Zulejka otwiera oczy - Guzel Jachina - ebook + książka

Zulejka otwiera oczy ebook

Guzel Jachina

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść ta należy do tego rodzaju literatury, który, jak się zdawało, zniknął całkowicie wraz z rozpadem Związku Radzieckiego. Istniała wspaniała plejada pisarzy dwóch kultur, którzy należeli do jednego z narodów imperium, ale pisali w języku rosyjskim. Fazil Iskander, Jurij Rytcheu, Anatolij Kim, Ołżas Sulejmenow, Czingiz Ajtmatow… Tradycje owej szkoły to głęboka znajomość materiału narodowego, miłość do własnego narodu, pełen godności i szacunku stosunek do ludzi innych kultur, subtelne korzystanie z folkloru. Wydawało się, że ów kierunek nie będzie miał kontynuacji, że to zaginiony ląd. Zdarzyło się jednak coś rzadkiego i radosnego – pojawił się nowy prozaik, młoda Tatarka Guzel Jachina, która w sposób naturalny zajęła miejsce w szeregu tamtych mistrzów.

Powieść Zulejka otwiera oczy to debiut wybitny. Posiada najważniejszą cechę prawdziwej literatury – trafia prosto do serca. Opowieść o losach głównej bohaterki, tatarskiej chłopki z czasów rozkułaczania, tchnie takimi autentyzmem, wiarygodnością i urokiem, jakie w ogromnym zalewie prozy ostatnich dziesięcioleci nie zdarzały się zbyt często.

Nieco filmowy styl narracji wzmacnia dramatyzm akcji i wyrazistość obrazów, a nalot publicystyczny nie tylko nie zakłóca toku opowieści, ale przeciwnie, okazuje się zaletą utworu. Autorka przywraca czytelnikowi literaturę precyzyjnej obserwacji, subtelnej psychologii i, co najistotniejsze, miłości, bez której nawet najbardziej utalentowani pisarze zamieniają się w chłodnych rejestratorów chorób naszych czasów. Utarte wyrażenie „literatura kobieca” zawiera w sobie – w dużym stopniu dzięki męskiej części krytyki – ton lekceważenia. Tymczasem kobiety dopiero w dwudziestym wieku wkroczyły do zawodów, które do tego czasu uważane były za męskie: lekarzy, nauczycieli, uczonych, pisarzy. Od kiedy istnieje ten gatunek, mężczyźni napisali złych powieści setki razy więcej niż kobiety, takie są fakty. Powieść Guzel Jachiny to bez wątpienia utwór kobiecy. O kobiecej sile i kobiecej słabości, o świętym macierzyństwie nie na tle angielskiego pokoju dziecinnego, ale na tle obozu pracy, piekielnego rezerwatu, wymyślonego przez jednego z największych złoczyńców ludzkości. Pozostaje zagadką, jak młodej pisarce udało się stworzyć tak przejmujący utwór, który opisuje miłość i czułość w piekle… To błyskotliwy start.   

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 559

Oceny
4,7 (95 ocen)
71
18
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Oczarowana mnie ta książka! Pięknie napisana, świetnie przetłumaczona. Pomimo trudnych i bolesnych wydarzeń nie było tu ani martyrologii, ani ckliwości. Po przeczytaniu miałam ochotę uściskać i Zulejkę i autorkę.
10
Smiecholka1975

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka.
00
Remedios888

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna powieść. Ciężko wie oderwać. Wspaniała!
00
maciejkwiat

Nie oderwiesz się od lektury

Arcydzieło!
00
Magdalena-Sierotka

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka! Warto przeczytać
00

Popularność




Tytuł oryginału: ЗУЛЕЙХА ОТКРЫВАЕТ ГЛАЗА
Wstęp: LUDMIŁA ULICKA
Opracowanie redakcyjne: IRMA IWASZKO
Korekta: JAN JAROSZUK, JANINA ZGRZEMBSKA
Na okładce wykorzystano rysunek Nicolae Tonitzy Gurli-Ali Pelivan (1936)
Projekt okładki: TOMASZ LEC
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Copyright © 2015 by Guzel Yakhina Published by arrangement with ELKOST International Literary Agency and Graal Literary Agency For the Polish edition Copyright © 2017, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-65613-42-4
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: [email protected] księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Stukanie do okna

Czy ja umrę?

Za oknem huczy ciemnobłękitna zamieć. Zulejka klęczy i czyści włosianą szczotką kaftan Murtazy. Ów kaftan to największa ozdoba domu: pikowany wojłokiem, kryty atłasem, przesiąknięty mocnym męskim zapachem, ogromny jak jego gospodarz. Wisi na grubym miedzianym gwoździu, połyskuje wspaniałymi rękawami, pozwala łaskawie wątłej Zulejce sczyszczać ze swoich pół grudki błota.

Czy niedługo umrę?

Błoto w Kazaniu jest tłuste, solidne. Zulejka tam nie była, nie wyjeżdżała z Jułbasza ani razu, jeśli nie liczyć lasu czy cmentarza. A bardzo by chciała. Murtaza obiecał, że kiedyś weźmie ją ze sobą. Obawiała się mu o tym przypominać, jedynie w czasie przygotowań do drogi za każdym razem patrzyła na niego długim spojrzeniem spod oka. Mąż podciągał uprząż na Sandugacz, dobijał obcasem rozchwiane koła – udawał, że tego nie widzi.

Umrę i nie zobaczę Kazania?

Zulejka zezuje na Murtazę, który siedzi na siake i reperuje chomąto. Palce o burych paznokciach – szorstkie i mocne jak pnie młodych dębów – zręcznie przewlekają śliski rzemień przez drewniane kleszczyny. Ledwie wrócił z miasta i od razu siadł do pracy. Dobry mąż, co tu gadać.

Kiedy umrę – to czy prędko ożeni się z inną?

Murtaza chrząka z zadowoleniem: gotowe! Wkłada chomąto na potężną szyję, sprawdzając swoją robotę – pod twardym drewnianym łukiem nabrzmiewają grube żyły. No tak, ożeni się, i to bardzo szybko.

Może jednak Wiedźma się pomyliła?

Zulejka suwa szczotką: szur-szur, szur-szur. Szamsija – Firuza. Chalida – Sabida. Pierwsza i druga córka. Trzecia i czwarta. Często w myślach przebiera te imiona niczym paciorki różańca. Cztery zgony, które przepowiedziała Wiedźma. Zulejka dowiadywała się od świekry jednocześnie o swojej ciąży i o czekającej ją śmierci noworodka. Cztery razy nosiła w łonie płód, w sercu zaś nadzieję, że tym razem Wiedźma się pomyliła. Jednak za każdym razem okazywało się, że stara miała rację. Czy teraz też?

Pracuj, Zulejko, pracuj. Jak to mama mawiała? Praca odpędza smutek. Och, mamo, mój smutek za nic ma twoje powiedzonka...

Ktoś stuka do okna w umówiony sposób: trzy stuknięcia szybkie, dwa wolne. Zulejką wstrząsa dreszcz. Przesłyszała się? I znowu: trzy szybkie stuknięcia, dwa wolne. Nie, nie przesłyszała się, nie może być pomyłki: dobrze zna to stukanie. Szczotka wypada z rąk, toczy się po podłodze. Zulejka podnosi oczy i napotyka ciężkie spojrzenie męża. Ałła sakłasyn, Murtazo, czy to znowu?!

Murtaza powoli zdejmuje chomąto z szyi, narzuca na ramiona baranicę, wsuwa nogi w walonki. Trzaskają za nim drzwi. Zulejka rzuca się do okna, rozpuszcza palcami kosmate desenie szronu na szkle, przykłada oko do dziurki. Murtaza otwiera bramę, walcząc z zaczynającą się zamiecią. Z wiru białych płatków wyłania się końska morda, zaprószony śniegiem jeździec nachyla się z siodła do Murtazy, szepcze mu coś na ucho i po chwili znowu ginie w zamieci, jakby w ogóle go tu nie było. Murtaza wraca.

Zulejka przypada do podłogi, wymacuje szczotkę, wtyka nos w poły kaftana – kobieta nie powinna okazywać zbytniej ciekawości nawet w takich okolicznościach. Drzwi jęczą przeciągle, wpuszczając świeże mroźne powietrze. Ociężałe kroki męża mijają ją powoli. Niedobre kroki – ospałe, zmęczone, jakby wiodły na ścięcie.

Zulejka wtula się piersią w chłodną podłogę, twarzą zaś w miękki kaftan. Oddycha bezgłośnie, szybko. Słychać, jak w piecu trzaska głośno ogień. Odczekawszy chwilę, kobieta odwraca nieznacznie głowę: Murtaza siedzi na siake w baranicy i w ośnieżonej czapie, w ściągniętych krzaczastych brwiach gasną z wolna iskry dużych białych śnieżynek. W poprzek czoła biegnie głęboka zmarszczka, mąż patrzy nieruchomo, bez życia. Zulejka teraz jest pewna: tak, znowu.

O, Allachu, co to będzie tym razem? Przymyka oczy, spocone nagle czoło opuszcza na chłodną podłogę. Wyczuwa wilgoć – woda? Śnieg z walonek Murtazy rozpuszcza się i rozpływa po podłodze krętymi strumykami.

Zulejka chwyta szmatę, na kolanach zbiera wodę. Natrafia ciemieniem na twarde jak z żelaza nogi męża. Wyciera szmatą wodę wokół nich, nie mając śmiałości unieść głowy. Na prawą rękę następuje duży szorstki walonek. Zulejka chce wyrwać spod niego dłoń, ale walonek przygniata palce jak kamień. Kobieta podnosi wzrok. Żółte oczy Murtazy są bardzo blisko. W ogromnych jak wiśnie źrenicach pląsają odbłyski ognia.

– Nie oddam – szepcze. – Tym razem niczego nie oddam.

Kwaśny oddech wionie jej w twarz. Zulejka odchyla się i czuje, jak drugi walonek staje na jej lewej dłoni. Żeby tylko nie rozgniótł palców – bo jakże pracować bez palców...

– Co to będzie, Murtazo? – pyta niepewnie. – Powiedzieli? Co teraz zdawać: ziarno? Bydło?

– A tobie co do tego, kobieto? – syczy Murtaza w odpowiedzi.

Chwyta ją za warkocze i okręca je na pięściach. Oczy Zulejki znajdują się na wysokości jego gorących ust. W brązowych szparach między zębami bieleją mu gruzełki śliny.

– Może nowej władzy brakuje bab? Zboże już wzięli, bydło też. Jak zechcą, odbiorą ziemię. Bieda tylko z babami. – Ślina Murtazy pryska Zulejce w twarz. – Czerwoni komisarze nie mają kogo miętosić.

Mąż zaciska jej głowę między kolanami. Och, jakie ma silne nogi, choć już dawno cały siwy.

– Nakazano zebrać wszystkie baby i zdać przewodniczącemu wiejskiej rady. Kto nie posłucha, tego zapiszą do kałchusa. Na zawsze.

Do Zulejki dociera w końcu, że mąż żartuje. Nie wie tylko, czy w odpowiedzi powinna się uśmiechnąć. Jego świszczący, ciężki oddech mówi jej, że nie.

Murtaza uwalnia jej głowę i dłonie przygniecione walonkami. Wstaje i mocniej otula się baranicą.

– Pochowaj zapasy jak zawsze – rzuca krótko. – Do schowka pojedziemy rano.

Podnosi z siake chomąto i wychodzi.

Zulejka ściąga z gwoździa pęk kluczy, bierze lampę naftową, biegnie na podwórze.

Dawno już nie było alarmu, wielu więc zaczęło przechowywać zapasy jak niegdyś, w piwnicach i w spichrzach, nie ukrywając ich. Wygląda na to, że niesłusznie.

Spichrz jest zamknięty, na dużej pękatej kłódce tkwi kula śniegu. Zulejka natrafia kluczem na dziurkę, obraca nim raz, drugi – kłódka poddaje się i rozwiera niechętnie.

Skąpe światło lampy naftowej oświetla żółte ściany z okorowanych do czysta bali i wysoki sufit (czernieje tam kwadrat przełazu na strych z sianem), ale nie dociera do ciemniejących w oddali kątów – spichrz jest obszerny, solidny, zbudowany na wieki, jak wszystko zresztą w gospodarstwie Murtazy. Na ścianach wiszą narzędzia: drapieżne sierpy i ostrza kos, zębate piły i grabie, ciężkie strugi, siekiery i dłuta, tępe drewniane młotki, ostre widły i łomy. Jest też końska uprząż: stare i nowe chomąta, skórzane uzdy, zardzewiałe i połyskujące świeżym smarem strzemiona, podkowy. Kilka drewnianych kół, wydrążone koryta i błyszczący na wygięciach nowiutki miedziany legen (zasługa Murtazy, przywiózł go z miasta kilka lat temu). Z sufitu zwisa popękana dziecięca kołyska. Pachnie tu stwardniałym na mrozie ziarnem i zimnym przyprawionym mięsem.

Zulejka pamięta czasy, kiedy nabite, pękate worki z ziarnem wznosiły się do sufitu. Murtaza chodził między nimi zadowolony, uśmiechał się błogo i bez ustanku je przeliczał, kładąc na każdym drżącą dłoń jak na dorodnym kobiecym ciele. To nie to, co teraz...

Stawia lampę na podłodze. Worków jest mniej niż palców u rąk, a każdy chudy i sflaczały. Rozsypywać ziarno z jednego worka do kilku nauczyli się już w dziewiętnastym roku, kiedy do Jułbasza zawitały nieznane, ale z każdym rokiem straszniejsze niż ałbasty, coraz bardziej żarłoczne jak dew i nienasycone jak żałmawyz dostawy obowiązkowe. Nabity do pełna worek trudno ukryć, a kiedy znajdą, przepada od razu wszystko. Co innego kilka niepełnych – i schować łatwiej (po jednym w różnych miejscach), i nie tak żal je tracić. Poza tym Zulejka mogła przenosić mniejsze worki bez pomocy Murtazy: dawała radę ukryć je pojedynczo sama, podczas gdy on chodził po sąsiadach, żeby wyjaśnić, co się dzieje.

Gdyby nie zamieć, wielu wioskowych ruszyłoby dzisiaj do lasu. Tam pod zbawczą osłoną świerkowych łap i chrustu każdy zapobiegliwy gospodarz miał schowek. Murtaza także. Gdzie jednak pojedziesz, kiedy zawierucha? Jedyna nadzieja w łaskawości niebios. Jeśli Allach pozwoli, do jutra nikt nie przyjdzie.

Zulejka zaczyna chować ziarno i zapasy.

Kilka worków ukryła na miejscu w spichrzu (jama w podłodze przy ścianie służy im niezawodnie od dziesięciu lat). Chowanie ich na strychu z sianem nie ma sensu, bo postępuje tak wielu. Oznaczone białą farbą bezcenne worki z ziarnem siewnym ułożyła w łaźni w podwójnym dnie stalowego baku na wodę.

Teraz kolej na koninę. Przypominające pomarszczone palce długie końskie kiszki, nadziane ciemnoczerwonym przyprawionym mięsem, zwieszają się gronami z sufitu. Ależ pachną! Zulejka wciąga nosem cierpki, słony aromat kyzyłyk. Kiełbasę najlepiej chować w takim miejscu, gdzie nie czuć zapachu. Latem można byłoby wejść na dach i ułożyć ją równiutko na ceglanych występach w kominie – mięsu nic by się nie stało, dym dodałby mu tylko smaku i aromatu. Teraz jednak bez Murtazy nie da się tam wejść, dach jest oblodzony. Trzeba schować kiełbasę w domu pod deską w podłodze, zamknąwszy ją dobrze w żelaznych skrzyneczkach – żeby szczury się nie dobrały.

Dalej – orzechy laskowe. Twarde kuleczki stukają w skorupkach niczym tysiąc malutkich drewnianych grzechotek, kiedy Zulejka przenosi długie wąskie worki ze spichrza do zimowej obory, kładzie je na dnie żłobów i przysypuje sianem. Krowa i kobyła patrzą na tę krzątaninę obojętnie. Źrebak wygląda spod brzucha Sandugacz, zezuje ciekawskim okiem na gospodynię.

Sól, groch i marchwianą mąkę z piwnicy Zulejka umieszcza na szerokiej półce pod dachem wychodka, którą przykrywa deskami.

Miód w dużych drewnianych ramach owiniętych w cienkie ocukrzone szmaty zanosi na strych. Pod deskami dachu ukrywa także soloną gęś i płaty zesztywniałej na mrozie pastyły.

Na koniec pozostało jeszcze schować pięć dziesiątków dużych, bielejących delikatnie w głębi brzozowej kobiałki, poprzetykanych miękką słomą jajek.

Może jednak nie przyjdą?

Dziarscy goście, którzy w każdym obejściu czują się jak u siebie w domu; którzy bez ceregieli zabierają gospodarzom ostatnie zapasy żywności i rzecz najcenniejszą – starannie dobrane i troskliwie chronione ziarno siewne; którzy bez zastanowienia gotowi są uderzyć, przebić bagnetem, strzelić do każdego, kto stanie im na drodze.

W ciągu czternastu niespokojnych lat Zulejka skrywała się przed owymi nieproszonymi gośćmi w żeńskiej części izby i przez fałdy czarszau napatrzyła się na mnóstwo twarzy: nieogolonych i zadbanych, aż czarnych od opalenizny i arystokratycznie bladych, uśmiechających się żelaznymi zębami i o surowych buńczucznych minach, gadających żywo po tatarsku, po rosyjsku i po ukraińsku albo milczących ponuro o strasznych prawdach wypisanych równymi kwadratowymi literami na cienkich, przetartych na zgięciach kartkach, które co chwila próbowali podetknąć Murtazie pod nos.

Twarze te miały wiele nazw, a każda niezrozumiała i straszna: monopol zbożowy, dostawy obowiązkowe, rekwizycja, podatek w naturze, bolszewicy, oddziały rekwizycyjne, Armia Czerwona, władza radziecka, gubernialna Czeka, komsomolcy, GPU, komuniści, pełnomocnicy...

Zulejka z trudem radziła sobie z długimi rosyjskimi słowami, których znaczenia nie rozumiała, nazwała więc na swój użytek wszystkich tych ludzi czerwonymi ordyńcami. Ojciec opowiadał jej często o Złotej Ordzie, której bezlitośni skośnoocy emisariusze przez kilka stuleci zbierali w tych stronach daninę i odwozili ją swojemu okrutnemu wodzowi Czyngis-chanowi, jego dzieciom, wnukom i prawnukom. Czerwoni ordyńcy też zbierali daninę. Zulejka nie wiedziała tylko, komu ją odwozili.

Początkowo zabierali tylko zboże. Potem ziemniaki i mięso. W czasie Wielkiego Głodu zaś, w dwudziestym pierwszym roku, zaczęli wygarniać wszystko do czysta. I ptactwo, i bydło, i cokolwiek, co znaleźli w obejściu. Właśnie wtedy Zulejka nauczyła się rozsypywać ziarno z jednego worka do kilku.

Od dawna już się nie pojawiali, Jułbasz się uspokoił. W czasach o śmiesznej nazwie „NEP” dali chłopom spokojnie uprawiać ziemię, pozwolili najmować parobków. Wydawało się, że życie, które przerażająco się wywróciło, wraca do dawnych kolein. W zeszłym roku władza radziecka przyjęła nieoczekiwanie postać znaną wszystkim wioskowym, a więc niestraszną: przewodniczącym rady wiejskiej został dawny parobek Mansur Szygabutdinow, obcy, który już dawno ściągnął do siebie z sąsiedniego kantonu[1] leciwą matkę i z nią zamieszkał. Był kawalerem – złe języki kpiły, że przez całe życie nie udało mu się zebrać kałymu na dobrą narzeczoną; za plecami nazywano go Mansurką Rzepem. Mansurka zaagitował do swojej jaczejki kilka osób i spotykał się z nimi wieczorami, coś tam omawiali. Urządzał zebrania i gorąco przekonywał wioskowych do organizacji o dziwnej, groźnej nazwie kałchus, ale mało kto go słuchał – na zebrania chodzili tacy sami biedacy jak on.

Aż nagle znowu to umowne stukanie w nocy jak nierówne bicie chorego serca. Zulejka wygląda przez okno: w sąsiednich domach pali się światło, Jułbasz nie śpi, przygotowuje się na przybycie nieproszonych gości.

Gdzie by schować te jajka? Na mrozie popękają, dlatego odpadają strych, sień i łaźnia. Trzeba, żeby były w cieple. W męskiej części izby nie można – tam czerwoni ordyńcy przewrócą wszystko do góry nogami, nieraz już tak bywało. W żeńskiej? Te bestie nie będą się krępować, tam też wszystko przeszukają. Może u Wiedźmy? Nieproszonym gościom robiło się nieswojo na widok surowych, ślepych oczu starej, przeszukania w izbie świekry bywały więc zwykle krótkie, pobieżne.

Zulejka ostrożnie podnosi ciężką kobiałkę i wychodzi do sieni. Nie ma czasu, żeby tupać długo przed drzwiami i czekać na pozwolenie, zagląda więc do izby: Wiedźma śpi – chrapie, aż dudni, zadarłszy rozdwojoną brodę ku sufitowi, gdzie niczym dziwne kwiaty rozrosły się trzy jasne plamy od lamp naftowych, które palą się na wypadek, gdyby Murtaza zechciał dzisiaj wieczorem zajrzeć do matki. Zulejka przestępuje wysoki próg i przemyka się na zapiecek.

Ależ porządny jest tutaj piec! Ogromny jak dom, pokryty gładkimi jak szkło kaflami (nawet od żeńskiej części!), z dwoma głębokimi saganami, z których nikt nie korzysta – jednym do warzenia strawy, drugim do gotowania wody. Zulejce by się takie przydały! Przez całe życie męczy się z jednym. Stawia kobiałkę na występie, zdejmuje pokrywkę z sagana. Zaraz ułoży jajka, przysłoni je słomą i smyrgnie z powrotem do siebie, nikt nawet nie zauważy...

Układa ostatnie jajko, kiedy ze skrzypieniem otwierają się drzwi. Ktoś ciężki przestępuje próg, podłoga aż jęczy. Murtaza! Dłoń zaciska się odruchowo, skorupka jajka pęka ze słabym trzaskiem i zimna śliska ciecz przesącza się powoli między palcami. Serce, podobnie jak pęknięte jajko, zamienia się w lepki kisiel i spływa po żebrach gdzieś w dół, ku chłodniejącemu brzuchowi.

Wyjść? Przyznać się, że przekradła się do izby świekry bez pozwolenia? Przeprosić za rozbite jajko?

– Eni – rozlega się niski głos Murtazy.

Chrapanie starej natychmiast łamie się i urywa. Siatka łóżka przeciągle jęczy – Wiedźma unosi swoje duże ciało, zupełnie jakby usłyszała syna.

– Żanym – mówi cicho ochrypłym ze snu głosem. – To ty?

Odgłos ciężko przysiadającego starczego ciała i głębokie westchnienie Murtazy zawisają w długim milczeniu. Zulejka wstrzymuje oddech, obciera lepką od jajka dłoń o brzeg sagana. Zamierając po każdym ruchu, przesuwa się bezszelestnie w stronę zasłony, przytula policzkiem do ciepłych kafli pieca i palcem odsuwa nieznacznie czarszau. Przez szparę widzi teraz wyraźnie ich oboje, matkę i syna: Wiedźma siedzi na łóżku wyprostowana jak zawsze, z nogami spuszczonymi na podłogę, a Murtaza klęczy, wygoloną głowę z przebłyskami siwej szczeciny wtula w brzuch matki i mocno obejmuje jej duże ciało. Zulejka nigdy nie widziała Murtazy na kolanach. Jeśli teraz wyjdzie, on jej tego nie daruje.

– Ułym – Wiedźma przerywa milczenie. – Czuję, że coś się wydarzyło.

– Tak, eni, wydarzyło się – Murtaza mówi, nie odrywając twarzy od matczynego brzucha, jego głos słychać jak przez poduszkę. – Już dawno. Gdybyś tylko wiedziała, co się u nas wyprawia...

– Opowiedz starej matce wszystko, Murtazo, mój synku. Mimo że nie widzę i nie słyszę, wszystko czuję i potrafię cię pocieszyć. – Wiedźma gładzi syna po plecach szerokimi, powolnymi ruchami, jak uspokaja się po gonitwie rozognione ogiery.

– Jak żyć, mamo? Jak żyć?! – Murtaza pociera czołem o kolana matki, mocniej się do niej przytulając. – Rabują, rabują i rabują. Zabierają wszystko. Kiedy już nic ci nie zostanie, że choć zęby w ścianę, pozwalają odetchnąć. A jak dojdziesz do siebie i podniesiesz głowę – znowu rabują. Nie mam już dłużej sił, a w sercu cierpliwości.

– Życie to trudna droga, ułym. Trudna i długa. Czasami ma się ochotę usiąść na skraju i wyciągnąć nogi – niech wszystko gna obok choćby do samego piekła! Po to właśnie do mnie przyszedłeś. Posiedź ze mną, odpocznij, odetchnij. – Stara mówi powoli, przeciągle, brzmi to jak śpiew albo modlitwa do taktu stukania wahadła w zegarze. – Potem wstaniesz i ruszysz dalej. Bo teraz czuję, serce moje, jaki jesteś znużony, jak bardzo się zmęczyłeś.

– Dzisiaj rozeszły się słuchy, że znowu coś się szykuje. Lepiej byłoby rano się nie obudzić. Ludzie myślą, że albo zaczną odbierać ziemię, albo bydło, a może nawet wszystko za jednym zamachem. Ukryjemy ziarno siewne, ale co z tego, skoro odbiorą ziemię? Gdzie je będę siał – w warzywniku?! Umrę, wczepię się pazurami, ale nie oddam! Niech mnie zaliczą do kułaków – nie oddam! To moje! – Wali pięścią w kant łóżka, które w odpowiedzi dzwoni żałośliwie cienko, metalicznie.

– Wiem, że coś wymyślisz. Posiedzisz teraz, porozmawiasz ze mną i wymyślisz. Jesteś silny, Murtazo, mój chłopcze. Silny i mądry jak ja kiedyś. – Głos starej staje się cieplejszy, młodnieje. – Oooch, jaka ja byłam!... Jak zobaczył mnie twój ojciec, obślinił się aż do pasa i zapomniał obetrzeć – tak pilno mu było mnie osiodłać. Wy, chłopy, jesteście jak barany, ledwie zobaczycie kogoś silniejszego od siebie, od razu chcecie go bóść, zdeptać, pokonać. Głupcy!

Wiedźma uśmiecha się, siatka zmarszczek na jej twarzy drga w delikatnym żółtym świetle lamp naftowych. Murtaza oddycha równiej, spokojniej.

– Mówiłam mu: nie dla ciebie takie jabłko, chudziaku, zęby sobie połamiesz! A on do mnie: zębów mam dużo. Na to ja: życie jest długie, może ich zabraknąć – pilnuj się! Gdzie tam – tylko rozochociłam kundla... – Wiedźma śmieje się głucho, jakby kasłała.

– Tamtego lata, kiedy graliśmy w kyz-kuu, Szakirzjan gonił tylko mnie jak pies sukę z cieczką. Strój do kyz-kuu miałam najpiękniejszy w Jułbaszu – z czarnego aksamitu z kwiatami z paciorków (przyszywałam je przez całą zimę!). A tutaj... – stara przyciska guzowatą dłoń do zapadniętej piersi – podwójne naszyjniki z monet. Ojciec dawał mi swojego kabardyńca trzylatka: wskoczę na siodło, naszyjniki zadzwonią delikatnie, przyzywająco – i tyle mnie chłopaki widzieli. Haajdaa! Szakirzjan gna co sił, kobyłę spienił, cały czerwony ze złości, ale dogonić nie może.

Jak zobaczę przed sobą leszczynowy gaj – powstrzymam trochę kabardyńca, że niby się poddaję. Twój ojciec już się cieszy – pędzi jak szalony, bo myśli, że zaraz mnie złapie, a ja przy samym gaju hop! – obcasami po końskich bokach i jak strzała do przodu, a jemu kurzem w twarz. Zanim się wykichał, ja już zawracam i wyjmuję z buta kamczę: teraz moja kolej! A kamcza mocna, pleciona, na jej końcu zrobiłam jeszcze specjalnie węzeł, żeby bardziej bolało. Dopadłam go i wedle zwyczaju wychłostałam jak należy: nie potrafiłeś dogonić dziewczyny – dostaniesz za swoje! Śmiałam się, krzyczałam... No i nie dogonił mnie ani razu – ani jednego jedynego razu!

Wiedźma ociera wierzchem dłoni łezkę w kąciku oka.

– Och, dostało mu się ode mnie tamtego lata! Wypominał mi to przez resztę życia: bił mnie często i mocno, kamczą też. Zawiąże na niej węzeł jak pięść, wygrzmoci niczym pałką, a ja śmieję mu się w twarz: cóż to, mówię, powtarzasz po mnie? Nie starcza ci rozumu, żeby wymyślić coś własnego? On na to sroży się jeszcze bardziej, chłoszcze jeszcze mocniej, aż brakuje mu oddechu, chwyta się za serce... No i nie udało mu się mnie złamać. I gdzie on teraz? Od pół wieku karmi robactwo, a ja przeżyłam dwa jego życia i zaczęłam trzecie. Bo siłę dostaje się z góry.

Wiedźma przymyka białe oczodoły.

– Poszedłeś we mnie, synku, serce moje. W twoich żyłach moja krew. W środku – moje kości. – Gładzi siwe włoski na wygolonej głowie syna. – I siła w tobie moja: zła, niezwyciężona.

– Mamo, mamo... – Murtaza obejmuje matkę mocno, jak zapaśnik kieresz przeciwnika, a kochanek ciało pożądanej kobiety.

– Jak tylko spojrzałam na ciebie po raz pierwszy – ciałko czerwone, paluszki pomarszczone, oczy jeszcze ślepe – od razu wiedziałam, żeś mój. Niczyj więcej, tylko mój. Dla męża urodziłam dziesięcioro, a ciebie ostatniego – dla siebie. Nie przypadkiem pępowina była gruba prawie jak ręka. Twoja babka ledwie przecięła ją nożem. Nie chce synek, powiada, oderwać się od ciebie. I ty naprawdę nie chciałeś – przyssałeś się do piersi, wczepiłeś w nią jak kleszcz, nie odrywałeś się od niej przez trzy lata, ssałeś mnie jak cielę, z piersi zrobiły się worki. Spałeś ze mną – już duży, ciężki; rozrzucony na siake, ale z ręką na mojej piersi, żebym nigdzie się od ciebie nie oddaliła. Szakirzjana w ogóle do mnie nie dopuszczałeś – wrzeszczałeś jak opętany, a on strasznie pomstował, był zazdrosny. Ale czym on by ciebie karmił w czasie głodu, gdybym wtedy nie miała w piersiach mleka?!

– Eni, eni... – powtarza Murtaza głucho.

– Straszne były czasy. Miałeś już trzy lata, jeść chciałeś jak dorosły. Wyssiesz pierś do ostatka – ile tam tego cienkiego mleka było? – i miętosisz ją zaciekle, szarpiesz zębami: jeszcze chcę, jeszcze. A tam już pusto. Daj chleba, prosisz. Jaki tam chleb! Do końca lata wyjedliśmy z dachu całą słomę, ludzie wyłapali w okolicy całą szarańczę, lebioda była przysmakiem. Skąd było zresztą tę lebiodę wziąć? Ludzie dostawali obłędu, błądzili po lesie jak szurale, zdzierali zębami korę z drzew. Szakirzjan jeszcze wiosną poszedł do miasta na zarobek, a ja z wami czterema – sama jedna. Ty chociaż miałeś pierś, ale oni nie mieli nic...

Murtaza mruczy coś niezrozumiale, przyciskając się do matki. Wiedźma ujmuje jego głowę w dłonie, podnosi i surowo wpatruje się niewidzącymi oczyma w twarz syna.

– Nie waż się nawet o tym myśleć, słyszysz? Mówiłam ci to tysiąc razy i powtórzę po raz tysiąc pierwszy: nie zabiłam ich. Umarli sami. Z głodu.

Murtaza milczy, dyszy tylko głośno, świszcząco.

– Mleka im nie dawałam – to prawda. Wszystko, co we mnie było, zostawiałam do ostatniej kropli dla ciebie. Z początku próbowali walczyć, chcieli odebrać ci pierś siłą. Byli od ciebie silniejsi, ale ja byłam silniejsza od nich i nie pozwoliłam cię skrzywdzić. Potem osłabli i to ty stałeś się silniejszy, oni zaś umarli. To wszystko. Nic więcej się nie wydarzyło.

Wiedźma marszczy się, unosząc brodę do góry, przysłania oczodoły lekko drżącą ręką – w złotych pierścieniach odbijają się matowo naftowe lampy.

– Słyszysz, synku? My ich nie zjedliśmy. My ich pogrzebaliśmy. Sami, bez mułły, w nocy. Byłeś mały, to wszystko zapomniałeś. A że nie mają grobów? Język mi już odpada od wyjaśniania ci, że tamtego lata wszystkich grzebano bez grobów. Po cmentarzach stadami włóczyli się ludożercy – ledwie zobaczą świeży grób, rozkopią go i pożrą nieboszczyka. Uwierz mi więc, uwierz w końcu po tylu latach. Ci, którzy rozpuszczali o nas te obrzydliwe plotki, już dawno zamienili się w proch, a my żyjemy. Nie darmo, widać, Allach zsyła nam swoje łaski, co?

– Mamo, mamo! – Murtaza chwyta jej uniesioną rękę i zaczyna ją całować.

– No właśnie – Wiedźma pochyla się nad synem, przykrywając go całym ciałem, głową, rękoma. Dwa cienkie białe warkocze kładą się na plecach Murtazy, sięgając do podłogi. – Jesteś najmocniejszy, Murtazo. Nikt cię nie pokona, nie złamie. Mój wczorajszy sen też o tym był, sam wiesz. Jeśli komuś sądzone opuścić ten dom albo ten świat, to nie tobie. Twoja mizerna żona nie potrafiła urodzić ci syna i wkrótce przepadnie w piekielnej otchłani, a ty masz tak mało lat, że uda ci się jeszcze przedłużyć ród. Na pewno będziesz miał syna. Niczego się nie bój. Zostaniemy razem w naszym domu, serce moje, i będziemy żyli jeszcze długo. Ty dlatego, żeś młody. A ja, bo nie mogę zostawić cię samego.

Słychać bardzo wyraźnie, jak w masywnym zegarze powoli, nieuchronnie bije zgrzytliwe mechaniczne serce.

– Dziękuję ci, mamo. – Murtaza z wysiłkiem wstaje z kolan. – Pójdę już.

Gładzi matkę po twarzy, po włosach. Układa w łóżku, wzbija poduszki, przykrywa kołdrą. Całuje obydwie ręce. Przykręca knoty – robi się ciemno. Zamykają się za nim drzwi.

Wkrótce rozlega się na wpół senne sapanie starej, która na okazałym łożu, wśród pierzyn i kołder, odpływa z powrotem do ułudnej krainy snów.

Zulejka przyciska do siebie dłoń z przyschniętymi kawałkami skorupki jajka, bezszelestnie przekrada się do wyjścia i wyślizguje z izby.

Murtaza kuca przy piecu i ponuro łupie szczapy. Żółte błyski płomieni skaczą po ostrzu siekiery: w górę, w dół, w górę, w dół. Zulejka, kołysząc się jak kaczka, chodzi po deskach podłogi, pod którymi są skrytki: czy nie za mocno skrzypią?

– Zostaw! – Głos męża brzmi ochryple, jakby coś w nim pękło.

Zulejka, wystraszona, opiera się o stojące przy oknie kufry, pośpiesznie poprawia koronkową kaplau (na narzutach, rzecz jasna, mogą siadać tylko mąż i goście). Ależ on jest dzisiaj zły – jakby dżin w niego wstąpił. Nie uspokoił się, chociaż był u matki. Czeka na czerwonych ordyńców. Boi się.

– Przez jedenaście lat nauczyli się już naszych wszystkich skrytek na pamięć. – Siekiera Murtazy rozłupuje polano łatwo niczym masło. – Jak będą chcieli, rozbiorą dom po kawałku i znajdą, co trzeba.

Obok Murtazy rośnie góra białych szczap. Na co tyle? I przez tydzień się ich nie spali.

– Pozostaje tylko zgadywać: krowę wezmą czy konia – Murtaza robi zamach i z całej siły wbija siekierę w pieniek.

– Niedługo orka – wzdycha nieśmiało Zulejka. – Niech lepiej zabierają krowę.

– Krowę?! – Mąż zrywa się jak oparzony.

Oddech ma ostry, szybki, świszczący. Tak dyszy byk, zanim ruszy na przeciwnika.

Murtaza rzuca się ku Zulejce, która kuli się ze strachu. Ałła sakłasyn... Potężnym ramieniem odsuwa kufry z taką łatwością, jakby były z tektury, podważa palcami podłogową deskę. Po łokieć zanurza rękę w tchnącą wilgotnym chłodem czarną dziurę i wydobywa z niej płaską żelazną skrzyneczkę. Głucho dźwięczy lekko zmrożona pokrywka. Murtaza pośpiesznie wpycha do ust pęto końskiej kiełbasy, żuje je zaciekle.

– Nie oddam – mamrocze z pełnymi ustami. – Tym razem niczego nie oddam. Jestem silny.

W izbie unosi się zapach koniny. Zulejka czuje, jak usta wypełnia jej słodka ślina. Po raz ostatni jadła kyzyłyk w zeszłym roku. Zdejmuje z pieca świeży bochen chleba, podaje go mężowi – jedz z chlebem. Murtaza kręci głową. Jego szczęki pracują szybko i mocno niczym żarna w młynie. Słychać, jak zdrowe zęby miażdżą prężne końskie ścięgna. Lśniące nitki śliny spuszczają się z ust na kołnierz mężowskiej kulmek.

Z kiełbasą w ustach Murtaza szpera w skrzyneczce. Wyjmuje z niej delikatnie bielejącą w półmroku głowę cukru, uderza mocno obuchem siekiery – błyskając ostrymi błękitnymi iskrami, odszczepia się od niej duży kawałek – po czym w jednym z kufrów znajduje rżniętą flaszkę z trutką na szczury, którą w zeszłym roku przywiózł z Kazania. Płynem z flaszki polewa grudkę cukru.

– Zrozumiałaś, kobieto?

Zulejka z przestrachem cofa się pod ścianę. Murtaza kładzie spływający grubymi kroplami cukier na parapecie, wyciera mokre ręce o brzuch. Odrzuca z zadowoleniem głowę z wciąż sterczącą z ust kyzyłyk.

– Jeśli przyjdą po zwierzęta, a mnie nie będzie, dasz to krowie i kobyle. Zrozumiałaś?

Zulejka kiwa pośpiesznie głową, przyciskając się plecami do bali ściany.

– Zrozumiałaś?! – Nie usłyszawszy odpowiedzi, Murtaza chwyta ją za warkocze i wtyka jej twarz w parapet, na którym w gorzko pachnącej małej kałuży schnie cukier, z bliska podobny do nieco stopniałego w cieple kawałka lodu.

– Tak, Murtazo! Tak!

Puszcza ją, śmieje się zadowolony. Siedząc na podłodze, odcina siekierą kawałki kyzyłyk i napycha sobie nimi usta.

– Niczego... – mamrocze poprzez wytężone mlaskanie – nie oddam. Jestem silny. Nikt mnie nie pokona, nikt nie złamie.

Och, Allachu, co też strach wyprawia z mężem... Oglądając się lękliwie, Zulejka odstawia jak najdalej rżniętą flaszkę z płynną śmiercią. Układa odsuniętą podłogową deskę, nasuwa na nią kufry. Poprawia fałdy wzorzystej kaplau na stojących znowu na zwykłym miejscu kufrach, kiedy szyba w oknie wybucha setką drobnych odprysków. Z dworu wpada coś małego i ciężkiego, stuka o podłogę.

Zulejka odwraca się. W oknie czernieje wieloramienna gwiazda dużej dziury, przez którą do izby wlatują wolno puszyste śnieżynki. Drobne odłamki szkła wciąż jeszcze osypują się na podłogę z delikatnym dzwonieniem.

Murtaza siedzi na podłodze z pełnymi ustami. Między jego rozstawionymi nogami leży kamień zawinięty w gruby biały papier. Wciąż żując, rozwija go oszołomiony. Plakat: gigantyczny czarny traktor miażdży wielkimi zębatymi kołami wstrętnych ludzików rozpełzających się we wszystkie strony jak karaluchy. Jeden z nich do złudzenia przypomina Murtazę: stoi przestraszony i wystawia w stronę stalowego traktora krzywe drewniane widły. Z góry opadają ciężkie kwadratowe litery: „Zlikwidujemy kułaka jako klasę!”. Zulejka nie umie czytać, tym bardziej po rosyjsku, rozumie jednak, że czarny traktor rozgniecie za chwilę malutkiego Murtazę z jego śmiesznymi widłami.

Murtaza wypluwa na siake ogryzek kiełbasy. Zmiętym plakatem wyciera starannie ręce i usta, wrzuca go do pieca – traktor i wstrętne ludziki skręcają się w pomarańczowych językach ognia, by po chwili zamienić się w popiół – po czym łapie siekierę i wypada na dwór.

Wola Twoja, Najwyższy! Zulejka przypada do okna z siatką podłużnych pęknięć. Murtaza wybiegł na zewnątrz w rozpiętej kulmek i z gołą głową. Rozgląda się, grożąc siekierą szalejącej zamieci. Nikogo. Chwała ci, Allachu, bo zarąbałby, skalał duszę grzechem.

Zulejka siada na siake, wystawia rozpaloną twarz na porywy wiatru z rozbitego okna. To sprawka Mansurki Rzepa i jego nędzarzy z jaczejki, nie inaczej. Już nieraz chodzili po obejściach, agitowali za kałchusem, wykłócali się z ludźmi. Obwiesili plakatami cały Jułbasz, ale tłuc okien nie mieli jeszcze śmiałości A teraz – proszę bardzo. Widać wiedzą, że coś się szykuje. Diabli by ich wzięli. Po nową szybę trzeba jechać do sąsiedniej wsi. Jaki to wydatek. I jeszcze izba wystudzi się przez noc. Murtazy wciąż nie ma. Żeby się nie przeziębił – w zamieć bez baranicy. Dżin nim zawładnął, nie ma co...

Podrywa ją nagła straszna myśl. Wybiega do sieni, otwiera drzwi na dwór.

Murtaza i Kiubelek stoją naprzeciwko siebie pośrodku podwórza. Murtaza czule gładzi kędzierzawy krowi łeb dotykający ufnie jego twarzy. Potem wyciąga zza pleców siekierę i uderza obuchem między duże wilgotne oczy z długimi rzęsami. Krowa z cichym głębokim westchnieniem zwala się na ziemię, wzbijając chmurę śniegu.

Zulejka krzyczy i zbiega po schodkach ganku do Murtazy. Ów nie oglądając się, odrzuca ją pięścią. Zulejka pada na plecy, uderza żebrami o schodki.

Świszczy siekiera. Coś gorącego bryzga Zulejce w twarz – krew. Murtaza rąbie siekierą szybko i mocno, bez ustanku. Ostrze wchodzi w ciepłe mięso z równomiernym jękiem. Syczy powietrze uwolnione z płuc Kiubelek, z bulgotem chlusta krew z tętnic. Nieruchomą, szybko kawałkowaną wołową tuszę spowija gęsta różowa para.

– Macie rekwizycje w szesnastym roku! – Murtaza przecina kości z łatwością, niczym gałązki. – Armie aprowizacyjne w osiemnastym! Dziewiętnastym! Dwudziestym! Macie zsyp ziarna! Macie podatek w naturze! Macie nadwyżki zbożowe! Bierzcie!... jeśli!... zdołacie!

W drzwiach obory staje dęba Sandugacz, rży rozdzierająco, bije w powietrzu ciężkimi kopytami, przewracając białkami oszalałych oczu. Źrebak miota się pod nogami matki.

Murtaza odwraca się w stronę konia: jego kulmek jest cała czerwona, w rozchylonym kołnierzu mocno paruje pierś mężczyzny, w ręku Murtaza ściska czarną od krwi siekierę. Zulejka unosi się na łokciach, żebra odzywają się palącym bólem. Murtaza przestępuje przez krowi łeb z wyszczerzonymi zębami i z szorstkim wywalonym atramentowogranatowym językiem i rusza do Sandugacz.

– Orać?! Jak będziesz orać? – Zulejka rzuca się Murtazie na plecy. – Niedługo wiosna! Umrzemy z głodu!

Murtaza próbuje ściągnąć ją z karku, macha rękoma – świszczy zaciśnięta w prawym ręku siekiera. Zulejka wpija się zębami w mężowskie ramię. Murtaza z okrzykiem bólu przerzuca ją przez siebie, ona zaś leci długo, ziemia i niebo zamieniają się miejscami. Coś dużego, twardego, o ostrych kantach uderza ją w plecy – ganek? Przekręca się na brzuch i nie podnosząc się, szybko przebiera rękoma i nogami – wdrapuje się po oblodzonych schodkach, znika w domu. Mąż idzie w ślad za nią. Drzwi trzaskają ostro jak klaśnięcia pastuszego bata – jedne, drugie.

Zulejka biegnie przez izbę – pod nogami zgrzyta rozbita szyba – wskakuje na siake, wciska się w kąt i zakrywa poduszką. Murtaza jest już obok. Z brody kapie mu pot, oczy ma wytrzeszczone. Bierze zamach. Siekiera przecina ze świstem powłoczkę – poduszka wybucha chmurą ptasiego puchu. Lekkie białe piórka natychmiast wypełniają pokój, zawisają w powietrzu.

Murtaza wzdycha przeciągle i odrzuca siekierę na bok. Ostrze błyska w powietrzu i wbija się w rzeźbioną okienną ramę.

Puch opada powoli ciepłą zadymką. Murtaza dyszy ciężko, ociera oblepioną piórkami wygoloną czaszkę. Nie patrząc na Zulejkę, wyciąga siekierę z ramy i wychodzi. Pod jego ciężkimi krokami szkło zgrzyta głośno niczym lutowa szreń.

Przez rozbite okno wpadają do izby śnieżynki i mieszają się z puchem. Biały wir w izbie wygląda strojnie i odświętnie. Ostrożnie, starając się nie skaleczyć, Zulejka zatyka rozciętą poduszką dziurę w oknie. Na siake dostrzega ogryzek końskiej kiełbasy. Zjada go. Smaczne. Dzięki ci, Allachu, że jeszcze można jeść kyzyłyk. Oblizuje zatłuszczone słone palce. Wychodzi na dwór.

Śnieg obok ganku ma kolor soczystych, rozgniecionych z cukrem poziomek.

W odległym kącie, na ławie obok łaźni, Murtaza kawałkuje mięso. Sandugacz i źrebaka nie widać.

Zulejka idzie do obory. Są tutaj. Sandugacz długim szorstkim językiem wylizuje swoje młode. Chwała Allachowi, żyją. Kobieta głaszcze ciepłą aksamitną mordę konia, mierzwi łaskoczącą, sterczącą grzywkę źrebaka.

Na podwórzu tysiące płatków kładą się na czerwonym śniegu i przykrywają go, sprawiając, że znowu staje się biały.

[1] Do połowy 1930 roku kanton był jednostką podziału administracyjnego Tatarskiej Republiki Radzieckiej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki