Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kuba ma sześć lat, osiem miesięcy i trzynaście dni. Pomijając fakt, że brat go nie lubi, a tata za bardzo nie zwraca na niego uwagi, nic złego mu się w życiu nie dzieje. Po prostu nie lubi treningów i nie lubi brata, Martina, jak go straszy. Kuba jest cały jaśniutki i strasznie mały jak na swój wiek.
Nie lubi jeść. Czasami wyrzuca przez okno. Ale potem już się boi, bo raz kawałek mięsa spadł na parapet sąsiadów z dołu. Kuba ma dla siebie całą mamę, Martin całego tatę i każdy z nich chciałby też kawałek tego drugiego rodzica.
Vojta jest rudy i wycina z papieru modele okrętów. Mama mówi, że kiedy wycina, nic do niego nie dociera. Nie za bardzo to kuma, ale przywykła. Siostra, Pavla, nie przywykła, a to dlatego, że jest strasznie głupia. Ale to tak naprawdę strasznie. Uczy się na kucharkę i już teraz jest okropnie gruba.
Vojta ma jedenaście lat, Pavlína szesnaście, ale i tak by go nie dogoniła, on biega szybciej.Vojta i Pavla mieszkają z mamą. Tata Vojty podobno jest marynarzem i służy na statku gdzieś za granicą. Tata Pavlíny mieszka w Stanach i czasem wysyła jej paczki, ale też jest dupkiem.
Helena sama wychowuje Jiříka. Tata nie za bardzo chce go widywać. Jego pech, idiota. Ale płaci.
Helena ma młodszą siostrę, Hanę, ale nigdy za sobą nie przepadały. Po prawie dwudziestu latach Hana odzywa się do siostry tylko z powodu śmierci kogoś, kogo Helena nie tylko całe wieki nie widziała, ale nawet wcześniej nie lubiła. Hanka pisze Przyjedź. Czemu nie. Helena chciała to przecież zrobić już ze sto razy. Nie, dużo więcej razy. Ale kiedy przyjeżdża, zauważa coś dziwnego.
Jej własny syn wygląda jak jej ojczym. Coś jest nie tak.
Zniknąć – trzy nowele, trzy współczesne historie rodzinne. Trudno się od nich oderwać. Opowiedziane wartko i beznamiętnie, wywołują jednak w czytelniku burzę emocji. Doskonale skonstruowana fabuła, żywi bohaterowie, którzy zabierają w swój świat; równocześnie, niepostrzeżenie i z zaskakującą siłą prowokując nasze własne wspomnienia – najmocniejsze – rodzinne. Bo właśnie w tych relacjach – rodzinnych – jak nigdzie indziej zacierają się granice między miłością a nienawiścią, egoizmem a poświęceniem, codziennością a mroczną tajemnicą. Nic nie daje nam tyle sił i równocześnie tak bezwzględnie nie obezwładnia, jak rodzina. Przecież wszyscy wiemy, że...
...najwięcej wypadków przydarza się w domu!
Zniknąć błyskawicznie stało się w Czechach bestsellerem i przyniosło młodej autorce, Petrze Soukupovej, najważniejszą czeską nagrodę literacką Magnesia Litera w kategorii Książka Roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Tomy
Najbardziej chciałbym nagle odejść i nigdy już nie wrócić, zgubić się wszystkim swoim bliskim i sobie tez się zgubić.
František Gellner,
Mamy sierpień, ale rano jest zimno, a w powietrzu pachnie już jesienią.
Nasze miasto to placek, wszystko wkoło też, dopiero dalej góry, które widać, tylko kiedy jest całkiem jasno, w zimie skrzą się na biało na odległość, chociaż u nas nie ma ani śladu śniegu.
Dzisiaj na pewno je widać. Wiem to od razu, jak się tylko obudzę, w pokoju jest chłodno, bo całą noc miałem otwarte okno. Zaczynam się uśmiechać. Mam wrażenie, że nawet pogoda mi sprzyja. Czuję, że dzisiaj wydarzy się coś wielkiego.
Wstaję dziesięć po siódmej, na śniadanie kakao i chleb z marmoladą, truskawkową, ale kupną, oni siedzą przy stole, każde zajęte sobą, on czyta, ona myśli, nietrudno zgadnąć o czym.
Potem powoli się ubieram, dzisiaj mogę celebrować każdą rzecz, jeszcze zasuwam obie torby i plecak, wszystko spakowane co najmniej od przedwczoraj. Ostatni raz przelatuję wzrokiem po pokoju, nie ma tu już niczego, co chciałbym zabrać, ale potem rzucam okiem na półkę brata, której normalnie bym nie ruszył, i biorę scyzoryk, co kiedyś dostał od taty, zawsze mu go zazdrościłem, ale nie miałem odwagi tknąć, no to teraz sobie wezmę. Na pewno się przyda.
Jest strasznie zakurzony, całe lata nikt go nie ruszał.
Wezmę, niech zwierzątko ma kolegę.
Później jedziemy autobusem na dworzec, on niesie mi jedną torbę, chciał wziąć też drugą, ale ja nie chciałem, niosę sam, plecak też, trochę ciężko, prawie że kuśtykam, po prostu strasznie duże obciążenie, nie jestem przyzwyczajony.
Przechodzimy przez halę na peron pierwszy, wrzucamy torby do pociągu, a potem stoimy wszyscy troje, słonko świeci i nikt nie wie, co powiedzieć, no to tata robi wykład, jak mam się zachowywać, mama, jak na siebie uważać, a jeszcze potem ona próbuje się nie rozpłakać, dobrze to znam, oboje trochę się wstydzimy, jednak w żaden sposób nie zbliża nas to do siebie, po prostu taki głupi moment.
Znowu ją zapewniam, że będę dzwonił, pisał i jak najczęściej przyjeżdżał do domu, chociaż wiem, że wcale nie, ona się uspokaja i już znowu jestem dla niej przezroczysty, wiem, myśli o kolejnym zdjęciu.
Muszę wsiadać, obejmuję ją i buziak, jemu podaję rękę, może przez jedną setną sekundy patrzymy sobie w oczy, a może i nie, wsiadam, otwieram okno w przejściu i patrzymy na siebie jeszcze z pięć długich minut, nim pociąg ruszy, chwilę sobie machamy, znikają, wchodzę do przedziału, gdzie leżą moje rzeczy, siedzę sam, specjalnie chciałem jechać wcześniejszym pociągiem, żeby było pusto, i jest.
Siedzę i wyglądam z okna, mijam ładne krajobrazy i czuję się cudownie, strasznie mocne uczucie, aż mi się ryczeć chce, ale z tego zachwytu, nie ze smutku czy strachu.
Pociąg jedzie przez Pragę do Pilzna, gdzie za kilka dni zaczynam szkołę. Mam piętnaście lat i się cieszę. Siedzę w ciasnym przedziale i nie obchodzi mnie nic prócz tego, co za oknem.
Kiedyś w podobnym pociągu mam niecałe siedem lat, patrzę na krajobraz, a brat siedzi obok, ma dziesięć lat, i ciągle mnie szturcha, opędzam się, nie chcę odrywać oczu od szyby, ale potem wali mnie mocno, obracam się, a brat krzywo się uśmiecha.
– Psychiczny jesteś? Dawaj, wysiadamy.
Nim zdążę zrobić minę, obraca się i bierze rzeczy, tata już wychodzi z przedziału, pociąg zwalnia, a mi się nie chce, ale muszę, no to powoli wstaję, mam trochę problem z tempem, jak mi ciągle wszyscy powtarzają, i nawet jak się staram, to na nic, brat łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą, wysiadamy.
Wzdrygam się, strasznie mocno mnie trzyma, boli.
Ale nie chcę robić scen, nie ma z nami mamy, a tata nie jest dla mnie specjalnie wyrozumiały.
No i wysiadamy z pociągu, normalna rodzinka na niedzielnej wycieczce, tyle że bez mamy, która w domu sprząta i gotuje na zapas, bo w tygodniu nie ma czasu.
Mamy z bratem prawie że takie same ubrania, sportowe buty i bluzy, tata ufa tylko tej jednej marce, więc bez dyskusji.
Oczywiście tata nosi takie samo ubranie, tyle że dla dorosłego. Na szyi ma aparat i ciągle robi nam zdjęcia, nam i całej sekcji, teraz też robi nam zdjęcie. Brat mnie obejmuje i szczerzy zęby.
Jesteśmy słodcy.
Jestem wtedy malutki, mam prawie siedem lat, ale wyglądam na pięć, jestem całkiem jaśniuteńki, białe rzęsy, włosy, i prawie przezroczysty, jeszcze niedawno baby na ulicy myliły mnie z dziewczyną, może więc wyglądam raczej jak dziewczynka niż jak sportowiec, którym według taty powinienem zostać. To brat jest sportowcem, jest też sto razy ładniejszy, buźka jak z obrazka, normalnie aniołeczek.
Mama też ma aparat, zawsze robiła nam zdjęcia przy najbardziej codziennych czynnościach, w wannie, w łóżku, przy stole, jak sznurujemy buty, jak płaczemy, jak zakładamy rękawiczki.
Mamy w domu ze cztery pudła po butach albo i więcej zdjęć, na których jesteśmy z bratem mali.
Rodziców połączyło, że oboje lubili robić zdjęcia, chociaż mama jest nauczycielką. To chyba było ich jedyne wspólne zainteresowanie. Ale ostatnio mama nie robi już tylu zdjęć. Zaczęła za to chodzić na kurs ceramiki dla dorosłych. Po całym mieszkaniu walają się okropne brązowe garnki, w których nawet woda wygląda jakby była ciemna. Nie lubię tego.
Opuszczamy dworzec i nim dotrzemy do jakiegoś tam lasu, tata i brat nadają straszliwe tempo, mam więc kupę roboty, żeby za nimi nadążyć, prawie biegnę. I tak mi się nie udaje. Poganiają mnie.
Tata zaczyna patrzeć z rozdrażnieniem, czego wtedy nie rozumiem, i jest mi przykro. Poza tym kłuje mnie w boku i chciałbym się trochę rozejrzeć po lesie. Ale tata zawsze mówi coś w stylu: Na co się znowu gapisz?, kiedy patrzę na przykład na mrowisko, jest naprawdę super, mistrzostwo świata, mógłbym tam stać parę godzin.
No i muszę iść.
Mój tata trenuje atletykę i sekcję dziecięcą biegów na orientację. Brat jest pierwszy albo drugi w powiecie w swojej kategorii, w zależności od tego, w jakiej akurat jest formie. Ja nie umiem biegać, znaczy się tylko powoli i nie za bardzo mnie to bawi. Jestem beznadziejny. W całym biegu na orientację najbardziej lubię zgubić się w lesie, znaleźć coś fajnego i oglądać. Gapić się. Słońce między liśćmi drzew tworzy figury. Wiatr lekko porusza trawą, jakby w każdej chwili miał nadejść ktoś bardzo leciutki i niewidzialny. Jednak potem i tak ktoś mnie znajduje.
Co weekend mamy takie wycieczki z sekcją. Jesienią, kiedy rano jest już naprawdę zimno, strasznie chcę zostać w łóżku, ale bez szans, jedziemy. Mama wprawdzie bierze moją stronę, żebym został, jednak tata po prostu rządzi w tej kwestii.
W tygodniu oczywiście treningi. Próbuję się migać. Wymyślam bajki, że boli mnie głowa, ręka, ząb, raz tata zaciąga mnie do dentysty, nie podejrzewałem, że naprawdę to zrobi, więc potem nie wymyślam już niczego, co da się łatwo sprawdzić, ale na dłuższą metę i tak nic mi z tego nie przychodzi, tata ma mnie za mięczaka.
Po południu pociągiem do domu. Na obiad chleb z serem, mama nam zrobiła, jabłko, papryka, batonik i od święta frytki gdzieś na dworcu.
Wieczorem siedzimy przy kolacji, kurczak i ziemniaki, tata i brat omawiają dzisiejszy bieg, przez całe jedzenie, analizują każdy ruch brata, każdy wydech, wszystko, i tata przez cały czas nawet na mnie nie spojrzy.
Mama normalnie ze mną rozmawia, ale mnie jest wtedy wszystko jedno, chcę, żeby tatuś mnie pochwalił, tyle że właściwie nie za bardzo jest za co, naprawdę jestem niezdarny i powolny.
No i siedzę jak dziewczynka i chce mi się płakać, ale nie płaczę, dopiero po kolacji w swoim pokoju, ale kiedy płaczę, jest jeszcze gorzej, bo brat robi sobie ze mnie straszne jaja, i ja już serio nie mogę, jeszcze bardziej ryczę i zaczynam się okropnie wściekać, a i tak nic nie mogę zrobić, bo on łapie obie moje ręce w jedną swoją, drugą mnie łaskocze i muszę się śmiać, a przy tym go nienawidzę.
Puszcza, dopiero kiedy przychodzi mama i go skrzyczy. Ja prawie że nie mogę złapać oddechu, co dość mocno działa na mamę i jeszcze bardziej drze się na brata, a potem, kiedy wychodzi, brat już tylko patrzy, a mnie znowu chce się płakać, bo w tych jego oczach jest naprawdę straszna złość czy nienawiść, nie wiem, jestem mały, wiem tylko, że go wkurzam.
A przecież nic nie zrobiłem.
Ogólnie się nie lubimy. Jeden jest zazdrosny o drugiego, on ma całego tatę, ja całą mamę no i każdy chciałby kawałek tego drugiego rodzica. Tyle że on jest starszy. I tak może wszystko.
Jest noc i nagle się budzę, nie wiem dlaczego, widzę tylko zarysy mebli, próbuję się rozejrzeć, ktoś siedzi przy stole, ale czemu, jest ciemno, po co brat miałby tam siedzieć, wołam go po imieniu i już mi się trzęsie głos, a ta postać nic, potem wstaje, ja milczę, bo już ledwo żyję ze strachu, podchodzi, to potwór, zaczynam krzyczeć i krzyczę ile sił, sikam w gacie, potwór zapala światło i ściąga sobie pończochę z twarzy, a brat syczy do mnie, żebym przestał, żebym się uspokoił, jednak nie mogę, brat parę razy mnie poszturchuje, ale nie jest w stanie powstrzymać, no to gasi światło i kładzie się do łóżka, przylatuje mama, najpierw mnie uspokaja, mówi bratu, żeby łaskawie jej to wyjaśnił, ale on udaje zaspanego i że w ogóle nie wie, o co chodzi, mama nie wierzy, przychodzi tata i mówi, daj spokój, kto wie, co młodemu się przyśniło, brat odwraca się do ściany, mama z tatą chwilę patrzą na siebie bez słowa, potem mama mnie bierze, przebiera i kładzie w swoim łóżku, w półśnie słyszę, jak mama i tata kłócą się o to w dużym pokoju. A rano brat się ze mnie nabija.
Czasami jednak nie ma taty i brat dostaje za swoje. Bo skarżę. Potem jeszcze bardziej mnie nie znosi. Ja się go boję.
I tak w kółko.
Nie przypominam sobie ani sekundy tego, co nazywają więzią między rodzeństwem, jakiejś świadomości, że to, co łączy mnie z nim, nie będzie łączyć mnie z nikim innym na świecie. Nas raczej w ogóle nic nie łączy.
Mam sześć lat, osiem miesięcy i trzynaście dni, zacząłem chodzić do szkoły, gdzie mi się całkiem podoba. Pomijając fakt, że brat mnie nie lubi, a tata za bardzo nie zwraca na mnie uwagi, nic złego mi się w życiu nie dzieje, jednak wtedy tak tego nie postrzegam. Po prostu nie lubię treningów i nie lubię brata, jak mnie straszy.
Najfajniej jest, kiedy zachoruję, ale tylko trochę, nie żeby naprawdę źle się czuć, tak akurat żebym mógł zostać z mamą w domu i pomagać jej przy gotowaniu.
Jest sobota, jakoś na początku kwietnia, a kiedy przy śniadaniu wyglądam z kuchennego okna, na trawie jest szron. Mimo to po śniadaniu ubieramy się i jedziemy na jakieś zawody, w sumie to nie wiem, czy na zawody, wiem tylko, że zaraz jedziemy.
Przychodzi tata, ma na sobie dres i bardzo dobry humor, wesoło pogania, żebym nie ślęczał nad tym do południa i puszcza do mnie oko, nie mogę powstrzymać uśmiechu, tak mnie to cieszy. Potem zrobimy sobie jeszcze wycieczkę na Křivoklát, wiesz?
Nie wiem, ale wszystko jedno, nawet zaczynam się cieszyć na dzisiejszą wycieczkę, dopijam kakao i szybko idę się ubrać. W naszym pokoju brat się rozgrzewa, otworzył okno na oścież, co jest serio nieprzyjemne, bo jest okropnie zimno, od razu dostaję gęsiej skórki.
Jedziemy pociągiem, zwykle moja ulubiona część wypadów, jednak dzisiaj mnie nie bawi, nagle chcę, żeby już było po zawodach, żebyśmy mogli iść na zamek.
W sumie nie wiem, dlaczego się tak cieszę. Może dlatego, że tata puścił do mnie oko, może dlatego, że nie pamiętam, żebym kiedyś był na zamku, i obiecuję sobie po tym coś fajnego.
Więc nawet jakoś daję radę podczas zawodów, nie żebym skakał z zachwytu, ale przynajmniej nie gubię się w lesie w połowie drogi.
Po zawodach odłączamy się od reszty, oni jadą do domu z drugim trenerem, my, niemal uroczyście, udajemy się na zamek, tylko we trzech i tym razem nawet mi nie przeszkadza, że tata z bratem rozmawiają o biegu i nie zwracają na mnie uwagi. Idę za nimi i się cieszę.
Tyle że ten cały zamek jest nic niewart. Nuda. Jestem rozczarowany.
Schodząc, zahaczamy o skalne miasteczko, we trójkę włazimy na małą skałkę, ale brat i tata już stoją na górze, gdzie prowadzi stroma szczerbina, prawie że bez wypustek, nie daję rady, oni mnie łapią każdy za jedną rękę i podciągają w górę jak piórko, moment, kiedy czuję, jakbym leciał. Moment, kiedy chcę, żeby nigdy mnie nie puścili.
To pewnie nic takiego, tylko atmosfera tego dnia, który był dla mnie ważny, dlatego to pamiętam, przecież milion razy wcześniej i później podawali mi ręce.
No i stoimy na skałce, a tata, że idzie na tę obok, dużo większą, żebyśmy poczekali, to brat od razu, że on też, jasne, bo brat za tatą wszędzie jak piesek, ale tata, że nie, przecież ja nie mogę zostać sam na skale.
Fakt, że spokojnie mógłbym, na krok bym się z niej nie ruszył, jednak tata się uparł, robi nam fotkę, brat wkurzony, tata idzie. Brat chyba na serio jest bardzo zły, szturcha mnie i upadam.
To nic takiego, wstaję i udaję, że nic się nie stało, ale on się zbliża i ma dość rozwścieczoną minę, ja się cofam aż do skraju skały i chyba zacznę ryczeć, wtedy on mnie łapie i przechyla, trochę okropne uczucie, ale trzymam się, bo wiem, że to tylko zabawa.
A on nagle, jak jestem tak przechylony, na chwilę mnie puszcza i od razu potem łapie, zaczyna się śmiać, brat cudownie się śmieje, kiedy się śmieje, wygląda jak wesoły anioł, nadnaturalnie piękny, z tymi kręconymi włosami. Ale ja zaczynam beczeć, zawodzę jak wariat, bo na serio się przestraszyłem.
Brat mnie uspokaja, tata od razu wraca i wygarnia bratu, mnie też ochrzania, żebym nie marudził, i schodzimy.
Tata zamawia piwo w knajpie na dworcu, nam kupuje żółtą lemoniadę, siedzimy i się nie odzywamy, mamy dość, brat jest najbardziej obrażony. No i tak sobie siorbiemy picie, normalna dworcowa knajpa, i nagle w drzwiach pojawia się facet o kuli z jedną nogą bezwładną, ciągnie ją za sobą i pełznie tak w stronę baru, kelner od razu go zauważa. Nim facecik dochodzi do baru, już ma nalane piwo, podaje kelnerowi monetę, opiera kulę o bar i wypija piwo na dwa razy. Bierze kulę i kuśtyka na zewnątrz.
A ja na niego patrzę, bo wygląda jak ślimak, bardzo mnie fascynuje, aż tata huczy, żebym się tak nie gapił.
I przez cały czas do przyjazdu pociągu, w drodze i nawet w domu przy kolacji i przed spaniem myślę o tym gościu i myślę sobie, że już nigdy o nim nie zapomnę.
Zapominam po kilku dniach.
A rok później znowu sobie przypominam.
Ojciec nie pamięta tej wycieczki. Pamięta jednak, jak zwykle przebiegały ich wypady, Jakub wlókł się z tyłu, ciągle musiał go pilnować i poganiać, bo był po prostu niemożliwy. Tak jak w przypadku każdego innego sportu. Lecz to by jeszcze ojciec był w stanie zrozumieć, nie każdemu musi wychodzić. Nie rozumiał tylko, jak Jakub mógł tak wszystko olewać. Nie mógł nic na to poradzić, że kiedy widział Jakuba, w lesie podczas biegu albo na treningu na ścieżce, czuł przede wszystkim marność. Dlaczego choć minimalnie się nie stara? Nie każdy musi mieć talent, ale niechby trochę zacisnął zęby, od czego w końcu jest facetem! Ale nie, po co, ona chce z niego zrobić dziewczynę, mieć chociaż jedną córkę.
Matka trochę boi się o Kubíka. Wie, że chłopak nie lubi sportu. Próbuje powiedzieć o tym ojcu, jednak on nie słucha, jego synowie po prostu muszą uprawiać sport i basta. Spójrz tylko na Martina, stale powtarza, stara się i jak mu dobrze idzie, ale chłopcy nie są poodbijani na ksero, jednemu idzie, drugiemu nie musi, Kuba po prostu nie jest do tego stworzony. Martwi ją też, że Martin czasami brzydko się wobec brata zachowuje. Powinien uważać, jest o tyle silniejszy, Kubík jest taki kruchy. Próbuje być sprawiedliwym sędzią w kłótniach. Ale to przecież naturalne, że chroni słabszego. Martin patrzy wtedy na nią jak na wroga.
Przez kolejny rok urosłem nie więcej niż trzy centymetry. Mama raz rozpłakała się u lekarki, która mnie mierzyła. Starała się to ukryć. Było mi przykro.
Po prostu jestem strasznie mały. Za to w drodze od lekarki mama kupiła mi loda na patyku.
Gorzej, że od tamtej pory jeszcze bardziej zmuszała mnie do jedzenia, co było okropne. Ile razy siedziałem przy stole na przykład dwie godziny nad zimnym mielonym z ziemniakami, masło, którym te ziemniaki były polane, stygło i krzepło, a ja wiedziałem, że nie wcisnę już w siebie ani kęsa.
Wtedy brat czasem mnie ratował, być może właśnie to była ta więź między rodzeństwem. Po prostu wchodził do kuchni, naraz wsadzał sobie coś do buzi i wychodził. Odstawiałem talerz do zlewu i gdy wychodziłem z kuchni, mama wołała z dużego pokoju, czy zjadłem, chociaż wiedziała, że jakbym nie zjadł, tobym nie wstał, skoro mi zakazała.
Czasami wyrzucałem przez okno. Ale potem już się bałem. Raz kawałek mięsa spadł na parapet sąsiadów z dołu.
Jeśli o mnie chodzi, tata pomału się poddaje. Jesienią, kiedy rano zaczęło się robić zimno i nie chciałem wychodzić na dwór, marudziłem, a mama coraz bardziej trzymała moją stronę, tata w końcu po prostu machnął ręką i poszli z bratem sami.
Tylko im częściej zostawałem w domu z mamą, tym mniej tata mnie zauważał. Kiedy całkiem przestałem chodzić na treningi, cały czas byłem z mamą, całe popołudnia na przykład gotowaliśmy kolację i naprawdę mi się to podobało, już wtedy nauczyłem się robić knedliki z jajkiem[1], oczywiście pod nadzorem, żebym nie zwalił na siebie patelni z gorącym olejem.
Miałem mały taborecik, żebym wszędzie dosięgnął.
Albo suszyliśmy zioła. Mama nauczyła mnie rozpoznawać kwiatki. Już umiem. Zacząłem też wtedy rysować i mama odniosła wrażenie, że jestem strasznie megadobry, więc zacząłem chodzić na kółko plastyczne, co podoba mi się dużo bardziej niż bieganie, ale z drugiej strony trochę mi nie pasuje, że nie mogę rysować tego, co bym chciał, czyli głównie jakichś motywów przyrodniczych, bo nauczycielka, która ma strasznie mocne okulary minusy, i ma za nimi tylko małe szparki zamiast oczu, zmusza, żebym rysował, co nam zadała. Potem siedzę i bazgrzę ot tak, a ona skarży się mamie. Mama robi mi wyrzuty.
Ale przy tacie w ogóle się o tym nie rozmawia. Rozmawia się albo o sukcesach brata, albo o naszych szkolnych sprawach. Poza tym właściwie o niczym. Tata o wiele więcej rozmawia z bratem niż z mamą. Ze mną ledwo co, umyj ręce, już kolacja, gdzie masz sweter, jak w szkole, uczysz się? I tak dalej. Zachowujemy się wobec siebie jak obcy, ale uprzejmi ludzie. Już nawet nie jest mi przykro, bo się cieszę, że nie muszę biegać. Poza tym mam mamę i rysowanie, mama kupuje mi też rybki. Całe dnie na nie patrzę, są przezroczyste i błyszczące.
Za to z bratem nie zachowujemy się w stosunku do siebie zbyt uprzejmie. Ciągle jestem tak samo słaby i taka sama panienka, i zdarza mi się w nocy posikać, kiedy przyśni mi się coś strasznego.
Brat robi mi za to najgorsze rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Okropnie się wstydzę, a on wyciąga to przy wszystkich, raz nawet jak przyszedł do mnie kolega z klasy z lekcjami. Robi sobie ze mnie jaja, staram się nie reagować, z nadzieją, że mu się znudzi, ale potem nie wytrzymuję, on ma mnie gdzieś, ja płaczę, a biedak kolega z klasy chce jak najszybciej wiać, żenada, a potem i tak rozgaduje to po klasie.
Jedyne, co mogę, to powiedzieć mamie, ale też się wstydzę, więc odpuszczam i chowam w sobie całą tę nienawiść do brata.
Mam z nim więcej takich przejść. Gdzieś w okolicach stycznia, kiedy mam osiem lat, przechodzimy z bratem obok siebie jak osoby, które przypadkiem mieszkają w jednym pokoju, ale przy rodzicach udajemy, że wszystko w porządku. Brat odprowadza mnie do szkoły, żeby mama nie musiała. Polega to na tym, że rozdzielamy się na pierwszym skrzyżowaniu i popołudniu schodzimy się na tym samym skrzyżowaniu.
Kawałek do naszej ulicy idziemy wprawdzie razem, ale nie za blisko, żeby nikt nie pomyślał, że mamy ze sobą coś wspólnego.
W lutym kupujemy do świetlicy chomika. Mamy dyżury, kto w który dzień się nim zajmuje. Biorę dyżury też za innych. Czyszczę mu legowisko, bawię się z nim, z książek, samych Robinsonów Crusoe, które leżą we wspólnej biblioteczce, buduję mu labirynty. Nie wiem, dlaczego nie mamy w domu żadnego zwierzątka. Znaczy się lądowego. Ale kiedy mówię o tym mamie, puka się w czoło. Fu, mysz, mówi. Też mam ochotę postukać się w głowę, chomik to nie mysz.
Jest środa dziewiętnastego marca. Na dworze leżą resztki śniegu, białe plamy na brązowej ziemi. Najbrzydszy okres między zimą a wiosną.
Dzisiaj Veronika ma dyżur z chomikiem i nie chce, żebym został, patrzy na mnie jak gęś, żebym spadał, to nie jest tylko twój chomik, dzisiaj ja mam dyżur, no to idę.
W szatni jest jeszcze Robert i Kája, zakładam buty, dobrze, że mam na rzepy, myślę sobie, inaczej by mi uciekli, ale potem będę tego bardzo żałował.
Wybiegamy na ulicę i tam Kája wpada na jakiegoś typa z ósmej klasy, który stoi z grupką innych, prawie że dorosłych, od razu łapią Káję, przeproś, Kája przeprasza, jeszcze trochę mu przygadują i puszczają, Kája do nas podchodzi i krzyczy do nich wy kutasy zasrane i wszyscy trzej w nogi, a oni za nami. Kája ciągle do nich krzyczy i wszyscy trzej biegniemy, teraz przydają mi się dawne treningi, bo nie jestem na końcu, na końcu jest Robert, który jest trochę gruby, biegnę i widzę plecy Kái, on też biegnie, chyba już nie starcza mu tchu na wyzwiska, więc nic nie krzyczy i biegniemy.
Kája wbiega na ulicę, ja biegnę za nim, jeszcze się obracam, słyszę, jak Robert piszczy, któryś go chyba złapał, a kiedy z powrotem się odwracam, potykam się i potem słyszę tylko strasznie głośne trąbienie i jakieś odgłosy aut, nic nie jest w zwolnionym tempie jak na filmach, nie wiem, co będzie, nie przebiega mi przed oczami całe życie, przeciwnie, wszystko dzieje się tak szybko, że w ogóle nic nie mogę zrobić, wiem tylko, że jestem w dupie, a potem nie wiem już nic, nawet nie wiem, jak upadam na ziemię ani że tydzień po tym dzieciom w szkole ucieka chomik.
Na lekcji fizyki do drzwi puka Horáčková. Oczami daje mamie znać, że w pokoju nauczycielskim czekają na nią złe wieści. Uczniowie nadstawiają uszu. Wychodzi z klasy i robi jej się niedobrze ze strachu, co się stało i komu. I tak wie, że Kubíkowi. W końcu zaczyna biec, cicho biegnie szkolnym korytarzem, żeby tylko nie dzieciom, żeby Michalowi. Od razu do szpitala, podwozi ją zastępca dyrektora. Kiedy w szpitalu dowiaduje się dokładnie, co się stało, zaczyna płakać, ale i tak trochę z ulgą, wszystko jedno – ważne, że jej chłopczyk żyje.
Budzę się w szpitalu. Wkoło jest biało, nie za bardzo mogę ruszać głową, więc widzę tylko biały sufit. Próbuję ruszyć głową, boli. Nade mną stoi mama i płacze. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy z radości, czy z innego powodu. Kiedy powoli się rozbudzam, czuję, że straszliwie boli mnie prawa noga. Chcę coś powiedzieć i nie mogę, mam okropnie sucho w buzi.
Zaczynam płakać, noga naprawdę straszliwie boli. Trochę się kręcę na łóżku, ale zaczyna mnie wtedy boleć więcej rzeczy. Przychodzi pielęgniarka i wbija mi coś w rękę.
Znowu się budzę. Jest dużo lepiej. Nie ma mamy. Obok mnie na łóżku ktoś leży. Jestem w trzyosobowej sali szpitalnej.
Mama przychodzi po chwili. Ma kawę w kubeczku. Bardzo ładnie pachnie.
Skarżę się na nogę, a ona znowu zaczyna płakać.
Nie mam nogi. Boli mnie noga, której nie mam.
Mam szczęście, ponoć mogłem umrzeć. Może i mam szczęście, ale nie mam nogi.
Płaczę, bo mama płacze.
Dopiero w nocy, kiedy nie mogę spać, robi mi się przykro. Dopiero w nocy płaczę dlatego, że nie mam nogi. Resztka nogi, która mi została, kończy się nad kolanem.
Mama ciągle do mnie przychodzi. Próbuje ze mną rozmawiać. Nie obchodzi mnie to. Pyta, co bym chciał, mówię, że nogę. Znowu płacze.
Tata też przychodzi codziennie, ale tylko na chwilę. Próbuje, jakby pewnie sam to określił, dodać mi odwagi. Przynudza, jak to muszę przezwyciężyć samego siebie. Jak teraz wszystko zależy ode mnie. Jak mam się trzymać. Jaki ze mnie prawdziwy facet, a prawdziwi faceci walczą.
Raz przychodzi brat. Przynosi duży worek fistaszków. Na chwilę siada na krześle i łypie oczami po sali. Żaden z nas nie wie, o czym mielibyśmy gadać.
Brat jest za ładny jak na to pomieszczenie. W ogóle do niego nie pasuje.
Kiedy wychodzi, zjadam wszystkie orzeszki naraz, aż mi usta pękają od soli. A w nocy strasznie chce mi się pić. W końcu muszę wypić herbatę z kubka Honzíka, który leży obok i jęczy, że go ciągle boli brzuch, mięczak, bo swoją herbatę już wypiłem.
Raz przychodzi Kája z mamusią, przynoszą mi naprawdę bardzo dobre cukierki, ale nikt nie wie, co mówić, niemiła sytuacja, Kái jest przede mną strasznie wstyd, dość szybko mówię, że jestem zmęczony. Od razu wychodzą i widać, że im ulżyło. Mnie też.
Ojciec jest wściekły na matkę. Widzi, jak Kuba leży i nie chce nic robić, ćwiczyć, starać się szybko wstać i zacząć chodzić. A ona tam siedzi i płacze. Jasne, że potem chłopak czuje się jak największy nieboraczek.
Jednak jej nie da się nic wytłumaczyć, że skończył się czas na żale, że trzeba zacząć działać.
Jest zły, że pozwolił, żeby Kuba przestał trenować, żeby zrobiła z niego panienkę. Ojciec wyrzuca sobie, że nie chował go twardą ręką, bardziej po męsku, teraz chłopak miałby więcej sił, żeby stawić czoła sytuacji.
Po kilku bezowocnych kłótniach z matką ojciec czuje się wściekły i zbędny. Ten stan może zwalczyć tylko treningiem albo chlaniem, więc zabiera się za obie rzeczy naraz.
I chociaż trenuje i pije od lat, teraz, kiedy robi to z innego powodu, naprawdę wszystko jest inne. Nawet gdyby potem nie stało się wszystko, co się stanie, ojciec tak czy siak miałby problem z alkoholem.
Na początku nic mi się nie chce. Im bardziej wszyscy mówią, że muszę ćwiczyć i się starać, tym mniej mi się cokolwiek chce. Na szczęście mama przynosi książki, w szpitalu nauczyłem się czytać, jakbym był co najmniej w czwartej klasie, nie w drugiej.
A potem zaczyna się wiosna, lecz ja ciągle leżę, bo nie ćwiczę, więc mam słabe rączki i nie mogę się nawet uczyć o kulach. Co najwyżej ktoś mnie posadzi na wózku i wywiezie na taras.
Oprócz nogi właściwie nic takiego mi nie jest. Parę siniaków. Stłuczone żebra. Na głowie rana na kilka szwów. Wszystko szybko się goi, tylko noga ciągle nie chce odrosnąć.
Kiedy w powietrzu zaczyna pachnieć latem, czuję się w porządku, nie licząc nogi. Jestem jeszcze trochę chudszy, ale już wcześniej nie wyglądałem zbyt zdrowo, więc chyba nie ma aż takiej różnicy. Potem przychodzi do mnie koleżanka mamy, zauważam jej wzrok, udaje, że nic, ale jej nie wychodzi, muszę więc wyglądać naprawdę strasznie.
Nie wiem, czemu zaczynam się starać. Chyba przez to, że czuję ciepłe powietrze i chcę wyjść ze szpitala. Po prostu zaczynam.
Raz, kiedy wydaje mi się, że nieźle się czuję, próbuję wstać z kulami z łóżka i padam na podłogę.
Leżę i ryczę, wcale nie z żalu czy bólu, tylko z okropnej furii, a kiedy przychodzi pielęgniarka i chce mi pomóc, gryzę ją w rękę.
Nie wiem, co się zmieniło przez te ostatnie miesiące, ale nagle jestem pełen gniewu. Nienawidzę całego świata.
Kikut wygląda jak coś pomiędzy rogalem a zrolowaną skarpetą i jest dziwnie czuły.
Uczę się chodzić.
Bolą mnie pachy.
Mamie chyba aż niedobrze z tego wszystkiego, ciągle bardzo się mną opiekuje. Kiedy wracam do domu, muszę zamienić się z bratem na łóżka. Mamy piętrowe – moje miejsce jest na górze. Kiedyś sobie to wypłakałem. Ale czasy się zmieniły. Teraz brat nie chce już spać na górze. Jednak zamienia się bez gadania, kiedy przywożą mnie ze szpitala.
Już całkiem nieźle chodzę o kulach, mam bardzo ładne, niebieskie, ale wózek też mam. Mam też protezę. Jest na serio piracka, przychodzi mi raz do głowy, kiedy mam dobry humor.
Tata przenosi mnie do naszego pokoju i kładzie na dolne łóżko, brat na mnie patrzy, a kiedy tata wychodzi po jakieś rzeczy, które jeszcze zostały w aucie, brat mówi:
– I co tam? Jak leci?
Wzruszam ramionami, milczę. Co niby miałbym powiedzieć? Potem zachciewa mi się do ubikacji. Próbuję wstać, ale jestem zdenerwowany, że się na mnie gapi, i upadam. Umiem już upadać.
Brat zrywa się z krzesła i mnie podnosi. Czuję, jaki jest silny.
– Jesteś jak piórko – mówi i sadza mnie z powrotem. Potem podaje mi kule i pomaga wstać. Wychodzę z pokoju i wiem, że ciągle się patrzy.
Sikam na siedząco.
Kiedy tego wieczora kładę się spać, znajduję piżamę na dolnym łóżku i nikt tego nie komentuje. Mama pomaga mi się przebrać i przesadnie przy tym uważa na kikut. Brat udaje, że nic, ale też trochę zerka na kikut. Potem mama daje mi buziaka na dobranoc, tego nie było już dawno, nowe zwyczaje, chce dać też bratu, ale się odsuwa, mama wychodzi. W kolejnych dniach nie próbuje już dawać bratu buziaka. Raz widzę, jak brat na mnie patrzy, jakby mi czegoś zazdrościł. A ja bym mu przecież spokojnie mógł oddać tego pachnącego buziaka mamy, w szpitalu zasypiałem i bez niego.
Matka jest okropnie szczęśliwa, że Kuba zaczął współpracować. Podczas gdy on się wścieka, ona jest pełna żalu. To dla niej ogromny problem patrzeć, jak walczy z kulami, jak kuśtyka i jeszcze bardziej zamyka się w sobie, biedaczek, czym sobie na to zasłużył? Matka próbuje rozmawiać o tym z ojcem, lecz on się cieszy, że Kubík w końcu zaczął się starać, nie chce widzieć ani słyszeć niczego innego i ciągle powtarza matce, żeby tak nie przeżywała. Lecz matka przeżywa. Jakby chciała wynagrodzić Kubie nogę, pobyt w szpitalu, niewygodę przy ćwiczeniach, i właściwie całe zło, jakie kiedykolwiek mu się przytrafiło, dba o niego, jakby był małym dzieckiem. Na Martina naprawdę nie zwraca w tym okresie specjalnej uwagi. Jest duży i dosyć samodzielny, a jeżeli nie jest, musi się takim stać. Matka nawet wówczas o tym nie myśli. To po prostu pierwotny instynkt, bardziej dbać o słabsze młode. Jednak za jakiś czas będzie tego żałować.
Ojciec rzeczywiście się cieszy, że Jakub się stara. Do tego stopnia, że zaczyna interesować się Jakubem, aż Martin ma chyba czasami wrażenie, że teraz to już nikt go nie kocha. Na szczęście jest w tym okresie w świetnej kondycji, wygrywa, naprawdę walczy, nagle bardzo mu zależy, żeby nie być drugim, co kieruje ojca z powrotem ku niemu. Ojciec jednak wyrobił już sobie nawyk zachodzenia po pracy na trzy piwa, zaś po treningu na kolejne cztery, nawyk łatwy do wyrobienia. A teraz, kiedy wszystko zmienia się na lepsze, nie ma już powodów do picia, jeżeli nie pije ze wściekłości, to właściwie nie musi pić, więc właściwie jest prawie tak, jakby wcale nie pił.
Czyli jestem w domu i trochę chodzę o kulach. Ale muszę trenować, bo ciągle nie daję rady zbyt długo. Mama też jest w domu i się mną opiekuje. Na początku super, tylko potem już ani na chwilkę nie zostaję sam, chcę siedzieć i patrzeć na rybki, dwie zmarły bratu, kiedy byłem w szpitalu, ale mogłem wybrać sobie inną, teraz mam nową, jest wielgachna, płetwy i ogon powiewają za nią jak welon, jest piękna, ale i tak wolałbym te stare, a mama przychodzi do pokoju, co robię i zaraz wymyśla coś, co mógłbym albo raczej powinienem zrobić, i to wcale nie jest zabawne, mam prywatne lekcje plastyki z ciocią Klárą, która uczy w tej samej szkole co mama, mogę też oglądać dużo więcej telewizji, w sumie zależy co, najwięcej oglądam dokumentów o zwierzętach, najbardziej lubię ptaki.
Żałuję, że wtedy, kiedy mama pytała, co bym chciał, powiedziałem, że nogę, mogłem powiedzieć, że papużkę.
Kiedy teraz jej o tym przypominam, mama nie ma zachwyconej miny.
Ciągle mam co robić, ale siedzę w domu, a na dworze jest już prawie lato, cieplutko, zaraz skończy się szkoła, jednak nie chcę iść na dwór, bo się boję i wstydzę. Mama by wprawdzie poszła ze mną, ale to mi akurat obojętne, z nią czy bez niej, raz wyszedłem przed bramę i wszyscy się na mnie gapili, nie mogłem tego w ogóle znieść.
I tak w końcu muszę wyjść, bo rodzice chcą, żebym po wakacjach wrócił do swojej klasy. Muszę więc zdać jakieś tam testy, żeby sprawdzili, czy podgoniłem materiał.
Budzą mnie o wpół do siódmej rano, tak jak brata, i wyprawiamy się do szkoły, a ja przy śniadaniu nie mogę jeść, tak mi niedobrze od tego, że muszę wyjść na dwór z kulami, nawet gorzej – do szkoły, do ludzi, którzy mnie znają. Mama ciągle mnie uspokaja, żebym się nie denerwował, że na pewno zdam ten test. Ale przecież mi nie o to chodzi, pewnie zdam, trochę się z mamą uczyłem, poza tym i tak zawsze byłem dobry w nauce.
Siedzę przy stole i nawet nie ruszam kanapek, mama jest wkurzona, ale co robić, musimy iść.
No i idziemy na autobus i jedziemy te trzy przystanki do szkoły, brat z jakiegoś zmyślonego powodu woli iść piechotą, żeby nikt go ze mną nie zobaczył. A ja ciągle czuję te spojrzenia ludzi, litościwe i drwiące, zaczynam się od tego strasznie czerwienić. Kiedy dojeżdżamy do szkoły, jestem już tak czerwony, że aż mnie palą uszy, jednak najgorsze dopiero nadejdzie.
Bo dzieci w szkole się nie gapią, ale za to komentują, słyszę wszystko, oczywiście wiedzą, że nie mam nogi, słyszę, że strasznie ich to interesuje, słyszę bez nogi i noga, mama idzie i udaje, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale ja nie mogę tak szybko chodzić. Po jakichś stu milionach lat dochodzimy do klasy, gdzie jest moja wychowawczyni, podaje mi rękę, strzela ogromnie krzepiącą gadkę, potem rozmawia z mamą o tym, jaki jestem dzielny, nie słucham, próbuję się uspokoić, tylko zamiast myśleć o czymś pożytecznym, mam w głowie kolejne i kolejne osoby, które mijaliśmy na korytarzu, kiedy sobie to przypominam, pojawia się wśród nich też Robert, który udaje, że mnie nie widzi.
Nie zdaję testu. Nie daję rady. Nie mogę.
Oddaję kartki, a potem z mamą czekamy, aż wychowawczyni je sprawdzi. Mama mnie wypytuje, ja się trochę wiercę. Mimo to jest zaskoczona, kiedy nauczycielka wraca i mówi, że nie. Jest jej bardzo przykro, mówi, ale mama tego do siebie nie dopuszcza, niemożliwe, uczył się, chwilowa niedyspozycja, ale nauczycielka ciągle powtarza, że jest jej przykro i że nic się nie stało, po prostu powtórzę rok, przecież to jeszcze nie tragedia.
W końcu możemy spadać, a ja jestem strasznie zmęczony, teraz, jak idziemy korytarzem, jest całkiem pusty, bo akurat są lekcje, mama się śpieszy, jest wkurzona, nie mogę za nią nadążyć, a mama mówi, ciągle pyta, jak to możliwe, a ja nie mam siły tłumaczyć, jest mi bardzo smutno czy coś, jedyne, czego chcę, to być w domu i sam.
To ostatnie przeżycie znowu na chwilę cofa mnie do okresu, kiedy byłem w szpitalu – znów tylko leżę i doskakuję do ubikacji, nic mi się nie chce, bo po co, jest lato, a ja nie mogę wyjść na dwór, to po co się starać.
Normalnie pojechałbym do babci jak w każde wakacje, ale nie jadę. Leżę i jestem na nie, mama płacze, a tata, który kiedy wróciłem ze szpitala i całymi dniami chodziłem po mieszkaniu wte i nazad, z dużego pokoju do przedpokoju, potem do każdego pokoju i znowu do dużego pokoju, był bardzo zadowolony, rozmawiał ze mną więcej niż kiedykolwiek przedtem, wiem, że się cieszył, ale potem brat znowu wygrał jakieś zawody i tata przestał mnie zauważać, po prostu odsuwał się, kiedy chodziłem, ale to wszystko, więc tata znowu parę razy do mnie przychodzi i przekonuje, i to nie jest miłe, chowam się przed nim pod łóżko, leżę tam i widzę jego nogi, on nie patrzy w dół, choć oczywiście wie, że tam jestem, siada na łóżku, chwilę milczy, a potem mówi:
– Myślisz, że co się wydarzy? Że ci ta noga odrośnie z powrotem?
I muszę wtedy się rozpłakać, tak mi jest przykro, że nie odrośnie z powrotem, a jak tak ryczę pod łóżkiem, oczywiście przychodzi mama i chce mnie wyciągnąć, ale ja nie chcę, bronię się, dookoła pełno kurzu, ona mnie zostawia, potem pyta taty, co się stało, tata skwaszony, oboje wychodzą, a ja słyszę, jak się kłócą w salonie. Wyłażę i całe ubranie mam zakurzone.
Dopiero dużo później dociera do mnie, że tata chciał dobrze, ale to już w czasach, kiedy wyszedłem z tych złych rzeczy i mogę zrozumieć, że chodziło mu o to, że po prostu marnuję czas, że już nie będzie inaczej i że im szybciej wyjdę i nauczę się z tym żyć, tym szybciej będzie mi lepiej. Chyba.
Tymczasem leżę i narzekam, że to nie fair, a na dworze jest trzydzieści stopni i mogłem być u babci, ale gdy sobie wyobrażę, że jadę pociągiem, a ci ludzie się na mnie patrzą, wtedy nie mogę nawet się podnieść.
W końcu wyciąga mnie z tego papużka. Mama oczywiście mi ją kupuje. Jest wspaniała. Raz po południu wychodzi na zakupy, a kiedy wraca, woła już od drzwi, Kuba, wstań, mam coś dla ciebie, jakby nie wiedziała, że na pewno nie wstanę.
Więc przychodzi do mnie do pokoju i chwilę próbuje się bawić, w co bym chciał i zgadnij, co mam, i tak dalej, ale za bardzo jej nie idzie, bo prawie nie odpowiadam. No to mama kładzie na łóżku klatkę, w niej jest ten wspaniały ptaszek, a ja czuję, że zaraz się rozryczę z radości, ale daję radę, wstaję i dziękuję mamie, przytulamy się i zaraz to chyba ona się rozpłacze.
Stawiam klatkę na stole. I patrzę, i patrzę.
Po kolacji mama dyktuje mi warunki, opiekować się nim, przyniosła mi jakieś książki, mam przeczytać, a zwłaszcza mam ćwiczyć i chodzić.
Jasne, że tak. Nie musi mi tego nawet dawać jako warunek.
Wyobrażam sobie, że nauczę go siedzieć na moim ramieniu i będę prawdziwym piratem.
No i że nauczę go mówić.
I w ogóle wszystko.
Wieczorem przychodzi brat i strasznie się wkurza. Bo puściłem wcześniej Pirata z klatki i brat drze się, że jak go nie zamknę, to nam tu wszystko zasra, i chce, żebym go zamknął z powrotem, co jednak nie jest takie proste.
Potem brat idzie na skargę do kuchni, ale mógł się przecież spodziewać, że na nic mu się to zda, mama go uspokaja, nic poza tym, na pewno mu nie powie, no, masz rację, ptak tam wszystko zasra, niech go natychmiast wsadzi z powrotem do klatki, powie mu raczej, daj spokój i nie rób scen, ciesz się, że Kuba jest taki szczęśliwy.
W końcu wprawdzie udaje mi się złapać Pirata, tylko dopiero późno w nocy. Jeszcze nie jest do niczego przyzwyczajony. Ale i tak rano znowu go puszczam, żeby się przeleciał.
Przez resztę wakacji bawię się z Piratem. Uczę go różnych sztuczek. Uczę go mówić.
Zaczynam też wychodzić na dwór. Najpierw na chwilę, potem próbuję na coraz dłużej. Orientuję się, że chodzi głównie o to, żeby nauczyć się nie zauważać ludzi. Uczę się nikogo nie zauważać.
Wcale nie trwa to długo. Pod koniec sierpnia, przed samym początkiem szkoły, normalnie wychodzę na dwór i na ulicach nie ma nikogo oprócz mnie.
Chodzę już bez kul. Tyle że strasznie kuśtykam. Jestem jak szef wszystkich piratów świata, tylko moja papuga ciągle nie chce siadać mi na ramieniu.
Nim wracam do szkoły, definitywnie, tak przynajmniej wtedy sądzę, rozwiązuje się kwestia z bratem, to znaczy z jego łóżkiem.
Bo już naprawdę dobrze mi idzie, umiem zrobić wszystko, co potrzeba. Fakt, że kuleję, ale nie ma tragedii, znaczy się, nie boli mnie to ani specjalnie nie ogranicza. Nie mogę biegać, choć już mogę próbować.
Jednak ciągle śpię na dole, na łóżku brata. I ciągle puszczam Pirata po pokoju, żeby się przeleciał, bo jakby ciągle siedział w klatce, toby się odzwyczaił, nie trenowałby skrzydeł, i jakby kiedyś potrzebował, nie uleci nawet dziesięciu metrów, taki będzie zesztywniały od tej klatki.
No i faktycznie, nieraz Pirat załatwia się w pokoju, tylko zwykle to zauważam i sprzątam. Nawet pilnuję, żeby za bardzo nie siadał na łóżku brata. Bo jemu przeszkadza, a ja nie chcę się kłócić.
Odkąd wróciłem ze szpitala, panuje między nami względny pokój, chociaż wiem, że brat jest wkurzony, że teraz ja mogę wszystko, wystarczy, że powiem mamie i brat już nic mi nie zrobi, jestem przecież mały i chory, poza tym wie, że i tak nic by nie mógł i że teraz to już nie są żarty robić sobie ze mnie żarty, bo mamusia jest w tej kwestii dużo bardziej surowa, niż była. Ale ja też się staram nie podskakiwać, żeby nie miał pretensji, że wszystkimi rządzę.
Jednak do niektórych rzeczy musiał się przyzwyczaić, na przykład, że Pirat lata sobie po pokoju i do tego, że śpię na dole, chociaż już nie ma powodu, myślę, że spokojnie wlazłbym na górę, jeślibym chciał. Ale nie chcę.
Tylko akurat raz nie zauważyłem, że Pirat zesrał się na jego łóżko, i kiedy brat przyszedł położyć się wieczorem, zobaczył to i zaczął na mnie wrzeszczeć, że co to, to nie, przyszła mama, a on jej to od razu powiedział, mama była taka zakłopotana, że ma rację, ale co robić, a on mówi, żebym z powrotem spał na swoim łóżku na górze i zaczął strasznie nalegać, a mama mnie broniła, że nie, nie musiałem nawet się odzywać, oni chwilę się kłócili, ale brat i tak został na górze, tyle że mama przebrała mu obsraną poduszkę.
Kiedy zasypiam, leżę na plecach ze złożonymi rękami, chyba w szpitalu się tak przyzwyczaiłem, mam parę fotek z tego okresu, mama zaczęła znów trochę fotografować, ale fotografuje głównie mnie, na zdjęciach śpię i wyglądam jak trup, a brat przechyla się w dół i tylko się na mnie gapi, i myślę, że po prostu mnie nienawidzi.
Wisiał tam jak nietoperz chyba z pięć minut, aż zrobiło mi się naprawdę niemiło.
– Co robisz? – pytam, a on, że nic, i dalej wisi.
– Słuchaj, to nie moja wina – powiedziałem.
A on dopiero kiedy zrobił się cały czerwony, bo mu krew spłynęła do głowy, podciągnął się z powrotem na górę.
Tydzień później mama pojechała z koleżankami na urlop, a ja zostałem w domu sam, to znaczy z bratem, który miał mnie pilnować, ale raczej po prostu zamykał mnie w domu, zabierał i chował zapałki, noże, nożyczki i żyletki, a ja się cieszyłem, że jestem sam, więc nie musiał mi nawet grozić, co mi takiego zrobi, jeśli naskarżę, że go tu ze mną nie było.
Zorientowałem się też, jak wielką ma siłę, kiedy nagle nie ma tu mamy, która mnie chroni, więc tym bardziej nic nie mówiłem.
I raz wieczorem, kiedy wróciłem z łazienki, zastałem swoją pościel na górze, a on leżał na dolnym łóżku i w ogóle nic nie powiedział, no to ja też nic nie powiedziałem i wspiąłem się na górę. Nie było to takie łatwe, jak mi się zdawało.
Obudziłem się w nocy, było ciemno, zachciało mi się do toalety, sięgnąłem po lampkę, jednak kiedy ją włączyłem, spaliła się żarówka.
Przez chwilę leżałem, myśląc, czy wytrzymam, ale się nie dało, więc zacząłem wołać brata, nic, wołałem chyba ze sto razy, ciągle nic, zawołałem tatę, znowu nic, a potem naprawdę już nie mogłem wytrzymać, więc próbowałem zejść po ciemku i gdzieś na wysokości drugiego szczebelka nie trafiłem i upadłem, a kiedy próbowałem się czegoś złapać, strąciłem klatkę z Piratem, która jest na stole zaraz przy łóżku.
I tak mi się już chciało do tej ubikacji, że się posikałem.
Brat zaczął się wiercić, zaświecił swoją lampkę, udawał bardzo zaspanego, patrzy na mnie, jak leżę z mokrymi spodniami, a on:
– Co jest? Zeszczałeś się?
Wtedy naprawdę go nienawidziłem, serio, nienawidziłem go najbardziej na świecie.
I myślę, że on widział tę nienawiść w moich oczach. Ale wszystko mi jedno.
– Pomóc ci? – powiedział jeszcze, ale ja w ogóle nie mogłem mówić ze wściekłości, więc się odwrócił i z powrotem opatulił kołdrą.
Szybko się pozbierałem, żeby uporządkować klatkę, Pirat był zdenerwowany i trochę skrzeczał, a ja się bałem, że coś sobie złamał. Na szczęście nie złamał.
Potem pokuśtykałem się przebrać.
Słyszałem, jak tata chrapie w sypialni. Mama na pewno by się obudziła. Zaczęło mi być tęskno za mamą, co wydało mi się dziwne, bo ogólnie traktowałem ją wtedy jako coś, co ciągle jest na miejscu, czy tego chcę, czy nie, coś niezmiennego i oczywistego, jej płacz i żal, jej rytuały, coś, co mnie właściwie raczej na swój sposób wkurza.
Wróciłem do pokoju, wspiąłem się na górę, brat zasnął, a ja długo nie mogłem zasnąć.
Po dwóch dniach wróciła mama.
– To ty już śpisz na górze? Nie za ciężko ci?
No i jasne, że mogłem powiedzieć, nie, jest okej, jasne, spoko, i brat na pewno by to docenił, może wówczas moglibyśmy jeszcze ze sobą rozmawiać, może wszystko byłoby wtedy inaczej, ale ja zacząłem skarżyć z całych sił, pomijając w tej tragicznej opowieści tylko to, że się poszczałem. Za to upadek opisałem tak, jakbym spadł co najmniej z jakiejś skały i mało nie umarł.
No więc znowu spałem na dole, a brat dostał straszny ochrzan, słyszałem, jak krzyczy, że nic nie słyszał, powtarzał to tyle razy, że prawie uwierzyłem, ale co z tego? Kiedy przyszedł z kuchni, gdzie rodzice go opieprzali, wyglądał, jakby płakał, i popatrzył na mnie okropnie źle. No i był koniec przymierza.
Ojciec jak zwykle poszedł z kolegami do klubu, jak w każdy czwartek grali w karty, wypił pięć piw i trzy kielonki śliwowicy, wrócił o jedenastej, rozebrał się, w spiżarce łyknął sobie jeszcze domowej śliwowicy, całkiem inny smak, kto ich tam wie, co leją w knajpie, i poszedł spać. Zdecydowanie nie słyszał Jakuba, żadnego upadku ani wrzasków papugi. Wie, że usłyszy za to dużo wyrzutów, tym bardziej próbuje być surowy wobec Martina.
Matka i tak potem strasznie opieprza ojca. Idź w cholerę z tym chlaniem. Ojciec się broni, to nie kwestia alkoholu. Kto wie, jak było, może Kuba przesadza. Matka patrzy na niego tak, że ojciec woli już się nie odzywać. No co takiego, po prostu był z kolegami na piwie. Na pewno nie jest tak, że pije jakoś dużo. Matka potem leży w łóżku i myśli – jeśli pije tyle, że nie jest w stanie się obudzić, kiedy coś się dzieje, to znaczy, że nie może go zostawiać samego z dziećmi. Wyrzuca to sobie, nie powinna była wyjeżdżać. Dlaczego ojciec pije, o tym na razie się nie rozmawia, a on sam woli o tym nawet nie myśleć.
Kiedy mama wraca z urlopu i ja wracam na dolne łóżko, jest już prawie wrzesień. Już mi nie przeszkadza, że będę musiał iść do szkoły, do ludzi, wkurza mnie raczej, że nie zdałem tego testu i teraz pójdę do małych dzieci, klasę niżej.
Już chodzę bez kuli, z samą protezą, i już nie jestem całkiem jak ślimak. Mam Pirata, brat nie zwraca na mnie uwagi, nie robi żadnych żarcików, po prostu przechodzi koło mnie, jakbym był powietrzem. I tak nie ma go zbyt często w domu, trenuje i idzie mu jeszcze lepiej niż wcześniej, z tego, co czasem zasłyszę, jak tata mówi mamie.
Ze mną tata specjalnie nie rozmawia, w sumie o czym?
Za to mama ciągle rozmawia tylko ze mną. Zajmuje się mną, jakbym sam nic nie potrafił. Rzeczy, które kiedyś robiłem na porządku dziennym, teraz nikt ode mnie nie wymaga. Musi je robić brat. Na przykład wynosić śmieci. Albo wycierać naczynia. To dość fajne. Ale kiedy pilnuje mnie przy kąpieli, to już nie jest takie fajne.
Zakładając, że już wcześniej tatę interesował bardziej brat, a mamę ja, to teraz jesteśmy już całkowicie rozdzieleni na dwa osobne obozy.
Drugiego września, w pierwszy dzień szkoły, budzę się rano, do pokoju wpada słońce, ja jestem prawie cały odkryty, wiem, że będzie upał. I jest.
Wstaję, ubieram się i idę na śniadanie, przy stole już siedzi tata, mama przygotowuje kanapki z marmoladą dla nas, a tata tylko podnosi oczy znad gazety, czy to nie brat, ale to ja, więc zaledwie kiwa mi głową, że dzień dobry, ale to nie wszystko – tym razem tata gapi się na mnie zaskoczony, gdy siadam na taborecie, i mówi:
– Coś ty ubrał? Taki gorąc, usmażysz się.
Mam na sobie oczywiście długie spodnie, sztruksy, bo nie chcę, żeby od razu każdy zauważył moją protezę, z drugiej strony wiem, że i tak ją zobaczą, że chodzi tylko o to, że pierwszy dzień jest taki kłopotliwy i ja chciałbym jak najmniej się denerwować, jednak wiem, że na dworze jest na serio ciepło i że pod koniec lata wychodziłem przecież na dwór w krótkich spodenkach, więc i tak nie dałbym rady im tego wytłumaczyć.
No to idę się przebrać.
I oczywiście głupia sytuacja, mama idzie ze mną do nowej wychowawczyni, która stara się być miła, ale kto wie, jaka będzie za parę dni, potem dzwoni dzwonek i Kubátová prowadzi mnie do klasy, gdzie siedzą obcy ludzie i się patrzą, a Kubátová mówi, że miałem poważny wypadek i nie mogłem wrócić do swojej klasy, a ja tylko stoję i zerkam na nich, i widzę, że każdy lampi mi się na nogi, czegoś takiego jeszcze nie widzieli, a ja szukam wolnego miejsca, gdzie usiądę, są tylko dwa, ostatnia ławka pod oknem jest pusta, a w czwartej ławce siedzi chłopak, który wygląda jak debil. Chcę do tej pustej.
No i oczywiście sadza mnie z tym dziwnym. Witam się z nim z góry, żeby było wiadomo, kto tu jest o rok starszy. Daje mi być ponad. Kiedy kończy się lekcja, wstajemy, jest co najmniej głowę wyższy ode mnie i zmłóciłby mnie jedną ręką. Chyba że tłukłbym go po głowie protezą.
W pierwszy dzień jest tylko powitanie, potem idziemy do domu. Kiedy kończy się lekcja i wychodzimy do szatni, słyszę, jak ktoś mówi nóżka. Moja nowa ksywa. Bardzo oryginalne, idioci, myślę sobie.
Zaczyna się szkoła, jestem w klasie z małymi dziećmi, chociaż, szczerze mówiąc, ciągle jestem prawie najmniejszy, patrzą na mnie jak na jakiegoś dziwnego osobnika, no i w sumie chyba się tak zachowuję, z nikim nie rozmawiam, przyzwyczaiłem się być sam w domu, dużo rozmawiam z Piratem, teraz muszę się z powrotem przyzwyczaić do szkoły, ale i tak najbardziej cieszę się na moment, kiedy wrócę do domu, do Pirata.
Znowu chodzę na kółko plastyczne, ale gdzie indziej, z samymi dorosłymi, ta nauczycielka nie zmusza, żebym rysował to, czego nie chcę, więc ciągle rysuję papugi, nie tylko Pirata, ale też te ogromne zielone i te z czubem, wszystkie, jakie znam, a potem też te, które sobie wymyślam.
Robimy linoryty, wyryłem papugę, modelujemy z gliny ceramicznej, robię papugę, i chociaż nauczycielka zwykle nie jest zachwycona moimi papugami, ta figurka bardzo jej się podoba, więc potem, kiedy znowu jest rysowanie, przynosi glinę, żebym lepił.
Nie trać czasu, mówi. Lepię. Podoba mi się to. Po jakichś dziesięciu papugach próbuję innego ptaszka. Po papudze drugi był chyba dzięcioł. Udał mi się jak nie wiem co.
Jesień też się udała, znaczy się prawie.
Raz w nocy idę do toalety, w mieszkaniu ciemno, nie wiem, czemu piję wieczorem, nigdy nie myślę wtedy o tym, że potem muszę chodzić w nocy do toalety, skaczę na jednej nodze, w nocy przeważnie nie spuszczam w toalecie wody, taki nawyk, nie chcę budzić rodziców, którzy mają sypialnię obok toalety, a wśród nocnej ciszy spuszczenie wody wydaje się czymś głośnym co najmniej jak wybuch bomby. Potem do łazienki, napić się, tylko lekko odkręcam wodę, żeby nie robić hałasu, nawet nie zapalam światła, i nagle klucz zgrzyta w zamku i do przedpokoju wchodzi tata, zerkam na niego z łazienki, nie widzi mnie, ściąga buty, nagle trochę się zatacza, łapie się jakiegoś płaszcza, który wisi na wieszaku. Zdejmuje buty i idzie w moją stronę, nagle robi mi się głupio, że tam stoję, robię krok w tył i wbijam się pomiędzy pralkę a ścianę, tata przechodzi obok łazienki i otwiera drzwi do sypialni, mama chyba stoi zaraz za nimi, bo bardzo wyraźnie słyszę, jak mówi:
– Zamierzasz w końcu mi to wytłumaczyć?
A tata wchodzi do sypialni i zamyka za sobą drzwi, ja zatrzymuję się w progu kuchni i zastanawiam, czy nie wziąć kawałka ciasta, które mama upiekła wieczorem, teraz leży przykryte na kuchence, jest polane czekoladą i posypane wiórkami kokosowymi. Stoję i się zastanawiam, ale mam umyte zęby, a gdybym teraz zjadł, to już nie umyję, a to z kolei głupio. I kiedy tak tam stoję i rozmyślam, słyszę z sypialni, jak mama mówi:
– Wytłumacz mi, dlaczego to robisz.
I tata:
– Co tu jest do tłumaczenia, po prostu byłem w klubie.
Mama, już wkurzona:
– Całe życie tam chodzisz, ale nigdy nie chlałeś tyle, co teraz.
– Proszę cię, co to za bzdety.
– Co się stało? Stało się coś, o czym nie wiem?
Ciągle stoję na progu kuchni i głupio mi ich słuchać, lecz nie mogę teraz zacząć skakać, boby usłyszeli i skapnęli się, że słuchałem, myśleliby, że szpieguję. Może dałbym radę na czworaka, ale nie przyszło mi to wtedy do głowy. A szkoda.
Nie pamiętam dokładnie, nie wiem czemu, może wziąłem to za bardzo do siebie, może nieuważnie słuchałem albo tata mówił bez ładu i składu, albo wszystko naraz. W każdym razie tata mówił długo, mama mu przerywała i przekonywała do swoich racji, ale on jakoś uparcie obstawał przy swoim, nawet po kilka razy coś powtarzał, a to wszystko wystarczyło, żebym stwierdził, że tacie przeszkadza, że nie mam nogi.
Dopiero teraz klękam na kolana, znaczy na jedno, i pełznę do łóżka.
Może nie było dokładnie tak, ale wtedy się tym przejąłem. Tata mnie nie lubi, bo nie mam nogi. Proste. Nic poza tym.
Ojciec zaczął pić, kiedy matka cały czas spędzała z Jakubem w szpitalu i przestała zajmować się domem, potem przestała przejawiać zainteresowanie czymkolwiek innym, także ojcem. Poza tym dlatego, że Jakub się nie stara, a ona go w tym utwierdza. I wcale nie na ostatnim miejscu doszło do tego odkrycie, że Martin nie jest rewelacyjnym biegaczem, nie takim, jak sobie to ojciec wyobrażał, jak go wychował i jak sobie wymarzył, teraz widzi, że jest przeciętny, może odrobinkę ponad przeciętną, jednak niewystarczająco, i ojcu przykro, chociaż nigdy nie przyznałby się do tego głośno, że żaden z synów nie jest w stanie spełnić jego własnych marzeń – bycia rekordzistą w biegach na orientację. Jest mu przykro, jemu – przygasłej gwieździe w kategorii juniorów.
Jakub, który wprawdzie dotychczas był niezgułą, mógł jeszcze podrosnąć i koniec końców wszystkim pokazać. Ale teraz to już niemożliwe.
Ojcu jest przykro, że Jakub nie ma nogi. Zdecydowanie nie kocha go mniej z tego powodu. Ojciec nie jest potworem. Ojciec jest tylko człowiekiem, który w młodości chciał pojechać na mistrzostwa świata, a teraz nie pojedzie na nie nawet jako ojciec i trener młodego zawodnika.
Matka czuje się okropnie, że ojciec tak bardzo zmienia się na jej oczach. To pewne, że pije za dużo. Ale kiedy to się zaczęło? Matka niczego nie zauważyła, gdy jeszcze mogła coś z tym zrobić, teraz nie ma już mocy, żeby zabronić mu chodzenia codziennie, jak to on mówi – do klubu, tak jakby to było coś lepszego niż knajpa. Kiedy wraca nocą, pada tylko na łóżko, w ciągu minuty zaczyna chrapać, a rano wygląda strasznie, charczy w łazience i na śniadanie z zaczerwienionymi oczami je tylko kawę. I w dodatku patrzy na nią, jakby nie istniała.
Stara się być dla niego miła, wie, że nie poświęcała zbyt wiele uwagi ich związkowi, lecz musiała przecież zaopiekować się Kubą, ojciec musi zrozumieć, teraz chce to naprawić, stara się. Jednak on się nie stara i pomału zaczyna ją to przerastać. Najważniejsze, żeby nie wciągać w to dzieci. Zabrania ojcu wchodzić do nich do pokoju, kiedy wraca z knajpy, tak jak to robił wcześniej. Więc każdego wieczora czeka w łóżku, aż przyjdzie, żeby ewentualnie go zatrzymać.
Po rozmowie, kiedy ojciec powiedział jej o wszystkim, co zrobiła źle w związku z nim i z chłopakami, jak wszystko zepsuła, jak to ona jest właściwie wszystkiemu winna, po raz pierwszy od lat matka zastanawia się, czy wychodzenie za niego nie było błędem. Ale co miała robić? Dobiegała prawie trzydziestki i mieszkała w małym mieście, czas, kiedy mogła być atrakcyjna dla któregoś z sąsiadów, dawno minął. Zawsze były młodsze dziewczyny.
I nagle pojawia się on, z drużyną chłopaków na obozie czy czymś, w ogóle nie bierze pod uwagę reguł panujących w małym mieście i jawnie się do niej zaleca. Może to był błąd. Ale Martin i Kubík to jej największe szczęście. Ojciec obok zaczyna chrapać.
A potem Boże Narodzenie, które przebiegło całkiem normalnie, nie udajemy, że wierzymy w Gwiazdora, ale mama dba o tradycję, jemioła nad drzwiami, świecące żaróweczki w oknach, kiedy zgasi się wieczorem światło, pokój wygląda zupełnie inaczej, buziak dla nas obu w Wigilię rano, nawet z tatą się przytulili i dali sobie buzi. Całe mieszkanie ustrojone, w każdą niedzielę zapalanie świecy adwentowej. Dostaliśmy z bratem po kalendarzu adwentowym z czekoladkami, oszukiwałem, zjadałem na przykład trzy czekoladki naraz, a na drugi dzień było mi przykro, że nie mam.
Przez całe święta siedzieliśmy w domu i od rana do wieczora oglądaliśmy telewizję, czego normalnie nam nie wolno. Brat chodził co najwyżej z tatą na siłownię albo się przebiec. Święta jak zwykle, tyle że tata był trochę bardziej skwaszony, wiedziałem dlaczego, bo jestem beznadziejny, wolałem więc z nim za bardzo nie rozmawiać.
Później przyszło mi do głowy, że możliwe, że był zdenerwowany, bo nie mógł wieczorami chodzić do klubu. Chociaż i bez klubu popijał w domu. Śliwowica do herbaty, piwo ot tak, becherovka po obiedzie na trawienie. Mama nie ma zadowolonej miny, ale milczy, nie chce popsuć świąt.
Dostałem pełno książek, jakieś przybory do malowania, ubrania i chyba jeszcze coś, już nie pamiętam. Brat dostał jakieś sportowe rzeczy i te pe.
Pamiętam, jak potem siedzieliśmy, tata z mamą na kanapie, brat obok taty na fotelu we dwójkę gadają o tym, co brat dostał, macają podeszwę czy coś tam i obaj się cieszą, a ja oglądam atlas ptaków, są naprawdę superładnie namalowane, mama ogląda ze mną, na stole są ciasteczka, ja zawsze biorę po jednym rogaliku, a brat pożera je garściami, aż mama mu trochę zwraca uwagę, ale tata jej mówi, sportowiec musi jeść. A mama, że popsuje zęby, a ojciec, to sobie potem umyje, mama, że dla innych nic nie zostanie, ciasteczka są dla wszystkich, a ojciec, że może dać na talerz więcej. Ma dać? Matka w końcu odpuszcza, że nie, daje spokój, Martin dalej zażera ciastka pełnymi garściami. Specjalnie pochłania ostatnie kruche. A ojciec wraca do tenisówek. Często, chyba z tysiąc razy na miesiąc mamy w domu tego typu zbrojenie się przed walką.
Mimo to w ten dzień wszyscy się staramy, ani tata, ani mama nie wychodzi z pokoju i nie zamyka się w sypialni, i wszystko kończy się ugodowo. Dalej siedzimy we czwórkę w salonie, potem włączamy telewizję, oglądamy Kevina samego w domu i śmiejemy się.
Na drugi dzień do babci, jeździmy do niej gdzieś raz na miesiąc, pełno jedzenia, którego nie chcę, i kolejne prezenty, które chcę. Pamiętam, że tego roku dostałem od babci lornetkę do obserwacji ptaków. Byłem najszczęśliwszy na świecie. Brat wkurwiony, zazdrościł. Jeszcze u babci idę na dwór obserwować ptaki. Sąsiadów też, jak oglądają telewizję i nie mają zaciągniętych zasłon.
Potem jednak babcia mówi, że ta lornetka zostanie u niej, żebym do niej częściej przyjeżdżał. Nie mogę w to uwierzyć. Gdybym był mniejszy, tobym to sobie wypłakał. Teraz mogę się najwyżej wkurwić. No i teraz mam z kolei wrażenie, że najszczęśliwszy na świecie jest mój brat.
Jedziemy pociągiem do domu, nie odzywam się do nikogo, mama próbuje mnie udobruchać. Mogę jeździć do babci co tydzień, jeśli chcę. Nie udaje jej się.
I to są ostatnie miłe święta, które razem przeżyliśmy. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. A myślę, że jeśli chodzi o resztę rodziny, czują to samo, tyle że sto razy gorzej.
Na wiosnę jeżdżę do babci i oglądam różne rzeczy przez lornetkę. Drzewa nie mają liści i wszystko fajnie widać. Babcia się cieszy, że u niej jestem, i gotuje mi tylko jedzenie, które lubię. Codziennie mogę jeść rurki z kremem. Mama załatwia nawet na tydzień zwolnienie ze szkoły, i tak już raz się tego uczyłem, nudzę się w szkole aż do marca.
Poznaję ptaki, które u nas żyją. Chcę mieć kruka, ale mama znowu puka się w czoło.
Prawie całe wakacje spędzam u babci. Chodzę do lasu i nikogo nie zauważam. Babcia jest trochę smutna, bo niby jestem u niej, jednak prawie w ogóle z nią nie rozmawiam. Mnie jest wszystko jedno. Pod koniec wakacji lornetka ginie. Podejrzewam babcię i obwiniam, że gdzieś ją specjalnie skitrała, krzyczę, ale zaklina się, że tego nie zrobiła. To nie wiem. Znowu przestaję do niej jeździć i wracam do Pirata. Niemal głośno go przepraszam, że chciałem zamienić go na jakiegoś kruka. Nie mam co prawda nogi, ale poza tym wszystko jest okej. Nigdy nie było lepiej. I długo nie będzie.
Na początku roku szkolnego siadam sam, jakoś udaje mi się zmusić Frantę, czyli Frankensteina, żeby usiadł z kim innym. Chociaż w sumie w ciągu zeszłego roku całkiem się dogadywaliśmy, nie chciałbym przesadzać. Jako jedyny siedzę sam, więc kiedy na początku lekcji nauczycielka przyprowadza nową dziewczynę, tak jak rok temu mnie, oczywiście sadza ją ze mną. Ma okulary, nazywa się Marta, a kiedy wstajemy, jest ode mnie wyższa. Chcę Frantę.
Marta mnie nie zauważa. Próbuje rozmawiać z innymi dziewczynami, ale one nie za bardzo chcą gadać z nią. Przez kolejne dni też mnie nie zauważa. Rano mówimy sobie cześć i na tym koniec.
Dość często zerkam na nią, jak się koncentruje. Kiedy pisze, prawie kładzie głowę na kartce i mocno zaciska usta. Nad wargą ma taki delikatny wąsik. Dziwny, ale nie obrzydliwy. Nos bardzo zadarty, a na nim piegi. Małe oczy i okulary w czerwonych oprawkach. Włosy ma normalne, brązowe.
Raz na nią patrzę ukradkiem, a ona obraca się, patrzy mi w oczy i mówi, ale wcale nie niemiło, nie patrz się ciągle na mnie.
Od tamtej pory coraz więcej rysuję, żeby nie było, że na nią patrzę. Ciągle rysuję papugi, chociaż mój okres papug już się skończył, ale teraz chcę, żeby Marta o to spytała, żebym mógł opowiedzieć jej coś o Piracie. Nawet się nie wysilam, żeby były ładne, ważne, żeby ich było dużo.
Marta w końcu to zauważa.
Mówi:
– Masz papugę?
– Jasne, że mam.
A ona:
– Moja starsza siostra ma zeberki, ale są do niczego. Tylko podskakują i strasznie wrzeszczą. Wcale nie są zabawne. Chciałabym mieć zwierzątko, które coś potrafi.
Potwierdziłem, że papuga jest super, mówi i umie różne sztuczki, umie wziąć orzech z ręki i nawet jakby trochę mnie słucha.
– Ale ci fajnie – powiedziała Marta, a Kubátová na nią krzyczy: – Marto, jesteś nowa, nie radzisz sobie z materiałem, a ciągle rozmawiasz. – Marta pochyla się nad zeszytem, jeszcze na mnie zerka, nie uśmiecha się ustami, za to oczami tak.
Po dzwonku Marta pyta, czy dam jej ten obrazek. No okej, ale mogę narysować lepszy, motam się. Nie chcę jej dawać akurat tego, przy którym się nie wysiliłem. Ale Marta się upiera.
No to jej daję, a ona składa go i wsadza do kieszeni spodni. Potem nic, przez resztę dnia nie rozmawiamy. Na drugi dzień Marta częstuje mnie herbatnikiem, co ma na drugie śniadanie. Ja mam chleb z serem topionym, tym nie da się nikogo poczęstować.
Na matmie rysuję pingwina i sępa, dwa obok siebie na żerdzi, w rzeczywistości to niemożliwe, ale nie szkodzi. Nieźle mi wyszło, serio. Na dole piszę Marta, dzięki za herbatnika.
Trochę rozmawiamy. Nie ma w klasie dobrej koleżanki, bo jest dziwna. Zna się bardzo dobrze na przyrodzie. Dużo bardziej niż ja, ja lubię tylko patrzeć, ona naprawdę wszystko bada. Mówi o rzeczach, których w trzeciej klasie nikt nie wie. Nie umie rysować. Rysuję dla niej to, czego potrzebuje. Na przykład komórkę zwierzęcą albo budowę liścia.
Poza tym zachowuje się normalnie, nie jak inne dziewczyny, co non stop się chichrają. Marta zbyt dużo się nie śmieje. Jest w porządku.
Zaczynają na nią mówić dziewczyna nóżki, ale chyba oboje mamy to w nosie. A raz, jak w szatni Honza podstawia mi nogę i jest przy tym Marta, nieoczekiwanie szybko wstaje i daje Honzie pięścią w gębę. Serio. Wprawdzie to dziewczyńska piąstka, ale reszta jest w szoku.
Gdyby wszystko tak źle się nie skończyło, pewnie siedzielibyśmy w jednej ławce aż do samej ósmej klasy.
Wracamy razem ze szkoły, nadrabiam trochę drogi, żeby ona nie musiała. Pokazuje mi ptaszki swojej siostry w dużej klatce, czasem jakieś książki przyrodnicze, obrazki, a jej matka kilka razy przynosi nam do pokoju jakieś ciasto. W ich mieszkaniu specyficznie pachnie, mają kota, całego niebieskiego z niebieskimi oczami. Nieraz go tulę, grzeje i mruczy, aż ten dźwięk zaczyna mnie usypiać.
Pokazuję Marcie kikut, a ona go dotyka. Wydaje jej się bardzo ciekawy. Wcale jej się nie dziwię.
U mnie jeszcze nie była, jakoś nie podoba mi się ten pomysł. Jednak potem już nie wytrzymuję, chcę, żeby zobaczyła Pirata, chcę się pochwalić, czego go nauczyłem, że siada mi na ramieniu i przebiera dzióbkiem we włosach, lekko łaskocze, aż czasem dostaję gęsiej skórki. Umawiamy się na wtorek, oczywiście planuję to tak, żeby nikogo nie było w domu, albo ewentualnie tylko mama. Żeby tylko nie było brata.
Ale Marta we wtorek nie może, obiecała mamie, że po południu pójdą poszukać kurtki na zimę. Nie chce jej się, wolałaby zobaczyć papugę, ale obiecała, więc musi. No, jednym słowem, jest dziwna.