Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Festiwal muzyczny w małym miasteczku gdzieś w Polsce i młodzi ludzie cieszący się swobodą, bez nadzoru ze strony szkoły i bez kontroli rodzicielskiej. Pierwsze nastoletnie miłości i muzyczne fascynacje... Czy to nie brzmi jak świetny przepis na wakacyjne dni?
Niekoniecznie.
Nie w późnym PRL-u, w Polsce, kraju permanentnych niedoróbek i niedoborów.
Nie z hordą wygłodniałych zombie na karku, zagrożeniem, na które ani rząd, ani obywatele absolutnie nie są gotowi. Przez dłuższy czas nikt nawet nie wie, czym są te dziwne stwory z apetytem na ludzkie mięso. Tymczasem wśród chaosu, krwi i zniszczenia Anka, Janek i grupa ich przyjaciół próbują... cóż, po prostu nie dać się zjeść. Jak im idzie i czy wyjdą cało z apokalipsy zombie, dowiecie się z tej książki. Trochę strasznej - w końcu opowiada o żywych trupach. Ale też trochę śmiesznej - bo napisał ją Dariusz Dusza, mistrz groteski, znany z autorstwa takich piosenek jak Au sza la la la czy Och, Ziuta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Dariusz Dusza
Zombie Fest
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Redaktor prowadzący: Szymon Szwajger
Projekt okładki: Krzysztof Owedyk
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
http://editio.pl/user/opinie/zombie_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-283-6457-8
Copyright © Helion 2020
Grażynie
Wiadomo. Wstęp być musi.
Wstęp to próba udobruchania Czytelnika. Łapówka, żeby lepiej mu się czytało.
Tak, to próba przekupstwa. Na szczęście nie karana. Wstęp to przystawka przed głównym daniem. Przed właściwą lekturą.
Źle, gdy przystawka smakuje lepiej niż danie główne.
Dlatego trzeba uważać. Wstęp nie może być zbyt intrygujący. Po zbyt dobrym nawet przyzwoita książka może się okazać nudna.
Ile razy oglądaliście dynamiczny, intrygujący trailer filmu, po którym sam film wydawał się nudny i statyczny?
Dlatego nie będę się silił na błyskotliwy wstęp. Zresztą nie wiem, czy udałoby mi się taki napisać. Wolę się skupić na książce.
Tak naprawdę to cieszyłbym się okrutnie, gdyby ta książka namalowała uśmiech na Twojej twarzy, drogi Czytelniku.
Wystarczyłby mi Twój uśmiech.
Ba, nawet uśmieszek.
Czasem zamiast wielkich, wypłowiałych słów, zamiast tandetnych wzruszeń i gestów lepszy jest uśmiech.
Uśmiecham się do Ciebie.
Darek Dusza
Rozdzierający krzyk przeszył leśną ciszę. Dźwięk galopował i odbijał się od omszałych drzew. Wciskał się pod nawisy gałęzi. Wzbijał się w górę. Strącał krople rosy, zwisające jak lampiony z zielonych traw. Na ułamek sekundy krzyk zamroził cały las.
Strwożone ptaki zerwały się do chaotycznego lotu. Stado saren ruszyło do panicznej ucieczki. Nawet motyle, krążące nad kwiatami malin, straciły rytm i zdezorientowane odleciały w głąb lasu.
Coś się zbliżało.
Słychać było coraz głośniejszy trzask łamanych gałęzi. I nagle gwałtownie rozchyliły się rosnące na skraju lasu młode brzózki. Pierwszy wyszedł i zatrzymał się. Przed nim rozciągała się łąka, przewiązana wstążką asfaltowej szosy jak pudełko ze świątecznym prezentem.
Stał i patrzył. Ślepił niewidzącymi oczami, tak pełnymi życia, jakby były wytoczone z drewna. Białka były zalane krwią i mocno kontrastowały z niebieskimi, przymglonymi tęczówkami. Miał zwężone, prawie niewidoczne źrenice.
Nie oddychał. Co jakiś czas z rozszarpanej, pokrytej strupami wargi na ziemię spływał glut z brunatnej, lepkiej cieczy. Stan jego uzębienia ucieszyłby każdego pazernego stomatologa. Nie miał połowy zębów. Za to te, które zostały, były wielkie. Naprawdę wielkie. Szczególnie dwa brązowawe górne kły.
Twarz miał jak z dermy: szarą, pokrytą zielonymi plamami. Z dziesiątkami zadrapań i fioletową, ropiejącą dziurą w prawym policzku. Nad czołem, jak wahadło zegara, dyndał oderwany z czaszki kawałek skóry z włosami. Tłustymi, czarnymi i skołtunionymi, nieco przypominającymi dready z przekroczonym terminem ważności.
Ach, jaką tandetą, niestety popularną, jest ocenianie po wyglądzie! Jednak nawet najbardziej obiektywny i pozbawiony wszelkich uprzedzeń obserwator stwierdziłby, że Pierwszy nie wygląda za dobrze. Na pewno urody nie dodawała mu złamana w łokciu i wywinięta w drugą stronę ręka, zwłaszcza że brakowało w niej dwóch palców. Całe lewe udo było rozszarpane. Kłami psa? Piłą? Rekinem?
I jeszcze ten nóż. Nóż szefa kuchni wbity nad sercem i poruszający się z każdym ociężałym krokiem. Pod nożem straszyła rdzawa, zaschnięta plama, która na białym kiedyś fartuchu wyglądała jak wulkaniczna wyspa na oceanie. Tak, fartuchu, bo Pierwszy był ubrany w laboratoryjny fartuch. Plama pod nożem zalała naszywkę. Można było jednak rozpoznać niektóre pisane cyrylicą litery: „Wojenn… labor…”.
Całość stroju uzupełniały zabłocone wojskowe trepy i pełne dziur drelichowe spodnie. Pod fartuchem miał flanelową, kraciastą koszulę model wczesny Riedel. Na nadgarstku lewej ręki, tej złamanej, lśnił w słońcu złoty zegarek marki Wostok. Taki z werkiem z trzydziestoma jeden kamieniami. Ale zegarek nie chodził. Był martwy. Tak jak właściciel.
Pierwszy stał tak przez kwadrans. Bez ruchu, cicho pocharkując. W pewnym momencie obrócił głowę w stronę drogi, którą właśnie przemierzał, postękując i popierdując, niebieski jelcz. Wyraźnie go to zainteresowało. Ruszył w jego kierunku. Szedł jak nakręcana chińska zabawka. Tyk-tyk-tyk. Tik-tak-tak. Niezdarnie stawiał kroki, nienaturalnie, wręcz mechanicznie. Ale robił to szybko. Po chwili doszedł do szosy. Na asfaltowym podłożu chodzenie szło mu sprawniej i poruszał się z jeszcze większą prędkością.
Droga była zupełnie pusta. Szedł, aż jego oczom ukazało się i jednocześnie nie ukazało miasteczko. Gdyby zwrócił uwagę na stojący znak, mógłby przeczytać i dowiedzieć się, że właśnie dotarł do Trupieszowa.
Ale Pierwszy nie za bardzo był zainteresowany znakami drogowymi.
Miał inne priorytety.
— Rany, niech oni wreszcie skończą! — Janek podniósł się z ławki. Przeciągnął się i ostentacyjnie ziewnął w kierunku sceny.
— Niech skończą. Ze sobą — skomentował Frydek.
Janek znów wyciągnął się na ławce. Głowę ostrożnie położył na służącym za poduszkę czarnym płaszczu z grubej skóry. Ostrożnie, żeby nie pognieść blond irokeza. Prawie godzinę pracował nad nim rano w łazience. Żyletką wygolił boki, które od ostatniego strzyżenia zdążyły pokryć się ciemnym zarostem. Na pozostałe włosy nałożył farbę, którą wysępił od siostry. Po dwóch kwadransach przybrały kolor jajecznicy. Na sam koniec przetarł je kremem do golenia i ostrożnie uformował irokeza. Fryzura wyszła nieźle. Dobrze kontrastowała z czarną koszulą z pagonami, pełną powszywanych zamków błyskawicznych. Całość uzupełniały jasnoniebieskie, wytarte dżinsy i czarne, lśniące od pasty rumuny. Od jakiegoś czasu zaczął przywiązywać większą wagę do wyglądu. Lubił się odlotowo ubrać. Wykrzyczeć swoim ubiorem, kim jest i co ma do powiedzenia światu.
Na scenie nadal męczył się zespół Lwy Syjonu. Po raz czwarty próbowali zagrać w całości jakieś smętne reggae.
— Ja pierdolę, oni w życiu nie skończą — Frydek z niechęcią spojrzał na zagubionych na scenie muzyków. Kręcili się bez ładu i składu, każdy chciał jak najwięcej swojego instrumentu do odsłuchu. Gitarzysta patrzył nieprzytomnym wzrokiem na wzmacniacz, z którego wyrwał kabel gitarowy. Wyglądało, jakby chciał zahipnotyzować kabel, by ten samodzielnie wpełzł do gniazdka. Trębacz był tak zjarany, że dął w swój złoty instrument, stojąc dwa metry od mikrofonu. Wokalista z długimi dreadami śpiewał coś pod nosem. Brzmiało to jak:
Pawilon pozera…
pawilon pozera
zwoje cieci.
A miało brzmieć:
Babilon pożera…
Babilon pożera
swoje dzieci.
Dzieci, owszem, były i razem z dwiema ubranymi w kwieciste suknie mamuśkami kręciły się po całej scenie, siejąc chaos i zniszczenie. W końcu jedno wlazło nogą w futerał od gitary, w którym niestety leżał instrument. Całą muzykę zagłuszyło wycie wokalisty:
— Kurwa, moja kochana! Kurwa, moja gitara!!!
Na szczęście dziecięca nózia nie trafiła na gryf, tylko na korpus. Jednak cała pleksi, która kryła bebechy instrumentu, popękała.
Lwy Syjonu skończyły próbę.
— Patrz, Janek, Jah nad nami czuwa — zarechotał Frydek i sięgnął do plecaka kostki. — Aperitif?
— Nie, dzięki, jeszcze mnie lekko muli po wczorajszym.
— No, był dżez jak fiks — zaśmiał się Frydek. Przechylił trzymaną butelkę i wziął spory łyk.
Był potężnym chłopakiem. Miał dwa metry wzrostu i budowę ciężarowca, a właściwie ciężarówki. Łapy jak bochny chleba kontrastowały z filuternym, dobrotliwym wyrazem twarzy. Czarne, zmierzwione włosy wyglądały, jakby ich właściciel podniósł się z łóżka przed sekundą. Uśmiechnął się swoim poczciwym uśmiechem:
— Nie musiałeś tak durnieć.
— Ach, gdybym wiedział. Zbyt bolesna ta integracja była — zaśmiał się Janek.
***
Faktycznie, mieli ciężki wieczór. Cały zespół. Cała czwórka. Nie z Liverpoolu, ale z Gliwic. Nie The Beatles, a Pokój 101. Wszyscy w ich otoczeniu czytali wtedy Orwella i zaproponowana przez Janka nazwa bardzo im się spodobała. Tylko Frydek marudził, bo o wiele bardziej lubił Folwark zwierzęcy. Posiadał samizdatowe wydanie tej książki i bardzo był z niego dumny.
Obaj pożerali książki tonami. Od tygrysów, przez Niziurskiego, aż po Dostojewskiego. Janek próbował nawet Nietzschego i innych filozofów, ale poległ na tej lekturze. Nikomu się jednak tą porażką nie pochwalił.
Całe wczorajsze popołudnie jechali na festiwal rockowy do Trupieszowa. Właściwie nie jechali, a tłukli się zatłoczonym pekaesem pięć godzin. Zaczęło się od awantury, bo kierowca nie chciał ich wpuścić, twierdząc, że mają zbyt dużo bagażu. Fakt, trochę tego było. Trzy gitary, werbel i stopa, ich tobołki i wielgaśny plecak Frydka, pełny tajemniczego pobrzękiwania szkła. W końcu kierowca poddał się i wpuścił ich do autobusu, klnąc pod nosem.
Wepchnęli się do tyłu. Ledwo ruszyli, Frydek zaczął swoją wielką łapą grzebać w plecaku.
— Człowieku, daj spokój, wywalą nas — odezwał się Janek. Czasem spod punkowego pancerza wychodził z niego grzeczny dzieciak. Taki, który mówi „proszę, dziękuję” i nie chce nikomu przeszkadzać.
— Co się czepiasz? Sznitę wyciągam. Głodny jestem.
— Jak zawsze — zarechotał Mikry.
Mikry, wbrew ksywie, był wzrostu Frydka, jednak przeraźliwie chudy. Czarna ramoneska upstrzona nitami wyglądała na nim jak na strachu na wróble. Na dodatek ostatnio ostrzygł się na łyso, co jeszcze bardziej podkreślało jego anorektyczny wygląd. Za to ostatni z czwórki — Arsen, perkusista Pokoju 101, był jego zupełnym przeciwieństwem. Nie za wysoki, tęgawy, wiecznie roześmiany, jakby był na ciągłym haju. Pozory mylą — grassu nie palił, alkoholu nie pił. Pochłaniała go zupełnie inna pasja: kobiety. Młodsze, starsze, brzydkie, ładne, chude, grube, wysokie, niskie, sympatyczne, zołzowate. Nieważne. Kochał wszystkie. Zresztą z wzajemnością.
Do Trupieszowa przyjechali około osiemnastej. Biuro festiwalowe mieściło się na rynku, jakieś pięćset metrów od zapuszczonego i odrapanego dworca PKS.
— Ja pierdziu, ale dziura — Janek zerknął na odrapane, pokryte liszajami kamieniczki.
— Nowy Jork to nie jest — skwitował Mikry.
— Szkoda, zagralibyśmy w CBGB — rozmarzył się Frydek.
— Jasne, tylko najpierw jakimś cudem musiałbyś paszport dostać. Na sto procent WKU cię wypuści…
Każdy z nich miał jakiś problem z wojem. Janka i Frydka przed poborem chroniły studia na politechnice, ale Mikry i Arsen właśnie skończyli szkołę średnią i w każdym momencie mogli dostać bilet do armii. Coś tam próbowali kombinować, ale pobór wisiał nad nimi jak miecz Damoklesa. Albo jak nóż nad świątecznym karpiem.
Martwiło to Janka, bo mogło oznaczać koniec kapeli. Martwiło bardziej, niż chciał się przed sobą przyznać. W Gliwicach nie było lepszej sekcji niż Mikry i Arsen. Zresztą w ogóle wśród punkowej załogi było niewielu muzyków. A niepunkowa reszta grała „bluesa prawie jak w USA” i mentalnie zatrzymała się gdzieś na roku, w którym Duane Allman spotkał ciężarówkę.
***
— Ciekawe, co teraz będzie grało — Frydek pociągnął znowu z butelki i rozejrzał się dokoła siebie.
Siedzieli na drewnianej ławce, w czwartym rzędzie. Amfiteatr był duży. Mieścił pięć tysięcy ludzi. W wersji „na sardynkę” wchodziły kolejne dwa tysiące. Teraz, w trakcie prób, siedziało około tysiąca. Trochę punków, trochę flaneli, garstka rastamanów. Jedni słuchali muzyki, inni spali, jeszcze inni palili z przyczajki zioło. Gdy któryś z zespołów zagrał fajny numer, ludzie klaskali i pokrzykiwali. Panowała atmosfera pikniku. Festiwal rozpoczynał się dopiero o osiemnastej.
Ławki kończyły się jakieś dwadzieścia metrów od rzędu stalowych barierek chroniących scenę. Sama scena była wysoka na półtora metra, szeroka na trzydzieści i głęboka gdzieś na czternaście metrów. No, Woodstock 1969 to nie był, nawet Opola nie przypominało. Wiszący nad sceną banner „Trupieszów Rock Festiwal 1985” wyglądał biednie i siermiężnie.
Na scenie instalował się kolejny zespół.
— Oż kurwa, szatany! Chyba nie szczymia — zaklął Frydek.
Był Ślązakiem z dziada pradziada. Takim, który co niedzielę wsuwa roladę z modrą kapustą i kluskami. Przez pewien czas w szkole i na podwórku inne dzieciaki dokuczały mu ze względu na twardy akcent i śląską gwarę. Zareagował na dwa sposoby. Szydercom spuścił łomot, a sam w ciągu roku pozbył się śląskiego akcentu. Czasem zdarzało mu się jednak w pełni świadomie korzystać ze śląskiej godki.
— Daj im szansę. Może jakieś dziewice do poćwiartowania przywieźli? — zaśmiał się Janek.
Dziewic jednak nie było. Nie było nawet czarnego kota. Chłopaki grali sprawnie i nijako, a wokalista wyszczekiwał i wymiaukiwał jakieś pierdulety o szatanie, kozłach i końcu świata.
Gdy skończyli pierwszy numer, Janek spojrzał zdegustowany na Frydka.
— Wiesz co, to chyba gorsze od reggae. Nawet my mamy lepsze piosenki.
— Zobaczymy jutro na koncercie.
— Nie pękaj, damy ognia jak koksownia!
Dwie godziny wcześniej mieli próbę. Poszło im nieźle. Ludzie klaskali w przerwach pomiędzy numerami. Bali się tej dużej — przynajmniej dla nich — sceny, ale nie licząc paru drobnych wpadek, zagrali całkiem sprawnie. Wiadomo, że brzmieli jak z dupy. No ale z takimi instrumentami właśnie tak musieli brzmieć. Defil i jolana to nie to samo co fender i gibson. Większości muzyków nie było stać na zachodnie instrumenty. Czterysta dolarów za gitarę? Przecież to dwadzieścia miesięcznych pensji. Oczywiście po kursie rzeczywistym, dla zmyły nazywanym czarnorynkowym. Tylko Frydek odstawał od nich brzmieniem, chociaż nawet jego wiosło nieco charczało na zdezelowanej vermonie.
— Miałeś rację. Tego się nie da słuchać. Spadajmy — Janek podniósł z ławki swój skórzany mantel i przewiesił go przez ramię.
— Gdzie idziemy? — spytał jego przyjaciel. — Do internatu na balety?
— Nie, nie, żadnych baletów. Jutro gramy. Wczorajsze manewry wystarczą.
***
Wczoraj, po przyjeździe, w biurze festiwalowym dostali identyfikatory, bloczki na obiady i skierowanie na nocleg do internatu. Znaleźli go bez problemu. Mieścił się na terenie szkoły, niedaleko rynku. Gdy weszli do środka, na recepcji siedziała wysoka, pulchna blondynka. Arsenowi od razu zapaliły się kontrolki i zaczął pannę bajerować. Ta jednak była wysoko odporna na komplementy i umizgi. Trudno jej się dziwić, od rana przez recepcję przewinęło się już dwanaście kapel. A w każdej był jakiś molestator deprawator.
Budynek tętnił życiem i muzyką. Impreza trwała od rana. Już na korytarzu spotkali pierwszą ofiarę rock’n’rollowego stylu życia, która smacznie spała przytulona do doniczki ze sztucznym fikusem. Kawałek dalej stały oparte o ścianę drzwi, które ktoś wymontował z futryny. Z pokoju na korytarz płynęły fale ganjowego dymu, kołyszące się do Get up, stand up Marleya. Szybko i po łebkach rozpakowali się i wyszli na zewnątrz. No i się zaczęło…
Janek nadal czuł się średnio po nocnych swawolach. Jak zwykle po każdej ostrej imprezie wolałby ją wyprzeć z pamięci, zapomnieć o niej. Frydek zresztą też czuł, że potrzebuje odpoczynku. Dlatego z radością opuścili amfiteatr żegnani kolejną pieśnią o czarnym władcy i poszli w kierunku rynku. Droga prowadziła przez zaniedbany i porośnięty chaszczami park. Na ławkach i na trawie odpoczywali festiwalowicze. „Punki, kurwy, terroryści, narkomani i faszyści” — jak śpiewał Brak. Faktycznie, panowała wysoka bioróżnorodność. Od drapieżników po trawożerne ofiary. Lwy i gazele, foczki i mysikróliki. Jak na socjalistyczną młodzież i socjalistyczną modę dzieciaki wyglądały nadzwyczaj oryginalnie i kolorowo. Ale nie była to zasługa jakiegoś komunistycznego McLarena czy Vivienne Westwood z komsomolskiej szkoły odzieżowej. Większość ciuchów i ozdób, takich jak pieszczochy czy paski, było wykonanych własnoręcznie. Wiadomo, bieda skłania do inwencji, bogactwo rodzi kreatywną gnuśność.
Szli wąską uliczką, do rynku pozostało około sto metrów. Właśnie mijali wąską, ciemną i lekko cuchnącą bramę. Janek spojrzał i na sekundę zamarł. Zatrzymał się. Intensywnie wpatrywał się w ciemny otwór wejścia, po czym uśmiechnął się i cicho roześmiał.
— A tobie co? — spytał Frydek.
— Nic, przez moment widziałem potwora — Janek kiwnął głową w stronę bramy i ruszył dalej.
Jednak w głowie nadal roztrząsał to, co zobaczył. Albo to, co mu się przywidziało? Tę przerażającą, martwą twarz. Tę nienaturalnie wykrzywioną rękę. I te łachmany! Może to jakiś ćpun na telepace? Albo zaklejony panczur z makijażem? No pewnie, makijaż, uśmiechnął się w duchu.
Makijaż, maszkijaż, maszkarasz. Po kilkunastu krokach natknął się na kolejny makijaż. Stylizowany na Siouxsie, należał do Jolki, ładnej, nieco roztytej blondynki, która wraz z koleżanką siedziała na schodach fontanny i rozmawiała z Arsenem i Mikrym.
Podeszli i przywitali się. Jankowi wszystkie poprzednie myśli natychmiast wyparowały z głowy. Właściwie cały intelekt wykipiał mu przez uszy. Ogarnął go stupor. Wbił wzrok w stojącą obok Jolki dziewczynę.
— Janek, śpisz? — Arsen dźgnął go palcem pod żebro. — Dziewczyny pytają, czy załatwisz im wejściówkę na jutro.
— Co? — Janek powoli wybudzał się ze śpiączki.
— Dziewczyny chcą nas posłuchać. A przynajmniej mnie, jak nasuwam na garach.
Janek w końcu oprzytomniał.
— Jasne, no super. Tylko wejściówki zostały w internacie.
— To spotkajmy się jutro przed koncertem. Nie zapomnij — uśmiechnęła się Ania, druga z poznanych dziewczyn.
— Dobra. O siedemnastej przed głównym wejściem?
— O siedemnastej. Spadamy na pocztę. Anka musi się meldować swojemu staremu. Nerwowy typ. Do jutra, chłopaki! — Jolka pomachała im ręką.
— Do jutra — zabeczeli chóralnie jak stado baranów.
Dziewczyny odeszły śledzone przez cztery laserowe celowniki wymierzone w ich pośladki.
— Ale dupy, co nie? — podekscytowanym głosem wystękał Arsen.
— Janek, a ciebie co tak na czerwono przemalowało? Źle się czujesz? — spytał Mikry.
— Nie, nie, to cholerne słońce mnie zjarało. Dzisiaj planeta fest kopsa żaru.
Nie lubił kłamać, szczególnie bliskim. Ale co, miał się im przyznać? Tak po prostu powiedzieć? Żeby go wyśmiali? Żeby się z niego nabijali? Jak to koledzy. W sprawach damsko-męskich zawsze możesz liczyć na przyjaciela. Zawsze ci dogryzie, wyśmieje cię, skrytykuje. Albo prześpi się z twoją dziewczyną.
Musiał zachować twarz pokerzysty. Jak miałby im to wytłumaczyć? Jak miałby słowami opisać to, co poczuł, gdy zobaczył Anię? Co na to medycyna? Aż go przydusiło. Wbiło w ziemię. Zgasiło oddech. Ona była przepiękna! Przepięknie najpiękniejsza na pierdolonym łez padole! Ten lekko zachrypnięty głos… Ten uśmiech…
Oż kurwa, oż kurwa! Dawno Jankowi żadna dziewczyna tak się nie podobała. Co najmniej od ostatniego koncertu. Tak, dokładnie od tamtego koncertu. Przecież już dwa miesiące minęły. Miała na imię Beata i tak głośno się śmiała. Miał do niej napisać, ale czy w dzisiejszych czasach można liczyć na pocztę? Zresztą ona też miała napisać. Nic nie przyszło.
Na sekundę przymknął oczy. Chciał sprawdzić, czy zapamiętał Anię. Pewnie, że tak! Ślepy by zapamiętał. Brązowe, długie włosy. Niezbyt punkowe, ale jebać to. Punk is dead, jak śpiewa Crass. Zgrabne, długie i opalone nogi. Wąska talia. Jak u osy? Janek nie znał się na owadach. Na dziewczynach zresztą też.
Nie ma co rozkminiać. Podobała mu się okrutnie.
Tyłeczek jak gruszka,
Cycki jak jabłuszka,
Usta jak maliny,
Nos jak Wielka Krokiew.
To moja dziewczyna
— zaśpiewał pod nosem.
Zaśmiał się z tego durnego tekstu. Właśnie, teksty! Teksty musi przed koncertem powtórzyć!
Barbara Aniela Gromosławska, Prezes Zakonu Racjonalistów Polskich. W latach 1980 – 1989 działaczka Solidarności na Uniwersytecie Jagiellońskim, na którym wykłada do dzisiaj. Z wykształcenia historyk. Obecnie bezpartyjna.
***
— Proszę pana, niech pan nie kpi! Naprawdę, proszę sobie żartów nie stroić. Oczywiście ma pan prawo pisać, co się panu żywnie podoba. Wolnoć, Tomku. Zresztą teraz, jak pewnie był pan łaskaw zauważyć… Był? Właśnie, jak pan widzi, obecnie książki pisze każdy. Każdy. Piłkarz, aktor, celebryta, polityk, kura domowa. Nawet muzyk punkowy! Mam wrażenie, że piszą głównie ci, którzy sami książek nie czytają. Papier jest cierpliwy, czytelnik mniej. Niech pan się jeszcze zastanowi, czy warto. Czy warto poświęcać czas na opisywanie czegoś, czego na pewno nie było? Czegoś, co nigdy się nie wydarzyło.
Zombie to bzdura. Wierutna! Powtarzam: bzdura! To jeden z majstersztyków komunistycznej propagandy. Jedno z wielu kłamstw, którymi karmili nas aparatczycy Urbana. Ba, można by zażartować i nazwać to „Urban legend”! Słyszał pan o czarnej wołdze? A chupacabrę pan pewnie widział? Litości, litości!
W jakich czasach przyszło nam żyć! W cyfrowym średniowieczu! Kiedy patrzę na te wszystkie ruchy antyszczepionkowe, kiedy obserwuję, jak naukowcy i inteligenci składają broń przed kreacjonistami… Co nas jeszcze czeka? Płaska Ziemia? Już i tak są idioci, którzy w nią wierzą. Jakby mało było na świecie religii, tego opium ludu. Ba, to już nie opium ludu, to już bardziej opiaty dla mas.
Naprawdę powinniśmy walczyć z tymi zabobonami, przesądami i gusłami. One nas zaprowadzą z powrotem na drzewo. Chce pan pisać o zombie? Dolewać populistycznej oliwy do ognia ogłupienia? Dostarczać argumentów tym wszystkim świrom specjalizującym się w egzorcyzmach, cudach i stygmatach?
Jakie ma pan dowody? Relacje świadków? Albo byli wtedy pijani, albo pod wpływem THC. Tych kilka fotografii, na których i tak nic nie widać? Dwa niejasne artykuły w lokalnej prasie też niczego nie wyjaśniają. Nie ma dowodów, nie ma żadnych akt, żadnych kopii rozkazów. Nie ma żadnego protokołu z posiedzenia KC PZPR. Przecież musieliby się takim problemem zająć, prawda? Skoro potrafili obradować na temat braku na rynku papieru toaletowego, to tym bardziej zajęliby się potworami konsumującymi obywateli socjalistycznej Polski.
Gdybym wierzyła w teorie spiskowe, to powiedziałabym, że za tym wszystkim stoją komuniści albo Kościół. Jaki Kościół? Wiadomo, katolicki. Oni muszą przecież opowiadać te wszystkie bajki z mchu i paproci. Wie pan, co to Serratia marcescens? To bakteria, która rośnie na chlebie i wytwarza czerwony pigment. Potrafi zabarwić hostię na czerwono i wtedy Kościół krzyczy o cudzie. Cud, cud! A ludek pada na kolana i zawodzi do nieba. Raz na kilka miesięcy mam taki cud u siebie. Zapraszam na pielgrzymkę do mnie. Tacę postawię, wino też.
Chociaż, po głębszym zastanowieniu, jeśli chodzi o zombie, to raczej nie Kościół. Mam inne podejrzenia. Tę całą historię wymyślił ktoś z Trupieszowa. Nie, nie jakiś zwykły obywatel, tylko jakaś lokalna szycha. Ktoś z komitetu powiatowego? Burmistrz albo dyrektor szkoły? Na pewno nie sam, tylko we współpracy z UB i milicją. Tak, to ma ręce i nogi.
Niech pan posłucha, teraz już jestem w pełni przekonana do takiego scenariusza. Kogoś ważnego drażni ten cały festiwal. Może nie lubi takiej hałaśliwej muzyki, może nie podoba mu się zachowanie młodzieży? Trochę ta młodzież różniła się od socjalistycznego wzorca, prawda? Ktoś chce ten festiwal zamknąć, wyrzucić z miasta. Znajduje sojuszników i machina rusza. Kilku fałszywych świadków, kilku zastraszonych. Parę ścieżek zdrowia, grupa muzyków w areszcie. I po festiwalu. Pozamiatane! Organizatorzy zastraszeni, muzycy przerażeni, a wśród ludu popłoch.
Znam doskonale takie akcje. Ubecy nie byli tacy głupi, jak się ich teraz przedstawia. Gdyby byli, to tak by się za kapitalizmu nie obłowili. Tylko klechy są jeszcze lepsze w te klocki. O właśnie, dlaczego nie zająć się czymś, co nie jest wyssane z palca? Może zamiast o zombie, napisałby pan…
Uparty z pana człowiek. Trudno. Reasumując, po pierwsze, nie ma żadnych naukowych dowodów na istnienie zombie. Te wszystkie filmy, komiksy czy książki to tylko komercyjne wytwory amerykańskiej kultury masowej. W Myszkę Miki pan wierzy? Nie bardzo? Ale w istnienie Shreka już bardziej?
Po drugie, nie ma żadnych dowodów ani dokumentów potwierdzających atak zombie na festiwal w Trupieszowie. Nic takiego się w 1985 roku nie wydarzyło, bo wydarzyć nie mogło. Patrz punkt pierwszy. Być może, chociaż to tylko spekulacja, za powstaniem tej dziwacznej miejskiej legendy stał spisek lokalnych dygnitarzy, którym zależało na pozbyciu się festiwalu z miasta.
I udało się im, prawda? Festiwal się już nie odbył. Co pan mówi, ma być reaktywowany w lecie tego roku? Teraz rozumiem, skąd pomysł na taką książkę. To element promocji festiwalu, prawda? Mógł pan od razu powiedzieć.
— Halooooo! Nic nie słyszę! — darła się na całą pocztę Ania.
Stała w kabinie i próbowała zrozumieć cokolwiek z charkotu i szumu w słuchawce. Obok kłębiła się kolejka, zmęczona i zrezygnowana. Krzyki Ani nikogo nie dziwiły, przecież wszyscy wiedzieli, jak działa telefon.
— O, teraz cię, tatku, słyszę. Tak, słyszę! Jasne, wszystko w porządku — skinęła głową. — Mam pieniądze, nie martw się. Tak, jadłam obiad. Wiem. Tato, proszę cię! Nie mam dwunastu lat. Dziewiętnaście, za miesiąc skończę dziewiętnaście.
Westchnęła. Rozmowy ze starym zawsze miały ten sam przebieg. Jak msza w kościele, chociaż na mszy nigdy nie była. Nie mogła, przecież jej stary był sekretarzem KC. Tacy w kościele rzadko się pojawiali. Chyba wcale.
Ojciec był szychą, prawdziwą szychą ze służbową bryką i domkiem na Żoliborzu. Na letnie wakacje jeździli do Bułgarii, a na zimowe do Zakopanego. W zeszłym roku Anka z matką były w Londynie. Wszystkich w klasie zatkało, gdy pierwszego września wparadowała do klasy w zachodnich dżinsach, ramonesce i koszulce z The Clash. A na lewej ręce zamiast durnych koralików czy innego hipisowskiego badziewia błyszczała pieszczocha z dużymi, niklowanymi nitami.
— Tak, tatku, nic złego z Jolką nie robimy. Przecież mnie znasz.
Ojciec nie był zachwycony jej punkową metamorfozą. Ani tym, że większość czasu spędzała z załogą przed klubem Remont albo w piwnicach, w których ćwiczyły punkowe kapele. Lubiła hałaśliwą muzykę. Lubiła trochę poświrować. Wiedziała też, że punkowy wygląd dobrze podkreśla jej urodę. Jednak wszystkie kąśliwe uwagi i komentarze gasiła jednym: swoimi stopniami w szkole. Była prymuską, niezależnie od wyglądu i towarzystwa, w jakim się obracała. Nauka przychodziła jej nad wyraz łatwo. Ciekawe po kim? Po ojcu raczej nie, był średnio lotny, na dodatek pozbawiony poczucia humoru i jakiegokolwiek luzu. Matka też nie była orlicą intelektu, jej myśli skupiały się głównie na winie. Na winie czerwonym, ewentualnie białym. Tolerowała jeszcze koniak. Znosiła też wszystkie wybryki i fanaberie Anki, w czym na pewno pomagał jej ciągły poziom znieczulenia sfermentowanym sokiem z winogron.
— Tak, obiecuję, zadzwonię jutro. Pa, pa! — odłożyła słuchawkę i wyszła z poczty.
Na zewnątrz na schodach siedziała Jolka. Przed nią chwiał się wlany panczur w zakurzonej, skórzanej kurtce z napisem „Siekiera”.
— Daj na winko — próbował się uśmiechnąć.
— Spierdalaj, nie mamy kasy — warknęła Jolka.
— Kurwa, co za ludzie. Nikt człowiekowi w biedzie nie pomoże. Jak kurwa wilki, jak pierdolone wilki. A gdzie kurwa dobro, ja się pytam? A gdzie kurwa winko? — odszedł, mamrocząc.
— Ja pierdolę, jak ja tych jabol punków nie lubię. Gdzie to się lęgnie? — Jolka podniosła się ze schodów. — Gorsze niż te flanele słuchające Dżemu.
— Przesadzasz. A tydzień temu to co pod Remontem piłyśmy? Szampana?
— Dobra, ale nie żebrałyśmy i najebane w krzakach nie leżałyśmy. Drobna różnica, nie? To gdzie idziemy?
— Jak to gdzie? Do sklepu. Po wino, ale lepsiejsze — zaśmiała się Ania. — Coś wieczorem trzeba na tym smętnym polu namiotowym robić.
***
— Ale jaja! Doktor! Skąd się tu wziąłeś? — Janek stał na rogu rynku w towarzystwie rosłego gościa z dreadami. — Nie spodziewałem się ciebie.
— Nie wytrzymałem. Chcę was koniecznie posłuchać. Was, Dezertera i Śmierci Klinicznej. Zagracie coś nowego?
— Tak. Dwa nowe wałki: Dystrofię i Ręce precz. Fajnie, że przyjechałeś. Chłopaki też się ucieszą. Zaraz dojdą, bo Arsen kolejne znajome panny spotkał.
— Rany, z niego to jest kozak!
Po chwili dołączyła reszta zespołu. Przywitali się z Doktorem, jednym z załogantów z gliwickiego rynku i chyba najstarszym fanem Pokoju 101. Najstarszym oznaczało dwa lata. Równo dwa lata temu Janek założył zespół. W Gliwicach trochę się wtedy działo, grała Śmierć Kliniczna, a w Gwarku było mnóstwo koncertów kapel punkowych i nowofalowych. Mimo to i tak miał problem, żeby wśród załogantów znaleźć ludzi umiejących grać. Może miał zbyt wysokie wymagania, a może większość wolała się napić i pobawić, a nie ćwiczyć godzinami w zakurzonej, pełnej szczurów piwnicy.
— Doktor, gdzie kimasz? — spytał Frydek.
— A, jeszcze nie wiem.
— Chodź z nami, przenocujesz w internacie. Bardzo zacny lokal, bardzo. Działalność rozrywkowa na najwyższym poziomie…
— I bufet pierwsza klasa. Acnosan, bimber, dykta, piwo i oczywiście dżepy — przerwał Frydkowi Arsen. — Tylko z panienkami kiepsko.
— To twój wieczny problem, erotomanie gawędziarzu — zaśmiał się Doktor.
— Przestańcie już o tych imprezach, wczorajsza wystarczyła. Zresztą jutro koncert — Janek cicho westchnął.
— Co, trema gigant nadchodzi? Nie pękaj, mam tak dobry stuff, że cię rozluźni na całego.
— No, no, i zamiast dżydży będziemy ballady tłuc…
— Idonc smentarnom alejom — zafałszował Mikry, a reszta parsknęła śmiechem.
Ruszyli w kierunku internatu. Po drodze, przy skwerku z pomnikiem Mickiewicza, natknęli się na zbiegowisko. Ludzie tłoczyli się i próbowali coś zobaczyć. Frydek podszedł do zebranych, chwilę pogadał z jakimś kolesiem w dżinsowym mundurku, po czym wrócił do kolegów.
— Nic ciekawego. Dwóch smarków do suki ładują.
— Ale za co? — spytał Janek.
— Ponoć jeden drugiego ugryzł — wyjaśnił Frydek. — Ja pierdolę, jak baby. Co za pizdy teraz z tych małolatów.
— Pizdy nie pizdy, szkoda ich. Pierdoleni niebiescy spuszczą im pewnie niezły łomot — zasępił się Janek.
Sam regularnie obrywał pałą. Czy to ZOMO, czy zwykłe krawężniki, wszyscy chcieli go lać. I lali. Na komisariacie dworcowym, w bramie, w lodówie, gdy zwinęli go po trzeciomajowej manifestacji. Przynajmniej raz na miesiąc dostawał solidny wpierdol. Szczerze tych wszarzy nienawidził. Najbardziej wkurwiało go wyrywanie nitów zębami. Pół roku temu uszkodził sobie trójkę. A dentysty bał się o wiele bardziej niż masażu pleców lolą.
— Chodźcie, bo zaraz się więcej glin zjedzie — Janek przerzucił płaszcz na drugie ramię. — Głodny się robię.
Obok szarego, odrapanego budynku internatu w niewielkim blaszanym pawilonie mieściła się stołówka. Weszli. Przywitał ich zapach brudnej ściery wymieszany z kapuścianym odorem. Kanał numer 5.
— Ej, punki z łapanki, chodźcie tu do nas! — krzyknął do nich siedzący przy stoliku koleś w poszarpanej i popisanej mazakiem koszulce.
To był Keczap, wokalista zespołu Gluty. Poznali go wczoraj przed internatem. Był z niego prawdziwy wodzirej i pochłaniacz wszelkiego dobra. Od browca po acnosan, od marychy po jakieś trefne tabsy.
— Punk’s not dead, Motorhead. Czemu tak wcześnie się zmyliście wczoraj? Jeszcze byśmy coś zmajstrowali. Mam trochę kwasu. Może zarzucimy?
— Keczap, cwany jesteś, gracie dopiero pojutrze. Nie chcę mieć tripa na scenie.
— Histeryzujesz, ale spoko, będzie więcej dla nas.
Janek ustawił się w kolejce. Za ladą stała stodziesięciokilowa królowa stołówki. Zamiast korony miała założony wymięty czepek, spod którego wystawały zlepione i tłuste włosy. W miejsce gronostajowego płaszcza przywdziała fartuch, którego biel dawno poległa pod tłustymi plamami.
— Tia… — wydała odgłos, gdy stanął przed nią. To był niekoniecznie odgłos paszczą.
— Pomidorową i łazanki z kapustą — podał jej talon.
— Dorowa i łzanki — krzyknęła do okienka.
Po chwili dostał swoje dania, postawił je na lepkiej od tłuszczu plastikowej tacy i zaniósł do stolika, gdzie Keczap i jego koledzy namiętnie się o coś sprzeczali.
— Co się tak kłócicie? — spytał.
— A nic. Na mieście jakiś frajer się do mnie dopierdolił. I Grizli niepotrzebnie się wtrącił. Tak mu z bańki dojebał, że kolo się nogami nakrył. Dałbym sobie radę — stwierdził Keczap.
— Chuja byś sobie dał radę — przerwał mu barczysty, dwumetrowy punkowiec w przyciasnym fleku. — Janek, takiego świrusa jeszcze nie widziałeś, hipis niemyty. Cały ryj w plamach, takich sinych, na szyi szrama, a palce w lewej ręce wyłamane. Ja cię, straszne, co ten kompot z ludzi robi. Czujesz? Dostał z grzywy, przyglebił, a za moment się podniósł i znów do mnie wystartował. Jak naćpany automat. Kłapał zębami jak jakiś pierdolony rekin.
— Kłapał zębami? — zdziwił się Janek.
— No. Ugryźć mnie próbował. Dopiero, jak mu z glana pociągnąłem…
— Ale jaja. To jakaś epidemia chyba — wtrącił się Frydek. — Jak tu szliśmy, to też dwóch świrów się pogryzło. Zabrali ich na dołek.
— Tak to jest z tymi flanelami. Nieślubne dzieci maku. Trzeba trzymać pion — zaśmiał się Keczap. — Idziecie zajarać? Zostawcie już tę szamę, bo na pogotowiu wylądujecie.
Wyszli na zewnątrz. Słońce zachodziło za pobliskimi blokami. Na boisku dzieciaki grały w piłkę. W kilku oknach siedziały oparte o poduchy kobiety, niedoszła kadra ORMO, i szpiclowały sąsiadów. Gdzieś zawył pies, gdzieś upadł pijak. Od strony amfiteatru dochodziło dudnienie basu.
— Zaczęło się. Idziemy posłuchać? — spytał Frydek.
— No co ty, Perfectu? Pogięło cię? — oburzył się Janek. Chociaż przez sekundę zaświtała mu myśl, żeby iść. Może spotka Ankę? Non stop o niej myślał. Jaki miała kolor oczu? Brązowe? Nie, zielone! Trudno, wytrzyma do jutra. Zielone oczy zielonymi oczami, ale słuchanie Nie płaczEwka było ponad jego siły.
— Ale potem Republika gra — wtrącił się Arsen. — Fajnie sekcja tam chodzi.
— Biało-czarne pasy, Republika to kutasy — zaczął skandować Keczap.
— Daj spokój, ja tam do nich nic nie mam — Janek machnął ręką. — Raz byłem i wystarczy. Idę do koja, poczytam.
— Poczytaj mi, mamo — Doktor zaczął grzebać w prawej kieszeni. — To może małego buszka, żeby umysł rozjaśnić?
— No dobra, małego — uśmiechnął się Janek.
— To ja skoczę po browara — zadeklarował Keczap.
***
— Daj to wino, otworzę — Jolka nachyliła się do Anki, która nożem bezskutecznie usiłowała wygrzebać korek z butelki rieslinga.
— Masz, męcz się.
Siedziały na kocu tuż obok swojego namiotu. Większość mieszkańców pola namiotowego szykowała się na koncert, który miał się za chwilę zacząć. Daleko nie mieli, rzut beretem. Pole praktycznie przylegało do amfiteatru. Rozdzielała je rzeczka, przez którą wystarczyło przejść kładką, by znaleźć się przy głównym wejściu na festiwal.
Dziewczyny zdecydowały się zostać na polu namiotowym. Nie kręciła ich ani Republika, ani tym bardziej Perfect. Zresztą muzykę było wyraźnie i głośno słychać. Właśnie leciała Ewka.
— Co się tak, Anka, zamyśliłaś? Jak chcesz, to możemy skiknąć do amfiteatru. Może spotkamy tego pięknego blond irokeza? — zaśmiała się Jolka.
— Kogo?
— Nie rżnij głupa. Widziałam, jak pożerałaś go wzrokiem. Jak pająk muchę.
— Przestań, gadasz głupoty. Owszem, fajny chłopak, ale… Zresztą mam faceta.
— Nie faceta, tylko pana Sztywnego.
— Nie mów tak o nim — oburzyła się Ania.
Faktycznie, jej chłopak nie był najbardziej wyluzowanym facetem na świecie. Miał zerowe poczucie humoru. Był flegmatyczny i opanowany jak martwa ryba. Ale przecież miał kilka zalet. Właśnie, jakich? Nie palił, nie pił, nie przejawiał specjalnej aktywności seksualnej. Jak do tej pory byli w łóżku dwa razy i Wisłocka nie byłaby ich pościelowymi akrobacjami zachwycona. Słabo poszło. Jego wynik byłby zadowalający na sto metrów sprintem. Ale dla Anki to było trochę za mało.
W cholerę za krótko.
— Nie martw się, Sztywny nic się nie dowie — Jolka drążyła temat z uporem kornika.
— Zejdź z niego. Faktycznie, Janek mi się podoba.
— A ty jemu — skwitowała Jola.
— Myślisz? — Anka czuła, że lekko się rumieni.
Siedziały, popijały rieslinga, plotkowały i przyglądały się przechodzącym obok namiotu ludziom. Ale menażeria! Od punków, ubranych w skórzane mundurki z nitami i nazwami zespołów, po hipisów w kwiecistych szatach, obwieszonych koralikami. Od łysych, w czerwonych szelkach i dżinsach, po trójkolorowych regałowców. Większość była młoda, kilkanaście lat na karku. Rzadko się widywało kogoś po dwudziestce. Część była nieźle przyprawiona. A to prostym winem owocowym, a to ziołem, a to jeszcze innymi wynalazkami.
Dwa razy w tłumie zobaczyły dziwnego, przerażającego typa. Chodził między ludźmi jak nakręcany robot. Sztywno, kanciasto i nieskładnie. Koleś wyglądał paskudnie. Miał siną cerę, szramę na szyi i nienaturalnie wywiniętą rękę. Ciuchy miał też nieparadne, chociaż mieścił się w ogólnej, niechlujnej konwencji. W oczach miał coś przerażającego, jakiś pierwiastek szaleństwa. A może otchłań? Strach było w nie patrzeć. Totalny model. Wiadomo, festiwale zawsze przyciągają świrów.
— Co robimy? Winko się skończyło — Jolka wyglądała na nieźle rozbawioną.
— Starczy, chce mi się kimać — ostentacyjnie ziewnęła Ania. Wiedziała, że Jolka miewa niebezpieczne pomysły po alkoholu. Takie, które czasem kończyły się kiepsko. Tak jak ten sprzed pół roku, gdy kompletnie narąbana rozebrała się i zaczęła pływać w fontannie w Łazienkach. O pierwszej w południe. Zgarnęli je obie. Anka nigdy wcześniej nie widziała swojego starego tak zdenerwowanego, gdy wyciągał je z komisariatu.
— Kurde balans, przestań marudzić. Godzina jeszcze młoda. Coś trzeba… Wiem, pójdę do tego kolesia po zioło. Tego… jak mu tam?
— Dżimiego — podpowiedziała Ania.
— No właśnie, obiecał, że wieczorem nas poczęstuje.
Znały go przelotnie spod Remontu, tam w przypływie dobrego humoru częstował znajomych wyhodowanym przez siebie grassem. Spotkały go rano przy namiocie. Zapraszał.
— Dobra, lezę — Jolka podniosła się z koca, lekko ją zarzuciło. — Zaraz wrócę.
Ruszyła w kierunku płotu. Tuż przy nim, oddalony od innych, stał namiot Dżimiego. Szła ostrożnie, patrząc pod nogi, żeby nie wywinąć orła na którejś z linek. Gdy była piętnaście metrów od celu, zawahała się. Wkoło nie było nikogo, mdłe światło latarni słabo rozjaśniało teren. Na dodatek przy namiocie Dżimiego ktoś stał, na szczęście po chwili kolebiąc się odszedł w kierunku toalet. To chyba był ten paskud, ten nakręcany na kluczyk.
— Nakręcany, pojebany, nakręcany, pojebany — Jolka zaczęła recytować pod nosem. W końcu parsknęła śmiechem. Zapewne kolo przyszedł po zioło, a ona sobie coś wymyśla i roi.
Podeszła do namiotu, był zamknięty.
— Dżimi, jesteś tam?
Cisza. Zawołała powtórnie. Przez moment miała wrażenie, że słyszy ze środka jakiś dźwięk, jakieś chrobotanie. Ale nie, wydawało jej się. Zawróciła.
***
Plama krwi na śpiworze powiększała się. Dżimi leżał na plecach i rzęził jak silnik małego fiata zimą. Jego prawa dłoń co chwilę drapała gumową podłogę namiotu. Miał odgryziony prawy policzek i kawałek nosa. Krew spływała mu do gardła, przelewała się i wyciekała na śpiwór. Brzmiało to tak, jakby płukał gardło szałwią. Po chwili ręka zastygła, gulgotanie wygasło. Można by powiedzieć, że zapadła cisza, ale akurat Republika zaczęła nowy kawałek:
W bikini, w bikini, w bikini, w bikini…
Śmierć… Śmierć.
Generał Wiktor Kaszpirowski, urodzony w 1928 roku we Lwowie w rodzinie robotniczej. W 1944 roku wstąpił w szeregi 1 Dywizji Pancernej im. Tadeusza Kościuszki. Po wojnie ukończył studia w Akademii Sztabu Generalnego WP. Był m.in. dowódcą Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Od 1989 roku w stanie spoczynku. W latach dziewięćdziesiątych oskarżony o powiązania z rosyjską mafią paliwową, jednak po samobójczej śmierci dwóch świadków oskarżenie wycofano.
***
— Jak tyś mnie, synku, znalazł? Aha, przez tego ubeka. On i tak gówno wie. Chociaż bystry jest, bo dobrze mnie skojarzył. Mimo że byłem w tym Trupieszowie pół godziny. Dosłownie dwa kwadranse. Przyprowadzili jednego na okazanie, przyjrzałem mu się i tyle. Był identyczny jak ci, których oglądałem na zdjęciach u Pietroszenki. Napijesz się? Nie to nie.
Wiem, mówią „rak to nie wyrok”. Pierdolenie. Rak to egzekucja. Wcinasz tę chemię, włosy ci wypadają, chuj nie staje. To nie wyrok? A co, kurwa, walentynkowa promocja? Gdyby nie to jebane choróbsko, to, synku, w życiu byś mnie nie znalazł i nic bym ci nie powiedział. Jakby nie ten wszawy rak, to nigdy bym się na żadne spotkanie nie zgodził. Teraz to mi wsio rawno. Nie bój się, rak nie gryzie i nie zaraża. Wyjdziesz stąd żywy, do domu wrócisz. „Do domu wrócimy, nakarmimy psa”? Nie znajesz? Chuja znajesz.
Teraz wszyscy się śmieją z tego Lenino i tej naszej armii. Ciekawe, czy jakby im granat przed ryjem wybuchł i musieliby ścierać z gęby resztki kolegi, to też by ich śmieszyło… Teraz stopnie będą nam zabierać te miękkie pizdy, które całe życie siedzą za biurkami. Pierdolone łachy, a nie armia, robią laskę tym Amerykanom. A myśmy walczyli. I ginęli. Tysiącami. To może jednak kieliszeczek?