Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Strzeż się baśni... bo mogą pochłonąć cię bez reszty
Martin Crucian, młody lekarz, zostaje wezwany do pacjentki. Jest piątkowe popołudnie, a wizja upragnionego początku weekendu zaczyna się oddalać. Zwłaszcza gdy okazuje się, że cel jego wizyty znajduje się w samym sercu leśnej głuszy.
Próba zebrania wywiadu lekarskiego kończy się niepowodzeniem. Zarówno czekający przewodnik, samo miejsce, jak i jego mieszkańcy wydają się postaciami wyjętymi z innej, niepokojącej opowieści. Nazajutrz, gdy lekarz próbuje wrócić do chorej kobiety, odkrywa, że... dom zniknął bez śladu.
Za sprawą tego wydarzenia Crucian dowie się, że nad jego rodziną od pokoleń ciąży tajemnicza klątwa. By poznać prawdę, Martin będzie musiał zmierzyć się z mrocznymi opowieściami i stawić czoła temu, co czai się między kartami zapomnianych baśni braci Grimm...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 699
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcin Brodecki
Żółty Król
Once upon a midnight dreary,
while I pondered, weak and weary,
Over many a quaint and curious volume of forgotten lore
Edgar Allan Poe
Książka, którą trzymacie Państwo w rękach, nie miała ukazać się drukiem. Miał to być jedynie gwiazdkowy prezent dla mojej żony, a ponieważ jest niezwykle wybredna literacko, bardzo chciałem, aby była to dobra książka.
Przemek, mój wieloletni przyjaciel, zwykł mawiać, że aby napisać dobrą książkę, najpierw trzeba ich kilkaset przeczytać. I ten etap na przestrzeni lat zrealizowałem. Dzięki temu w mojej głowie zrodziła się pewna narracja i styl. Dodałem do tego swoją wiedzę. Nie tylko tę zawodową i hobbystyczną, lecz także wynikającą z codziennego życia. Filmy, piosenki, klasyka, produkty, powiedzenia i cytaty, maniery i manieryzmy. Część z nich z daleka bije swoją oczywistością, a część jest schowana pod kopcem suchych liści lub zagrzebana kilka metrów pod ziemią.
Redakcja zakwalifikowała tę powieść do kategorii „fantasy”. Nie do końca mogę się z tym zgodzić, ale po kolei. Punktem wyjścia uczyniłem tu i teraz. Potraktowałem nasz świat jako miejsce, które samo w sobie dostarcza niesamowitych sytuacji i zdarzeń. Podsuwa miejsca i ludzi, którzy następnie wespół z wydarzeniami tworzą kanwę opowieści. W tym miejscu jesteśmy na poziomie reportażu lub powieści historycznej czy obyczajowej. Tyle że byłbym wtedy autorem ograniczonym rzeczywistością, a tego nie chciałem. Jeśli jednak dodam wydarzenia fikcyjne, to płynnie znajdziemy się w powieści sensacyjnej, kryminale lub thrillerze. A gdy zacznę wplatać w fabułę mity i tematykę nadprzyrodzoną? Czy to już będzie fantasy? Być może. Ale jeśli do tego otrę się o solipsyzm, przyjmę subiektywne kryterium interpretacji rzeczywistości i wszystkich zjawisk z nią związanych, to łudzę się, że chociaż w niewielkim stopniu udaje mi się zakotwiczyć w weird fiction. Gatunku z pogranicza rzeczywistości, horroru i właśnie fantasy. Opisując znaną nam rzeczywistość, będę jednocześnie starał się odkryć ciemną i straszną prawdę, która powinna zaczynać się tam, gdzie kończy się życie. Która jednak czasem nie zamierza aż tak długo czekać.
Wybrałem grupę krytyków. Poza znajomością ze mną łączy ich zacięcie literackie, doskonały gust, pasja i najwyższa jakość wykonania tego, czym zajmują się na co dzień. Paulina, Katarzyna, Przemek, Janek, Kajetan i Piotr stanowili nie tylko wymagającą publiczność, ale i doskonale sprawdzili się w cheerleadingu. Kibicowali najgłośniej dokładnie wtedy, gdy doping był mi najbardziej potrzebny. I za to chciałbym im wszystkim podziękować. Przy okazji przeprosić. Dotychczas tworzyliście najmniejszą znaną mi grupę czytelniczą znającą jakieś uniwersum. I to wam właśnie zabieram.
Jest jeszcze jedna rzecz wymagająca wyjaśnienia. Tło historyczne pewnych wydarzeń. Posłużę się przykładem Jeanne Weber, której koleje losu w postaci narracji epistolarnej przedstawił August Crucian do spółki z profesorem Thoinotem. Jest to postać rzeczywista i starałem się ją przedstawić zgodnie ze znanymi mi faktami. Miejsca, czas, wydarzenia i część postaci są wierną relacją z życia owej nieszczęsnej kobiety. Ja jednak podkręcam rzeczywistość pani Weber i wprowadzam wektory sił, których wartość, kierunek, zwrot i punkt przyłożenia popychają ją do kolejnych punktów jej żywota. Jednym z takich wektorów jest postać mecenasa Jaunisse’a. Postać, która w powieści jest kluczowa dla losów Weber, a która w rzeczywistości nigdy się z nią nie spotkała. Przynajmniej ja nic na ten temat nie wiem. Proponuję więc z pewną ostrożnością podejść do wydarzeń, w których biorą udział postaci znane z kart historii.
Kończąc, chciałbym napisać, że to jeszcze nie koniec. Właśnie piszę drugi tom przygód doktora Cruciana, który jest już niemalże ukończony. Nic dziwnego, do Gwiazdki pozostał niespełna miesiąc. „Zielona Matka” rozpoczyna się kilka miesięcy po wydarzeniach opisanych w „Żółtym Królu” i jest jego naturalną kontynuacją.
Marcin Brodecki
Warszawa, grudzień 2024 r.
Jest wiele baśni. Oprócz tych najbardziej popularnych i powszechnie znanych są też takie, które można usłyszeć tylko w określonych miejscach lub regionach. Są też inne, opowiadane w jeszcze węższych kręgach. Ojciec przekazuje synowi historię rodzinnej klątwy, którą to z kolei poznał od swojego ojca, ten zaś od swojego. Dziedziczą tę opowieść niczym rysy twarzy lub kolor włosów. Zostaje ona zapisana w ich pamięci, by potem w stosownym momencie można ją było przekazać dalej.
Moja prywatna baśń rozpoczęła się, gdy miałem osiemnaście lat. Dokładnie osiemnaście lat i trzy dni. To był sierpień. Właśnie zostałem przyjęty na studia medyczne. Po imprezie rodzinnej poszedłem do swojego pokoju. W głowie odczuwałem radosny szum mieszaniny cavy i prosecco. Rozsiadłem się, by poczytać. Po kilku minutach zasnąłem z książką na kolanach. Nie pamiętam już nawet, czy był to Buszujący w zbożu, czy też Doktor Jekyll i pan Hyde. Na pewno któraś z nich. Pragnienie obudziło mnie tuż po północy. Poszedłem do kuchni. Była w drugim skrzydle domu. Zbliżając się do kuchennych drzwi, usłyszałem głos ojca. Dochodził z przylegającego do kuchni saloniku. Czyżbyśmy mieli późnego gościa? Bo brzmiało to tak, jakby z kimś rozmawiał. To były czasy przed powstaniem telefonów komórkowych. Ówczesne telefony były uczciwe. Miały okrągłe tarcze, masywne słuchawki i łączyły się kablem z gniazdem w ścianie. W domu mieliśmy trzy takie aparaty, jednak żaden nie znajdował się w kuchni ani przyległym do niej salonie. Gdy wszedłem do środka, ojciec był tam sam. Wyjścia były więc dwa. Albo mówił do siebie, albo słuch spłatał mi figla. Siedział z kieliszkiem musującego wina i w zamyśleniu wpatrywał się w okno. Przed nim również leżała książka. Była otwarta w miejscu, w którym rozpoczynało się jedno z opowiadań lub kolejny rozdział. Był zatytułowany Der Gevatter Tod. Zauważywszy mnie, ojciec zamknął książkę i położył ją na stoliku przed sobą. Uśmiechnąłem się, czytał Grimmów. Zazwyczaj widywałem go z „ASA Publications” lub „The Lancet”. Pomyślałem wówczas, że to zabawne zdybać znanego anestezjologa w środku nocy z bajkami dla dzieci. I do tego spisanymi w ich oryginalnym języku. Cóż, Bruce Wayne też miał podwójne życie. Powiedziałem to na głos. Ojciec nie podchwycił żartu, był niezwykle poważny, niemalże ponury. Usiadłem naprzeciwko niego i odbyłem z nim najdziwniejszą rozmowę, jaka kiedykolwiek nam się przytrafiła. Rozmowę, którą wówczas potraktowałem dość lekko. Rozmowę, do której nigdy już nie wróciliśmy, a która po latach okazała się tą najważniejszą ze wszystkich naszych rozmów.
– Synu, pozwól, że jeszcze raz ci pogratuluję. Chociaż nie jest dla mnie żadną niespodzianką, że wybrałeś medycynę. Podobnie jak mojego ojca nie zaskoczyło, że i ja poszedłem w jego ślady. Szczerze mówiąc, obaj nie mieliśmy specjalnego wyboru. Ani ty, ani ja.
Gestem uciszył moją próbę odezwania się, a następnie upił nieco z kieliszka. Głos miał stanowczy. Zazwyczaj takim właśnie tonem zaczynał wykłady na uniwersytecie.
– Tyradę na temat wolnej woli wygłosisz za chwilę, teraz posłuchaj. Pozwól, że coś ci opowiem, i bardzo proszę, nie przerywaj mi. Pytania po wykładzie – zakończył już nieco swobodniejszym tonem. Nawet się uśmiechnął.
Pomyślałem, że to chyba ten moment, gdy nadszedł czas na międzypokoleniowe rozmowy o byciu lekarzem. Kilka porad, przemyśleń i takie tam pierdoły. Byłem jednak w błędzie, przekonały mnie o tym już następne zdania.
– Tak na marginesie. Istnieje pogląd, że bracia Grimm byli bardziej etnografami niż bajkopisarzami. Podróżowali, słuchali, dopytywali, a następnie spisywali zasłyszaną opowieść. Weźmy chociażby Rotkappchen, czyli bajkę o tej dziewczynce w czerwonej czapeczce i wilku. Początkowo istniały dwie wersje tej baśni spisane przez braci Grimm. Dopiero po dwóch latach połączyli je w jedną spójną całość. Skąd dwie? Ano widzisz, zasłyszeli je z dwóch bliskich sobie, a jednak niezależnych źródeł…
Ojciec wypił kolejny łyk, a ja rozsiadłem się wygodniej. A więc jednak wykład. Może być, lubiłem go słuchać. I chyba wolałem opowieść o Grimmach niż garść życiowych porad. Okolicznością łagodzącą był mój wiek – przypomnę, że miałem wówczas osiemnaście lat. Tymczasem on wszedł już w swój tryb akademicki, a to wskazywało na dłuższą opowieść.
– Siostry Hassenpflug, Jeanette i Marie. To one opowiedziały im tę historię, każda z osobna i pod nieobecność tej drugiej. Mimo że siostry są uważane za Niemki, opowieść ta wywodzi się z Francji. Łatwo to jednak wytłumaczyć. Pochodziły one z rodziny francuskich Hugenotów, która znalazła schronienie i osiadła na stałe na terenie Niemiec. I chociaż pierwsza wersja tej opowieści wyszła ponad sto lat wcześniej spod pióra Charles’a Perraulta, to czerwoną chustkę na głowie dziewczynki zawiązali Grimmowie. Dla Francuza była to po prostu Opowieść o babci. Tą opowieścią zostali uraczeni Wilhelm i Jakub. Opowieścią o babci. Pierwsza wersja opowiadała o małej dziewczynce, która z koszyczkiem pełnym jedzenia poszła odwiedzić babcię. Po drodze spotkała złego wilka, który wykorzystał naiwność dziewczynki, wypytał ją, a następnie popędził krótszą drogą do chatki babci. Wiedział, że staruszka jest sama. Pożarł ją, przebrał się w jej ubranie, położył w łóżku i czekał na dziewczynkę. Dalej jest już klasyka, aż po „żeby móc cię zjeść”. I tu kończy się pierwsza wersja tej historii. Wilk zjada babcię i wnuczkę. Bez happy endu. Opowieść drugiej siostry również kończy się tragicznie. Kilkunastoletnia dziewczyna idzie do babci. W lesie spotyka nieznajomego. Ten jest miły, rozmawiają chwilę. Nieznajomy pyta, dziewczyna odpowiada. Jest młoda i naiwna. Zdradza, że idzie sama, do samotnej babci, która mieszka na uboczu. Nieznajomy jest czarujący. Twierdzi, że ma wolną chwilę, i zobowiązuje się odprowadzić dziewczynkę do domu jej babci. Milkną ptaki, wiatr przestaje szumieć w gałęziach. Las zastyga w niemym pragnieniu, by dziewczyna odmówiła. By rzuciła się z krzykiem do ucieczki. Cóż. Wilk potrafi być przekonujący, gdy wdziewa owczą skórę. Rozmawiając, docierają do chatki. Babcia, słysząc głos wnuczki, otwiera drzwi. Jej szeroki uśmiech zastyga na wargach, oczy otwierają się szeroko z przerażenia. Bardzo szeroko. Ona już wie. To najprawdopodobniej wtedy pada słynne „Babciu, jakie ty masz wielkie oczy”. Dziewczynkę i babcię odnaleziono następnego dnia. Obie były martwe. Dziewczynka leżała na podłodze, a jej głowę otaczała kałuża zakrzepłej krwi. Niczym czerwony kaptur.
Wypił kolejny łyk, a ja nie pierwszy już raz uświadomiłem sobie, jak dociekliwego mam ojca. Dla większości ludzi Czerwony Kapturek jest baśniowym abecadłem. On rozszerzał je do niemalże encyklopedycznych granic.
– Grimmowie zmienili w tej opowieści wiele. Ich prawo, ich licentia poetica. Po pierwsze, postanowili nadać postaci dziewczynki jakiś charakterystyczny rys. Czerwone nakrycia głowy były noszone wówczas przez kobiety w niemieckim regionie Schwalm. Wilhelm uparł się, że to musi być to. Podobno inspirował go widok krwi tworzącej czepiec wokół głowy leżącej dziewczynki. I tak w wersji finalnej dziewczynka miała już czerwone nakrycie głowy. Powstały zarazem tytuł i główna bohaterka – Czerwony Kapturek. Po drugie, to miała być baśń. Zmienili więc zakończenie. Dobry leśniczy ratuje je obie w finalnej scenie. Dzięki temu dzieci mogły wysłuchać baśni z morałem, nie siwiejąc przedwcześnie ze strachu i zgryzoty. Jak widzisz, w tym elemencie Grimmowie nie poszli w ślady Andersena.
Spojrzał w okno. Czarne chmury wyciągały kościste dłonie w stronę księżycowej poświaty. Po chwili kontynuował:
– W tej baśni jest jeszcze jedna baśń. Głęboko ukryta, znana jedynie nielicznym. Głosi ona, że bracia Grimm spisali jeszcze jedną wersję swoich baśni. Wersję, która została wydana w nakładzie tylko kilku egzemplarzy. Niemalże wyłącznie na użytek własny. Zmienili tytuł. Słowo Hausmarchen zostało zastąpione przez Geschichten. „Opowieść” zamiast „domowej baśni”. Ci sami autorzy i tylko jedno słowo w tytule inne. A jednak zmienia ono wszystko. W ich opowieści Czerwony Kapturek przypomina w swej formie kronikę. Po pierwsze, znamy miejsce akcji. To Lotaryngia, okolice Dun-sur-Meuse. Znamy też czas akcji. Rok tysiąc sześćset sześćdziesiąty szósty, lipiec. I wreszcie znamy również główną bohaterkę – jest nią szesnastoletnia Babbet Sutter – oraz pozostałe postacie tejże opowieści. Babcia to Marie Rottner, a w rolę wilka wcielił się lokalny garbarz, Jacque Weber. To właśnie on wielokrotnie zgwałcił, a następnie zamordował obie kobiety. W trakcie procesu naprzemiennie twierdził, że on tylko próbował powstrzymać demona lub też że realizował jego wolę, będąc narzędziem zaledwie. Tłumaczenie to raczej mu się nie przysłużyło. Dodatkowo zarzucono mu herezję i konszachty z diabłem. W praktyce oznaczało to, że zamiast tradycyjnego ścięcia lub powieszenia został skazany na śmierć przez łamanie kołem. W trakcie egzekucji przerażony bełkotał jedną frazę, która najprawdopodobniej brzmiała: „roi jaune”. Żółty król.
Zerknąłem w stronę leżącej na stole książki. Jak już wspomniałem, była napisana w języku niemieckim i wyglądała staro. Bardzo staro. Złote litery były wytłoczone w czarnej skórzanej oprawie. W kilku miejscach odprysnęła farba i były one po prostu czarnymi tłoczeniami, nieczytelnymi z miejsca, gdzie siedziałem. Kinder und …en der Bruder Grimm. Akurat brakowało tych liter, które robiły różnicę. Nie chciało mi się wstawać. Owszem, byłem ciekaw, ale nie aż tak. Postanowiłem sprawdzić to później. Poza tym słuchanie opowieści ojca, gdy wyobraźnia podpowiadała, że być może źródło tej historii leży tuż obok, potęgowało nastrój niesamowitości owego wieczora. Szansa, że to właśnie ta zapomniana książka, była w zasadzie iluzoryczna i sprawdzenie odarłoby tę opowieść z części jej uroku. A tego nie chciałem.
– Opowiadam ci te wszystkie wersje baśni o Czerwonym Kapturku tylko po to, by pokazać, że źródło przeróżnych opowieści da się udokumentować. Ale tylko części z nich. W tysiąc dziewięćset ósmym roku umieszczono w szpitalu psychiatrycznym w Mareville niejaką Jeanne Weber. Mój pradziadek, będący już wówczas profesorem, korespondował wtedy ze swoim francuskim przyjacielem. Profesor Leon Henri Thoinot był medykiem sądowym i przez wiele lat wymieniali się korespondencją w zakresie uznanych za ciekawe przypadków medycznych. Przyjaźń ta zakończyła się dość gwałtownie w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym. Po otrzymaniu listu od Thoinota pradziadek wyglądał na wyprowadzonego z równowagi. A uwierz mi, o to nie było łatwo. Z dnia na dzień odwołał wszystkie spotkania i oznajmił, że wyjeżdża do Francji. Gdy po dwóch tygodniach wrócił, stwierdził, że Thoinota nie chce więcej znać, gdyż jest on człowiekiem niegodnym przyjaźni. Wyznał swemu synowi, a mojemu dziadkowi, że najchętniej wyzwałby Thoinota i zabił. Uznał jednak, że honor nie pozwala mu stanąć w szranki z człowiekiem, który honoru nie posiada. Więcej do tej rozmowy już nie wrócił. Ta historia wypłynęła ponownie dopiero w dniu jego śmierci. Otóż jego syn, a mój dziadek, porządkując rzeczy osobiste zmarłego, znalazł listy od Thoinota. Wyobraź sobie tę sytuację. Dziadek był smutny, przybity. Wszak właśnie stracił ojca. Nagle odnalazł coś, co pozwoliło mu ożywić wspomnienia. Znalazł chwilę będącą odskocznią od przygnębienia i zabrał się do lektury korespondencji. Listy te były dla niego nie tylko wymianą poglądów medycznych prowadzonych przez dwa autorytety w tej dziedzinie. Były również wehikułem czasu, który w cudowny sposób ukazywał mu ojca. Czytał je wzruszony, czasem się zaśmiał. Czas płynął, a on w końcu dotarł do owego finalnego listu.
Ojciec zamilkł. Spojrzałem na niego z lekkim zdziwieniem. To nie był najlepszy moment na pauzę. Jednak zamiast kontynuować opowieść, podał mi starą kopertę zawierającą list. Wcześniej wystawała jak zakładka z książki Grimmów.
– Tak, Martin, to ten list właśnie. Przeczytaj go.
Z pożółkłej koperty wyjąłem kilka stron papieru czerpanego. Zapisanych starannym pismem, w niepodrabialny i typowy dla pióra sposób. Wprawdzie atrament wyblakł już nieco, ale litery były w pełni czytelne.
Drogi Auguście!
Zapewne pamiętasz, że przed dwoma laty opisywałem Ci kilka przypadków zgonów wśród dzieci. To była dziwna sprawa. W zasadzie od początku pachniała morderstwem, a finalnie była o nie podejrzana jedna z miejscowych ulicznic, niejaka Jeanne Weber. Historia ta wróciła do mnie, zatoczywszy koło, i w zasadzie jesteś jedyną osobą, z którą mogę się nią podzielić w jej pełnym wymiarze. Mam bowiem Ci do przekazania kilka nowych i nieznanych powszechnie faktów. Żywię również nadzieję niezłomną, że Ty, mój Przyjacielu, nie potraktujesz mnie w sposób zbyt surowy i nie potępisz, zapoznawszy się z nimi. Pamiętaj jednak, proszę, że historia ta, podobnie jak i nasza wcześniejsza korespondencja, ma charakter wymiany poglądów i opinii między dwoma medykami i jako taka w żadnej formie upubliczniana ani podana do wiadomości być nie może. W pełni w tej materii Twemu honorowi zawierzam.
Zacznę od krótkiego przypomnienia. Jak zapewne pamiętasz, w marcu 1905 roku opisywałem Ci śmierć dwojga dzieci, dwóch sióstr: osiemnastomiesięcznej Georgette i dwuletniej Suzanne. Pierwsza zmarła drugiego, a druga jedenastego marca. W pierwszym przypadku lokalny medyk niemalże natychmiast uznał zgon za naturalny. W trakcie późniejszych zeznań stwierdził jednak, że na szyi dziecka były widoczne sine plamy. Uznał je wówczas za nietypową postać livores mortis. Pamiętam jak dziś, jakim oburzeniem zapłonąłeś w swym liście na poziom kształcenia obecnych medyków. Aż Cię zacytuję, Przyjacielu: „…wstrzymuję się zazwyczaj od krytyki badania, którego sam nie miałem okazji wykonać, ale bywają opinie, które z ust szanującego się lekarza nigdy paść nie powinny…”. Dziewięć dni później ów medyk ponownie stwierdził zgon naturalny w wyniku niewyjaśnionych konwulsji, tym razem u starszej z sióstr. W tej sytuacji nikt nie dopatrzył się jeszcze, że dziećmi zajmowała się wówczas bratowa ich matki, wspomniana wcześniej Weber. Jej dwójka małych dzieci już wówczas nie żyła. Pozostał jej jeszcze 7-letni syn Marcel, z którym przychodziła sprawować opiekę nad zmarłymi dziewczynkami. Po ich śmierci zaczęła się opiekować dziećmi drugiej z sióstr męża. Kolejny zgon w tej rodzinie dotyczył właśnie jednego z nich, siedmioletniej Germaine. Miał miejsce 25 marca. Jak wynika z relacji medyka, już dzień wcześniej siedmiolatka miała napad duszności, ale że jej minął, lekarza nie wezwano. Wedle rodziców powstały wówczas sine plamy na szyi dziewczynki. Mogły jednak one być wynikiem pomocy udzielanej dziewczynce przez opiekunkę. Następnego dnia napad duszności u tego dziecka wystąpił ponownie i tym razem był śmiertelny. Prokuratura ustaliła później, że zarówno dzień wcześniej, jak i wtedy dziecko przebywało pod opieką Weber. Upłynęły kolejne cztery dni i tym razem umarł jej własny syn. W obu wypadkach medyk będzie mówił później o sińcach na szyi. Dopatrzy się również istnienia pewnej koincydencji w śmierci blisko spokrewnionych dzieci. W jego opinii będzie to błonica. Postać krtaniowa.
Kolejna ważna data tej historii to 5 kwietnia. Wtedy to wracającą do domu matkę zaniepokoiły odgłosy dobiegające z pokoju dziecięcego. Gdy weszła, zobaczyła, jak jej syn, dziesięcioletni Maurice, próbuje zerwać ze swojej szyi duszące go dłonie. Należały oczywiście do Weber. Jego ciotki. Weber została aresztowana, co najprawdopodobniej uchroniło ją przed samosądem ze strony rodziny.
I tutaj, mój Przyjacielu, niestety muszę i ja pojawić się w tej opowieści. Prokuratura zażyczyła sobie, aby sekcji dokonano w moim zakładzie. Dostarczone zwłoki miały już kilka tygodni i były w zaawansowanym rozkładzie. W tej sytuacji nie byłem w stanie stwierdzić jednoznacznie, że dzieci zostały uduszone. Nie znalazłem również śladów błonicy. Pamiętam też Twój osąd tej sprawy, bo nota bene w całości pokrywał się z moim. Obaj byliśmy zgodni, że po tak długim czasie nie dało się potwierdzić duszenia.
Prokurator postawił Weber przed sądem. 19 stycznia 1906 roku odbył się głośny proces, w którym oskarżono ją o zabójstwo ośmiorga dzieci. W Paryżu wytworzyła się dziwna atmosfera wokół tej sprawy. Dużo wtedy pisano o nieszczęściu i dramacie matki oraz o sądowych spiskach i pomyłkach oraz ich ofiarach. Przysięgli nie uznali jej za winną morderstwa. Finalną opinię oparli na moim badaniu, na które szczególny nacisk kładł jej adwokat. Gdy teraz myślę nad tą sprawą, zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Weber pochodziła z podmiejskiej biedy. Za dnia opiekowała się dziećmi, wieczorami była ulicznicą. I to z tych najpodlejszych, które klientów szukają w miejscach, gdzie tylko motłoch wieczorami chadza. Niemożliwe, by było ją stać na kogoś takiego jak mecenas Jaunisse. Wykształcony, obyty. Bardziej lew salonowy niż obrońca plebsu. Wyjawię Ci za chwilę, jak go poznałem.
Przejdźmy teraz do nowych dla Ciebie faktów, których nijak wcześniej poznać nie mogłeś. Wspomniany Jaunisse pojawił się u mnie czternaście miesięcy później. Podjechał dorożką. Ubiór, maniery – wzór gentlemana. Niestety, rozmowa wykazała, że to zbir pospolity w szlachecką skórę odziany. Okazało się również, że on wciąż reprezentuje ową Weber, która po wyroku uniewinniającym, ze względu na groźby rodziny męża, wyjechała na prowincję. I tu, kilka dni przed wizytą mecenasa u mnie, czyli 7 kwietnia 1907 roku, w wiosce Villedieu zabiła dziewięcioletniego Augusta Bauvezeta. Oględzin ciała dokonało dwóch lokalnych medyków, a ich opinia była jednogłośna – uduszenie. Bez żadnych wątpliwości. Teraz, Przyjacielu, wstyd mi nieco pisać, bo mój udział w tej sprawie wątpliwym być zaczyna. Zostałem ofiarą bezczelnego i brutalnego szantażu. Wyobraź sobie, że ta kanalia – Jaunisse – oznajmiła mi, iż następnego dnia do mojego zakładu medycyny sądowej trafi ciało tego chłopca. A ja rozpoznam tyfus. Tyfus! Wyśmiałem go. Zagroził mi wtedy, że w przeciwnym razie zostanę ośmieszony jako lekarz i patolog. W zasadzie to on nie groził. On opowiadał o tym, co się wydarzy. Prasa jakoby obciąży mnie winą za obecną zbrodnię, a moja kompromitacja zawodowa zostanie nagłośniona we wszystkich możliwych pismach, od Paryża po Boston. Wymowa tej sławy… tego rozgłosu będzie jednoznaczna. Mały August by żył, gdyby nie ja. Mój brak kompetencji sprawił, że najgroźniejsza morderczyni Paryża nie trafiła do więzienia za pierwszym razem. Moja reputacja, moja kariera będą skończone. Nie wiem, dlaczego ustąpiłem. Gdy on przedstawiał mi swoją wizję przyszłości, ja przed oczami miałem zdania z Twojego listu: „…jesteśmy sługami nauki, jej pariasami. I nie wolno nam zgadywać. Domniemania pozostawmy prawnikom. My mamy podejrzenia, próbujemy je potwierdzić i często nam się to udaje. Dotyczą one źródeł choroby, metod walki z nią. Czasem kieruje nami intuicja. Jednak pisząc opinię, musimy, powtarzam – musimy, stawiać czoła faktom i wyrażać je w sposób jednoznaczny. Oceniając zwłoki będące w stanie zaawansowanego rozkładu, żaden z nas nie jest w stanie ocenić urazu tkanek miękkich…”.
Kazałem mu się wynosić. I wiesz, co wtedy usłyszałem? Usłyszałem, że na świecie jest tylko kilku równie światłych w tej materii ludzi co profesor Crucian. Rozumiejących, że rzetelna opinia musi być bezstronna i wyprana z emocji. On się zachowywał, jakby Cię znał, wiedział o naszej znajomości albo czytał w moich myślach. Mur runął. Zgodziłem się. Boże, wybacz.
Spojrzałem na ojca zdumiony. Nawet przez chwilę nie wątpiłem w prawdziwość listu, a jego treść, nawet po latach, była porażająca.
– Kurde, tato.
Ojciec westchnął. Wstał i podszedł do małego drewnianego stolika na kółkach. Stały na nim cztery kryształowe karafki wypełnione mniej lub bardziej bursztynową cieczą.
– Czytaj dalej. Jura czy Macallan?
– Jura – odpowiedziałem zaskoczony. To był pierwszy raz, gdy zaproponował mi whisky.
Patrzyłem, jak wybiera karafkę. Dziś można nazwać mnie smakoszem tego trunku, jednak wtedy nie miałem o nim pojęcia. Owszem, wiedziałem, czym się różnią blend i single malt oraz szkocka od bourbona. W teorii. W praktyce raz piłem czerwonego Walkera. Wybrałem Jurę, bo ta nazwa dobrze mi się skojarzyła. Karafka była w połowie pełna. Wziąłem od ojca szklankę i wróciłem do lektury. Kolejna kartka listu miała nieco jaśniejszy atrament. W miarę czytania domyślałem się, że list powstał na przestrzeni kilku, może kilkunastu dni. Nastrój piszącego był już wyczuwalnie inny. Z samobiczowania przeszedł do rozgrzeszenia.
Rozpoznałem tyfus. Oto cała moja rola.
Jaunisse słowa dotrzymał. Podważył wynik pierwszej sekcji, ośmieszając wykonujących ją lekarzy. No bo jak dwóch prowincjonalnych konowałów ma się do autorytetu Szefa Katedry Medycyny Sądowej Profesora Thoinota z Paryża? Przyznaj sam, że żałośnie. „Podważył”? Ba, całkowicie zdezawuował ich opinię. Przyznam, że w poprzedniej części listu mogłem być zbyt surowy w jego ocenie. Sposób, w jaki zostałem przez niego przedstawiony na rozprawie. Magnifique. Mój Drogi, nie uwierzysz, ale moja skromna osoba nareszcie została publicznie doceniona. I to nie wtedy, gdy wreszcie opublikowałem „Napaści na moralność i wypaczenia zmysłu płciowego”, dzieło nie tylko przełomowe, ale i etyczne, które winno być zaczątkiem nowej perspektywy w medycynie. Nie. Stało się to w sytuacji, gdy prawo i etyka wkroczyły swoimi brudnymi buciorami na nasze medyczne salony. Z jakąż przyjemnością sięgałem wtedy po „Le Figaro” czy „Le Petit Journal”. Nareszcie pospólstwo mogło zapoznać się, fakt, że pobieżnie, ze światem, który ich przerasta, a który jest tuż obok. Ze światem nauki. Niejako przy okazji Weber ponownie została uniewinniona. Przedstawiona jako ofiara, która sama straciła dzieci. Ale nie swą miłość do nich. Była jakoby mitologiczna Niobe, obserwująca śmierć swych dzieci trafianych strzałami zarazy. Zabrakło tylko Zeusa i jego gestu miłosierdzia, który zamieniłby ją w skałę. W jego rolę wcielili się więc przysięgli.
Jaunisse poprosił mnie o jeszcze jedną rzecz. Poprosił o referencje i protekcję dla Marie Lemoine. Nietrudno zgadnąć, że to nowa tożsamość Weber. Najważniejsza w tym nie była jednak Weber. Szczerze powiedziawszy, ona była zupełnie nieistotna. Chodziło o formę. Rozumiesz, poprosił… On… mnie.
Skontaktowałem się z moim dawnym znajomym, szefem szpitala Orgeville. Gdybyś tylko mógł usłyszeć to zaskoczenie w jego głosie. Ten szacunek. Ktoś taki jak ja, medyczna gwiazda Paryża, pamięta o nim. Zaszczyciłem go spotkaniem. I od razu powiem, że uczciwie zapoznałem go z jej przeszłością. Nie ukrywałem ani jej prawdziwej tożsamości, ani oskarżeń i zarzutów, które były jej stawiane. Ze względów oczywistych pominąłem tylko mój udział w tej sprawie. To nie było konieczne, bo był on powszechnie znany. Czy Ty wiesz, jak on mnie powitał? „Oto człowiek, dzięki któremu zatriumfowała sprawiedliwość”. Poleciłem mu ją jako salową, a moja rekomendacja była dla niego wystarczająca. I tak Madame Lemoine została zatrudniona w szpitalu Orgeville. Zresztą nie trwało to długo. Żenująca historia. Po tygodniu pracy została przyłapana na duszeniu jednego z pacjentów. Tak właśnie, te osły zatrudniły ją na oddziale dziecięcym, niczym niedźwiedzia w barci. Na szczęście znów pojawił się Monsieur Jaunisse i sprawa została zatuszowana. Skoro nic się nie stało, nie ma żadnych ofiar, to nie należy ośmieszać powagi szpitala i jego dyrekcji. Zapewne przyznasz mi rację. Żałosny epizod bez konsekwencji.
I tu ta opowieść w zasadzie mogłaby się skończyć. W zasadzie. Niestety. Pewnego dnia ponownie zjawił się u mnie Jaunisse. Oczekiwał kolejnej przysługi. Wyobraź sobie, że Weber została zamknięta w szpitalu psychiatrycznym. Nie, nie zabiła nikogo. Wróciła do Paryża i tam została zatrzymana za włóczęgostwo. Miała zostać osadzona, ale żandarm uznał, że bełkocząca bez ładu i składu niewiasta powinna trafić do szpitala psychiatrycznego. Dyżurny wyraził zgodę, została zamknięta w zakładzie. Przerażające jest doprawdy, jak łatwo w dzisiejszych czasach uczynić z kogoś wariata. Na prośbę Jaunisse’a zgłosiłem swój udział w komisji orzekającej o jej poczytalności. Po wstępnym badaniu wnioskowałem o jej zwolnienie. Przewodniczący komisji, znany paryski psychiatra, poparł moje stanowisko i została zwolniona. Niemalże jednogłośnie. Nie stwierdziliśmy ani psychozy, ani zaburzeń osobowości, które wykluczałyby ją z jej żałosnego życia na ulicach Paryża. Tym bardziej dziwi stanowisko nie tylko najmłodszego, ale i najmniej utytułowanego lekarza w naszej pięcioosobowej komisji.
Nie słyszałem o niej aż do 1908. Szczerze mówiąc, po raz kolejny myślałem, że to już koniec tej historii. I wtedy zabiła ponownie. Tym razem jej ofiarą był dziesięcioletni syn właściciela hotelu w Commercy, gdzie mieszkała wraz z mężem. Nowym mężem. Okazało się, że opuściła Paryż i wyszła ponownie za mąż. Tym razem wszystko wyglądało jednak inaczej. Właściciel hotelu prowadził nowego gościa do pokoju, gdy usłyszał dziwny hałas dochodzący z izby zajmowanej przez Weber. Zaniepokojony otworzył drzwi i ujrzał Weber z rękami zaciśniętymi na gardle jego syna. Widziała to również i dała temu świadectwo rodzina, którą prowadził do wynajętego przez nich pokoju. Nieprzytomny syn żył jeszcze kilkanaście godzin. W raporcie medycznym opisano szczegółowo podbiegnięcia krwawe na szyi tego biednego dziecka, porównano je nawet z rozstawem palców Weber.
Prokurator prowadzący sprawę, niejaki Vidoque, nie dopuścił mnie do ciała. Tylko Ty, mój Przyjacielu, zrozumiesz ogrom tej zniewagi. W mojej katedrze, na moim stole sekcyjnym, wykonywała autopsję jakaś łachudra z Amsterdamu. Orzekła śmierć w następstwie obrzęku mózgu, który był spowodowany niedotlenieniem. Następstwo duszenia. Mnie nawet nie zapytano o opinię. Weber stanęła więc przed sądem ponownie. Nie było tym razem innej możliwości niż wyrok skazujący.
I tu do akcji ponownie wkroczył Jaunisse. Doprawdy nie wiem, kim jest ten człowiek i jakie siły reprezentuje. Dopilnował, aby tym razem Weber okazała się niepoczytalna. Powtórzę się, ale nie wiem, jakie wpływy ma ten człowiek, jaki charakter ma jego praca i po co mu ta cała Weber. A jednak doprowadził do tego, że sąd skierował ją ponownie na komisję lekarską. A ja znów zostałem pominięty.
Orzeczono schizofrenię. Została skierowana i umieszczona w Maresville. Sam znasz opinię o tamtejszej psychiatrii.
Przybliżyłem Ci tę sytuację, Przyjacielu, abyś i Ty miał na uwadze, by szepnąć za mną dobre słowo tu i ówdzie. Jak sam widzisz, padłem ofiarą potwornej manipulacji i szantażu. Zachwiało to moją pozycją na tyle, że odczuwam lekki niepokój w kwestii mojej zawodowej przyszłości.
Oczekuję Twej rychłej odpowiedzi i polecam się Twej łaskawej pamięci.
Poniżej widniał już tylko zamaszysty podpis. Uniosłem wzrok znad listu i spojrzałem na ojca. Przyglądał mi się w zamyśleniu.
– Jest jeszcze jeden list. Przyszedł parę tygodni po powrocie pradziadka z Paryża.
Podał mi kopertę. W środku na podobnym papierze jak poprzedni list była jedna zapisana kartka.
Szanowny Profesorze Crucian!
Zgodnie z życzeniem Pańskim, ja również uznałem naszą znajomość za niebyłą. Proszę więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że odwiedził Pan Jeanne Weber w czasie jej pobytu w szpitalu w Maresville. Może i mógłbym przejść nad tym wydarzeniem do porządku dziennego, ale…
Kilka godzin po Pańskiej wizycie pacjentka Weber powiesiła się w swoim izolatorium. Użyła do tego koszuli szpitalnej. Nie wiem, co Pan jej powiedział, ale jestem pewien, że jej śmierć i Pańskie odwiedziny są jakoś ze sobą powiązane. I proszę mi wierzyć, że będę starał się odkryć ów związek. A wtedy poniesie Pan wszelkie możliwe konsekwencje zawodowe i prawne.
Żegnam.
I ten sam podpis.
– Tato, jedno pytanie. Czy ten Weber z opowieści Grimm i ta Weber z Paryża…
– Pojęcia nie mam. Ale zbieżność nazwisk jest co najmniej interesująca. I nie patrz tak podejrzliwie, nie ja jestem jej autorem. W miarę możliwości sprawdziłem fakty zawarte w tych listach. One są prawdziwe. O ewentualnej roli dziadka w samobójstwie Weber nic mi nie wiadomo. Podobnie jest z celem jego wizyty w Paryżu. Początkowo myśleliśmy, że pojechał tam spotkać się z Thoinotem. Jednak z ostatniego listu wynika, że nie tylko się nie spotkali, ale – Thoinot nawet nie wiedział o obecności dziadka w Paryżu.
Ojciec ponownie spojrzał w okno. Podążyłem za jego wzrokiem. Gwiazdy, księżyc, niezbyt odległa linia drzew. Ciemna linia chmur zbliżała się do księżyca. Przy odrobinie wyobraźni wyglądała jak koścista ręka, która sięga po jego światło. Cóż, klimat sprzyjał baśniom. A ta była naprawdę ciekawa.
Za drzwiami rozległo się skrobanie. Pazury drapały deski podłogi. Po chwili dołączyło do niego wilgotne posapywanie i do kuchni wmaszerowały dwie ogromne bestie, Furia i Lady. Nasze dwa dogi niemieckie. Dwa pięćdziesięciokilowe kłęby mięśni na czterech łapach każdy. Kochane psy. Furia oparła mi głowę na kolanach, zostawiając przy tym pół litra śliny na moich jeansach. Lady podeszła do ojca. Oparł lewą rękę na jej karku i nieoczekiwanie zmienił temat.
– O moim ojcu mówili, że miał niesamowitą intuicję jako lekarz. Mówili, że jedno spojrzenie na pacjenta wystarczyło mu, by wiedzieć, czy będzie żył, czy nie. To samo mówiono o moim dziadku, pradziadku. Dalej nie wiem. Alicja, twoja babcia, próbowała kiedyś uporządkować naszą genealogię. Dotarła do tysiąc siedemset sześćdziesiątego trzeciego roku. To były niespokojne czasy. Styczeń, zima, środek nocy. Pod dwór szlachecki podjeżdża luksusowa karoca: czwórka koni, stangret i dwaj lokaje. Herby na drzwiach były jednak zasłonięte ciemnym materiałem, a wysiadająca z nich kobieta miała twarz przesłoniętą woalem. Towarzyszyło jej dwoje dzieci: sześcio-, może siedmioletnia dziewczynka i czteroletni chłopiec. Cała trójka weszła do dworu, a po godzinie wyszła już tylko ta kobieta. Wsiadła do karocy, ta zaś odjechała w ciemność. Przywieziony przez nią chłopiec miał na imię Jan. Nazwisko przyjął od właściciela dworu, imć Romualda Cruciana. I tak w wieku lat czterech narodził się Jan Crucian. Ostatnie widzialne ogniwo naszego rodzinnego łańcucha. Jego reszta tonie w pomroce dziejów. Był moment nadziei, że uda się jeszcze rozjaśnić ów mrok. Otóż jego nowy ojciec ogłosił wszem i wobec, że przyjęli z żoną dzieci swojej zmarłej siostry. Alicja poszła tym tropem. Odnalazła stare księgi parafialne. Okazało się, że Romuald był jedynakiem. O samym chłopcu wiadomo tylko tyle, że został znanym uzdrowicielem. Podobny rozgłos zdobył jego syn. Kolejny w linii był już pełnoprawnym lekarzem. I kolejny, kolejny. A teraz będziesz nim i ty.
Słuchałem ojca z coraz większym zdumieniem. I co ja mam powiedzieć? Wiedziałem o dziadku i pradziadku, ale to już było przegięcie. Moja wolna wola ogłaszała właśnie rokosz. Jedna rzecz to świadoma kontynuacja rodzinnej tradycji. Pozbawione wyboru podążanie zaplanowaną przez coś ścieżką wyglądało już zupełnie inaczej. Zbyt fatalistycznie.
– Tato, to zabrzmiało jak jakaś klątwa.
Ojciec spojrzał na mnie z namysłem. Za oknem ręka ciemności pochłonęła już połowę księżyca.
– Klątwa, powiadasz. A może dar? Dar może być klątwą, klątwa darem. Kwestia perspektywy. Wracając do Grimmów. Napisali coś i na taką okazję. Pamiętasz baśń o Śmierci, która została matką chrzestną?
Zastanowiłem się chwilę. Baśnie Grimm znałem kiepsko, tej wcale. Pokręciłem przecząco głową. Uśmiechnął się do mnie.
– Jura czy Macallan?
Spojrzałem na pustą szklankę. Ojciec nalewał niewiele, zazwyczaj na kciuk lub dwa palce. Nie lubiłem mocnego alkoholu, jednak Jura posmakowała mi bardzo. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że właśnie zawarłem bardzo długą i odwzajemnioną przyjaźń. Wskazałem na tę samą karafkę. Nalał mi i podał szklankę. Furia prychnęła i nieco przesunęła łeb na moich kolanach, odsuwając go od ręki ze szklanką. Jura pachniała cudnie, pies nie umiał tego docenić. Ojciec rozsiadł się wygodnie, a Lady wyciągnęła się u jego stóp.
– Gotowy na kolejną baśń?
Skinąłem głową.
– Za górami, za lasami, żył sobie bardzo ubogi chłop. Jako się rzekło, biedny był niczym mysz kościelna, ale pracowity i uczciwy. Dzieci miał kilkanaścioro, a gdy na świat przyszedł kolejny syn, udał się w drogę, by mu rodzica chrzestnego znaleźć. Wszyscy w okolicy byli już na tę okazję przy poprzednich dzieciach wykorzystani, a tradycja nie pozwalała dublować tej roli. Na pierwszym skrzyżowaniu spotkał diabła. Ten zaczął się przymilać:
– Weź mnie, weź mnie na kuma. Zapewnię synowi twemu bogactwo wszelkie. Dostatek wszelaki, niczego mu w życiu nie braknie. Ni kobiet, ni pieniędzy, ni władzy.
Chłop zastanowił się chwilę, bo synowi życzył w życiu jak najlepiej, ale potrząsnął głową.
– Nie, panie diable. Jego bogactwo na krzywdzie i nieszczęściu ludzkim zbudowane będzie. Kusisz jak zwykle, ale tej oferty ja przyjąć nie mogę.
Przy drugim skrzyżowaniu drogę zastąpił mu Bóg.
– Weź mnie na kuma, a syn twój chwałę wieczną pozyska…
Chłop nawet słuchać nie chciał, co Bóg miał jego synowi do zaoferowania, bo już po tych słowach się żachnął.
– Wybaczcie, panie, ale ktoś jako wy niesprawiedliwy nigdy mym kumem nie będzie. Bogatym dajecie, biednym zabieracie. Zło na świecie wszędy, a wam to nie przeszkadza. Ano nie, ja was na kuma nie chcę.
I ruszył przez las dalej. A na trzecim skrzyżowaniu spotkał Śmierć. Przestraszył się chłop nie na żarty. Śmierć jednak w te słowa do niego się ozwała.
– Weź mnie na kumę, a twój syn wybitnym medykiem zostanie.
Spojrzał chłop na Śmierć i w pas się jej ukłonił.
– Bierzesz bogatych i biedaków jednako. Traktujesz na równi królów i żebraków. Uczyń mi zaszczyt i zostań mą kumą.
I tak Śmierć została matką chrzestną jego najmłodszego syna. A gdy wiek męski chłopiec osiągnął, zjawiła się Śmierć i oznajmiła, że dar uzdrawiania mu daje. Była tylko jedna zasada – prosta, ale nieodwołalna.
– Gdy u chorego się zjawisz, zobaczysz mnie w jego nogach lub u wezgłowia. Jeśli w nogach, to żyć będzie, choćby jego stan umierającym się zdawał. Możesz takowego człeka leczyć, modły lub gusła odprawiać, a on wkrótce do życia powróci. Jeśli jednak przy głowie mnie ujrzysz, tedy nic już zrobić się nie da. A i ty dalszego leczenia odmów, bo nic nie osiągniesz, jeno nadzieją fałszywą bliskich będziesz karmił.
Chłopak matce chrzestnej podziękował i z szacunkiem dłoń kościstą ucałował. Nie minęły nawet dwa lata, a syn chłopa był już najznamienitszym uzdrowicielem w królestwie całym. Gdy się leczenia podejmował, to człek, niewiasta czy dziecko choćby najcięższym morem zmożeni do życia wracali. Gdy zaś odmawiał, nieraz góry złota odrzucając przy tym, człek taki umierał niechybnie. A że jego sława i bogactwo szły w parze, to i całej rodzinie chłopak majętność zapewnić był w stanie. Pewnej nocy pod jego dom zajechali zbrojni. Kazali się ubrać, wsadzili go do karety i zawieźli prosto do pałacu króla. Tam zaprowadzili chłopaka do komnaty, gdzie ujrzał najpiękniejszą dziewczynę, jaką w życiu widział. Serce zabiło mu mocniej i zakochał się miłością od pierwszego wejrzenia. Była to królewska córka, która umierała na nieznaną nikomu chorobę. Medycy nadworni byli bezradni. Król, jak to w baśniach bywa, obiecał nie tylko pół królestwa, ale i rękę księżniczki, jeśli tylko uda się ją komuś uzdrowić. W ciągu kilku ostatnich dni najznamienitsi medycy i szarlataneria przeróżna na dworze królewskim się zjawiła. Część warzyła mikstury, część dymiła kadzidłami, niektórzy modły odprawiali. Jeden nawet kota na łożu królewny zarżnąć lub zerżnąć próbował, ale jąkał się przy tym i bełkotał tak straszliwie, że go król do fosy wraz z kotem przez okno wykopać kazał, nim swe plany wyklarować zdołał. Wtedy to król po naszego chłopaka posłać nakazał. I tak oto do komnaty królewskiej córki trafił. Niestety. Chłopak patrzył z zachwytem na królewską córkę, ale bladość twarz jego pokryła. Śmierć siedziała przy ramieniu dziewczyny. Nic tu nie mógł poradzić. A jednak spróbował i nie namyślając się wiele, kazał przestawić łóżko, tak by nogi znalazły się tam, gdzie wcześniej była głowa. Śmierć zamarła. Przyjrzała mu się przeciągle i smutno, następnie pogroziła palcem i rozpłynęła się w powietrzu. Polecenie chłopaka wykonano bez szemrania, chociaż wszyscy z królem na czele na zadziwionych wyglądali. A tymczasem księżniczka zaczęła zdrowieć. Następnego dnia była już w stanie na spacer do ogrodów pałacowych się udać. Król ogłosił zaręczyny i przygotowania do wesela rozpocząć nakazał. Wbrew jego obawom królewna wyglądała na szczęśliwą i coś znacznie więcej niż wdzięczność do chłopaka poczuła. A że kochał córkę nad życie, więc ze zdwojonym zapałem za przygotowania weselne się zabrał. Nigdy się jednak owo weselisko nie odbyło. Bo chłopak zachorował równie ciężko jak wcześniej królewna i zmarł następnego dnia. Byli tacy, co mówili, że to król go otruł, by córki i królestwa byle łachmycie nie oddać. Cicho to jednak mówili i na osobności jedynie. Inna opowieść wśród straży pałacowej krążyła. Zmiana pełniąca służbę przy komnacie chłopaka miała się rzekomo zaklinać, że w nocy zgon poprzedzającej wzburzone głosy z komnaty dochodziły. Jakby ktoś prosił, krzyczał, perorował. Było, jak było. Rano znaleźli go w łożu bez sił, gorączką trawionego. I tak to właśnie dar okazał się klątwą, a starorzymskie pacta sunt servanda po raz kolejny zatriumfowało.
Ojciec skończył. Spojrzał na zegar i wstał z fotela.
– Prawie druga. Czas spać, o jedenastej gram w golfa. Dobranoc, synu.
Ja również czułem się senny. Chciałem usłyszeć jeszcze tylko jedną rzecz.
– Tato, rozumiem, że opowiedziałeś mi wersję baśni Grimmów. A czy dla niej stworzyli też opowieść? Taką znaną tylko nielicznym i spisaną w kilku egzemplarzach?
Zatrzymał się w progu i nieznacznie odwrócił głowę w moją stronę. Cienie zatańczyły na jego profilu. Furia uniosła głowę z moich kolan i krótko warknęła. Coś musiało się jej przyśnić.
– Być może, Martin, być może. Dziś zostałeś przyjęty na studia, zostawmy coś na dzień, gdy je skończysz.
Odszedł w półmrok korytarza. Lady spojrzała niezdecydowana, machnęła dwa razy ogonem i udała się za nim.
Ja również wstałem z fotela. Podszedłem do stołu, by obejrzeć książkę. Nie było jej jednak. Widocznie zabrał ją, wychodząc, a ja nie zwróciłem na to uwagi. Postanowiłem zapytać go o nią jutro. Zegar uderzył dwa razy. Wybiła druga. Właściwie to dziś, pomyślałem i również poszedłem spać.
Nigdy jednak nie usłyszałem od niego drugiej wersji bajki o Śmierci Kumie. Czasem życie oferuje błahostki, których już nie zaproponuje ponownie. Gdy wstałem następnego dnia, ojciec był już na golfie. Potem ja nadrabiałem zaległości towarzyskie. Z dnia na dzień mieliśmy inne rzeczy do zrobienia, nowe priorytety. Opowieść zeszła na drugi plan, potem trzeci, czwarty, aż wreszcie odeszła w niepamięć.
Wróciła do mnie z niezwykłą siłą i dokładnością w dniu wręczenia dyplomu. Wraz z pamięcią każdego słowa, które padło owego wieczora. A jednak nie mogłem usłyszeć obiecanej mi opowieści. Ojciec nie żył wtedy już od dwóch lat.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Żółty Król
ISBN: 978-83-8373-568-9
© Marcin Brodecki i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Monika Turała
KOREKTA: Anna Miotke
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
FOTO: domena publiczna
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek