dzieła Giorgia Vasariego, opublikowanego po raz pierwszy w 1550 roku, a następnie w poprawionej i rozszerzonej wersji w roku 1568. Vasari, nadworny artysta Cosima, pierwszego księcia Toskanii z rodu Medyceuszy, stworzył renesans takim, jakim poznaje go większość z nas, bezwzględnie wywyższając włoską, przede wszystkim toskańską, tradycję kulturalną i artystyczną. Niezachwianie wierzył w postęp – pod tym względem również był heroldem rodzącej się właśnie nowożytności – a jako ojców nowej sztuki namaścił malarza Cenniego di Pepo, zwanego Cimabue, i jego ucznia Giotta di Bondone, którzy po wiekach gotyckiej katastrofy odnowili malarstwo i przywrócili mu dawną świetność. Pod piórem Vasariego sztuka stała się lepsza dzięki zerwaniu ze średniowieczem, z gotykiem, pogardzanym jako obmierzła maniera tedesca, którą zastąpiła wartościowsza humanistyczna buona maniera. Na kartach jego Żywotów najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów kolejni wybitni artyści udoskonalali tę nową sztukę, aż po Michała Anioła, niedoścignionego i wszechstronnego geniusza, który zdaniem Vasariego przewyższył starożytnych. W literaturze w podobny sposób mistrzem nowej sztuki ogłoszono Dantego Alighieri, który – jak pisał w 1363 roku Giovanni Boccaccio – ponownie zaprosił do Italii muzy i odnowił martwą sztukę poezji.
Nowa sztuka szybko zyskiwała nowych patronów, uwalniając się spod kurateli Kościoła oraz feudalnych elit. Bankierzy, kupcy i rzemieślnicy ze Sieny, z Florencji, Genui czy Pizy utożsamiali swoje miasta z antycznymi republikami i opisywali je językiem zaczerpniętym z antycznych źródeł, utwierdzając się w lokalnej dumie, obywatelskim duchu i przekonaniu o wyższości swojego stylu życia nad resztą świata.
– Tylko zwierzęta żyją na wsi – zauważył z pogardą pisarz i handlarz zbożem Paolo da Certaldo, syn florenckiego notariusza.
Dla jego sąsiadów to właśnie miasta, z ich antyfeudalną ideologią, osobistą wolnością, polityczną aktywnością i nieustanną konkurencją, dawały szansę na życie najlepsze z możliwych i pielęgnowanie cnoty. Właśnie tam, w alchemicznym miejskim tyglu, ludzie, stając się obywatelami, w niedorównany sposób doskonalili się i nabierali ogłady, w przeciwieństwie do wieśniaków, trwających uparcie w stanie na poły zwierzęcej dzikości, oraz archaicznego i nieoględnego rycerstwa. Miasta kolonizowały zarówno przestrzeń, jak i wyobraźnię. Kiedy bogaci patrycjusze zaczynali rezydować w podmiejskich willach i doceniać sielskie rozkosze w starannie zaaranżowanej scenerii winnic i oliwnych gajów, nie przejmowali wiejskich upodobań, tylko zawłaszczali wieś i przeszczepiali tam własne wzorce.
Budząca się właśnie epoka nowożytna pragnęła jednak słuchać Francesca Petrarki i jego następców, którzy mieli poczucie wyjątkowości i doniosłości swych czasów i którzy z całego serca pragnęli je oddzielić od ponurej, jak wierzyli, przeszłości, zapominając, jak głęboko byli w niej zanurzeni i zadłużeni. Dlatego w kolejnych stuleciach opowieść o renesansie jako przełomowym momencie, kiedy włoscy geniusze dzięki antycznemu dziedzictwu na nowo odkryli rozum, naukę i potęgę człowieka, rozwijano i wzbogacano o nowe elementy. Dla wielkich myślicieli oświecenia, przywiązanych do wizji historii jako rozwoju i postępu, Włochy stały się kolebką nowoczesnego świata, wyzwolonego z jarzma średniowiecznych przesądów religijnych. Dla romantyków – triumfem indywidualizmu i ludzkiego ducha, uosabianego przez włoskich mistrzów, którzy najpierw popchnęli ku zwycięskiej przyszłości swoich rodaków, potem zaś resztę świata. Dziewiętnastowieczni historycy wychwalali ducha przedsiębiorczości, jaki powodował włoskimi kupcami, bankierami i rzemieślnikami, a także miejski styl życia, jaki przedkładali nad dawne feudalne ekscesy. Czynili ich tym samym protoplastami kapitalistycznego mieszczaństwa i wcieleniem indywidualizmu, we Florencji natomiast widzieli źródło nowoczesnego republikanizmu i demokracji liberalnej.
W ten sposób renesans włoskich miast oddzielił się niepostrzeżenie od feudalnego średniowiecza. Periodyzacja narzuca jednak wyobraźni oczywiste ograniczenia. Uwypukla różnice i odwraca uwagę od ciągłości – od idei, motywów i estetyk, które nakładały się na siebie, hybrydyzowały i przeobrażały pod wzajemnymi wpływami. W rzeczywistości mieszkańcy renesansowych Włoch częściej sięgali po rycerskie romanse niż po traktaty Arystotelesa. Pierwszy włoski rycerski poemat epicki z końca XV wieku, Orlando innamorato (Roland zakochany) pióra Mattea Marii Boiarda, dworzanina z Ferrary, był tak popularny, że w ciągu piętnastu lat doczekał się czternastu wydań, by po tej krótkiej chwili chwały ulec kompletnemu zapomnieniu. Jednakże jeszcze w czasach największej popularności poematu jego autorowi zarzucano, że nie traktuje materii klasycznej z odpowiednią pieczołowitością.
– Nie dość, że przekształca i wzbogaca o nowe wątki antyczne opowieści, to na dodatek osadza je w dziwacznej krainie średniowiecznego romansu rycerskiego – gderali puryści, gdyż służąca i siostrzenica Don Kichota miały wielu godnych protoplastów, którzy może nie ośmielali się publicznie palić rycerskich manuskryptów, ale bez skrupułów okazywali im pogardę.
Po raz ostatni poemat Orlando innamorato wydano drukiem w 1544 roku, po czym popadł w zapomnienie i trwał jedynie w widmowej bibliotece Don Kichota. Zaćmiła go, wraz z jego światem dwornej miłości i rycerskiej przygody, inna wizja renesansu. Nowi mistrzowie z pasją kwestionowali tradycyjną dworską kulturę. Zmieniały się gusty i upodobania. W pałacowych komnatach zamalowywano stare freski z wyobrażeniami polowań i dam przypatrujących się zmaganiom rycerzy w szrankach. Wymieniano meble, przerabiano klejnoty i suknie. Przede wszystkim zaś jedna po drugiej odchodziły w niepamięć dynastie, które hołdowały rycerskim tradycjom i nagradzały ich piewców oraz kronikarzy rzeką złota.
– To Homer uczynił Agamemnona zwycięzcą, a Trojan zwyczajnymi tchórzami i zmienił Penelopę w wierną małżonkę, ofiarę tysiąca krzywd zalotników – napisał cynicznie Ludovico Ariosto, kolejny wielki włoski renesansowy twórca z Ferrary, który zainspirowany dziełem Boiarda kontynuował opowieść o losach Rolanda w swoim wspaniałym poemacie Orlando furioso (Roland szalony).
Burgundzcy Walezjusze, Yorkowie, Borgiowie, Sforzowie z Mediolanu czy Estowie z Ferrary nie doczekali się swojego Homera. Lecz ich matki, żony i córki dobrze znały los Penelopy, usiłującej przetrwać i zachować rodzinne dziedzictwo, podczas gdy mężczyźni, których wyobraźnię ukształtowały podróże Odyseusza, przewagi Hektora oraz przygody Lancelota, Parsifala i Galahada, wyruszali na swoje wojny i krucjaty. Zapewne wiele z nich rozpaczało nad pokłosiem tych z piekła rodem książczysk wariackich, jak je z pogardą nazwała służąca Don Kichota, kiedy posłańcy przynosili z pól bitew tragiczne wieści. Jednakże te kobiety, rozbitkinie po widziadłowych dynastiach, okazywały się mistrzyniami przetrwania i niestrudzonymi strażniczkami pamięci. Dlatego właśnie one są w tej książce przewodniczkami po krainie renesansu, który należał zarówno do rycerzy, jak i do skrybów, dopóki nie rozpaliła się nowa epoka, pochłaniając rycerskie czyny i rycerskie książki.
Nie pochłonęła ich wszak doszczętnie.
Kilka wieków później pewna dziewczynka, choć zapewne nie ona jedna, dorastała w domu przypominającym bibliotekę. Jej rodzinny księgozbiór nie dorównywał oczywiście książęcej bibliotece Estów i nie był wyposażony tak bogato jak biblioteka Don Kichota, ale ukształtował jej wyobraźnię opisami podróży Odyseusza, przewag Hektora, tęsknot Tristana, przygód Lancelota, Parsifala i Galahada. Pewnego razu, wędrując swobodnie w gąszczu półek i tomów, sięgnęła po Jerozolimę wyzwoloną Torquata Tassa, by z zaskoczeniem spostrzec, że coś go łączy ze ślepym greckim pieśniarzem, ale i z autorami romansów rycerskich. Z tamtego dziecięcego zdumienia i zachwytu powstała dzisiaj ta książka. Za przyczyną dawnych opowieści, które przepoczwarzają się i zmieniają w czasie, a jeśli słabną, to potem odzyskują siły i porastają nowymi słowami, jak również z powodu przeszłości, jaka się w tych opowieściach przegląda i się za nimi ukrywa.
Właśnie te opowieści ukształtowały Europę.
Dlatego, co tu kryć, jest to także książka o bardzo starej miłości.
Chwila grozy
Latem 1492 roku dni Innocentego VIII były policzone. W Rzymie, cierpiącym z powodu upału oraz wyziewów Tybru, który zwykle o tej porze roku wyrzucał z siebie fale morowego powietrza, wrzało, a między domami unosiła się woń śmierci. Królowie, jak wiadomo, nigdy nie umierają, a rytuał pogrzebowy i koronacyjny podkreśla ciągłość monarchii oraz istnienie politycznego ciała króla: idealnego i odrębnego od ułomnego, śmiertelnego ciała, które zasiadało na tronie. W przeciwieństwie do świeckich władców papieże zawsze umierali na dobre. Pomiędzy ich śmiercią a wyborem następców nastawał przedziwny czas sede vacante, czyli czas pustego tronu, kiedy dwór papieski zamierał i całe Wieczne Miasto zanurzało się w pustce.
Nie stanowiono prawa, nie wydawano wyroków ani nie sprawowano władzy. Na ulice, niebezpieczne nawet w zwyczajny czas, wylewała się spieniona fala przestępczości. Niejeden spokojny dotychczas przekupień sięgał po nóż, żeby uregulować z nielubianym sąsiadem spór o drzewo oliwne czy nieczystości wylewane przed sklepem. Mężowie podrzynali gardła niewiernym – albo i wiernym – żonom, a ciała zrzucali do wyschniętych studni bądź topili w Tybrze. Majstrowie gruchotali kości pyskatym czeladnikom i z mściwą satysfakcją plądrowali składy cudzoziemców, którym zbyt dobrze powodziło się w interesach. Kochające siostry kłóciły się na warzywnym targu i oskarżały nawzajem o herezję, a ubogie, bogobojne staruszki w przebłysku szaleństwa lub dla kilku drobnych monet mordowały pątników śpiących w podcieniach rzymskich kościołów.
– Jesteśmy na swojej własnej ziemi, u siebie! Jesteśmy rzymianami! W czasie sede vacante to my jesteśmy panami i to lud jest władcą! – wykrzykiwał w XVI wieku pewien zapalczywy rzymski arystokrata, Paolo de Grassi, wykładając dosadnie pogląd całej rzymskiej społeczności. – Ludzie gubernatora gwałcą nasze żony i siostry, więc niezbędne jest, żebyśmy my, rzymianie, zjednoczyli się i spalili jego pałac!
Piotr Damiani w XI wieku nazwał sede vacante „chwilą grozy”, w której Kościół jest bezbronny i pozbawiony głowy. Jednakże ludność Rzymu, zamiast modlić się i rozmyślać nad ulotnością życia, postrzegała ją jako cenną okazję, by swobodnie wyartykułować pretensje pod adresem możnych tego świata. Niejednokrotnie furia motłochu nie oszczędzała nawet martwego ciała papieża. Papieski mistrz ceremonii Johannes Burckhardt opisał w swoim dzienniku, że w 1484 roku urzędnicy przyłączyli się do grabieży i wynieśli z pałacu papieskiego wszystko, tak że pomimo całej swej gorliwości nie mógł znaleźć ani ręcznika, ani lnianego płótna, ani naczynia, żeby napełnić je winem, wodą i wonnymi ziołami potrzebnymi do obmycia ciała, ani też majtek czy czystej koszuli, żeby je przyodziać.
Naturalnie wybuch ludowej przemocy – zamieszki, mordy, plądrowanie kościołów i pałaców – działał motywująco na elektorów, którzy wiedząc, że także ich mienie jest wystawione na łaskę rozhulanego plebsu, starali się bez zbędnej zwłoki ukazać miastu nowego papieża. W XV wieku czas jego wyboru mierzono zatem w dniach, nie zaś miesiącach czy latach. Nie zawsze jednak tak było; instytucja konklawe wykluła się właśnie podczas jednego z takich paskudnych impasów, gdy purpuraci nie potrafili dojść do porozumienia w sprawie następcy św. Piotra.
Można rzec, że konklawe wynaleźli w roku 1271 mieszkańcy Viterbo, starożytnego miasteczka w regionie Lacjum. Po trzech latach przedłużających się obrad po śmierci Klemensa IV zacni obywatele Viterbo, zdruzgotani nieodpowiedzialnością kardynałów, którzy nie umieli dojść do porozumienia, oraz kosztami ich pobytu, zamknęli purpuratów na klucz w pałacu biskupim; właśnie od zwrotu „na klucz”, czyli cum clave, pochodzi nazwa konklawe. Następnie, żeby wzmocnić motywację obradujących, zdjęli część dachu, zamurowali okna i bramy i zaczęli skąpo wydzielać jedzenie oraz napitek.
– My bez mszy przeżyjemy, wy bez jedzenia nie! – oznajmili twardo przedstawiciele magistratu, co natychmiast przyspieszyło procesy decyzyjne wśród książąt Kościoła.
W ten sposób w tysięcznym szóstym dniu interregnum wybrano nowego papieża, Teobalda Viscontiego, który przyjął imię Grzegorza X. W trzy lata później tenże Grzegorz X, świadom perturbacji, jakie poprzedziły jego pontyfikat, ogłosił na soborze w Lyonie konstytucję Ubi periculum, regulującą zasady konklawe. Odtąd kardynałowie mieli kolegialnie wybierać następcę św. Piotra odizolowani od zewnętrznego świata, zamknięci na klucz w jednej komnacie, a samotności doświadczać jedynie w toalecie. Po trzech dniach jałowych obrad ich posiłki ograniczano do trzech potraw, wydawanych rano, w południe i wieczorem, zaś po ósmym dniu – do chleba i wody.
Konstytucja Grzegorza X naturalnie oburzyła purpuratów i jako zbyt surowa została odwołana już przez następnego papieża, lecz jej zasady przywrócono w XIV wieku. Szykując się w 1492 roku do odosobnienia i mając w pamięci wypadki z ostatnich konklawe – na przykład kiedy po śmierci Sykstusa IV plebs spustoszył pałac jego siostrzeńca Girolama, tak że zostały jedynie puste ściany i powyrywano nawet krzewy w ogrodzie, a co gorsza splądrowano spichlerze z ziarnem i dwa statki załadowane winem oraz zdewastowano szpital – kolegium kardynalskie zawczasu podjęło środki, by ograniczyć zamęt i zniszczenia. Kardynał Giuliano della Rovere, uchodzący za najpewniejszego kandydata do papieskiej tiary, zdołał przekonać wielkie rzymskie rody, które zbroiły się w oczekiwaniu na koniec pontyfikatu Innocentego VIII, do rozejmu. Kardynałowie wynajęli setkę kuszników i ośmiuset dodatkowych zbrojnych, żeby dopilnować porządku w pałacu watykańskim i na głównych placach miasta. Patrycjusze zaś, czekając na rozwój wypadków, zapobiegliwie zmieniali swoje pałace w fortece.
Krążyły najdziwniejsze plotki.
– Papież jest tak wycieńczony – szeptali dobrze poinformowani klerycy – że nikogo nie widuje. Odesłał nawet swojego syna.
– Nie może już utrzymać w żołądku żadnego pokarmu. Jak niemowlę, pije jedynie z piersi mamek – użalały się tkliwie ladacznice.
Kobiece mleko uchodziło wówczas za cudowne remedium na rozmaite przypadłości, łącznie ze ślepotą. Tym razem jednak nie pomogło. Piętnastego lipca Innocenty wyspowiadał się i przyjął komunię świętą po raz ostatni. Miał z czego się spowiadać, bo jako pierwszy wprowadził na dwór papieski swe legitymizowane potomstwo, a następnie wbrew wszelkiej przyzwoitości celebrował tam zaślubiny swojego rozpaskudzonego syna, Franceschetta, z Maddaleną de Medici, córką Wawrzyńca Wspaniałego.
Papież był otyły, od lat cierpiał na febrę i nawroty gorączki, prawdopodobnie przeżył udar; dwa lata wcześniej poseł księcia Ferrary nawet ogłosił go martwym. Za każdym razem jednak udawało mu się podnieść z choroby. I chociaż jego śmierć wydawała się bliska i pewna, także tym razem liczono na cud.
Znany plotkarz, kronikarz Stefano Infessura, zapisał, że za radą żydowskiego medyka usiłowano ratować Innocentego transfuzją krwi od trzech dziesięcioletnich chłopców. Każdemu obiecano złotego dukata.
– I wszyscy umarli z monetami w zaciśniętych pięściach, a zaraz po nich papież, któremu wlewano w gardło ich krew – opowiadały sobie ze zgrozą rzymskie mieszczki.
Wśród tych makabrycznych opowieści pontyfikat Innocentego VIII niepostrzeżenie dobiegł końca.
Niecne fałszerstwo
Rzymski lud raczej nie hołubił pamięci o zamierzchłych czasach sprzed reformy gregoriańskiej, kiedy świeccy mieli swój udział w wyborze następcy św. Piotra – od pokoleń ten zaszczyt należał bowiem do kardynałów. Zgodnie z tradycją konklawe powinno się rozpocząć w dziesięć dni po śmierci papieża. Latem 1492 roku nieznacznie opóźniło je oczekiwanie na Maffea Gherardiego, patriarchę Wenecji, któremu sędziwy wiek – liczył wówczas 86 lat – uniemożliwiał szybszą podróż. Nikt nie chciał obrazić Królowej Mórz, więc ostatecznie dopiero po jego przybyciu, rankiem 6 sierpnia, kardynałowie wysłuchali wspólnie mszy świętej do Ducha Świętego, modląc się o wybór nowego pontifeksa.
Czterech purpuratów – dwóch Francuzów i dwóch Hiszpanów – nie przybyło i nie spodziewano się ich przyjazdu. Pomimo ich nieobecności po raz pierwszy od czasów wielkiej schizmy kardynałowie stawili się tak karnie i licznie. Elektorów było dwudziestu trzech, w tym ośmiu nepotów poprzednich papieży i dwóch najpoważniejszych kandydatów: Giuliano della Rovere oraz Ascanio Sforza. Po mszy udali się razem do kaplicy Sykstyńskiej, wzniesionej dopiero co na miejscu średniowiecznej Cappella Magna przez papieża Sykstusa IV. Właśnie wówczas, w 1492 roku, po raz pierwszy użyto jej na potrzeby konklawe. Wcześniej kardynałowie zbierali się w kościele Santa Maria sopra Minerva lub w wydzielonych komnatach pałacu watykańskiego.
Budowa Sykstyny zakończyła się zaledwie dziewięć lat wcześniej i nie zdobiły jej jeszcze monumentalne freski Michała Anioła, tylko prace Perugina, Rossellego, Botticellego i Ghirlandaia, przedstawiające sceny z życia Mojżesza i Chrystusa. Wpatrując się w malowidła, kardynałowie mieli pamiętać, że papieże są spadkobiercami Starego i Nowego Przymierza – i z natchnienia Ducha Świętego wybrać spośród siebie najgodniejszego. W tamtych czasach krążyła po Rzymie apokryficzna opowieść wyjaśniająca pochodzenie kolegium kardynałów oraz jego rolę w wyborze następcy Rybaka. Wedle tej legendy św. Piotr zapragnął założyć w Rzymie wspólnotę podobną do tej, jaką tworzyli w Ziemi Świętej apostołowie, zanim rozproszyli się, żeby nieść Dobrą Nowinę w różne krańce świata. Powołał więc kolegium składające się z dwudziestu czterech starannie wybranych księży i diakonów; ich liczba nawiązywała do liczby starców z Księgi Apokalipsy. Z czasem zaczęto nazywać ich kardynałami. Święty Piotr zasięgał ich rady w najistotniejszych sprawach Kościoła, także w kwestii wyboru swojego następcy. Pierwotnie naznaczył nim bowiem Klemensa, lecz kiedy członkowie kolegium przedłożyli nad niego Linusa, przystał na ich wybór.
– Wybór głowy całego Kościoła powinien należeć do wielu – tłumaczyli sens tej opowieści juryści – bo osąd jednego człowieka, choćby najświętszego, łatwiej podlega błędom.
W rzeczywistości jednak XV-wieczne papiestwo co najmniej od pontyfikatu Mikołaja V zmierzało w przeciwnym kierunku i coraz mniej przypominało res publica duchownych, o której marzyli nabożni starcy w czasach św. Piotra. Przetrwawszy niewolę awiniońską oraz wielką schizmę, Kościół pod władzą renesansowych papieży upodabniał się do scentralizowanej, biurokratycznej monarchii i starał się odzyskać pozycję w środkowych i północnych Włoszech. Tereny te wymknęły się wprawdzie z rąk papiestwa podczas poprzedniego, niespokojnego stulecia, lecz następcy św. Piotra uznawali je za swoje dziedzictwo zgodnie ze starożytnym dekretem Konstantyna. Dokument ten krążył w rozmaitych wersjach i odpisach od połowy IX wieku i z dawien dawna służył papieżom za uzasadnienie wyższości władzy duchowej nad świecką, mimo że już w XII wieku pewien niemiecki uczony imieniem Wezel donosił cesarzowi Fryderykowi Barbarossie, że jest to kłamliwa i heretycka bajka.
– Rzymianie powszechnie wiedzą, że to fałszerstwo – perorował. – Nikt naprawdę nie wierzy, jakoby Konstantyn miał nadać papieżowi Sylwestrowi władzę cesarską. Nawet przekupnie i ladacznice pouczają w tej mierze uczonych.
Kłamliwy czy nie, tekst zwany Donacją Konstantyna okazał się dla kurii niezmiernie użyteczny, zwłaszcza odkąd uznano go za dokument kanoniczny i stanowiący podstawę do rozstrzygnięć prawnych. Opisywał, jak to papież Sylwester nauczał cesarza Konstantyna, nawrócił go na prawdziwą wiarę oraz uleczył z trądu, symbolizującego grzechy pogaństwa. Cesarz odwdzięczył się, nadając biskupowi Rzymu zwierzchność nad innymi potężnymi i starożytnymi ośrodkami chrześcijaństwa – biskupstwami Aleksandrii, Antiochii, Konstantynopola oraz Jerozolimy – czyniąc go zwierzchnikiem całej chrześcijańskiej ekumeny, za najważniejszą świątynię chrześcijaństwa uznał zaś Bazylikę Świętego Jana na Lateranie. Przyznał również papieżowi prawo do noszenia korony cesarskiej, czym Sylwester skromnie wzgardził na rzecz białej czapki oraz purpurowego płaszcza i tuniki. Przede wszystkim jednak dał mu władzę nad Rzymem oraz miastami i prowincjami Italii oraz całego Zachodu.
– Odtąd nad Zachodem miał panować papież – chełpili się rzymianie – a cesarz miał usunąć się w cień i wybudować sobie nową stolicę na Wschodzie.
Nic dziwnego, że Donacja Konstantyna była przez wieki po wielokroć podważana i kontestowana przez cesarzy oraz królów, jak również biskupów, którzy na soborach forsowali inną, kolegialną i duchową, wizję Kościoła. Wśród jej krytyków byli tacy myśliciele, jak Wilhelm Ockham, Dante czy Mikołaj z Kuzy, który na soborze w Bazylei dowodził, że dekret jest apokryfem. Najgwałtowniejszy atak przypuścił na dokument włoski humanista Lorenzo Valla, dowodząc z zapałem w 1440 roku, że Donacja Konstantyna jest niecnym fałszerstwem i sprowadza jedynie chaos i wojny na rozdrobnioną Italię.
– O, gdybym mógł doczekać czasów, kiedy papież będzie jedynie namiestnikiem Chrystusa, a nie także cezarem! – lamentował.
Valla z brutalną zajadłością wyrzucał papieżom, że wydają wojny spokojnym ludom i sieją niezgodę pomiędzy narodami i książętami, że pragną bogactwa innych, trwoniąc przy tym własne, a jako źródło zarobku wykorzystują nie tylko swoje państwo, lecz nawet Kościół i Ducha Świętego. Nie ośmielił się jednak ogłosić swego dzieła drukiem. Spod pras wyszło ono kilka dekad później, w 1506 roku w Strasburgu, kipiącym już od religijnej gorączki, z której niebawem miał się wyłonić protestantyzm.
Co zabawne, w przeciwieństwie do niemieckich ewangelików, którzy mieli z rozkoszą cytować jego jeremiady, Valla nie był wcale przeciwnikiem rzymskiego Kościoła. Należał po prostu do tłumu wygłodniałych humanistów do wynajęcia, szukających szczęścia na królewskich dworach i ubierających w gładkie frazy nowej łaciny potrzeby swoich mocodawców. Demaskatorski traktat napisał na zamówienie króla Alfonsa V Aragońskiego, który, wzorem wielu wcześniejszych monarchów, próbował podważyć doktrynę zwierzchności papieża nad ziemskimi władcami w chwili, gdy papież popierał jego rywala do tronu. Niemniej Valla nie gardził kurią ani tym bardziej doczesnymi dobrami, które kuria miała do zaoferowania. Zanim rozpoczął karierę na neapolitańskim dworze króla Alfonsa, starał się – na próżno – o posadę papieskiego sekretarza. Dopiero w osiem lat po opublikowaniu Donacji Konstantyna i po serii upokarzających zabiegów u kardynałów zdołał wreszcie uzyskać upragniony urząd. Został nawet kanonikiem Bazyliki Świętego Jana na Lateranie.
– A jeszcze niedawno denuncjował w tym swoim paszkwilu Bazylikę Laterańską jako „serce fałszywej donacji” – kpili za jego plecami konkurenci do papieskich synekur.
Życie bywa przewrotne. Przedziwny kaprys losu sprawił, że ostatecznie Valla został pochowany w świątyni, której portyk zdobiły od XII wieku postaci papieża i cesarza, wspólnie unoszących rzekomy dekret.
W 1492 roku zgromadzeni w kaplicy Sykstyńskiej kardynałowie nie rozmyślali jednak nad dziwnymi kolejami losu Lorenza Valli, tylko pod freskiem Pietra Perugina, przedstawiającym św. Piotra otrzymującego od Chrystusa klucze do królestwa, mozolili się nad wyborem, komu te klucze teraz przekazać. Wielu sądziło, że wyłonienie nowego Wikariusza Chrystusa jest sprawą zbyt poważną, by powierzać ją wyłącznie Duchowi Świętemu.
– Nie będziesz przyjmował podarków, ponieważ podarki zaślepiają dobrze widzących – przestrzegali kaznodzieje.
Na próżno. Podczas konklawe ulicami Wiecznego Miasta zazwyczaj dreptały muły objuczone srebrem i złotem, a w kantorach bankowych liczono gotowiznę zdeponowaną na potrzeby niezbędnych łapówek. Kupowano głosy i przysługi, rozdawano złoto, zaszczyty i obietnice. Monety przechodziły z rąk do rąk, a ponad nimi niepostrzeżenie krystalizowało się imię przyszłego najwyższego kapłana oraz kształt papieskiego dworu, jeśli nie całego chrześcijaństwa.
– Wszystko jest na sprzedaż, nawet natchnienie Ducha Świętego – kwitowała rzymska ulica.
W 1492 roku najlepszym kupcem okazał się, całkiem nieoczekiwanie, kardynał Rodrigo Borgia.
BORGIOWIE należeli do drobnego rycerstwa i nie szczycili się żadnymi wyjątkowymi parantelami. Po prostu wyjątkowo dobrze wykorzystywali okazje.
Jego rodzina wywodziła się z Hiszpanii, z miasta Yátiva nieopodal Walencji, i od dawna służyła królom Aragonii. Żeby dodać sobie godności, Borgiowie, wzorem wielkich rodów epoki, sfabrykowali rodowód sięgający Juliusza Cezara, który przed wiekami pełnił urząd kwestora Hiszpanii. Ale pokrewieństwo z największym z rzymskich władców nie zaspokoiło ich ambicji. W przyszłości pewien pomysłowy dominikanin, Annius z Viterbo, miał napisać dla Rodriga nową genealogię, wywodząc go od egipskiego boga Ozyrysa, co wydaje się przesadzonym komplementem nawet w ustach ówczesnych dworskich apologetów. W rzeczywistości Borgiowie należeli do drobnego rycerstwa i nie szczycili się żadnymi wyjątkowymi parantelami. Po prostu wyjątkowo dobrze wykorzystywali okazje.
Rodrigo zrobił błyskawiczną karierę w Kościele dzięki protekcji wuja, Alonsa Borgii, który jako papież Kalikst III szeroko otworzył bramy Rzymu dla swych krewnych, przyjaciół oraz rodaków. Ogromnie oburzył tym rodowitych rzymian. Po prawdzie elity Wiecznego Miasta zdążyły przywyknąć do rozlicznych papieskich pociotków czerpiących oburącz ze złotonośnych zasobów kurii, ale gorszyło je, kiedy po bogactwa papiestwa sięgali cudzoziemcy.
– Po cóż mają się bogacić obcy, skoro mogą się bogacić swoi – powtarzali odwieczną mądrość żebracy, z dziada pradziada przesiadujący pod portykami rzymskich kościołów i z jednaką łatwością oskubujący pątników, co i podbierający datki sprzed ołtarzy, bo mieli szczere prawo, by traktować Stolicę Piotrową jak jedną wielką sakiewkę i sięgać do niej wedle woli. – Cudzoziemcy powinni przynosić do miasta bogactwa, a nie wywozić je precz.
– Borgiowie tylko udają Katalończyków – posykiwali zazdrośni kurialiści, gdyż w tamtych czasach w Rzymie powszechnie nazywano Hiszpanów Katalończykami – ale w rzeczywistości to parszywi żydzi, mordercy naszego Pana.
– Niektórym – mamrotały rzymskie przekupki – na przykład tym paskudnym katalońskim przechrztom, powinno się podgrzać zadki dobrze roznieconym stosem.
Jednakże w sobotni poranek 11 sierpnia 1492 roku szczęście uśmiechnęło się do Rodriga Borgii. Wybór kardynałów przyjął z wrodzonym wdziękiem, o którym wspominało zresztą później wielu jego współczesnych. Nawet udał zawstydzenie i zdziwienie, choć w rzeczywistości bardzo ciężko zapracował na decyzję konklawe.
– Borgia zdobył papiestwo dzięki wyładowanym srebrem mułom, które kazał wyprawić do pałacu kardynała Ascania Sforzy – plotkowała rzymska ulica. – Sforza, jak drugi Judasz, sprzedał papiestwo za garść srebrników.
Ale mówiło się również, że król Francji Karol VIII Walezjusz przeznaczył 200 tysięcy dukatów na łapówki dla ludzi gotowych poprzeć jego kandydata, Giuliana della Roverego. Francuskie dukaty, jeżeli rzeczywiście zmieniały właścicieli, okazały się jednak mniej skuteczne niż srebro Borgiów.
– Sforzowie to sprzedajni zdrajcy. – Rzymscy patrycjusze z pogardą wydymali wargi. – Stary Sforza sprzedawał swój miecz każdemu, kto dobrze zapłacił, jego syn sprzedawał swoich przyjaciół, a kardynał Ascanio sprzedał się za cenę urzędu wicekanclerza.
Inni purpuraci skłonni poprzeć Borgię także nie mieli powodów do narzekań.
– Zaraz po wyborze papież rozdzielił swój majątek pomiędzy biednych – skwitował złośliwie jeden ze współczesnych.
Ale złośliwości niewiele mogły zmienić. Konklawe zbyt często okazywało się podatne na ziemskie wpływy, by doświadczeni kurialiści naprawdę gorszyli się zachowaniem Borgii. Reagowało zarówno na wrzaski rzymskiego plebsu, jak i na żądania ościennych królów, którzy poprzez reprezentantów swoich nacji usiłowali forsować własne interesy bądź kształtować papiestwo według własnych wyobrażeń. Nawet Giuliano della Rovere, wielki przegrany konklawe i zajadły wróg Borgii, przyłączył się do najsilniejszej partii.
Kiedy Borgia ogłosił, że przyjmuje wybór i obiera imię Aleksandra VI, dziarski kardynał Federico di Sanseverino pochwycił go w ramiona i zaniósł przed ołtarz. Nowego następcę św. Piotra rozebrano z kardynalskich szat, które zgodnie ze zwyczajem rozdzielono pomiędzy uczestników konklawe, po czym przekazano mu pierścień Rybaka. Następnie każdy z elektorów podchodził do Aleksandra VI i całował go trzykrotnie: w stopy, ręce oraz oczy.
Papieża obrano jednogłośnie. Kardynałowie woleli zagłosować na rywala, niż doznać porażki.
Federico di Sanseverino nie był zaś odosobniony w swoim entuzjazmie. Wedle współczesnych relacji wybór Borgii wywołał wielką radość. Rzymianie i kurialiści zdążyli wyrobić sobie o nim zdanie, bo nosił kardynalski kapelusz od paru dekad i dał się poznać jako zręczny zarządca oraz utalentowany dyplomata. Poza tym miał tylko nieco ponad sześćdziesiąt lat.
– Cieszy się dobrym zdrowiem – roznosili plotki mnisi z żebraczych zakonów – i ma znacznie więcej energii niż jego poprzednik, który od dawna niedomagał. Może też jego synowie są mniej rozpaskudzeni niż ten niecnota Franceschetto, syn Innocentego.
Członkowie kurii mieli nadzieję, że Rodrigo, jako cudzoziemiec pozbawiony na ziemi włoskiej zobowiązań, interesów oraz gromady krewnych i powinowatych, stanie się arbitrem w doraźnych politycznych konfliktach i nie będzie usiłował stworzyć własnego państwa z papieskich posiadłości. Podniosły się oczywiście głosy, że Borgia zawdzięcza swój wybór nieprawości oraz przekupstwu, ale rzymianie dobrze rozumieli, że więcej się osiągnie miodem niźli octem i nie dziwili się przesadnie łapownictwu. Królowa Izabela Kastylijska była ponoć bardziej pryncypialna i wyrażała niezadowolenie z powodu niemoralności elekta, lecz papieski legat, opowiedziawszy jej o występkach innych kandydatów, szybko pokonał jej opór.
Rzym miał więc nowego papieża, a kolegium kardynalskie okazywało swoją jedność oraz radość z podjętego wyboru, choć niektórzy zapewne robili to z zaciśniętymi zębami.
Rzecz jasna wszyscy wiedzieli, że nowy pontifeks ma gromadkę nieślubnych dzieci. Ostatecznie chowały się w cieniu pałacu watykańskiego, a Rzym pozostawał w tamtych czasach niewielką mieściną i trudno w nim było zachować taką rzecz w sekrecie.
– Lecz który ich nie ma? – śmiały się dobrodusznie przekupki i żony majstrów kamieniarskich, bo pod koniec XV wieku nieślubne potomstwo nie było w kolegium kardynalskim niczym nadzwyczajnym.
Caput Mundi, Głowa Świata
W tamtych czasach papież występował w wielu rolach: po pierwsze, jako biskup Rzymu i zwierzchnik duchowieństwa Wiecznego Miasta, po drugie, jako biskup Kościoła powszechnego, namiestnik Chrystusa na ziemi i pasterz wszystkich wiernych, ale też – po trzecie – jako ziemski monarcha w państwie, którym należało zarządzać, chroniąc je przed zakusami lokalnej arystokracji oraz obcych potęg. Jego pozycja była więc szczególna i jedyna w swoim rodzaju. Sprawował władzę absolutną i najwyższą, lecz nie dziedziczył tronu. Paskudne doświadczenia XIV wieku – niewola babilońska w Awinionie oraz wielka schizma zachodnia – przekonały papieży, że nie uda im się osiągnąć prawdziwej niezależności, jeżeli nie stworzą we Włoszech własnego, mocnego państwa. Właśnie temu celowi podporządkowała swoje pontyfikaty większość XV-wiecznych papieży, zaniedbując troskę o duchowe aspekty papiestwa i ku zgorszeniu wszystkich pamiętających słowa Chrystusa: „Królestwo moje nie jest z tego świata”.
Naiwnością ze strony papieży byłoby szukanie sprzymierzeńców wśród potężnych rodów, które pielęgnowały własne ambicje i podczas pełnego turbulencji XIV wieku bez skrupułów wykorzystały słabość namiestników św. Piotra, żeby powykrawać sobie z papieskiej domeny własne państewka. Wątpliwymi sojusznikami pozostawali również kardynałowie. Renesansowi papieże mieli w pamięci losy Urbana VI, który wprawdzie nie należał do najgodniejszych następców św. Piotra, lecz całkiem rozsądnie uderzył w podstawy kolegium kardynalskiego, kiedy zakazał jego członkom przyjmowania dodatkowych beneficjów oraz jakichkolwiek darów czy pensji od świeckich władców. Na wieść o tej decyzji połowa purpuratów zbuntowała się i wypowiedziała głowie Kościoła posłuszeństwo, po czym zwołała własne konklawe i wybrała nowego papieża, inicjując w 1378 roku niesławną wielką schizmę zachodnią i dramatyczny upadek autorytetu papiestwa.
Podczas wielkiej schizmy jednocześnie dwóch, a niekiedy nawet trzech papieży przypisywało sobie prawo do pierścienia Rybaka. Ich spór rozdzierał cały chrześcijański świat, gdyż różni świeccy władcy wspierali różnych pretendentów do papieskiego tronu. Kres wielkiej schizmie położyło dopiero duchowieństwo z całej Europy zebrane w 1417 roku na soborze w Konstancji. Mocno zaważyły na tym także naciski świeckich. Nowy papież został wybrany nie tylko przez kardynałów, ale też – co było precedensem nader niebezpiecznym dla kolegium kardynalskiego – przedstawicieli nacji obradujących na soborze.
Obrany w Konstancji papież, Marcin V, stanął przed bardzo trudnym zadaniem: należało połączyć trzy istniejące kolegia kardynalskie, popierające dotąd różnych papieży, w jedną skuteczną papieską administrację, zdolną po jego śmierci obronić jedność chrześcijaństwa. Nowy pontifeks musiał również stawić czoło koncyliaryzmowi, czyli trendowi wewnątrz Kościoła dążącemu do podporządkowania papieża soborowi, a także wypełnić oczekiwania świeckich władców, którym zawdzięczał wyniesienie na tron św. Piotra. Ci zaś obawiali się, by papiestwo znów, jak podczas niewoli awiniońskiej (1309–1377), nie stało się zakładnikiem interesów jednej dynastii. Z ich inspiracji wybór Marcina V został obwarowany warunkami obejmującymi funkcjonowanie kolegium kardynalskiego, które odtąd miało być zgromadzeniem papieskich doradców ze wszystkich stron chrześcijańskiego świata.
Jednakże te warunki, choć z perspektywy trudnych doświadczeń papiestwa w XIV wieku uzasadnione i rozumne, zostały Marcinowi V narzucone. Kuria nie przyjęła tego upokorzenia najlepiej. Co więcej, uznała je za impuls do gruntownej przebudowy papiestwa, tak by papież, jako następca św. Piotra, znów stał się prawdziwą głową chrześcijaństwa i zwierzchnikiem wszystkich świeckich książąt.
– Od czasów cezarów Rzym jest panem, nie sługą – perorowali w ruinach amfiteatrów i pałaców rzymscy rzezimieszkowie, bo dorastając wśród artefaktów minionej chwały, nie godzili się łatwo z upływem czasu. – Rzym nie może ulegać barbarzyńcom zza Alp.
Żeby stać się istotną siłą polityczną, papieże potrzebowali gorliwych i godnych zaufania współpracowników, zarówno świeckich, jak i duchownych. Nie było o nich łatwo, zważywszy na to, że księży obowiązywał celibat, a pontyfikat z zasady trwał krótko. Dlatego następcy św. Piotra, obierając strategię, naśladowali świeckich włoskich książąt, którzy chętnie zwracali się ku młodszym gałęziom rodu i dzieciom z nieprawego łoża. Od XV wieku, dążąc do stworzenia silnego papieskiego państwa w centralnych Włoszech, papieże marginalizowali znaczenie rady kardynałów i przedkładali nad nią zaufanych doradców oraz krewnych. Protegowani, wdzięczni za świeżo zdobyte urzędy oraz dobra, a także zależni od papieskiej łaski, w sprawach ziemskich częściej pozostawali użyteczni i lojalni niż rozpolitykowani i hołubiący własne cele purpuraci bądź rzymscy baronowie.
Oczywiście rodzinna solidarność również miała ogromne znaczenie. Choć minęło kilka wieków od wprowadzenia celibatu i potomstwo duchownych od dawna nie mogło dziedziczyć kościelnych dóbr i urzędów, więzi rodzinne nie zostały zerwane; zmienił się jedynie ich charakter. Ludzie Kościoła nadal kochali najbliższych i usiłowali im zapewnić bezpieczną, dostatnią przyszłość.
Wielu z poprzedników i następców Kaliksta III z rodu Borgiów dbało o krewnych i bezwstydnie wykorzystywało majestat oraz zasoby papiestwa, by na długie lata zapewnić swojej rodzinie dobrobyt. Szacuje się, że pomiędzy rokiem 1417 a 1799 prawie 10 procent kolegium kardynalskiego stanowili członkowie wielkich dynastii kardynalskich, zapoczątkowanych przez nieślubne, acz legitymizowane dzieci papieży. Jeżeli do papieskiego potomstwa w kolegium kardynalskim doliczymy ich nepotów, przekonamy się na przykład, że w epoce wczesnonowożytnej rody Carafa i Colonna dochowały się po 14 kardynałów, Borgiowie 13, Medici 11, a Orsini 10, co dowodzi, jak wielki wpływ na politykę kurii oraz wynik konklawe, które powinno dbać o dobro całej chrześcijańskiej ekumeny, miała wąska grupa kilku spowinowaconych ze sobą rodzin.
Współcześni Rodriga Borgii nie potępiali nepotyzmu. Przeciwnie, co do zasady uważali, że dobry obyczaj wymaga, by ci, którym się poszczęściło w życiu, wspomagali pozostałych członków rodu. Jak pisał w Sumie teologicznej św. Tomasz z Akwinu, wielki teolog średniowiecza i autorytet moralny, mamy obowiązek troszczyć się o swych bliskich, dzielić się z nimi majątkiem i wspierać ich w osiąganiu sukcesów. Pobożny człowiek powinien dbać o cnotliwych i pracowitych krewnych, tak by podnieść status całego rodu, a zarazem czerpać korzyści z ich lojalności. Papieże zaś bez wątpienia byli pobożnymi ludźmi, więc zgodnie z sięgającą średniowiecza tradycją umieszczali swych krewnych na kluczowych stanowiskach. Tymczasem kardynałowie – choć w XV wieku stali się przepysznymi książętami Kościoła, utrzymywali własne dwory, występowali z wielką pompą właściwą świeckim i upiększali Rzym pałacami – stopniowo tracili wpływy polityczne i stawali się coraz bardziej zależni od papieża.
Już Marcin V w początkach XV wieku zmienił nepotyzm w narzędzie sprawowania władzy. Kalikst III przewartościował tę praktykę i wyznaczył jej nowy sens, a zarazem bardziej dalekosiężne cele. Choć powszechnie zarzucano mu chciwość, nie pragnął dla bliskich wyłącznie bogactwa. Chciał, by Rodrigo, jego ulubiony i niezmiernie utalentowany siostrzeniec kardynał, pomimo młodego wieku wspiął się na najwyższe kościelne godności i był w przyszłości kandydatem do tronu Piotrowego, a od świeckich członków rodu oczekiwał militarnego wsparcia papiestwa i wstąpienia do najwyższej rzymskiej arystokracji.
Ale wszystko to nie rozwiewało wątpliwości rzymskiego plebsu.
Chcemy rzymianina!
– Nawet jeśli krewniacy Colonnów czy Orsinich kradli tyle samo co Katalończycy – mamrotali hodowcy owiec, szewcy i handlarze oliwy – to przynajmniej potrafili się dzielić. A kto wie, czego się teraz spodziewać po tych przybłędach?
Mieszkańcy Rzymu nie byli bowiem zupełnie bezinteresowni w swych poglądach na papiestwo. Przez wieki z godną podziwu stałością popierali rzymskich lub przynajmniej włoskich kandydatów do papieskiej tiary, oczekując, że ci będą rozumieli ich potrzeby i przedkładali interesy Wiecznego Miasta ponad mrzonki jakichś odległych i barbarzyńskich królestw. A potrzeby mieli proste i przewidywalne. Od czasów antycznego imperium żyjącemu w cieniu Koloseum ludowi zależało przede wszystkim na tanim i przyzwoitej jakości chlebie – czyli białym, a nie ciemnym, jaki jedzono na prowincji – oraz na rozrywkach. Utrzymanie publicznego porządku i wymierzanie sprawiedliwości również miały znaczenie, lecz dla wiernych zgromadzonych wokół świątyni, w której obradowało konklawe, liczyło się głównie uczucie sytości. Jeśli wśród ludu zrodziło się wrażenie, że jego dobrobyt jest zagrożony fantasmagoriami kardynałów, vox populi potrafił wybrzmieć bardzo głośno.
Dobitnie przekonali się o tym elektorowie konklawe 1378 roku. Rzymscy kramarze, słudzy, woziwodowie, poganiacze mułów oraz tragarze być może nie rozumieli się na międzynarodowej polityce, ale potrafili rachować. Wśród elektorów było jedenastu Francuzów, jeden Hiszpan i zaledwie czterech Włochów, co dawało Francuzom największy wpływ na wybór namiestnika św. Piotra. Tego zaś w Rzymie nikt nie chciał.
– Romano volemo! – wydzierały się tłumy. – Chcemy rzymianina!
Mieszkańcy Wiecznego Miasta nie stworzyli wielkich banków, jakie zapewniły wspaniałość Florencji, ani nie budowali uzbrojonych galer, na których do Wenecji spływały bogactwa z całego świata. Od późnego antyku tożsamość Rzymu określało papiestwo, choć jak inne włoskie miasta posiadał on też władze komunalne. Papieże byli dla rzymskich obywateli nie tylko źródłem dumy, ale też bardzo konkretnych korzyści i dochodów. Wspomagali mieszkańców na wiele sposobów: od jałmużny i rozdawania chleba w czasie głodu po subsydiowanie niezbędnych prac i urzędów miejskich. Bezpieczeństwo tysięcy mieszkańców zależało od obecności biskupa Rzymu i jego dworu, od niestrudzonego napływu pątników spragnionych widoku świętych miejsc, od prawników i skrybów pracujących dla kurii, od księży, zakonników oraz dyplomatów, którzy zostawiali swoje pieniądze na targach, w hotelach, oberżach, sklepach oraz zamtuzach.
Niestety papież, zgodnie ze starożytną doktryną spisaną przez św. Ambrożego: ubi Petrus, ibi Ecclesia, ibi Deus, czyli: „gdzie jest Piotr, tam jest Kościół, tam jest Bóg”, mógł przebywać wszędzie.
– Na przykład – utyskiwali boleśnie doświadczeni przez los właściciele oberż oraz kramów bławatnych – w prowansalskim mieście Awinion. Oby kardynałowie raczej wyzdychali, niż znowuż do tego doprowadzili!
Pomni dawnych nieszczęść, w 1378 roku dzielni rzymianie wzięli sprawy w swoje ręce. Zrewoltowany tłum, podejrzewając, że purpuraci pod wpływem stronnictwa francuskiego wybiorą Francuza, wdarł się na obrady konklawe. Elektorzy w obawie o swoje życie zataili, że papieżem obrano Bartolomea Prignana, arcybiskupa Bari, pochodzącego z Królestwa Neapolu, zwanego wówczas po prostu Regno. Skłamali, że papieżem został rodowity rzymianin, powszechnie lubiany kardynał Francesco Tebaldeschi, archiprezbiter Bazyliki Świętego Piotra.
– Viva San Pietro! – zakrzyknął tłum.
Następnie schwytano przerażonego Tebaldeschiego, zmuszono go, by przywdział papieskie szaty, i wbrew jego woli posadzono na tronie Piotrowym, po czym w euforii złupiono jego pałac, co stanowiło nieoficjalną i niepożądaną przez władze, ale niestety uświęconą tradycją część konklawe. Tymczasem wielu kardynałów wykorzystało zamieszanie, żeby czmychnąć z Rzymu. Pozostali zabarykadowali się w Castel Sant’Angelo i w swoich warownych pałacach, skąd ogłosili, że prawowicie wybranym papieżem jest jednak Prignano. Oczywiście nie polepszyło to nastrojów wśród ludu.
Kiedy Bartłomiej Prignano przybył wreszcie do Rzymu, owce i baranki, które zgodnie z Chrystusowym nakazem miał odtąd pasać jako następca św. Piotra, w pierwszym odruchu usiłowały utopić go w Tybrze. Sytuację z trudem udało się uspokoić. Trzeba jednak przyznać, że rzymianie nie pomylili się w ocenie arcybiskupa Bari, który po opanowaniu rozruchów przybrał imię Urbana VI. Wprawdzie oparł się zakusom francuskiego króla i nie wyjechał do Awinionu, ale okazał się paskudną kreaturą, skłonną do okrucieństwa i despotyzmu. Szybko wpędził papiestwo w kolejny kryzys.
Nic dziwnego, że po przykrych doświadczeniach z cudzoziemcami rzymski popolo był podejrzliwy i niechętny przybyszom.
– Wszyscy ci Borgiowie, Sforzowie i Medyceusze to nienasycone, zachłanne robactwo, które przeżera i marnotrawi dziedzictwo Świętego Piotra – irytowali się patrycjusze w swoich pałacach. – Jedynie my, rzymianie, mamy do niego uczciwe prawo.
Podobne oskarżenia musiały prześladować Rodriga już wówczas, gdy na koszt i z polecenia wuja kształcił się na uniwersytecie w Bolonii, mieście słynnym z najstarszej włoskiej wszechnicy, wyśmienitych studiów prawnych, jak również doskonałej, sycącej kuchni. Nawet jeśli nie pałał namiętnością do ksiąg, potrzebował solidnego wykształcenia – lub choćby jego pozoru – by zrobić karierę w kurii. Sobór w Bazylei zalecił niedawno, by kandydaci na kardynałów posiadali co najmniej doktorat z prawa kanonicznego lub teologii; Rodrigo mozolił się zatem nad prawniczymi traktatami i zapewne nie nadużywał kulinarnych specjałów Romanii, bo nie słynął z obżarstwa. W międzyczasie jego wuj, Kalikst III, nie chcąc powierzać przyszłości wyłącznie wyrokom Opatrzności, z zapałem umieszczał rodaków w kurii i kancelarii papieskiej, wyposażał ich w dobra, jak również czynił podestami oraz dowódcami w armii papieskiej.
– Siostrzeńcy, wszędzie siostrzeńcy – wzdychali w zapylonych archiwach i kancelariach świetnie wykształceni urzędnicy papiescy, patrząc, jak najtłustsze synekury wpadają w łapy zachłannych przybłędów. – Można by rzec, że wszyscy ci Katalończycy są ze sobą spokrewnieni.
Papież szczególnie cenił dwóch swoich siostrzeńców: Luisa Juana de Milę oraz właśnie Rodriga Borgię. Obu młodzieńców obdarzył kapeluszami kardynalskimi oraz licznymi beneficjami, za nic mając opinię kanonistów, którzy od XIV wieku przestrzegali, że papież powinien wynosić do kardynalskiej purpury mężów pełnych zasług oraz doświadczonych, i nie chłopców, lecz mężów dojrzałych. Brata Rodriga, Pedra Luisa Borgię, mianował gonfaloniere, czyli chorążym, i kapitanem generalnym wojsk kościelnych, a także zarządcą Spoleto, prefektem Rzymu i kasztelanem Castel Sant’Angelo. W ten sposób najbardziej prestiżowe tytuły świeckie w państwie kościelnym – a nie oferowało ono wielu możliwości ludziom spoza stanu duchownego – znalazły się w ręku jednego młodzieńca.
– Na dodatek cudzoziemca! – pohukiwali w pałacowych podcieniach stajenni wielkich panów, bo jeśli któryś z patrycjuszy wspinał się po schodach kurii ku fortunom i zaszczytom, wraz z nim wspinała się cała gromada sług i bliskich, karmiących się okruchami z jego stołu, tak że każda kariera niespostrzeżenie obrastała w dziesiątki pomniejszych karier. – Cóż ten młodzieniec posiada, czego nie mają nasi panowie? Bo na pewno nie bystry umysł ani świetne koneksje. Może służy wujowi nie tylko jako gonfaloniere!
Papież wiązał z Pedrem Luisem wielkie nadzieje, lecz arystokratyczne włoskie rody i rzymski lud, z którym nie konsultowano kwestii nadań oraz nominacji, byli oburzeni. Plebs dał temu dobitnie wyraz, z zajadłością pustosząc pałace krewnych i zwolenników Borgiów, kiedy tylko latem 1458 roku rozeszła się wieść, że kataloński papież leży na łożu śmierci.
– Pontyfikaty – wzdychali nabożnie księża – z samej swej natury są naznaczone kruchością śmiertelnego losu i nigdy nie trwają długo.
– I chwalić Boga – wzruszali ramionami patriarchowie wielkich włoskich rodów. – Oby tym razem Duch Święty natchnął konklawe lepszą nadzieją.
Kalikst III władał zaledwie trzy lata. Na wieść o śmierci wuja Pedro Luis, podobnie jak wielu innych protegowanych, zbiegł pospiesznie z Wiecznego Miasta, gdzie szykowano się już do nowego pontyfikatu. Następcą Kaliksta III został Eneasz Sylwiusz, pochodzący z sieneńskiej rodziny Piccolominich. Rzymianie zainicjowali jego panowanie zwyczajowym wybuchem przemocy, pustosząc w uniesieniu posiadłości jego rodu oraz dobra wielu innych sieneńczyków.
– Radością trzeba się dzielić! – szydzili ulicznicy, wynosząc z komnat cenne ruchomości. – Oto Rzym pobiera swój podatek od papiestwa.
Eneasz, który przybrał imię Piusa II, prędko zaprowadził w mieście porządek. Niepokoił się jednak, że Pedro Luis zbuntuje się i zbrojnie uderzy na stolicę, bo rodziny zmarłego papieża nie zawsze dobrze przyjmowały niezbędne zmiany. W 1431 roku, po śmierci Marcina V, jego krewni z rodu Colonnów byli tak niezadowoleni z decyzji konklawe, że chcąc skłonić kardynałów do przemyśleń i rozważenia innych kandydatur, zaatakowali ich w Castel Sant’Angelo, mauzoleum cesarza Hadriana na prawym brzegu Tybru, które od pokoleń służyło za papieską fortecę.
W 1458 roku Borgiowie nie mieli jednak w Rzymie ani ułamka wpływów i bogactw zgromadzonych przez kolejne generacje Colonnów. Co gorsza, nie sprzyjała im fortuna. Pedro Luis zmarł wkrótce po swoim wuju, w zaledwie dwudziestym szóstym roku życia. Pius II przyjął jego zgon z nieskrywaną ulgą, po czym energicznie zaczął zastępować protegowanych Borgii własnymi. Trzech swych bratanków mianował kardynałami, przewyższając tym samym osiągnięcia poprzednika.
– Jakże wiele musi się zmienić – kpili rodowici rzymianie – by wszystko pozostało po staremu.
Jednakże muza Klio nie jest sprawiedliwą panią, więc po wiekach nikt nie pamięta o występkach zwycięzców. Pius II został uwieczniony w annałach jako pierwszy wielki humanista na papieskim tronie i niestrudzony orędownik krucjaty, podczas gdy Kalikst III uchodzi za prekursora obrzydliwych praktyk, które do doskonałości miał doprowadzić jego siostrzeniec, Rodrigo Borgia, wraz ze swym niechlubnym potomstwem – Cesarem, Juanem i Lukrecją. Lecz, o czym dziwnie łatwo się zapomina, jego dzieci miały również matkę.
Kurtyzana, czyli nierządnica uczciwa
Dzięki życzliwości wuja papieża Rodrigo Borgia został kardynałem w wieku dwudziestu sześciu lat. Współcześni zgodnie podkreślali jego wyjątkowe kompetencje intelektualne, urok i zręczność dyplomatyczną. Poza tym umiał się dopasowywać. Pozostał w kręgu władzy także za kolejnych papieży: Piusa II, Pawła II, Sykstusa IV i Innocentego VIII. Wszyscy widzieli w nim lojalnego i kompetentnego współpracownika.
Aczkolwiek nie żył jak mnich. Kiedy poznał Vannozzę, najsłynniejszą ze swoich kochanek, matkę Cesarego i Lukrecji, od dekady był już wicekanclerzem papieskim. Stanowisko dało mu zarówno ogromne wpływy, wykraczające daleko poza państwo papieskie, jak i potężny majątek, którym potrafił się cieszyć. Opisywano go jako pięknego, młodego mężczyznę, elokwentnego i czarującego.
– Przyciągał kobiety jak magnes opiłki i sam również nie potrafił się im oprzeć – zanotował nie bez aprobaty XV-wieczny humanista Gaspare da Verona.
Nie wszyscy byli równie pobłażliwi. W 1460 roku Rodrigo tak szampańsko bawił się w Sienie z miejscowymi pięknościami, że zgorszony papież Pius II napisał do niego list, wzywając kardynała do opamiętania.
– Nawet podróżując, zwykł zabierać ze sobą kobiety w męskim przebraniu – obmawiano go tyleż z przyganą, co zazdrością.
Reputacja Rodriga sprawiła, że Vannozzę często uznaje się za jedną z ladacznic, jakie zaludniały w tamtych czasach ulice Rzymu i szukały zarobku na papieskim dworze oraz w tłumie pątników. Nie ma jednak na to żadnych dowodów. Nie ma też dowodów, by poza kardynałem miała innych kochanków. Jak to zwykle wówczas bywało, w takim związku wierność obowiązywała tylko jedną ze stron. Rodrigo nie był monogamistą, cokolwiek miałoby to znaczyć w przypadku kardynała. Jednakże pomimo rozlicznych miłostek i choć miał dzieci z innymi kochankami, darzył Vannozzę długotrwałym i ciepłym przywiązaniem.
W tamtych czasach Wieczne Miasto, kolebka europejskiego chrześcijaństwa, od czasów św. Piotra uświęcone niezliczonymi relikwiami, było zarazem wielkim i przebogatym w rozrywki lupanarem. Pielgrzymi nie przybywali do papieskiej stolicy wyłącznie z pobożności. Także purpuraci chętnie szukali kobiecego towarzystwa, bo wszak wielu z nich wychowało się na renesansowych dworach, gdzie świetnie wykształcone kobiety pełniły istotne funkcje administracyjne i towarzyskie. Pragnąc zatem kobiecej bliskości, powszechnie utrzymywali nielegalne, acz całkiem jawne i wręcz oficjalne nałożnice.
Piętnastowieczny kronikarz Stefano Infessura, który jako sekretarz rzymskiego senatu był wyjątkowo dobrze poinformowany, uwiecznił urokliwą anegdotę o tym, jak to wikariusz papieski Giacomo Botta wydał w roku 1490 dekret, zakazując pod groźbą ekskomuniki oraz, co gorsza, utraty wszelkich prebend i zaszczytów utrzymywania konkubin. Kiedy wieść o tym dotarła do papieża Innocentego VIII, zbeształ swojego wikariusza srogo i nakazał mu natychmiast wycofać dekret, tłumacząc, że konkubinat wcale nie jest zabroniony. Z tego powodu, skwitował kąśliwie Infessura, w Rzymie nie było ani jednego kapłana, który nie utrzymywałby nałożnicy.
– Nie przyjmowałbym kurtyzany Portii ani bym jej nie odwiedzał – tłumaczył się w połowie XVI wieku, kiedy obyczaje stawały się surowsze, przydybany o poranku z ladacznicą biskup Polignano – gdybym wiedział, że istnieje w tym względzie jakiś zakaz Jego Świątobliwości papieża i jego ministrów, zwłaszcza że na całym dworze zauważałem powszechną tolerancję dla podobnego zachowania biskupów, kardynałów i innych prałatów.
Nie zdało się to jednak na wiele. Biskupa pozbawiono godności i uwięziono. Pojmaną z nim kurtyzanę wychłostano publicznie i wygnano z państwa papieskiego, co bardzo zdziwiło współczesnych.
– Dziwka płaciła uczciwie podatki od swego rzemiosła i rzetelnie je wykonywała – komentowali w gospodach przykładni ojcowie rodów – i w przeciwieństwie do biskupa nie łamała żadnych ślubów. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Plebs kpił, lecz swawole rzymskiej kurii spotykały się z krytyką na długo przed Marcinem Lutrem, który miasto znane jako Głowa Świata, Caput Mundi, szyderczo przezwał Anus Mundi, Zadkiem Świata. Dla moralistów i kapłanów marzących o powrocie do czystości z czasów apostolskich wszelkie nierządnice, czy to wyczekujące na klientów na placach, czy też brylujące w pałacach kardynałów, stanowiły dowód iście babilońskiej nieprawości papiestwa. Na próżno najwybitniejsi kaznodzieje renesansu podejmowali wysiłki, by je nawrócić, strasząc mękami piekielnymi.
– Bezecne konkubiny szatana! Oblubienice diabła! – grzmiał kaznodzieja w Żywotach kurtyzan nieocenionego Pietra Aretina i choć jego tekst jest naturalnie satyrą, to pobrzmiewają w nim echa prawdziwych kazań. – Smoki piekielne pożrą wasze dusze, spalą je! Czekają was kotły pełne wrzącej siarki, uśmiechają się do was rozżarzone do czerwoności rożna. Rozszarpią was łapy demonów, które wbiją szpony w wasze drżące ciała, biczami was będą chłostać przez całą wieczność!
Dla duchownych wszystkie ladacznice były równie narażone na wieczne potępienie. Za życia jednak damy negocjowalnej cnoty dzieliły się na bardzo różne kategorie. Nawet w dokumentach miejskich z początku XVI wieku nazywano je zgoła odmiennymi terminami: cortesana onesta, cortesana putana, cortesana da lume o da candela, cortisana de la minor sorte. Nie wszystkie żyły w ten sam sposób.
Kurtyzana, czyli nierządnica uczciwa – quedam cortegiana, hoc est meretrix honesta – opisał pewną damę w swojej Liber Notarum papieski mistrz ceremonii Johannes Burckhardt, co dla jego czytelników stało się przyczynkiem do niekończących się rozważań, jakimże sposobem nierządnica może pozostać uczciwa. Zdaje się, że Burckhardt, człek trzeźwy i z racji sprawowanego urzędu pozbawiony złudzeń, nie przypisywał towarzyszkom biskupów i kardynałów cnót, których nie posiadały. Chcąc jednak podkreślić specjalny status, jaki w XV-wiecznym Rzymie zyskały najświetniejsze i najbardziej fetowane z ladacznic – dworne, pełne ogłady i niejednokrotnie świetnie wykształcone – określił je słowem cortegiana, co pierwotnie znaczyło damę dworu. Podobnie myślał Pietro Aretino, który w swych słynnych Żywotach kurtyzan napisał, że kurtyzana jest ladacznicą w łóżku, a damą wszędzie indziej. Z kolei w liście do znanej weneckiej kurtyzany Angeli Zaffetty komplementował adresatkę, że nie zdradza ani nie popycha mężczyzn do zazdrości, jest dyskretna, mądra, piękna, nie plotkuje, nie kłamie, nie zazdrości i nie jest podejrzliwa.
– Kurtyzana pod wszelkimi względami przypomina damę – argumentował Aretino. – Brak jej jedynie dwóch zalet: nie jest szlachetnie urodzona ani cnotliwa.
Papieska metresa
O wczesnych latach papieskiej kochanki, Vannozzy Cattanei, nie wiadomo zbyt wiele. Niektórzy kronikarze uważają, że jej rodzina pochodziła z Mantui i nazywają ją „kuśnierką z Mantui”. Lecz równie dobrze mogła wywodzić się z Ferrary czy Genui, bo wszędzie tam znano nazwisko Cattanei. Sama Vannozza podobno urodziła się i wychowała w Rzymie. Część historyków uważa ją za córkę niejakiego Jakuba o przydomku Malarz. Nawet jeżeli jest to prawdą, Jakub z pewnością nie należał do najwybitniejszych i najbardziej znanych artystów epoki, gdyż nie zachowała się wiedza o jego dziełach ani o patronach, dla których tworzył.
Nie wiemy również, w jakich okolicznościach Vannozza natknęła się na mężczyznę, który miał odmienić jej przyszłość. Kusząca jest myśl, że spotkała go w pracowni ojca lub że zachwycił się jej twarzą na malowidle, na którym uwieczniono ją pod postacią jednej z wielkich świętych Kościoła. Lecz równie dobrze mogła przykuć jego wzrok na ulicy czy błoniu, w winnicy lub kościele, albo w każdym innym miejscu, gdzie zdarzało się bywać uczciwej rzymskiej pannie.
Kiedy się poznali, Vannozza znacznie przekroczyła już dwudziesty rok życia, nie była więc jedną z tych młodziutkich panien, pięknych jak niezapisane płótno i budzących nieposkromioną namiętność, które z rozmarzeniem opisywali noweliści włoskiego renesansu i które znalazły odbicie w postaci Szekspirowskiej Julii. Jej kochanek, Rodrigo Borgia, również nie był młodzieńcem. Miał trzydzieści sześć lat i bogate doświadczenie w sprawach miłości, władzy oraz Kościoła, ale coś go przykuło do Vannozzy na kolejne długie lata. Może wygoda, może miłość, nigdy się nie dowiemy. Lecz nawet jeżeli tego pragnął, ze względu na święcenia nie mógł poślubić kochanki i uzdrowić ich relacji w oczach Boga oraz świata.
Możliwe, że Vannozza znajdowała w związku z Rodrigiem radość, ale jako panna była podatna na oskarżenia i przykrości nawet w rozpustnym Rzymie, gdyż epoka znacznie więcej wybaczała mężczyznom, choćby duchownego stanu, niźli kobietom. Tymczasem status mężatki dodawał godności, a opieka męża bywała użyteczna w różnych okolicznościach także dla dam, które nie stanowiły przykładu tradycyjnych cnót małżeńskich. Dlatego w 1469 roku, w parę lat po nawiązaniu romansu z kardynałem Borgią, dwudziestosiedmioletnia panna Cattanei poślubiła Domenica da Rignana. Być może jej małżeństwo zostało zaaranżowane przez Borgię, który wyszukał dla faworyty spokojnego człowieka, rozumiejącego, jaką rolę ma odgrywać.
– Rogacz – kpiono za plecami pana da Rignano – musi być ślepy i głuchy, by się cieszyć owocami kardynalskiej łaski i sztuki swojej żony.
Renesansowa Italia nie wierzyła w bajkę o wszetecznym Kopciuszku poślubiającym księcia. Pozostawała społeczeństwem ściśle zhierarchizowanym, gdzie pozycja kurtyzany, choćby pięknej, bogatej i wpływowej, była krucha i niepewna. Kobiety parające się nierządem podlegały licznym zakazom. Władze miejskie dokładały starań, żeby je kontrolować i odróżniać od uczciwych niewiast. Zakazywano im noszenia kosztowności i nadmiernie strojnych sukien, które by je upodabniały do uczciwych matron i panien, a także ograniczano ich obecność w przestrzeni publicznej. W wielu włoskich miastach narzucano im, jak żydom, hańbiący żółty kolor. Stanowiło to przykrość tak dotkliwą, że słynna florencka kurtyzana i pisarka Tullia d’Aragona zadedykowała swój Dialog o nieskończoności miłości księciu Kosmie Medyceuszowi I z wdzięczności, że oszczędził jej żółtego welonu.
Wysiłki papiestwa w walce z nierządem pozostawały jednak nieskuteczne, zwłaszcza w przypadku kurtyzany wyposażonej w potężnych protektorów lub dość zasobów, by przekupywać zbyt nachalnych urzędników. Wytworne rzymskie ladacznice uważały się za sługi kurii. Uporczywie wdziewały stroje rzymskich patrycjuszek, łącznie z woalkami, jakie wówczas nosiły zacne małżonki. Ale i pośledniejsze córy Wenery nie kryły się pokornie w rzymskich zaułkach. W 1512 roku dworzanin księżnej Izabeli d’Este opisywał swojej pani odpust św. Sebastiana; widząc tłumy obywateli ruszające do kościoła, żeby podziwiać relikwie męczennika, ze zdumieniem skonstatował, że spieszyło tam również niemało kurtyzan, jedne ubrane z przepychem, inne przebrane za mężczyzn; jedne jechały na koniu, inne na mule.
– Mam poza tym wrażenie, że jest ich pełen cały Rzym – zakończył ze zdziwieniem.
Rzymskie władze nie egzekwowały zbyt rygorystycznie praw wymierzonych w ladacznice, być może rozumiejąc, że są one niezbędną turystyczną atrakcją w mieście przyciągającym przybyszów z całego świata oraz że wypełniają dotkliwą lukę w kurii, będącej wszak dworem wyłącznie męskim. Przez długi czas walka z nierządem pozostawała w Rzymie grą, której zasady znały i respektowały obie strony. Na przykład w połowie XVI wieku zakazano „kurtyzanom, dziwkom i źle prowadzącym się kobietom” jeżdżenia w powozach, stanowiących wówczas rzadki i pożądany symbol statusu. Za złamanie zakazu groziły publiczna chłosta oraz wygnanie z państwa papieskiego, lecz zaledwie pięć lat po jego wprowadzeniu moraliści stwierdzili ponuro, że kurtyzany nic sobie z niego nie robią, a złapanym na gorącym uczynku zamiast upokarzających kar wymierza się po prostu grzywnę. Tym sposobem wszyscy byli zadowoleni: bogate kurtyzany korzystały z powozów, a kuria cieszyła się z dodatkowych dochodów. Dopiero surowy papież Sykstus V położył kres tej zabawie w chowanego.
Jednakże nawet kurtyzana mogła zostać uczciwą kobietą, jeżeli znalazła mężczyznę gotowego poprowadzić ją do ołtarza. Czasami obrotne córy Wenus po prostu kupowały sobie małżonków, lecz nie dzieliły z nimi stołu ani łoża. Tak postąpiła XVI-wieczna bogata dama Lucrezia Gelletta, kiedy w 1566 roku została wraz z innymi rzymskimi kurtyzanami skazana edyktem Piusa V na opuszczenie Wiecznego Miasta. Ponieważ mężatkom pozwolono pozostać w domach, Lucrezia Galletta przebiegle poślubiła pracownika banku, który wcześniej obracał jej pokaźnym kapitałem. Zyskawszy status mężatki, pozostała w Rzymie.
– I żyła dokładnie tak samo jak wcześniej – kpiła rzymska ulica, bo plebejusze bywali okrutni wobec ladacznic, ale bardziej od nierządu brzydziły ich zakazy i podatki, więc umieli docenić, kiedy ktoś je omijał.
Złośliwi rzymscy mieszczanie, którzy potrafili się bez skrupułów naigrawać z następcy św. Piotra, raczej nie uwierzyli, że Vannozza po zamążpójściu cnotliwie przędzie wełnę i strzeże domowego ogniska. Ale małżeństwo dawało ochronę, także prawną, a zatem wszyscy mieli powody do zadowolenia, choć momentami bywało w tym związku tłoczno.
Vannozza z pewnością nie była skłonna do zazdrości, skoro udało się jej przetrwać u boku Rodriga tyle lat. Jej mąż również musiał wykazać się wyrozumiałością, tolerując obecność katalońskiego kardynała w życiu i łożu kobiety, która ślubowała mu wierność i uczciwość małżeńską. Możliwe, że po prostu odwracał wzrok i myślał o pieniądzach. Vannozza była dobrą partią. Dysponowała, zapewne z łaski kochanka, pokaźnym posagiem w wysokości 310 dukatów. Po ślubie małżonkowie zainwestowali w dom przy Via del Pellegrino, nieopodal Campo di Fiori. Niewykluczone, że i do tego przyczynił się Rodrigo, a kupno wygodnego, przestronnego domu z prywatną cysterną na wodę i sadem było formą zadośćuczynienia dla męża, który, co tu kryć, stał się w oczach wszystkich rogaczem. Ale możliwe też, że Borgia zadbał po prostu o wygodę swojej metresy, a po trochu i o własną. Mieszkał nieopodal, na Via dei Banchi Vecchi, w pięknym pałacu z wielkim wewnętrznym dziedzińcem, ogrodem oraz – dla bezpieczeństwa – wieżą i blankami.
Vannozza spędziła u boku Domenica pięć spokojnych lat. W 1474 roku jej mąż zmarł, uczyniwszy ją zasobną wdową, właścicielką nie jednego, ale dwóch domów. Już po jego śmierci urodziła kardynałowi Borgii pierwszego syna. Chłopcu nadano imię Cesare. W rok później na świat przyszedł kolejny – Juan – a w roku 1480 narodziła się córka. Dziewczynkę nazwano imieniem Lukrecji, rzymskiej patrycjuszki, która wolała samobójstwo od hańby. W horoskopie, sporządzonym zgodnie ze zwyczajem dla nowo narodzonej dziewczynki, gwiazdy zwiastowały jej świetną przyszłość.
– Ojciec o nią dba, a to najlepsza wróżba – wzruszały ramionami młodziutkie służące, które zbiegały się do Rzymu z okolicznych wiosek, a potem, szorując posadzki w domach dla pielgrzymów, skrobiąc ryby i łatając mieszczańskie kubraki, szybko traciły młodość, zdrowie i szansę na lepszą przyszłość.
Nie wiadomo, ile lat Lukrecja spędziła pod dachem matki. Wkrótce po jej narodzinach Vannozza wyszła za mąż po raz drugi – za pochodzącego z Mediolanu Giorgia della Crocego. Przed ślubem zdążyła jeszcze urodzić Borgii kolejnego syna, imieniem Jofré, ale ich związek się psuł. Kardynał chyba robił się z wiekiem bardziej podejrzliwy, bo niepokoił się, że nie jest ojcem chłopca. Niebawem rozstał się z wieloletnią kochanką, choć nie odepchnął jej od siebie i nie odesłał z miasta. Nadal darzył Vannozzę przywiązaniem i szacunkiem jako matkę swoich dzieci i zapewne pomagał jej finansowo.
Cokolwiek czuła po rozstaniu z wieloletnim kochankiem, matka Lukrecji pragmatycznie ułożyła sobie życie u boku nowego męża. Może zresztą wcześniejsze domysły kardynała nie były zupełnie bezpodstawne i darzyła Giorgia uczuciem lub choćby dyskretnym przywiązaniem. W 1486 roku urodziła mu syna, Ottaviana. Niestety dziecko zmarło w niemowlęctwie. W parę miesięcy potem ze światem rozstał się także jego ojciec.