Zwiazek Grzebie Swoich Zmarlych - Lawson Henry - ebook

Zwiazek Grzebie Swoich Zmarlych ebook

Lawson Henry

0,0
30,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Klasyka literatury australijskiej. Poruszające opowiadania z życia mieszkańców interioru.

Pierwsze tłumaczenie na język polski twórczości jednego z najwybitniejszych pisarzy Australii. Opowiadania Henry Lawsona to klasyka literatury australijskiej. Bezmiar upalnego buszu, senne miasteczka interioru, życiowe dramaty i ciężka praca pionierów. Sugestywne opowieści autora przenoszą nas na Antypody początków XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 313

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Se­lec­ted Sto­ries by Henry Law­son

Au­tor wory­gi­nale: Henry Law­son

Tłu­ma­cze­nie: Kaja Gu­cio

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Glow­book, 2022

Wy­daw­nic­two Glow­book

ul. Ko­le­giacka 2/2

98-200 Sie­radz

kon­takt@glow­book.net

Pro­jekt okładki:

Ju­styna Kra­marz – Stu­dio , www.gra­fpa.pl

Ob­raz na okładce:

Marn Go­rin / Alamy Stock Photo

Re­dak­cja iko­rekta:

Mał­go­rzata Kor­biel

Skład iła­ma­nie:

Ka­mil Po­tęga – Stu­dio , www.gra­fpa.pl

Druk:

Za­kład Po­li­gra­ficzny Moś iŁu­czak Sp.J.

ul. Piwna 1

61-065 Po­znań

www.mos.pl

ISBN 978-83-960385-7-9

Twa­rze na ulicy

Łżą ci, co po­wia­dają gło­śno i do­bit­nie,

Że nie ma tu­taj nę­dzy, a bieda nie za­gląda,

Bo tam, gdzie się sty­kają przed­mie­ście i skraj mia­sta,

Z okienka izby pa­trzę na twa­rze na ulicy –

Mi­jają mnie, mi­jają,

W rytm stru­dzo­nych kro­ków.

A mnie żal wła­ści­cieli tych twa­rzy na ulicy.

I smu­tek mnie ogar­nia w mło­dym, pięk­nym kraju,

Gdy wi­dzę na tych twa­rzach tro­ski piętno i nę­dzy.

Na próżno wy­pa­truję świe­żo­ści, piękna i wdzięku

W bla­dych, zmę­czo­nych twa­rzach mkną­cych po ulicy –

Prze­my­kają, wciąż prze­my­kają,

Przy dźwięku nie­spo­koj­nych kro­ków.

I żal mi wła­ści­cieli tych twa­rzy na ulicy.

Tuż za­nim brzask przy­gasi blask świa­tła gwiazd na nie­bie,

Już pierw­sze blade twa­rze wy­cho­dzą tu i ów­dzie

I z każdą chwilą wię­cej ich z mroku się wy­ła­nia,

Aż płyną bladą rzeką, te twa­rze na ulicy…

Płyną, wciąż na­pły­wają,

W rytm pręd­kich, spiesz­nych kro­ków.

Ach! Żal mi wła­ści­cieli tych twa­rzy na ulicy.

Ta ludzka rzeka rzed­nie, im bli­żej ósmej rano –

Jej fale płyną szyb­ciej w oba­wie przed spóź­nie­niem.

A po­tem czas się wle­cze w upale, po­śród pyłu.

Mia­sto tak miaż­dży wła­ści­cieli tych twa­rzy na ulicy…

Miaż­dży ich ciała, miaż­dży du­sze

W za­mian za nędzny ochłap.

Och! Żal mi wła­ści­cieli tych twa­rzy na ulicy.

Po­tem zaś – aż po wie­czór – wi­dać już tylko twa­rze

Stru­dzo­nych ro­bot­ni­ków i leni, co próż­nują.

I tylko tu i ów­dzie obca twarz na ulicy

Przy­po­mni o znu­żo­nych w tym mie­ście bez­ro­bot­nych –

Krą­żąc, wciąż wkoło krą­żąc,

W rytm apa­tycz­nych kro­ków…

Ach! Żal mi wła­ści­ciela tej twa­rzy na ulicy.

A kiedy kres na­staje tej dłu­giej po­nie­wierki

I żółte świa­tło lamp szy­der­czo że­gna dzień,

Prze­pływa obok okna ta sama znowu fala.

Znów wi­dzę blady po­tok tych twa­rzy na ulicy…

Od­pły­wają, te­raz od­pły­wają

W rytm prze­mę­czo­nych kro­ków.

Serce mi pęka na myśl o twa­rzach na ulicy.

Tak oto w bru­dzie i w znoju za­myka się dnia księga,

Ko­lejna pół­noc mija i świt co­raz bli­żej.

Z uśmie­chem, co drwi z niej sa­mej, ża­ło­śnie i bła­gal­nie,

De­lila szuka chęt­nych na ulic mia­sta rogu…

Upada, raz po raz upada

Znisz­czony, ludzki wrak.

Straszny, nie­wdzięczny jest za­wód Ko­biety Ulicy.

Gor­szy się czai kosz­mar w tym mło­dym, pięk­nym mie­ście,

Bo w sa­mym jego sercu od brud­nych nor się roi –

Ludz­kie tam gniją kształty w plu­ga­stwie i fe­to­rze,

A twa­rzy tych na żadną nie wpusz­czą tu ulicę…

Gniją tam, cią­gle gniją –

Bez strawy, bez po­wie­trza,

W no­rach wy­stępku i grozy, z ulicy nie­wi­docz­nych.

Cie­ka­wym, czy bo­gaci w apa­tii swej by trwali,

Gdyby ze swo­ich okien wi­dzieli bied­nych twa­rze?

Lęk was ogar­nie, słu­dzy Ma­mony, i wielka zdej­mie groza,

Gdy Bóg kie­dyś za­pyta o nę­dzę na ulicy!

O rze­czy złe i podłe,

I smutne, o ja­kie ła­two

W brud­nym za­ułku mia­sta i na ulicy bez­dusz­nej!

Z tam­tej nory po­nu­rej, gdzie nie milkną kroki,

Prze­nio­słem się do okna z wi­do­kiem na wzgó­rze,

Ale gdy noc na­de­szła, pełna desz­czu i śniegu,

Na­wie­dziły mnie cie­nie tych twa­rzy na ulicy –

Prze­my­kały obok, prze­my­kały,

Prze­my­kały obok bez­sze­lest­nie,

Tro­chę bled­sze niż praw­dziwe twa­rze na ulicy.

Za­wo­ła­łem raz: „Boże, je­śliś wciąż wszech­po­tężny,

To ze­ślij mi wi­zję, jak na­pra­wić krzywdy!”.

I zo­ba­czy­łem ulicę i za­mknięte sklepy,

A z od­dali mnie do­biegł od­głos wielu kro­ków –

Zbli­żały się, wciąż zbli­żały,

W ryt­mie głu­chego bi­cia bębna z od­dali,

I uj­rza­łem tam ar­mię w mar­szu po ulicy.

I jak wez­brana rzeka, co brzegi prze­rwała i mury,

Ludzka po­wódź na­pły­nęła pod czer­wo­nym sztan­da­rem.

Oczy wszyst­kich pło­nęły ża­rem re­wo­lu­cji,

A ostrza mie­czy od­bi­jały twa­rze na ulicy.

Na­pły­wali, wciąż na­pły­wali

W ryt­mie bębna, co bił do­no­śnie i groź­nie

Wśród pie­śni i wi­wa­tów lu­dzi na ulicy.

I tak już bę­dzie za­wsze, póki świat się kręci.

Próżno pióro się tru­dzi, od ostrze­żeń głos chryp­nie,

Ale póki nie za­brzmi rytm Czer­wo­nej Re­wo­lu­cji,

Lu­dzie mia­sta nie uwol­nią się od grozy ulicy,

Od znoju wiecz­nego i od­wiecz­nej walki

O mięsa byle ochłap i nędzną ko­szulę

W tym gąsz­czu ży­wej śmierci – okrut­nej ulicy.

Zwią­zek grze­bie swo­ich zmar­łych

Pew­nego nie­dziel­nego po­po­łu­dnia pły­wa­li­śmy łódką po bil­la­bongu1, kiedy po dru­giej stro­nie rzeki za­uwa­ży­li­śmy mło­dego czło­wieka. Je­chał wierz­chem, pro­wa­dząc kilka in­nych koni wzdłuż brzegu. Po­wie­dział do nas, że piękny mamy dzień, i za­py­tał, czy woda głę­boka. Żar­tow­niś z na­szej grupy od­parł, że ow­szem, w sam raz, żeby się uto­pić, a on się ro­ze­śmiał i po­je­chał da­lej. Szybko o nim za­po­mnie­li­śmy.

Na­stęp­nego dnia ja­cyś ża­łob­nicy ze­brali się w pu­bie na rogu i uznali, że w ocze­ki­wa­niu na ka­ra­wan do­brze bę­dzie się na­pić. Część czasu spę­dzili na skocz­nych tań­cach przy akom­pa­nia­men­cie pia­nina w ba­rze, resztę zaś na wy­głu­pach i bi­ja­tyce.

Grze­ba­nym nie­bosz­czy­kiem był młody ro­bot­nik ze związku, mniej wię­cej dwu­dzie­sto­pię­cio­letni, który uto­nął po­przed­niego dnia pod­czas próby po­ko­na­nia wpław bil­la­bonga Dar­ling wraz z pa­roma końmi.

Nikt go tu w mie­ście w za­sa­dzie nie znał, a cały po­grzeb wziął się z tego, że był związ­kow­cem. Po­li­cjanci zna­leźli w jego tor­bie ja­kieś pa­piery i skon­tak­to­wali się z biu­rem Po­wszech­nego Związku Ro­bot­ni­ków, żeby uzy­skać in­for­ma­cje na jego te­mat. Stąd się o nim do­wie­dzie­li­śmy. Se­kre­tarz nie­wiele wniósł no­wego. Zmarły był wpraw­dzie pa­pi­stą, a więk­szość miesz­kań­ców mia­sta wręcz prze­ciw­nie, ale więzy związ­kowe są sil­niej­sze niż wy­zna­nie. Jesz­cze sil­niej­szy jest jed­nak al­ko­hol, więc kiedy ka­ra­wan wresz­cie za­je­chał na miej­sce, wię­cej niż dwie trze­cie ża­łob­ni­ków nie było już w sta­nie za nim po­dą­żyć.

Kon­dukt skła­dał się z pięt­na­stu uczest­ni­ków – czter­na­stu dusz po­dą­ża­ją­cych za pęk­niętą sko­rupą pięt­na­stej. Moż­liwe, że w żad­nym z tej czter­nastki nie ostało się ani tro­chę wię­cej du­szy ani­żeli w tru­pie – ale to aku­rat bez zna­cze­nia.

Czte­rech czy pię­ciu ża­łob­ni­ków wy­naj­mu­ją­cych po­koje nad pu­bem po­ży­czyło od wła­ści­ciela przy­bytku dwu­kółkę, któ­rej uży­wał do wo­że­nia pa­sa­że­rów na sta­cję ko­le­jową i z po­wro­tem. Byli oni obcy dla nas, któ­rzy­śmy szli pie­szo, a my dla nich. Zaś wszy­scy­śmy byli obcy dla nie­bosz­czyka.

Ja­kiś jeź­dziec, z wy­glądu po­ga­niacz wra­ca­jący z da­le­kiej wy­prawy, do­łą­czył do na­szego za­ku­rzo­nego kon­duktu i je­chał za nami kil­ka­set me­trów, cią­gnąc za sobą jucz­nego ko­nia, ale gdy jego zna­jo­mek za­czął mu da­wać gwał­towne i osten­ta­cyjne sy­gnały z ho­te­lo­wej we­randy – to jest ma­chał zgiętą prawą ręką, a kciu­kiem le­wej wska­zy­wał bar za ple­cami – ulot­nił się szybko i ty­le­śmy go wi­dzieli. On też był obcy dla wszyst­kich uczest­ni­ków spek­ta­klu.

Szli­śmy dwój­kami. Było ich trzy. Pa­no­wał skwar, a nad zie­mię wzbi­jały się tu­many ku­rzu. Żar lał się z nieba ostrymi, ośle­pia­ją­cymi ka­ska­dami świa­tła na zwró­cone do słońca że­la­zne da­chy i ja­sne ściany do­mostw. Dwa puby za­wie­siły dzia­łal­ność na czas, kiedy je mi­ja­li­śmy. Za­mknięto drzwi baru, a przez kilka mi­nut klienci wcho­dzili i wy­cho­dzili bocz­nym albo tyl­nym wej­ściem. Lu­dzie z bu­szu rzadko sar­kają na tego ro­dzaju nie­do­god­no­ści, je­śli ich przy­czyną jest po­grzeb. Mają na to zbyt duży re­spekt dla zmar­łych.

Po dro­dze na cmen­tarz mi­nę­li­śmy trzech strzy­ga­czy sie­dzą­cych w cie­niu za pło­tem. Je­den z nich był pi­jany, a w za­sa­dzie za­lany w trupa. Dwaj po­zo­stali przy­kryli ka­pe­lu­szami prawe uszy z sza­cunku dla zmar­łego – kim­kol­wiek był – a je­den kop­nął za­la­nego kom­pana i coś do niego burk­nął.

Ten wy­pro­sto­wał się i po­wiódł nie­trzeź­wym wzro­kiem do­okoła, po czym się­gnął po ka­pe­lusz, ścią­gnął go do po­łowy, a po­tem na po­wrót za­ło­żył. W końcu, z wiel­kim wy­sił­kiem, ze­brał się w so­bie – tym ra­zem sku­tecz­nie. Wstał, oparł się ple­cami o płot, strą­cił na­kry­cie z głowy i wy­raź­nie skru­szony po­sta­wił na nim stopę, żeby go bez­wied­nie nie na­ło­żyć, do­póki kon­dukt po­grze­bowy nie mi­nie jego i jego ziom­ków.

Wy­soki, sen­ty­men­talny po­ga­niacz, który szedł obok mnie, z prze­ką­sem cy­to­wał frag­menty By­rona, pa­su­jące do oko­licz­no­ści – to jest śmierci – i py­tał z wi­siel­czym hu­mo­rem, czy na­szym zda­niem „tam, po dru­giej stro­nie” uznają bi­let zmar­łego. Był to bi­let związ­kowy i prze­wa­żała opi­nia, że ow­szem, uznają.

W tym mo­men­cie ode­zwał się mój ko­lega:

– Pa­mię­tasz, jak wczo­raj, kiedy by­li­śmy w ło­dzi, ja­kiś fa­cet pro­wa­dził ko­nie wzdłuż brzegu?

– Pa­mię­tam.

Ski­nął na ka­ra­wan.

– No, to wła­śnie był on – po­wie­dział.

Za­sta­no­wi­łem się chwilę.

– Nie zwró­ci­łem na niego szcze­gól­nej uwagi – od­par­łem. – On coś chyba do nas za­ga­dał, nie?

– Tak, po­wie­dział, że to piękny dzień. Za­uwa­żył­byś, gdy­byś wie­dział, że zo­stała mu go­dzina ży­cia i że to ostat­nie słowa, ja­kie wy­po­wie do ko­go­kol­wiek na tym świe­cie?

– Na pewno – wtrą­cił się ja­kiś głos z tyłu – gdy­byś o tym wie­dział, to byś po­ga­dał z nim dłu­żej.

Prze­cię­li­śmy tory ko­le­jowe, idąc da­lej roz­grzaną, pełną pyłu drogą, która pro­wa­dziła na cmen­tarz. Nie­któ­rzy roz­ma­wiali o wy­padku, inni opo­wia­dali o wła­snych przy­go­dach, kiedy to cu­dem udało im się unik­nąć śmierci.

– Oto i dia­beł – po­wie­dział ktoś w końcu.

Pod­nio­słem wzrok i zo­ba­czy­łem księ­dza kry­ją­cego się pod roz­ło­ży­stym drze­wem przy bra­mie cmen­ta­rza.

Ka­ra­wan za­je­chał i otwarto tylne klapy. Ża­łob­nicy przy­ci­snęli ka­pe­lu­sze do pra­wego ucha, a czte­rech męż­czyzn wy­nio­sło trumnę i po­sta­wiło ją przy gro­bie. Pod­szedł ksiądz – młody wi­kary, blady i spo­kojny – po czym sta­nął w cie­niu drzewka ro­sną­cego u wez­gło­wia mo­giły. Na­stęp­nie zdjął ka­pe­lusz, upu­ścił go nie­dbale na zie­mię i przy­stą­pił do rze­czy. Za­uwa­ży­łem, że je­den czy dwóch po­gan wśród ża­łob­ni­ków skrzy­wiło się lekko, gdy trumna zo­stała po­kro­piona wodą świę­coną. Kro­ple szybko wy­pa­ro­wały, po­zo­sta­wia­jąc na ki­rze okrą­głe, czarne plamki, które za­raz po­kryły się py­łem. Dzięki temu, a może i przez to, ujaw­niły, jak tani i marny był ma­te­riał, któ­rym przy­kryto trumnę. Wcze­śniej wy­da­wał się czarny, te­raz – ciem­no­szary.

To wła­śnie wtedy ludzka igno­ran­cja i próż­ność zro­biły z po­grzebu farsę. Wielki, bar­czy­sty obe­rży­sta o gru­bych ry­sach, nie­zdro­wej ce­rze i nie­by­wale głu­pim wy­ra­zie twa­rzy pod­niósł z ziemi słom­kowy ka­pe­lusz księ­dza i trzy­mał go kilka cen­ty­me­trów nad głową wie­leb­nego aż do końca ce­re­mo­nii. Ksiądz, przy­po­mnę, stał w cie­niu. Kilku ża­łob­ni­ków nie­pew­nie to za­kła­dało, to zdej­mo­wało wła­sne ka­pe­lu­sze, mio­ta­jąc się mię­dzy obrzy­dze­niem do ży­wych a sza­cun­kiem dla zmar­łych. Ka­pe­lusz ka­płana miał stoż­ko­watą ko­ronę i rondo opa­da­jące jak pa­ra­sol prze­ciw­sło­neczny, a mię­si­sty, czer­wony pa­luch obe­rży­sty spo­czy­wał do­kład­nie na jego wierz­chu. Trzeba od­dać spra­wie­dli­wość księ­dzu, bo mógł tego in­cy­dentu zwy­czaj­nie nie za­uwa­żyć. Ka­pe­lan czy ple­ban po­wie­działby w ta­kiej sy­tu­acji: „Odłóż ten ka­pe­lusz, przy­ja­cielu. Czyż pa­mięć o na­szym zmar­łym bra­cie nie jest wię­cej warta niż moja cera?”. Ka­zno­dzieja z bu­szu ująłby to na pewno do­sad­niej, acz nie mniej traf­nie. Mój wi­kary jed­nak po­zo­sta­wał naj­wy­raź­niej nie­świa­domy tego, co się dzieje. Obe­rży­sta był po­nadto ważną per­soną i fi­la­rem ko­ściel­nej spo­łecz­no­ści. Jako z na­tury głupi i za­ro­zu­miały osioł nie mógł za­tem prze­pu­ścić ta­kiej oka­zji i po­sta­no­wił za­de­mon­stro­wać swoje od­da­nie wo­bec ko­ścioła, a za­ra­zem po­twier­dzić swoją w nim po­zy­cję.

Grób był bar­dzo wą­ski, więc ode­tchną­łem z ulgą, kiedy trumna zmie­ściła się w nim bez pro­blemu. Kie­dyś, w Ro­okwood, wi­dzia­łem, jak drew­niana skrzynka ze zmar­łym utknęła – trzeba ją było po­tem wy­szarp­nąć z nie­ma­łym wy­sił­kiem i zło­żyć na tor­fo­wi­sku, u stóp po­grą­żo­nych w ża­ło­bie krew­nych, któ­rzy la­men­to­wali ża­ło­śnie, pod­czas gdy gra­ba­rze po­sze­rzali dół. Ale na Za­cho­dzie nie zo­sta­wia się ta­kich rze­czy przy­pad­kowi. A nasz gra­barz nie był zu­peł­nie po­zba­wiony serca i z sza­cunku dla owej ludz­kiej wła­ści­wo­ści, okre­śla­nej mia­nem uczuć, zna­lazł na­wet odro­binę su­chej ziemi i syp­nął nią na trumnę, żeby za­mor­ty­zo­wać póź­niej­sze ude­rze­nia bry­łek gliny o wieko. Usi­ło­wał też z po­czątku de­li­kat­nie zgar­niać glebę ło­patą usta­wioną grzbie­tem do góry, ale wy­schnięte, twarde grudy z ko­ryta Dar­ling i tak się od­bi­jały od de­sek z gło­śnym stuk­nię­ciem. Nie miało to więk­szego zna­cze­nia. Nic nie ma. Od­głos gru­dek ziemi roz­bi­ja­ją­cych się o trumnę ob­cego czło­wieka nie brzmi ina­czej, niż gdyby spa­dały na zwy­kłą drew­nianą skrzy­nię – a przy­naj­mniej ja nie za­uwa­ży­łem w tym dźwięku ni­czego nie­sa­mo­wi­tego ani nie­zwy­kłego, nie­mniej, kto wie, może w któ­rymś z nas – kimś o więk­szej wraż­li­wo­ści – wzbu­dziło to wspo­mnie­nia o in­nym po­grze­bie sprzed lat i tego, jak ude­rze­nie każ­dej bryłki wstrzą­sało ser­cem.

Po­mi­ną­łem krzewy aka­cji – bo ich tam nie było. Nie wspo­mnia­łem rów­nież o sta­rym, zroz­pa­czo­nym przy­ja­cielu, który ni­sko zwie­sił siwą głowę, a po po­bruż­dżo­nych po­licz­kach spły­wały mu wiel­kie, per­łowe kro­ple potu. Był nie­obecny, naj­pew­niej zo­stał „w dzi­czy”. Z po­dob­nych po­wo­dów w mo­jej re­la­cji próżno też szu­kać wzmianki o po­dej­rza­nej wil­goci w oczach bro­da­tego draba z bu­szu o imie­niu Bill. Bill się nie po­ja­wił, a je­dyną wil­go­cią była ta, którą wy­wo­łał upał. Da­ro­wa­łem so­bie także opisy „smut­nego za­chodu słońca nad au­stra­lij­skim ho­ry­zon­tem”, po­nie­waż słońce by­naj­mniej wów­czas nie za­cho­dziło. Po­chó­wek od­by­wał się w samo po­łu­dnie.

Zmarły busz­men naj­wy­raź­niej na­zy­wał się Jim. W jego wa­lizce nie zna­le­ziono żad­nych por­tre­tów, ko­smy­ków wło­sów czy li­stów mi­ło­snych, ani ni­czego w tym ro­dzaju – nie było na­wet żad­nej wzmianki o matce, je­dy­nie kilka pa­pie­rów do­ty­czą­cych spraw Związku. Więk­szość z nas po­znała jego imię i na­zwi­sko do­piero, kiedy zo­ba­czy­li­śmy je wy­pi­sane na trum­nie. Wcze­śniej mó­wi­li­śmy o nim „ten bie­dak, co wczo­raj uto­nął”.

– A więc na­zy­wał się Ja­mes Ty­son – stwier­dził mój zna­jomy po­ga­niacz, pa­trząc na ta­bliczkę.

– A co? Nie wie­dzia­łeś? – za­py­ta­łem.

– Nie, ale wie­dzia­łem, że to związ­ko­wiec.

Póź­niej oka­zało się, że wcale nie na­zy­wał się J.T., tylko tak się przed­sta­wiał.

Tak czy owak, pod tym mia­nem zo­stał po­cho­wany, a więk­szość au­stra­lij­skich dzien­ni­ków ogra­ni­czyła się do la­ko­nicz­nej notki, że ostat­niej nie­dzieli pe­wien młody czło­wiek, nie­jaki Ja­mes John Ty­son, uto­nął w bil­la­bongu przy Dar­ling.

Póź­niej po­zna­li­śmy jego praw­dziwe na­zwi­sko, ale na­wet je­śli kie­dyś się na­tkniemy na nie w ga­ze­to­wej ru­bryce „Kto­kol­wiek wi­dział”, nie bę­dziemy w sta­nie udzie­lić żad­nych in­for­ma­cji zmar­twio­nej matce, sio­strze, żo­nie ani ni­komu, kto mógłby po­wie­dzieć o nim ja­kieś do­bre słowo, bo nikt już nie pa­mięta, jak się na­zy­wał.

1 Bil­la­bong – au­stra­lij­skie okre­śle­nie sta­ro­rze­cza, które okre­sowo, po wiel­kich ule­wach, na­peł­nia się wodą [przyp. red.].

Żona po­ga­nia­cza

Dwu­izbowa chata wznie­siona jest z drew­nia­nych okrą­gla­ków, desz­czu­łek i kory, a pod­łogi wy­ło­żone są ka­wał­kami drewna. Przy­lega do niej ob­szerna kuch­nia o ścia­nach uple­cio­nych z kory, więk­sza niż sama chata z we­randą włącz­nie.

Do­okoła wszę­dzie busz – busz bez­kre­sny, bo te­ren jest pła­ski. Żad­nych gór­skich szczy­tów w od­dali. Busz składa się z uschnię­tych, spróch­nia­łych ja­błoni. Żad­nego pod­szy­cia. Nie ma nic, co przy­nio­słoby ulgę oczom, nie li­cząc kilku ciem­no­zie­lo­nych rzewni, które wzdy­chają nad wą­skim, pra­wie bez­wod­nym po­to­kiem. Do naj­bliż­szego znaku cy­wi­li­za­cji – me­liny przy głów­nej dro­dze – jest stąd trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów.

Go­spo­darz, były skwa­ter2, za­brał owce na wy­pas. Jego żona zo­stała sama z dziećmi.

Czwórka ob­dar­tych, wy­chu­dzo­nych dzie­cia­ków bawi się na po­dwórku. Na­gle jedno za­czyna wo­łać:

– Wąż! Matka, wąż!

Chuda, ogo­rzała busz­menka wy­biega z kuchni, pod­nosi ma­lu­cha z ziemi, sa­dza go so­bie na le­wym bio­drze i sięga po kij.

– Gdzie?

– Tu! Pod drewno po­szedł! – drze się naj­star­szy chło­piec, je­de­na­sto­letni urwis o li­siej buzi. – Cze­kaj, matka! Ja go za­ła­twię. Od­suń się! Ja za­tłukę dziada.

– Tommy, chodźże tu, jesz­cze cię ukąsi. Chodź tu w tej chwili, mó­wię do cie­bie, ty nie­cnoto!

Młody pod­cho­dzi do niej nie­chęt­nie, nio­sąc kij więk­szy niż on sam.

– Tam le­zie, pod dom! – krzy­czy trium­fal­nie i już bie­gnie z unie­sioną pałką za wę­żem.

Tym­cza­sem wielki, czarny, żół­to­oki pies, mie­sza­niec wszyst­kich moż­li­wych ras, jest żywo za­in­te­re­so­wany roz­wo­jem wy­pad­ków. Zrywa się z łań­cu­cha i też pę­dzi w stronę domu. Spóź­nia się jed­nak i sięga no­sem szcze­liny w de­sce w chwili, gdy znika w niej ko­niec ga­dziego ogona. Nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie dzier­żony chło­pięcą ręką kij spada i ob­dziera wspo­mniany nos ze skóry. Pies, zwany Ali­ga­to­rem, nie zwraca na to naj­mniej­szej uwagi i przy­stę­puje do pod­ko­py­wa­nia chaty, ale po krót­kiej walce zo­staje obez­wład­niony i na po­wrót uwią­zany. Ro­dzina nie może so­bie po­zwo­lić na jego stratę.

Żona po­ga­nia­cza każe dzie­ciom sta­nąć przy psiej bu­dzie, a sama wy­pa­truje węża. Przy­nosi dwie małe mi­ski z mle­kiem i sta­wia je pod ścianą, żeby go wy­wa­bić, ale mija go­dzina, a węża jak nie było, tak nie ma.

Zmierz­cha się i nad­ciąga bu­rza z pio­ru­nami. Dzie­ciom trzeba zna­leźć schro­nie­nie. Ko­bieta nie może za­pro­wa­dzić ich do domu, bo wie, że wąż tam jest i może w każ­dej chwili wy­peł­znąć przez szcze­linę w pod­ło­dze, więc nie­sie kilka na­rę­czy drewna na opał do kuchni, a po­tem za­biera tam dzieci.

W kuchni nie ma pod­łogi – za­stę­puje ją kle­pi­sko, zwane w tej czę­ści bu­szu „par­te­rem”. Na środku stoi duży, grubo cio­sany stół. Ko­bieta każe dzie­ciom usiąść na bla­cie. Są to dwaj chłopcy i dwie dziew­czynki, le­dwo od­ro­słe od ziemi. Daje im ko­la­cję, a po­tem, przed za­pad­nię­ciem zmroku, idzie do chaty, bie­rze po­duszki i po­ściel, cały czas ma­jąc w pa­mięci, że lada chwila może spo­tkać węża. Przy­go­to­wuje dzie­ciom po­sła­nie na ku­chen­nym stole, a sama siada obok, by czu­wać przez całą noc.

Cią­gle zerka na chatę, a na szafce trzyma w po­go­to­wiu ki­jek. Ma tam też ko­szyk z ro­bót­kami i eg­zem­plarz Dzien­nika dla mło­dych dam. Wpusz­cza do izby psa.

Tommy kła­dzie się, acz nie­chęt­nie. Mówi, że nie za­śnie i roz­wali tego „cho­rer­nego” węża.

Matka pyta go, ile razy mu mó­wiła, żeby nie prze­kli­nał.

Chło­piec trzyma kij pod koł­drą, a Jacky pro­te­stuje.

– Ma­mu­siu! Tommy mnie dźga tom pał­kom! Po­wiedz mu, żeby jom wy­wa­lił.

– Za­mknij się, ty mały… Chcesz, żeby cię wąż ugry­znął? – war­czy Tommy.

Jacky po­słusz­nie się za­myka.

– Jak cię ugryź­nie – kon­ty­nu­uje Tommy po chwili mil­cze­nia – to cały spuch­niesz i za­śmiard­niesz, i zro­bisz się czer­wony i zie­lony, i nie­bie­ski. Prawda, matka?

– Nie strasz dzie­ciaka. Idź spać.

Młod­sza dwójka za­sy­pia, a Jacky od czasu do czasu na­rzeka, że mu cia­sno. Ro­bią dla niego wię­cej miej­sca.

– Matka! Po­słu­chaj tych ma­łych opo­sów. Naj­chęt­niej to bym im skrę­cił te cho­rerne karki – od­zywa się w końcu Tommy.

– Ale te małe cho­rer­niki ni­komu nie szko­dzom! – pro­te­stuje sen­nie Jacky.

– No i masz! Mó­wi­łam, że Jacky na­uczy się od cie­bie prze­kli­nać. – Ale de­kla­ra­cja syna wy­wo­łuje uśmiech na jej twa­rzy. Jacky za­sy­pia.

– Matka! My­ślisz, że oni wy­gną kan­gury? – pyta Tommy.

– Do­bry Boże! A skąd ja mam wie­dzieć, dziecko? Śpij już.

– Obu­dzisz mnie, jak wąż wyj­dzie?

– Tak. Śpij.

Do­cho­dzi pół­noc. Dzieci śpią, a żona po­ga­nia­cza sie­dzi nie­ru­chomo, na zmianę szy­jąc i czy­ta­jąc. Od czasu do czasu zerka w stronę są­sied­niej izby, a gdy tylko sły­szy ja­kiś dźwięk do­bie­ga­jący z tam­tej strony, sięga po kij. Bu­rza już jest, a wiatr hu­la­jący w dziu­ra­wych ścia­nach pra­wie gasi świeczkę. Ko­bieta prze­suwa ją głę­biej i osła­nia ga­zetą. Przy każ­dej bły­ska­wicy szcze­liny mię­dzy desz­czuł­kami błysz­czą jak wy­po­le­ro­wane sre­bro. Roz­lega się grzmot i spada rzę­si­sta ulewa.

Ali­ga­tor leży roz­cią­gnięty na kle­pi­sku, ze wzro­kiem wle­pio­nym w prze­pie­rze­nie. Ko­bieta po­znaje po tym, że wąż tam jest, a w pod­ło­dze czę­ści miesz­kal­nej są prze­cież duże szpary. Nie boi się byle czego, ale ostat­nie wy­da­rze­nia zszar­gały jej nerwy. Mały sy­nek jej szwa­gra zo­stał nie­dawno uką­szony przez węża i zmarł. Poza tym od pół roku nie ma wie­ści od męża i bar­dzo się o niego nie­po­koi.

Kiedy się po­brali, on był po­ga­nia­czem i skwa­te­rem. Zruj­no­wała go su­sza w osiem­na­stym roku, mu­siał więc po­świę­cić resztki swo­jego stada i wró­cić do po­ga­nia­nia. Po po­wro­cie za­mie­rza prze­nieść ro­dzinę do naj­bliż­szego mia­sta, a tym­cza­sem jego brat, który mieszka w cha­łu­pie przy głów­nej dro­dze, do­star­cza jego ro­dzi­nie mniej wię­cej raz w mie­siącu za­pasy. Ko­bie­cie zo­stało jesz­cze kilka krów, je­den koń i kilka owiec. Szwa­gier od czasu do czasu za­bija jedną i zo­sta­wia tyle, ile w da­nym mo­men­cie po­trzeba jej i dzie­ciom, a resztę sam bie­rze w za­mian za to, co przy­wozi.

Jest przy­zwy­cza­jona do ra­dze­nia so­bie w po­je­dynkę. Kie­dyś żyła tak przez pół­tora roku. Bę­dąc małą dziew­czynką, snuła roz­ma­ite ma­rze­nia, ale wszyst­kie jej dziew­częce na­dzieje i aspi­ra­cje już dawno umarły. Te­raz po­trzeb­nej pod­niety i roz­rywki do­star­cza jej lek­tura Dzien­nika dla mło­dych dam,po­nadto – niech jej Bóg do­po­może! – ko­bieta czer­pie przy­jem­ność z oglą­da­nia mod­nych stro­jów na ry­ci­nach.

Jej mał­żo­nek to Au­stra­lij­czyk, tak samo, jak i ona. Jest lek­ko­myślny, ale mąż z niego nie naj­gor­szy. Gdyby go było stać, za­brałby ją do mia­sta i trak­to­wał jak księż­niczkę. Przy­wy­kli do roz­łąki, a przy­naj­mniej ona. „Nie ma sensu się mar­twić” – ma­wia. On może cza­sem za­po­mnieć, że jest żo­naty, ale je­śli wróci z do­brą wy­płatą, to więk­szość jej odda. Kilka razy, kiedy miał pie­nią­dze, za­brał ją do mia­sta – wy­na­jął wtedy prze­dział sy­pialny w po­ciągu i po­koje w naj­lep­szych ho­te­lach. Ku­pił jej też wó­zek dzie­cięcy, ale mu­sieli go po­świę­cić ra­zem z resztą do­bytku.

Dwoje ostat­nich dzieci uro­dziło się już w bu­szu. Pod­czas jed­nego z po­ro­dów mąż siłą spro­wa­dzał do niej pi­ja­nego le­ka­rza. Była wtedy sama i bar­dzo osła­biona. Tra­wiła ją go­rączka. Mo­dliła się do Boga, żeby ze­słał jej po­moc. Bóg ze­słał Czarną Mary – „naj­biel­szą” dzi­ku­skę w ca­łej oko­licy. A w za­sa­dzie naj­pierw ze­słał Króla Jimmy’ego, a po­tem Czarną Mary. Jimmy zaj­rzał przez drzwi, w mig zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji i po­wie­dział z we­so­łym uśmie­chem na czar­nej twa­rzy: „Spo­koj­nie, psze pani, zara spro­wa­dze mo­jom sta­rom, ona jest nie­da­leko, nad po­to­kiem”.

Jedno z dzieci zmarło, gdy była tu sama. Trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów je­chała po po­moc, ści­ska­jąc mar­twe ciałko.

Do­cho­dzi już pew­nie pierw­sza albo na­wet druga. Ogień przy­gasa. Ali­ga­tor da­lej leży z głową opartą na ła­pach i pa­trzy na ścianę. Nie jest zbyt pięk­nym psem, a w świe­tle pło­mieni wi­dać na jego ciele liczne stare szramy, nie­po­ro­śnięte sier­ścią. Ale nie boi się ni­czego – ani na ziemi, ani pod nią. Z by­kiem roz­prawi się rów­nie ła­two jak z pchłą. Nie­na­wi­dzi wszyst­kich in­nych psów – z wy­jąt­kiem char­tów do po­lo­wa­nia na kan­gury – i otwar­cie oka­zuje nie­chęć wo­bec zna­jo­mych i krew­nych busz­meń­skiej ro­dziny. Ci jed­nak rzadko się tu po­ja­wiają. Nie znosi też węży i za­bił ich już mnó­stwo, ale kie­dyś zo­sta­nie uką­szony i umrze – więk­szość psów wal­czą­cych z wę­żami tak koń­czy. Cza­sami zaś Ali­ga­tor za­przy­jaź­nia się z nie­zna­jo­mymi.

Od czasu do czasu ko­bieta od­kłada ro­bótkę i pa­trzy przed sie­bie, słu­cha i my­śli. Roz­my­śla o spra­wach z wła­snego ży­cia, bo o czym in­nym mia­łaby my­śleć.

Od obec­nej ulewy uro­śnie trawa, a to przy­po­mina jej, jak wal­czyła z po­ża­rem bu­szu, gdy mąż wy­je­chał. Trawa była wy­soka i bar­dzo su­cha, mo­gła za­jąć się od ognia. Ko­bieta wło­żyła wtedy stare spodnie męża i ko­na­rem ga­siła pło­mie­nie, aż wiel­kie kro­ple sło­nego potu wy­stą­piły jej na czoło i spły­nęły stru­gami po osma­lo­nych ra­mio­nach. Wi­dok matki w spodniach bar­dzo roz­ba­wił Tommy’ego, który pra­co­wał jak mały bo­ha­ter u jej boku, ale młod­szy sy­nek wył prze­raź­li­wie i wo­łał mamę. Nie zdo­ła­łaby opa­no­wać ognia, gdyby nie czte­rech roz­e­mo­cjo­no­wa­nych busz­me­nów, któ­rzy przy­byli w samą porę. Po­tem na­stą­piło nie­małe za­mie­sza­nie – kiedy po­szła po ma­lu­cha, ten krzy­czał i wy­ry­wał się, bo wziął ją za „czar­nego”, zaś Ali­ga­tor, ufa­jąc bar­dziej zmy­słowi dziecka niż wła­snemu in­stynk­towi, rzu­cił się do ataku, a że był już stary i lekko głu­chy, to w pod­eks­cy­to­wa­niu nie roz­po­znał głosu swo­jej pani i nie od­pusz­czał, do­póki Tommy nie pod­du­sił go pa­skiem od sio­dła. Pies w końcu zo­rien­to­wał się w po­myłce i oka­zał skru­chę, z ca­łych sił ma­cha­jąc po­szar­pa­nym ogo­nem i szcze­rząc zęby w prze­pra­sza­ją­cym gry­ma­sie. To był wspa­niały czas dla chłop­ców – dzień, do któ­rego będą wra­cać, o któ­rym będą roz­ma­wiać i z któ­rego będą się śmiać przez wiele lat.

Ko­bieta my­śli też o tym, jak wal­czyła z po­wo­dzią pod­czas nie­obec­no­ści męża. Stała go­dzi­nami w stru­gach ulew­nego desz­czu i ko­pała rynnę prze­le­wową, żeby ra­to­wać tamę po dru­giej stro­nie po­toku. Ale osta­tecz­nie jej się nie udało. Czyli ist­nieją jed­nak rze­czy, któ­rych busz­menka nie zdoła zro­bić. Na­za­jutrz rano tama pę­kła, a wraz z nią nie­mal i serce ko­biety na myśl o tym, jak po­czuje się jej mąż, gdy wróci do domu i zo­ba­czy, że efekty wie­lo­let­niej pracy spły­nęły z wodą. Roz­pła­kała się wtedy.

Po­tem wal­czyła z za­pa­le­niem opłuc­nej i płuc by­dła – po­da­wała le­kar­stwa i pusz­czała krew nie­licz­nym sztu­kom, ja­kie jej po­zo­stały, i po­now­nie za­pła­kała, gdy zde­chły jej dwie naj­lep­sze krowy.

Wal­czyła także ze wście­kłym by­kiem, który przez cały dzień ob­le­gał ich chatę. Ro­biła na­boje i strze­lała do niego ze sta­rej strzelby przez szpary mię­dzy de­skami. Rano już nie żył. Ob­darła go ze skóry i sprze­dała ją za sie­dem­na­ście pen­sów.

Do dziś wal­czy na­to­miast z wro­nami i or­łami, które mają za­kusy na jej kury. Opra­co­wała w tym celu ory­gi­nalny plan. Dzieci wo­łają: „Matka, wrony!”, a ona wy­biega z izby, ce­luje mio­tłą w ptaki, jakby to była broń palna, i krzy­czy: „PIF-PAF!”. Wrony od­la­tują w po­śpie­chu. Są prze­bie­głe, ale ko­bieta jest prze­bie­glej­sza.

Od czasu do czasu zja­wia się ja­kiś busz­men, któ­rym trzę­sie de­li­rium, albo pi­jak o pa­skud­nym spoj­rze­niu, a ona umiera wtedy ze stra­chu. W ta­kich sy­tu­acjach za­zwy­czaj mówi, że jej mąż i dwaj sy­no­wie pra­cują przy ta­mie albo na po­dwó­rzu, bo ta­kie szem­rane typy za­wsze spryt­nie py­tają o szefa.

Nie da­lej jak w ze­szłym ty­go­dniu włó­częga, któ­remu bar­dzo źle pa­trzyło z oczu – upew­niw­szy się, że w oko­licy nie ma żad­nych męż­czyzn – rzu­cił to­bołki na we­randę i za­żą­dał strawy. Ko­bieta dała mu coś do je­dze­nia, a on oznaj­mił, że za­mie­rza tu prze­no­co­wać. Słońce wła­śnie za­cho­dziło. Busz­menka wzięła więc z ka­napy drew­nianą li­stwę, od­wią­zała Ali­ga­tora i sta­nęła twa­rzą w twarz z nie­zna­jo­mym, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce de­skę, a w dru­giej ob­rożę psa. „Wy­no­cha stąd, ale już!” – po­wie­działa. Spoj­rzał na nią i na psa, skru­szo­nym gło­sem po­wie­dział: „Do­brze, psze pani” i po­szedł. Biła z niej de­ter­mi­na­cja, a żółte oczy Ali­ga­tora błysz­czały nie­przy­jem­nie – jakby tego było mało, psie kły bar­dzo przy­po­mi­nały uzę­bie­nie gada, któ­rego imię no­sił.

Nie ma wielu przy­jem­no­ści, o któ­rych może my­śleć, sie­dząc sa­mot­nie przy ogniu i wy­pa­tru­jąc węża. Wszyst­kie dni mi­jają tak samo, ale w nie­dzielę po po­łu­dniu prze­biera się, opo­rzą­dza dzieci, za­kłada ładne ubranko naj­młod­szemu i idzie na spa­cer ścieżką w bu­szu, pcha­jąc przed sobą stary wó­zek. Robi tak co ty­dzień. Dba o to, by i ona, i dzieci wy­glą­dali rów­nie ele­gancko, jak gdyby spa­ce­ro­wali po mie­ście. Nie ma tu jed­nak nic do oglą­da­nia ani żad­nej ży­wej du­szy, którą można spo­tkać. Mo­żesz tak przejść trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów i nie zna­leźć żad­nego punktu od­nie­sie­nia, chyba że je­steś busz­me­nem. Dzieje się tak z po­wodu nie­prze­bra­nej, iry­tu­ją­cej jed­no­staj­no­ści ni­skich drzew – mo­no­to­nii, która spra­wia, że czło­wiek pra­gnie się wy­rwać i po­dró­żo­wać tak da­leko, jak tylko jeż­dżą po­ciągi, że­glo­wać tak da­leko, jak tylko pły­wają statki – a na­wet jesz­cze da­lej.

Ale ta busz­menka przy­wy­kła do sa­mot­no­ści. Nie­na­wi­dziła jej jako świeżo po­ślu­biona mał­żonka, ale te­raz w to­wa­rzy­stwie lu­dzi czu­łaby się obco.

Cie­szy się, gdy jej mąż wraca, ale nie try­ska zby­teczną ra­do­ścią ani nie robi z tego po­wodu za­mie­sza­nia. Przy­nosi mu po pro­stu coś do­brego do je­dze­nia i opo­rzą­dza dzieci.

Wy­daje się za­do­wo­lona z wła­snego losu. Ko­cha swoje dzieci, ale nie ma czasu, żeby im to oka­zy­wać. Jest wo­bec nich ra­czej su­rowa. Oto­cze­nie nie sprzyja roz­wo­jowi jej „ko­bie­cej” czy sen­ty­men­tal­nej strony na­tury.

Nie­długo pew­nie za­cznie świ­tać, ale ze­gar znaj­duje się w cha­cie, więc nie może spraw­dzić, która go­dzina. Świeca pra­wie się wy­pala, a ko­bieta nie ma za­pa­so­wej. Musi przy­nieść wię­cej opału, żeby pod­trzy­mać ogień, więc za­myka psa w kuchni i spie­szy do stosu drewna. Ulewa mija. Ko­bieta chwyta pa­tyk, wy­ciąga go i – trzask! Cała sterta się wali.

Wczo­raj na­jęła czar­nego włó­częgę, żeby przy­niósł jej tro­chę opału, a kiedy pra­co­wał, ona po­szła szu­kać za­gi­nio­nej krowy. Nie było jej około go­dziny. Po po­wro­cie za­uwa­żyła, że czarny nie mar­no­wał czasu. Tak ją zdu­miał wi­dok spo­rej sterty drewna przy ko­mi­nie, że dała męż­czyź­nie do­dat­kową grudkę ty­to­niu i po­chwa­liła, że się nie le­nił. Po­dzię­ko­wał jej i od­szedł z pod­nie­sioną głową i wy­piętą pier­sią. Był ostat­nim ze swego ple­mie­nia i kró­lem, ale uło­żył stertę pu­stą w środku.

Te­raz busz­mence robi się przy­kro i za­czyna pła­kać, gdy za­siada po­now­nie przy stole. Bie­rze chu­s­teczkę, by otrzeć oczy, ale dźga się w nie go­łymi pal­cami. Chu­s­teczka jest cała po­roz­dzie­rana i oka­zuje się, że kciuk ko­biety prze­szedł przez jedną dziurę, a pa­lec wska­zu­jący przez drugą. To ją roz­ba­wia tak, że wy­bu­cha śmie­chem, ku za­sko­cze­niu psa. Ko­bieta ma do­bre, wręcz zna­ko­mite po­czu­cie hu­moru i wkrótce opo­wie swoim bli­skim tę aneg­dotkę.

Już kie­dyś coś ją tak samo roz­ba­wiło. Pew­nego dnia usia­dła, „żeby się po­rząd­nie wy­be­czeć”, jak to okre­śliła, a mała owieczka otarła się o jej su­kienkę i też za­be­czała. Wtedy mu­siała się ro­ze­śmiać.

Nie­mal dnieje. W izbie robi się bar­dzo duszno i go­rąco od ognia. Ali­ga­tor wciąż od czasu do czasu wpa­truje się bacz­nie w ścianę. Na­gle oży­wia się, pod­cho­dzi do prze­pie­rze­nia, a przez jego ciało prze­biega dreszcz. Sierść jeży mu się na grzbie­cie, a w żół­tych oczach po­ja­wia się bo­jowy blask. Ko­bieta wie, co to ozna­cza, więc kła­dzie dłoń na kiju. Jedna z de­sek dzia­ło­wych ma na dole dwa spore pęk­nię­cia. W jed­nym z tych otwo­rów lśni zło­wrogo para ma­łych, ja­snych, pa­cior­ko­wa­tych ślepi. Wąż – czarny – wy­pełza po­woli, na ja­kieś trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, i po­ru­sza łbem w górę i w dół. Pies leży bez ru­chu, a ko­bieta sie­dzi, jakby za­fa­scy­no­wana. Wąż wy­suwa się o ko­lejne trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. Busz­menka unosi kij, a gad, jakby na­gle zdaw­szy so­bie sprawę z nie­bez­pie­czeń­stwa, wsa­dza łeb w drugą szparę w de­sce i za­czyna ucie­kać. Ali­ga­tor zrywa się z miej­sca i zwiera szczęki z gło­śnym kłap­nię­ciem. Nie tra­fia, bo blo­kuje go za duży nos, dzięki czemu wąż wci­ska się mię­dzy de­ski a kle­pi­sko. Pies po­now­nie kła­pie pasz­czą. Tym ra­zem udaje mu się do­paść prze­ciw­nika i wy­ciąga ze szcze­liny pół me­tra jego ciała. Łup, łup – ude­rza kij ko­biety. Ali­ga­tor znów cią­gnie. Łup, łup. Ali­ga­tor szar­pie jesz­cze raz i oto wąż wy­ła­nia się w ca­ło­ści – czarny bru­tal, długi na pół­tora me­tra. Gad unosi łeb i pró­buje nim mio­tać, ale pies trzyma go za kark. To duży, ciężki pies, ale szybki jak te­rier. Po­trząsa wę­żem, jakby czuł, że i jego do­ty­czy pier­wotna klą­twa ludz­ko­ści. Dzieci się bu­dzą. Naj­star­szy chło­piec chwyta swój kij i pró­buje wstać z po­sła­nia, ale matka sta­lo­wym uści­skiem zmu­sza go do po­wrotu. Łup, łup – grzbiet węża pęka w kilku miej­scach. Łup, łup – jego łeb zo­staje zmiaż­dżony, a Ali­ga­tor znowu ob­rywa ry­ko­sze­tem w nos.

Ko­bieta pod­nosi za­tłu­czo­nego gada koń­cem kija i wrzuca do ognia. Po­tem do­kłada kilka szczap i pa­trzy, jak wąż pło­nie. Tommy i pies też pa­trzą. Busz­menka kła­dzie dłoń na gło­wie zwie­rzę­cia, a wtedy w jego żół­tych oczach ga­śnie ostry, gniewny żar. Młod­sze dzieci uspo­ka­jają się i za­sy­piają. Chło­piec o brud­nych no­gach stoi przez chwilę w ko­szuli i wpa­truje się w pło­mie­nie. Po chwili spo­gląda na ko­bietę. Wi­dzi łzy w jej oczach i za­rzuca jej ręce na szyję.

– Matka, ja tam ni­gdy nie pójdę na po­ga­nia­cza! – woła. – Prę­dzej mnie szlag trafi!

A ona przy­tula go do swo­jej wy­mi­ze­ro­wa­nej piersi i ca­łuje. Sie­dzą tak ra­zem, gdy nad bu­szem roz­lewa się chory blask świtu.

2 Skwa­ter – w Au­stra­lii: ho­dowca owiec dzier­ża­wiący pa­stwi­ska od pań­stwa lub osad­nik na nowo ko­lo­ni­zo­wa­nych zie­miach [przyp. red.].

Stary pa­sterz znaj­duje trupa

–Pion­tak!

Stary przy­sło­nił oczy, ośle­piony bla­skiem tego go­rą­cego, bo­żo­na­ro­dze­nio­wego dnia. Stał przed wej­ściem do chaty z kory i desz­czu­łek, po­ło­żo­nej nad brze­giem ja­ło­wego po­toku. Po pra­wej stro­nie mie­ściły się za­grody dla owiec, a ota­cza­jąca bu­dy­nek ni­ska li­nia na­gich, brą­zo­wych wier­chów two­rzyła od­po­wied­nie tło dla ca­łej sceny.

– Pion­tak! – krzyk­nął po­now­nie. Za­ku­rzony owcza­rek pod­niósł się ocię­żale z cie­nia pod ścianą chaty i spoj­rzał py­ta­jąco na swo­jego pana. Ten wska­zał na kilka owiec, które od­da­lały się od stada. – Przy­pro­wadź je z po­wro­tem – po­wie­dział do zwie­rzę­cia.

Pies ru­szył w wy­zna­czo­nym kie­runku, a jego pan wró­cił do chaty.

– Za­pen­dzim je wcze­śniej – po­wie­dział do sie­bie. – Nad­zorca nie za­uważy. Za­pen­dzim je, to ben­dziem mieli całe po­po­łu­dnie dla sie­bie. Zro­bim se obiad – do­dał, zer­ka­jąc na kilka garn­ków na ogniu. – Usmaże pla­cek, a te bog­ga­bri ben­dom w sam raz do so­lo­nego miensa. – Męż­czy­zna od­su­nął jedno z czar­nych wia­der od pło­mie­nia. – Naj­le­piej, jak le­dwo skwier­czom – ob­ja­śnił sam so­bie. – Jak je przy­grzać, to sie ro­biom twarde, le­piej trzy­mać na wol­nym ogniu.

Mo­no­log zo­stał prze­rwany przez po­wrót psa.

– No do­bra, Pion­tak – po­wie­dział pa­sterz. – Zara ben­dziem jeść. Tylko przy­pil­nuj owiec, póki cie nie za­wo­łam. Za­ga­niaj je, to raz dwa za­pen­dzim je do za­grody i zro­bim se wolne.

Jego mo­wie to­wa­rzy­szył gest, naj­wy­raź­niej zro­zu­miały, bo pies po­słusz­nie ru­szył, jakby znał an­giel­ski, a go­to­wa­nie trwało da­lej.

„We­zne ki­lof i ło­pate, wy­kope tego czar­nego – my­ślał stary, wra­ca­jąc wi­docz­nie do po­przed­niego wątku. – Tera się pew­ni­kiem uda. Kar­to­fli do­rzuce”.

Ostat­nie zda­nie od­no­siło się do go­to­wa­nia, pierw­sze na­to­miast do grobu czar­nego, który go za­cie­ka­wił.

– Owce za­go­nione – mó­wił da­lej na głos, zer­k­nąw­szy na ze­wnątrz. – To se zjemy z Pion­ta­kiem w spo­koju. Szkoda, że nie ma szmalcu. Na­sma­żył­bym se czego. No ale i tak żem mu­siał se skom­pić trzy ty­go­dnie, coby star­czyło na pla­cek.

Kiedy obiad był go­towy, męż­czy­zna usa­do­wił się na drew­nia­nym klocku, za stół słu­żyła mu zaś oparta na ko­la­nach po­krywka od skrzynki po dżi­nie. Pią­tak usiadł na­prze­ciwko swo­jego pana, a na jego in­te­li­gent­nym ob­li­czu ma­lo­wał się wy­raz ży­wego za­cie­ka­wie­nia i naj­wyż­szego uzna­nia.

Po­si­łek prze­bie­gał w ci­szy, z wy­jąt­kiem chwil, gdy pa­sterz py­tał psa, jak ów znaj­duje ja­kiś smaczny ką­sek, a ogon Pią­taka ko­mu­ni­ko­wał wy­raź­nie, że znaj­duje go do­prawdy do­sko­na­łym.

– Masz, spró­buj tego – za­wo­łał stary, rzu­ca­jąc mu spory ka­wa­łek cia­sta. Pią­tak kłap­nął szczę­kami i cia­sto znik­nęło. – Pro­sto w won­trobe! – po­wie­dział z ni­kłym uśmie­chem.

Opłu­kał na­czy­nia w wo­dzie, w któ­rej wcze­śniej go­to­wał, a na­stęp­nie z po­mocą psa za­go­nił owce do za­grody.

Wy­ko­naw­szy to za­da­nie, wziął ki­lof, ło­patę i stary wo­rek, po czym wy­ru­szył w drogę – grzbie­tem wznie­sie­nia, rzecz ja­sna – wraz ze swoim czwo­ro­noż­nym to­wa­rzy­szem. Po prze­by­ciu około pię­ciu ki­lo­me­trów do­tarli do roz­wi­dle­nia wier­chu. Na skraj­nym końcu od­nogi, pod kil­koma drzew­kami eu­ka­lip­tusa, znaj­do­wał się nie­wielki ko­piec ziemi, le­dwo wi­doczny w tra­wie, wklę­sły w środku – jak wszyst­kie groby czar­nych.

Męż­czy­zna za­brał się do pracy i po pół go­dzi­nie do­ko­pał się do skarbu.

Kiedy już wy­cią­gnął wszyst­kie ko­ści, roz­ło­żył je na tra­wie, usi­łu­jąc do­ciec, czy na­le­żały do czar­nego czy bia­łego, męż­czy­zny czy ko­biety. Nie mo­gąc jed­nak dojść do żad­nego za­do­wa­la­ją­cego wnio­sku, oczy­ścił je sta­ran­nie z ziemi, wło­żył do worka i ru­szył do domu.

Tym ra­zem po­szedł na skróty przez grzbiet i w dół wą­wozu, po­ro­śnię­tego oko­ro­wa­nymi drze­wami i wy­soką, białą trawą. Już pra­wie do­tarł do jego uj­ścia, gdy wielka, tłu­sta czarna jasz­czurka wy­sko­czyła mu spod stóp, wspięła się na drzewo i zmie­rzyła go bo­jo­wym wzro­kiem.

– A niech to szlag! – za­wo­łał pa­stuch. – Ale żem sie ze­stra­chał!

Po­wiódł za nią wzro­kiem. U pod­nóża drzewa do­strzegł coś, co w pierw­szej chwili uznał za sczer­niałe tru­chło owcy, ale po bliż­szym przyj­rze­niu się od­krył, że było to ciało czło­wieka. Le­żało z czo­łem opar­tym na dło­niach, wy­su­szone jak mu­mia przez skwar lata na za­cho­dzie kraju.

– A to ci fart! – po­wie­dział stary, dra­piąc się w kark i przy­glą­da­jąc się szcząt­kom.

W końcu stuk­nął ki­jem ciało w ra­mię. Roz­legł się głu­chy dźwięk, po­dobny do ude­rze­nia w skó­rzany bę­ben. Prze­wró­cił zwłoki – upa­dły pła­sko na plecy jak de­ska, a wy­schnięte oczy zda­wały się pa­trzeć na niego spod wy­schnię­tych pal­ców.

Cof­nął się mi­mo­wol­nie, ale za­raz się otrzą­snął, oparł na kiju i przyj­rzał bacz­nie wszyst­kim ma­ka­brycz­nym szcze­gó­łom.

W po­czer­nia­łych ry­sach nie­bosz­czyka nie było nic, co mo­głoby zdra­dzić imię lub rasę, ale ubiór wska­zy­wał na to, że to szczątki Eu­ro­pej­czyka. Sta­rzec za­uwa­żył czarną bu­telkę w tra­wie, le­żącą tuż obok zwłok. To dało mu do my­śle­nia. Po chwili uklęk­nął i obej­rzał po­de­szwy bu­tów zmar­łego, po czym pod­niósł się i wy­krzyk­nął z prze­ko­na­niem:

– Brummy! Na Boga! No to żeś sie w końcu do­igrał! Ju­żem ci mó­wił, Brummy – cią­gnął pew­nym to­nem, zwra­ca­jąc się do trupa – cien­giem ci żem po­wta­rzał, jak to ben­dzie, no i masz, szlag cie tra­fił, ty dur­niu chen­do­żony, ty prze­klenty pi­joku. Ty to na­wet jak byś miał naj­wien­cej pi­nien­dzy w ca­łej ko­lo­nii, to i tak byś wszystko prze­pił. My­ślał żem, że tak to sie skoń­czy, a tera sam wi­dzisz. Pew­nie żeś do mnie szed, coby sie ogar­nonć i na­pro­sto­wać, a po­tem byś sie znowu za­rze­kał, że win­cyj ani kro­pli, jak za­wsze. No a tera już po to­bie, a ja pew­nie znowu bede mu­sioł cie ja­koś ogar­nonć ostatni raz, bo nie ucho­dzi cie tu zo­sta­wić jak zde­chłom owce.

Pod­niósł za­kor­ko­waną bu­telkę i przyj­rzał się jej za­war­to­ści. Ku jego wiel­kiemu zdzi­wie­niu oka­zała się nie­mal pełna rumu.

– A to ci do­piero – wy­krzyk­nął stary. – Ani chybi mam farta, tra­fił mi sie po­da­rek na świenta. Pew­nie żeś sie ob­ło­wił, bo ina­czej byś sie do mnie nie wy­brał z pra­wie peł­nom bu­tel­kom. Tak czy owak, tera ja jom we­zne.

Ro­zej­rzał się do­okoła i oczy roz­bły­sły mu ra­do­śnie na wi­dok kilku spo­rych ka­wał­ków kory, po­zo­sta­wio­nych przez grupę ko­ro­wa­czy3 z po­bli­skiego ran­cza. Wy­brał dwa pasy – je­den długi na tro­chę po­nad metr, drugi na nie­całe dwa, a oba na pół me­tra sze­ro­kie – i za­niósł je do zwłok. Dłuż­szy pa­sek roz­ło­żył na ziemi i wsu­nął pod ciało.

– Dajże spo­kój, Brummy – po­wie­dział ła­god­niej­szym niż zwy­kle to­nem męż­czy­zna. – Nie jest z to­bom tak naj­go­rzej, bo to już ben­dzie ze trzy mie­siące, jak ci sie ze­szło. Mie sie wi­dzi, że to rum tak cie za­kon­ser­wo­wał. Jak żeś żył, to rum cie do grobu wpen­dzał, a tera, jak już żeś umar, to cie wy­su­szył na wiór jak mu­mie.

Drugi płat kory po­ło­żył na wierz­chu, wklę­słą stroną do dołu, tak że nie­bosz­czyk zna­lazł się mię­dzy dwoma ka­wał­kami jak w ka­napce. Po­tem pa­stuch wy­cią­gnął pa­sek od sio­dła, który pod­trzy­my­wał mu spodnie, i za­piął go do­okoła kon­struk­cji z jed­nej strony, jed­no­cze­śnie roz­my­śla­jąc, czym zwią­zać drugi ko­niec.

– Od ko­szuli już win­cyj nie ode­rwe – po­wie­dział, przy­glą­da­jąc się kry­tycz­nie po­łom swo­jej sta­rej, nie­bie­skiej ko­szuli. – Da­łoby rade je­den czy dwa pa­ski, ale już i tak jest krótka. Po­myślmy, od kiedy ja jom no­sze… Pa­mien­tam, żem jom ku­pił na dwa dni przed tym, jak sie Pion­tak uro­dził. Na no­wom mnie jesz­cze nie stać, no ale skoro to Brummy, to we­zne jesz­cze pare pa­sków i przy­szyje na­zad, jak wróce do domu.

Po­sta­wił ciało Brummy’ego na gło­wie, pod­parł ra­mie­niem śro­dek dol­nej war­stwy kory, prze­wie­sił zwłoki przez ra­mię, po czym wziął do ręki wo­rek z ko­śćmi i ru­szył do domu.

„Co jak co, ale na te świenta nie ben­dzie mi sie nu­dziło” – po­my­ślał, prąc przed sie­bie. Nie uszedł jed­nak wię­cej niż sto me­trów, gdy zo­ba­czył w tra­wie czarną jasz­czurkę.

– I jesz­cze jedna cho­lera! – wy­krzyk­nął. – To już ben­dzie dzi­siaj druga. Ale od cie­bie je­dzie, Brummy – do­dał po chwili. – Pew­nie cie de­lirka za­czeła te­le­pać, jak już za­czeli szczy­że­nie. Cie­kawe, komu sie do­stała twoja ostat­nia wy­płata. Sio! O, znowu czarny jasz­czur. Pew­nie jest tu całe stado.

Stary odło­żył tru­chło Brummy’ego na zie­mię i po­cią­gnął jesz­cze raz z bu­telki. Za­nim ru­szył da­lej, wsa­dził wo­rek z ko­śćmi na ra­mię, pod ciało, i wkrótce znów się za­trzy­mał.

– Te chen­do­żone gnaty sie po­mie­szały – po­wie­dział. – Po­cze­kej, Brummy, zara po­pra­wie.

Oparł nie­bosz­czyka o drzewo, zmie­nił uło­że­nie ko­ści na ra­mie­niu i wziął ko­lejny łyk z bu­telki.

Po­ko­nał mniej wię­cej pół­tora ki­lo­me­tra, kiedy w tra­wie usły­szał sze­lest. Ro­zej­rzał się i do­strzegł ko­lejną jasz­czurkę z długą, wę­żową szyją, wy­cią­gniętą w jego stronę.

Bar­dzo go ta sy­tu­acja za­sko­czyła, a naj­dziw­niej­sze w tym wszyst­kim było to, że Pią­tak nie chciał do­tknąć gada, tylko z pod­ku­lo­nym ogo­nem ucie­kał, gdy pa­dała ko­menda: „Bierz go”.

– Śmieszne te jasz­czury – po­wie­dział w końcu stary. – Już żem wi­dział roje pa­si­ko­ni­ków i wiel­kie wa­tahy kan­gu­rów, ale niech mnie dia­bli, je­śli żem kiedy wi­dział stado czar­nych jasz­czu­rek!