30,00 zł
Klasyka literatury australijskiej. Poruszające opowiadania z życia mieszkańców interioru.
Pierwsze tłumaczenie na język polski twórczości jednego z najwybitniejszych pisarzy Australii. Opowiadania Henry Lawsona to klasyka literatury australijskiej. Bezmiar upalnego buszu, senne miasteczka interioru, życiowe dramaty i ciężka praca pionierów. Sugestywne opowieści autora przenoszą nas na Antypody początków XX wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 313
Tytuł oryginału: Selected Stories by Henry Lawson
Autor woryginale: Henry Lawson
Tłumaczenie: Kaja Gucio
Copyright © for the Polish translation by Glowbook, 2022
Wydawnictwo Glowbook
ul. Kolegiacka 2/2
98-200 Sieradz
kontakt@glowbook.net
Projekt okładki:
Justyna Kramarz – Studio , www.grafpa.pl
Obraz na okładce:
Marn Gorin / Alamy Stock Photo
Redakcja ikorekta:
Małgorzata Korbiel
Skład iłamanie:
Kamil Potęga – Studio , www.grafpa.pl
Druk:
Zakład Poligraficzny Moś iŁuczak Sp.J.
ul. Piwna 1
61-065 Poznań
www.mos.pl
ISBN 978-83-960385-7-9
Łżą ci, co powiadają głośno i dobitnie,
Że nie ma tutaj nędzy, a bieda nie zagląda,
Bo tam, gdzie się stykają przedmieście i skraj miasta,
Z okienka izby patrzę na twarze na ulicy –
Mijają mnie, mijają,
W rytm strudzonych kroków.
A mnie żal właścicieli tych twarzy na ulicy.
I smutek mnie ogarnia w młodym, pięknym kraju,
Gdy widzę na tych twarzach troski piętno i nędzy.
Na próżno wypatruję świeżości, piękna i wdzięku
W bladych, zmęczonych twarzach mknących po ulicy –
Przemykają, wciąż przemykają,
Przy dźwięku niespokojnych kroków.
I żal mi właścicieli tych twarzy na ulicy.
Tuż zanim brzask przygasi blask światła gwiazd na niebie,
Już pierwsze blade twarze wychodzą tu i ówdzie
I z każdą chwilą więcej ich z mroku się wyłania,
Aż płyną bladą rzeką, te twarze na ulicy…
Płyną, wciąż napływają,
W rytm prędkich, spiesznych kroków.
Ach! Żal mi właścicieli tych twarzy na ulicy.
Ta ludzka rzeka rzednie, im bliżej ósmej rano –
Jej fale płyną szybciej w obawie przed spóźnieniem.
A potem czas się wlecze w upale, pośród pyłu.
Miasto tak miażdży właścicieli tych twarzy na ulicy…
Miażdży ich ciała, miażdży dusze
W zamian za nędzny ochłap.
Och! Żal mi właścicieli tych twarzy na ulicy.
Potem zaś – aż po wieczór – widać już tylko twarze
Strudzonych robotników i leni, co próżnują.
I tylko tu i ówdzie obca twarz na ulicy
Przypomni o znużonych w tym mieście bezrobotnych –
Krążąc, wciąż wkoło krążąc,
W rytm apatycznych kroków…
Ach! Żal mi właściciela tej twarzy na ulicy.
A kiedy kres nastaje tej długiej poniewierki
I żółte światło lamp szyderczo żegna dzień,
Przepływa obok okna ta sama znowu fala.
Znów widzę blady potok tych twarzy na ulicy…
Odpływają, teraz odpływają
W rytm przemęczonych kroków.
Serce mi pęka na myśl o twarzach na ulicy.
Tak oto w brudzie i w znoju zamyka się dnia księga,
Kolejna północ mija i świt coraz bliżej.
Z uśmiechem, co drwi z niej samej, żałośnie i błagalnie,
Delila szuka chętnych na ulic miasta rogu…
Upada, raz po raz upada
Zniszczony, ludzki wrak.
Straszny, niewdzięczny jest zawód Kobiety Ulicy.
Gorszy się czai koszmar w tym młodym, pięknym mieście,
Bo w samym jego sercu od brudnych nor się roi –
Ludzkie tam gniją kształty w plugastwie i fetorze,
A twarzy tych na żadną nie wpuszczą tu ulicę…
Gniją tam, ciągle gniją –
Bez strawy, bez powietrza,
W norach występku i grozy, z ulicy niewidocznych.
Ciekawym, czy bogaci w apatii swej by trwali,
Gdyby ze swoich okien widzieli biednych twarze?
Lęk was ogarnie, słudzy Mamony, i wielka zdejmie groza,
Gdy Bóg kiedyś zapyta o nędzę na ulicy!
O rzeczy złe i podłe,
I smutne, o jakie łatwo
W brudnym zaułku miasta i na ulicy bezdusznej!
Z tamtej nory ponurej, gdzie nie milkną kroki,
Przeniosłem się do okna z widokiem na wzgórze,
Ale gdy noc nadeszła, pełna deszczu i śniegu,
Nawiedziły mnie cienie tych twarzy na ulicy –
Przemykały obok, przemykały,
Przemykały obok bezszelestnie,
Trochę bledsze niż prawdziwe twarze na ulicy.
Zawołałem raz: „Boże, jeśliś wciąż wszechpotężny,
To ześlij mi wizję, jak naprawić krzywdy!”.
I zobaczyłem ulicę i zamknięte sklepy,
A z oddali mnie dobiegł odgłos wielu kroków –
Zbliżały się, wciąż zbliżały,
W rytmie głuchego bicia bębna z oddali,
I ujrzałem tam armię w marszu po ulicy.
I jak wezbrana rzeka, co brzegi przerwała i mury,
Ludzka powódź napłynęła pod czerwonym sztandarem.
Oczy wszystkich płonęły żarem rewolucji,
A ostrza mieczy odbijały twarze na ulicy.
Napływali, wciąż napływali
W rytmie bębna, co bił donośnie i groźnie
Wśród pieśni i wiwatów ludzi na ulicy.
I tak już będzie zawsze, póki świat się kręci.
Próżno pióro się trudzi, od ostrzeżeń głos chrypnie,
Ale póki nie zabrzmi rytm Czerwonej Rewolucji,
Ludzie miasta nie uwolnią się od grozy ulicy,
Od znoju wiecznego i odwiecznej walki
O mięsa byle ochłap i nędzną koszulę
W tym gąszczu żywej śmierci – okrutnej ulicy.
Pewnego niedzielnego popołudnia pływaliśmy łódką po billabongu1, kiedy po drugiej stronie rzeki zauważyliśmy młodego człowieka. Jechał wierzchem, prowadząc kilka innych koni wzdłuż brzegu. Powiedział do nas, że piękny mamy dzień, i zapytał, czy woda głęboka. Żartowniś z naszej grupy odparł, że owszem, w sam raz, żeby się utopić, a on się roześmiał i pojechał dalej. Szybko o nim zapomnieliśmy.
Następnego dnia jacyś żałobnicy zebrali się w pubie na rogu i uznali, że w oczekiwaniu na karawan dobrze będzie się napić. Część czasu spędzili na skocznych tańcach przy akompaniamencie pianina w barze, resztę zaś na wygłupach i bijatyce.
Grzebanym nieboszczykiem był młody robotnik ze związku, mniej więcej dwudziestopięcioletni, który utonął poprzedniego dnia podczas próby pokonania wpław billabonga Darling wraz z paroma końmi.
Nikt go tu w mieście w zasadzie nie znał, a cały pogrzeb wziął się z tego, że był związkowcem. Policjanci znaleźli w jego torbie jakieś papiery i skontaktowali się z biurem Powszechnego Związku Robotników, żeby uzyskać informacje na jego temat. Stąd się o nim dowiedzieliśmy. Sekretarz niewiele wniósł nowego. Zmarły był wprawdzie papistą, a większość mieszkańców miasta wręcz przeciwnie, ale więzy związkowe są silniejsze niż wyznanie. Jeszcze silniejszy jest jednak alkohol, więc kiedy karawan wreszcie zajechał na miejsce, więcej niż dwie trzecie żałobników nie było już w stanie za nim podążyć.
Kondukt składał się z piętnastu uczestników – czternastu dusz podążających za pękniętą skorupą piętnastej. Możliwe, że w żadnym z tej czternastki nie ostało się ani trochę więcej duszy aniżeli w trupie – ale to akurat bez znaczenia.
Czterech czy pięciu żałobników wynajmujących pokoje nad pubem pożyczyło od właściciela przybytku dwukółkę, której używał do wożenia pasażerów na stację kolejową i z powrotem. Byli oni obcy dla nas, którzyśmy szli pieszo, a my dla nich. Zaś wszyscyśmy byli obcy dla nieboszczyka.
Jakiś jeździec, z wyglądu poganiacz wracający z dalekiej wyprawy, dołączył do naszego zakurzonego konduktu i jechał za nami kilkaset metrów, ciągnąc za sobą jucznego konia, ale gdy jego znajomek zaczął mu dawać gwałtowne i ostentacyjne sygnały z hotelowej werandy – to jest machał zgiętą prawą ręką, a kciukiem lewej wskazywał bar za plecami – ulotnił się szybko i tyleśmy go widzieli. On też był obcy dla wszystkich uczestników spektaklu.
Szliśmy dwójkami. Było ich trzy. Panował skwar, a nad ziemię wzbijały się tumany kurzu. Żar lał się z nieba ostrymi, oślepiającymi kaskadami światła na zwrócone do słońca żelazne dachy i jasne ściany domostw. Dwa puby zawiesiły działalność na czas, kiedy je mijaliśmy. Zamknięto drzwi baru, a przez kilka minut klienci wchodzili i wychodzili bocznym albo tylnym wejściem. Ludzie z buszu rzadko sarkają na tego rodzaju niedogodności, jeśli ich przyczyną jest pogrzeb. Mają na to zbyt duży respekt dla zmarłych.
Po drodze na cmentarz minęliśmy trzech strzygaczy siedzących w cieniu za płotem. Jeden z nich był pijany, a w zasadzie zalany w trupa. Dwaj pozostali przykryli kapeluszami prawe uszy z szacunku dla zmarłego – kimkolwiek był – a jeden kopnął zalanego kompana i coś do niego burknął.
Ten wyprostował się i powiódł nietrzeźwym wzrokiem dookoła, po czym sięgnął po kapelusz, ściągnął go do połowy, a potem na powrót założył. W końcu, z wielkim wysiłkiem, zebrał się w sobie – tym razem skutecznie. Wstał, oparł się plecami o płot, strącił nakrycie z głowy i wyraźnie skruszony postawił na nim stopę, żeby go bezwiednie nie nałożyć, dopóki kondukt pogrzebowy nie minie jego i jego ziomków.
Wysoki, sentymentalny poganiacz, który szedł obok mnie, z przekąsem cytował fragmenty Byrona, pasujące do okoliczności – to jest śmierci – i pytał z wisielczym humorem, czy naszym zdaniem „tam, po drugiej stronie” uznają bilet zmarłego. Był to bilet związkowy i przeważała opinia, że owszem, uznają.
W tym momencie odezwał się mój kolega:
– Pamiętasz, jak wczoraj, kiedy byliśmy w łodzi, jakiś facet prowadził konie wzdłuż brzegu?
– Pamiętam.
Skinął na karawan.
– No, to właśnie był on – powiedział.
Zastanowiłem się chwilę.
– Nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi – odparłem. – On coś chyba do nas zagadał, nie?
– Tak, powiedział, że to piękny dzień. Zauważyłbyś, gdybyś wiedział, że została mu godzina życia i że to ostatnie słowa, jakie wypowie do kogokolwiek na tym świecie?
– Na pewno – wtrącił się jakiś głos z tyłu – gdybyś o tym wiedział, to byś pogadał z nim dłużej.
Przecięliśmy tory kolejowe, idąc dalej rozgrzaną, pełną pyłu drogą, która prowadziła na cmentarz. Niektórzy rozmawiali o wypadku, inni opowiadali o własnych przygodach, kiedy to cudem udało im się uniknąć śmierci.
– Oto i diabeł – powiedział ktoś w końcu.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem księdza kryjącego się pod rozłożystym drzewem przy bramie cmentarza.
Karawan zajechał i otwarto tylne klapy. Żałobnicy przycisnęli kapelusze do prawego ucha, a czterech mężczyzn wyniosło trumnę i postawiło ją przy grobie. Podszedł ksiądz – młody wikary, blady i spokojny – po czym stanął w cieniu drzewka rosnącego u wezgłowia mogiły. Następnie zdjął kapelusz, upuścił go niedbale na ziemię i przystąpił do rzeczy. Zauważyłem, że jeden czy dwóch pogan wśród żałobników skrzywiło się lekko, gdy trumna została pokropiona wodą święconą. Krople szybko wyparowały, pozostawiając na kirze okrągłe, czarne plamki, które zaraz pokryły się pyłem. Dzięki temu, a może i przez to, ujawniły, jak tani i marny był materiał, którym przykryto trumnę. Wcześniej wydawał się czarny, teraz – ciemnoszary.
To właśnie wtedy ludzka ignorancja i próżność zrobiły z pogrzebu farsę. Wielki, barczysty oberżysta o grubych rysach, niezdrowej cerze i niebywale głupim wyrazie twarzy podniósł z ziemi słomkowy kapelusz księdza i trzymał go kilka centymetrów nad głową wielebnego aż do końca ceremonii. Ksiądz, przypomnę, stał w cieniu. Kilku żałobników niepewnie to zakładało, to zdejmowało własne kapelusze, miotając się między obrzydzeniem do żywych a szacunkiem dla zmarłych. Kapelusz kapłana miał stożkowatą koronę i rondo opadające jak parasol przeciwsłoneczny, a mięsisty, czerwony paluch oberżysty spoczywał dokładnie na jego wierzchu. Trzeba oddać sprawiedliwość księdzu, bo mógł tego incydentu zwyczajnie nie zauważyć. Kapelan czy pleban powiedziałby w takiej sytuacji: „Odłóż ten kapelusz, przyjacielu. Czyż pamięć o naszym zmarłym bracie nie jest więcej warta niż moja cera?”. Kaznodzieja z buszu ująłby to na pewno dosadniej, acz nie mniej trafnie. Mój wikary jednak pozostawał najwyraźniej nieświadomy tego, co się dzieje. Oberżysta był ponadto ważną personą i filarem kościelnej społeczności. Jako z natury głupi i zarozumiały osioł nie mógł zatem przepuścić takiej okazji i postanowił zademonstrować swoje oddanie wobec kościoła, a zarazem potwierdzić swoją w nim pozycję.
Grób był bardzo wąski, więc odetchnąłem z ulgą, kiedy trumna zmieściła się w nim bez problemu. Kiedyś, w Rookwood, widziałem, jak drewniana skrzynka ze zmarłym utknęła – trzeba ją było potem wyszarpnąć z niemałym wysiłkiem i złożyć na torfowisku, u stóp pogrążonych w żałobie krewnych, którzy lamentowali żałośnie, podczas gdy grabarze poszerzali dół. Ale na Zachodzie nie zostawia się takich rzeczy przypadkowi. A nasz grabarz nie był zupełnie pozbawiony serca i z szacunku dla owej ludzkiej właściwości, określanej mianem uczuć, znalazł nawet odrobinę suchej ziemi i sypnął nią na trumnę, żeby zamortyzować późniejsze uderzenia bryłek gliny o wieko. Usiłował też z początku delikatnie zgarniać glebę łopatą ustawioną grzbietem do góry, ale wyschnięte, twarde grudy z koryta Darling i tak się odbijały od desek z głośnym stuknięciem. Nie miało to większego znaczenia. Nic nie ma. Odgłos grudek ziemi rozbijających się o trumnę obcego człowieka nie brzmi inaczej, niż gdyby spadały na zwykłą drewnianą skrzynię – a przynajmniej ja nie zauważyłem w tym dźwięku niczego niesamowitego ani niezwykłego, niemniej, kto wie, może w którymś z nas – kimś o większej wrażliwości – wzbudziło to wspomnienia o innym pogrzebie sprzed lat i tego, jak uderzenie każdej bryłki wstrząsało sercem.
Pominąłem krzewy akacji – bo ich tam nie było. Nie wspomniałem również o starym, zrozpaczonym przyjacielu, który nisko zwiesił siwą głowę, a po pobrużdżonych policzkach spływały mu wielkie, perłowe krople potu. Był nieobecny, najpewniej został „w dziczy”. Z podobnych powodów w mojej relacji próżno też szukać wzmianki o podejrzanej wilgoci w oczach brodatego draba z buszu o imieniu Bill. Bill się nie pojawił, a jedyną wilgocią była ta, którą wywołał upał. Darowałem sobie także opisy „smutnego zachodu słońca nad australijskim horyzontem”, ponieważ słońce bynajmniej wówczas nie zachodziło. Pochówek odbywał się w samo południe.
Zmarły buszmen najwyraźniej nazywał się Jim. W jego walizce nie znaleziono żadnych portretów, kosmyków włosów czy listów miłosnych, ani niczego w tym rodzaju – nie było nawet żadnej wzmianki o matce, jedynie kilka papierów dotyczących spraw Związku. Większość z nas poznała jego imię i nazwisko dopiero, kiedy zobaczyliśmy je wypisane na trumnie. Wcześniej mówiliśmy o nim „ten biedak, co wczoraj utonął”.
– A więc nazywał się James Tyson – stwierdził mój znajomy poganiacz, patrząc na tabliczkę.
– A co? Nie wiedziałeś? – zapytałem.
– Nie, ale wiedziałem, że to związkowiec.
Później okazało się, że wcale nie nazywał się J.T., tylko tak się przedstawiał.
Tak czy owak, pod tym mianem został pochowany, a większość australijskich dzienników ograniczyła się do lakonicznej notki, że ostatniej niedzieli pewien młody człowiek, niejaki James John Tyson, utonął w billabongu przy Darling.
Później poznaliśmy jego prawdziwe nazwisko, ale nawet jeśli kiedyś się natkniemy na nie w gazetowej rubryce „Ktokolwiek widział”, nie będziemy w stanie udzielić żadnych informacji zmartwionej matce, siostrze, żonie ani nikomu, kto mógłby powiedzieć o nim jakieś dobre słowo, bo nikt już nie pamięta, jak się nazywał.
1 Billabong – australijskie określenie starorzecza, które okresowo, po wielkich ulewach, napełnia się wodą [przyp. red.].
Dwuizbowa chata wzniesiona jest z drewnianych okrąglaków, deszczułek i kory, a podłogi wyłożone są kawałkami drewna. Przylega do niej obszerna kuchnia o ścianach uplecionych z kory, większa niż sama chata z werandą włącznie.
Dookoła wszędzie busz – busz bezkresny, bo teren jest płaski. Żadnych górskich szczytów w oddali. Busz składa się z uschniętych, spróchniałych jabłoni. Żadnego podszycia. Nie ma nic, co przyniosłoby ulgę oczom, nie licząc kilku ciemnozielonych rzewni, które wzdychają nad wąskim, prawie bezwodnym potokiem. Do najbliższego znaku cywilizacji – meliny przy głównej drodze – jest stąd trzydzieści kilometrów.
Gospodarz, były skwater2, zabrał owce na wypas. Jego żona została sama z dziećmi.
Czwórka obdartych, wychudzonych dzieciaków bawi się na podwórku. Nagle jedno zaczyna wołać:
– Wąż! Matka, wąż!
Chuda, ogorzała buszmenka wybiega z kuchni, podnosi malucha z ziemi, sadza go sobie na lewym biodrze i sięga po kij.
– Gdzie?
– Tu! Pod drewno poszedł! – drze się najstarszy chłopiec, jedenastoletni urwis o lisiej buzi. – Czekaj, matka! Ja go załatwię. Odsuń się! Ja zatłukę dziada.
– Tommy, chodźże tu, jeszcze cię ukąsi. Chodź tu w tej chwili, mówię do ciebie, ty niecnoto!
Młody podchodzi do niej niechętnie, niosąc kij większy niż on sam.
– Tam lezie, pod dom! – krzyczy triumfalnie i już biegnie z uniesioną pałką za wężem.
Tymczasem wielki, czarny, żółtooki pies, mieszaniec wszystkich możliwych ras, jest żywo zainteresowany rozwojem wypadków. Zrywa się z łańcucha i też pędzi w stronę domu. Spóźnia się jednak i sięga nosem szczeliny w desce w chwili, gdy znika w niej koniec gadziego ogona. Niemal w tym samym momencie dzierżony chłopięcą ręką kij spada i obdziera wspomniany nos ze skóry. Pies, zwany Aligatorem, nie zwraca na to najmniejszej uwagi i przystępuje do podkopywania chaty, ale po krótkiej walce zostaje obezwładniony i na powrót uwiązany. Rodzina nie może sobie pozwolić na jego stratę.
Żona poganiacza każe dzieciom stanąć przy psiej budzie, a sama wypatruje węża. Przynosi dwie małe miski z mlekiem i stawia je pod ścianą, żeby go wywabić, ale mija godzina, a węża jak nie było, tak nie ma.
Zmierzcha się i nadciąga burza z piorunami. Dzieciom trzeba znaleźć schronienie. Kobieta nie może zaprowadzić ich do domu, bo wie, że wąż tam jest i może w każdej chwili wypełznąć przez szczelinę w podłodze, więc niesie kilka naręczy drewna na opał do kuchni, a potem zabiera tam dzieci.
W kuchni nie ma podłogi – zastępuje ją klepisko, zwane w tej części buszu „parterem”. Na środku stoi duży, grubo ciosany stół. Kobieta każe dzieciom usiąść na blacie. Są to dwaj chłopcy i dwie dziewczynki, ledwo odrosłe od ziemi. Daje im kolację, a potem, przed zapadnięciem zmroku, idzie do chaty, bierze poduszki i pościel, cały czas mając w pamięci, że lada chwila może spotkać węża. Przygotowuje dzieciom posłanie na kuchennym stole, a sama siada obok, by czuwać przez całą noc.
Ciągle zerka na chatę, a na szafce trzyma w pogotowiu kijek. Ma tam też koszyk z robótkami i egzemplarz Dziennika dla młodych dam. Wpuszcza do izby psa.
Tommy kładzie się, acz niechętnie. Mówi, że nie zaśnie i rozwali tego „chorernego” węża.
Matka pyta go, ile razy mu mówiła, żeby nie przeklinał.
Chłopiec trzyma kij pod kołdrą, a Jacky protestuje.
– Mamusiu! Tommy mnie dźga tom pałkom! Powiedz mu, żeby jom wywalił.
– Zamknij się, ty mały… Chcesz, żeby cię wąż ugryznął? – warczy Tommy.
Jacky posłusznie się zamyka.
– Jak cię ugryźnie – kontynuuje Tommy po chwili milczenia – to cały spuchniesz i zaśmiardniesz, i zrobisz się czerwony i zielony, i niebieski. Prawda, matka?
– Nie strasz dzieciaka. Idź spać.
Młodsza dwójka zasypia, a Jacky od czasu do czasu narzeka, że mu ciasno. Robią dla niego więcej miejsca.
– Matka! Posłuchaj tych małych oposów. Najchętniej to bym im skręcił te chorerne karki – odzywa się w końcu Tommy.
– Ale te małe chorerniki nikomu nie szkodzom! – protestuje sennie Jacky.
– No i masz! Mówiłam, że Jacky nauczy się od ciebie przeklinać. – Ale deklaracja syna wywołuje uśmiech na jej twarzy. Jacky zasypia.
– Matka! Myślisz, że oni wygną kangury? – pyta Tommy.
– Dobry Boże! A skąd ja mam wiedzieć, dziecko? Śpij już.
– Obudzisz mnie, jak wąż wyjdzie?
– Tak. Śpij.
Dochodzi północ. Dzieci śpią, a żona poganiacza siedzi nieruchomo, na zmianę szyjąc i czytając. Od czasu do czasu zerka w stronę sąsiedniej izby, a gdy tylko słyszy jakiś dźwięk dobiegający z tamtej strony, sięga po kij. Burza już jest, a wiatr hulający w dziurawych ścianach prawie gasi świeczkę. Kobieta przesuwa ją głębiej i osłania gazetą. Przy każdej błyskawicy szczeliny między deszczułkami błyszczą jak wypolerowane srebro. Rozlega się grzmot i spada rzęsista ulewa.
Aligator leży rozciągnięty na klepisku, ze wzrokiem wlepionym w przepierzenie. Kobieta poznaje po tym, że wąż tam jest, a w podłodze części mieszkalnej są przecież duże szpary. Nie boi się byle czego, ale ostatnie wydarzenia zszargały jej nerwy. Mały synek jej szwagra został niedawno ukąszony przez węża i zmarł. Poza tym od pół roku nie ma wieści od męża i bardzo się o niego niepokoi.
Kiedy się pobrali, on był poganiaczem i skwaterem. Zrujnowała go susza w osiemnastym roku, musiał więc poświęcić resztki swojego stada i wrócić do poganiania. Po powrocie zamierza przenieść rodzinę do najbliższego miasta, a tymczasem jego brat, który mieszka w chałupie przy głównej drodze, dostarcza jego rodzinie mniej więcej raz w miesiącu zapasy. Kobiecie zostało jeszcze kilka krów, jeden koń i kilka owiec. Szwagier od czasu do czasu zabija jedną i zostawia tyle, ile w danym momencie potrzeba jej i dzieciom, a resztę sam bierze w zamian za to, co przywozi.
Jest przyzwyczajona do radzenia sobie w pojedynkę. Kiedyś żyła tak przez półtora roku. Będąc małą dziewczynką, snuła rozmaite marzenia, ale wszystkie jej dziewczęce nadzieje i aspiracje już dawno umarły. Teraz potrzebnej podniety i rozrywki dostarcza jej lektura Dziennika dla młodych dam,ponadto – niech jej Bóg dopomoże! – kobieta czerpie przyjemność z oglądania modnych strojów na rycinach.
Jej małżonek to Australijczyk, tak samo, jak i ona. Jest lekkomyślny, ale mąż z niego nie najgorszy. Gdyby go było stać, zabrałby ją do miasta i traktował jak księżniczkę. Przywykli do rozłąki, a przynajmniej ona. „Nie ma sensu się martwić” – mawia. On może czasem zapomnieć, że jest żonaty, ale jeśli wróci z dobrą wypłatą, to większość jej odda. Kilka razy, kiedy miał pieniądze, zabrał ją do miasta – wynajął wtedy przedział sypialny w pociągu i pokoje w najlepszych hotelach. Kupił jej też wózek dziecięcy, ale musieli go poświęcić razem z resztą dobytku.
Dwoje ostatnich dzieci urodziło się już w buszu. Podczas jednego z porodów mąż siłą sprowadzał do niej pijanego lekarza. Była wtedy sama i bardzo osłabiona. Trawiła ją gorączka. Modliła się do Boga, żeby zesłał jej pomoc. Bóg zesłał Czarną Mary – „najbielszą” dzikuskę w całej okolicy. A w zasadzie najpierw zesłał Króla Jimmy’ego, a potem Czarną Mary. Jimmy zajrzał przez drzwi, w mig zorientował się w sytuacji i powiedział z wesołym uśmiechem na czarnej twarzy: „Spokojnie, psze pani, zara sprowadze mojom starom, ona jest niedaleko, nad potokiem”.
Jedno z dzieci zmarło, gdy była tu sama. Trzydzieści kilometrów jechała po pomoc, ściskając martwe ciałko.
Dochodzi już pewnie pierwsza albo nawet druga. Ogień przygasa. Aligator dalej leży z głową opartą na łapach i patrzy na ścianę. Nie jest zbyt pięknym psem, a w świetle płomieni widać na jego ciele liczne stare szramy, nieporośnięte sierścią. Ale nie boi się niczego – ani na ziemi, ani pod nią. Z bykiem rozprawi się równie łatwo jak z pchłą. Nienawidzi wszystkich innych psów – z wyjątkiem chartów do polowania na kangury – i otwarcie okazuje niechęć wobec znajomych i krewnych buszmeńskiej rodziny. Ci jednak rzadko się tu pojawiają. Nie znosi też węży i zabił ich już mnóstwo, ale kiedyś zostanie ukąszony i umrze – większość psów walczących z wężami tak kończy. Czasami zaś Aligator zaprzyjaźnia się z nieznajomymi.
Od czasu do czasu kobieta odkłada robótkę i patrzy przed siebie, słucha i myśli. Rozmyśla o sprawach z własnego życia, bo o czym innym miałaby myśleć.
Od obecnej ulewy urośnie trawa, a to przypomina jej, jak walczyła z pożarem buszu, gdy mąż wyjechał. Trawa była wysoka i bardzo sucha, mogła zająć się od ognia. Kobieta włożyła wtedy stare spodnie męża i konarem gasiła płomienie, aż wielkie krople słonego potu wystąpiły jej na czoło i spłynęły strugami po osmalonych ramionach. Widok matki w spodniach bardzo rozbawił Tommy’ego, który pracował jak mały bohater u jej boku, ale młodszy synek wył przeraźliwie i wołał mamę. Nie zdołałaby opanować ognia, gdyby nie czterech rozemocjonowanych buszmenów, którzy przybyli w samą porę. Potem nastąpiło niemałe zamieszanie – kiedy poszła po malucha, ten krzyczał i wyrywał się, bo wziął ją za „czarnego”, zaś Aligator, ufając bardziej zmysłowi dziecka niż własnemu instynktowi, rzucił się do ataku, a że był już stary i lekko głuchy, to w podekscytowaniu nie rozpoznał głosu swojej pani i nie odpuszczał, dopóki Tommy nie poddusił go paskiem od siodła. Pies w końcu zorientował się w pomyłce i okazał skruchę, z całych sił machając poszarpanym ogonem i szczerząc zęby w przepraszającym grymasie. To był wspaniały czas dla chłopców – dzień, do którego będą wracać, o którym będą rozmawiać i z którego będą się śmiać przez wiele lat.
Kobieta myśli też o tym, jak walczyła z powodzią podczas nieobecności męża. Stała godzinami w strugach ulewnego deszczu i kopała rynnę przelewową, żeby ratować tamę po drugiej stronie potoku. Ale ostatecznie jej się nie udało. Czyli istnieją jednak rzeczy, których buszmenka nie zdoła zrobić. Nazajutrz rano tama pękła, a wraz z nią niemal i serce kobiety na myśl o tym, jak poczuje się jej mąż, gdy wróci do domu i zobaczy, że efekty wieloletniej pracy spłynęły z wodą. Rozpłakała się wtedy.
Potem walczyła z zapaleniem opłucnej i płuc bydła – podawała lekarstwa i puszczała krew nielicznym sztukom, jakie jej pozostały, i ponownie zapłakała, gdy zdechły jej dwie najlepsze krowy.
Walczyła także ze wściekłym bykiem, który przez cały dzień oblegał ich chatę. Robiła naboje i strzelała do niego ze starej strzelby przez szpary między deskami. Rano już nie żył. Obdarła go ze skóry i sprzedała ją za siedemnaście pensów.
Do dziś walczy natomiast z wronami i orłami, które mają zakusy na jej kury. Opracowała w tym celu oryginalny plan. Dzieci wołają: „Matka, wrony!”, a ona wybiega z izby, celuje miotłą w ptaki, jakby to była broń palna, i krzyczy: „PIF-PAF!”. Wrony odlatują w pośpiechu. Są przebiegłe, ale kobieta jest przebieglejsza.
Od czasu do czasu zjawia się jakiś buszmen, którym trzęsie delirium, albo pijak o paskudnym spojrzeniu, a ona umiera wtedy ze strachu. W takich sytuacjach zazwyczaj mówi, że jej mąż i dwaj synowie pracują przy tamie albo na podwórzu, bo takie szemrane typy zawsze sprytnie pytają o szefa.
Nie dalej jak w zeszłym tygodniu włóczęga, któremu bardzo źle patrzyło z oczu – upewniwszy się, że w okolicy nie ma żadnych mężczyzn – rzucił tobołki na werandę i zażądał strawy. Kobieta dała mu coś do jedzenia, a on oznajmił, że zamierza tu przenocować. Słońce właśnie zachodziło. Buszmenka wzięła więc z kanapy drewnianą listwę, odwiązała Aligatora i stanęła twarzą w twarz z nieznajomym, trzymając w jednej ręce deskę, a w drugiej obrożę psa. „Wynocha stąd, ale już!” – powiedziała. Spojrzał na nią i na psa, skruszonym głosem powiedział: „Dobrze, psze pani” i poszedł. Biła z niej determinacja, a żółte oczy Aligatora błyszczały nieprzyjemnie – jakby tego było mało, psie kły bardzo przypominały uzębienie gada, którego imię nosił.
Nie ma wielu przyjemności, o których może myśleć, siedząc samotnie przy ogniu i wypatrując węża. Wszystkie dni mijają tak samo, ale w niedzielę po południu przebiera się, oporządza dzieci, zakłada ładne ubranko najmłodszemu i idzie na spacer ścieżką w buszu, pchając przed sobą stary wózek. Robi tak co tydzień. Dba o to, by i ona, i dzieci wyglądali równie elegancko, jak gdyby spacerowali po mieście. Nie ma tu jednak nic do oglądania ani żadnej żywej duszy, którą można spotkać. Możesz tak przejść trzydzieści kilometrów i nie znaleźć żadnego punktu odniesienia, chyba że jesteś buszmenem. Dzieje się tak z powodu nieprzebranej, irytującej jednostajności niskich drzew – monotonii, która sprawia, że człowiek pragnie się wyrwać i podróżować tak daleko, jak tylko jeżdżą pociągi, żeglować tak daleko, jak tylko pływają statki – a nawet jeszcze dalej.
Ale ta buszmenka przywykła do samotności. Nienawidziła jej jako świeżo poślubiona małżonka, ale teraz w towarzystwie ludzi czułaby się obco.
Cieszy się, gdy jej mąż wraca, ale nie tryska zbyteczną radością ani nie robi z tego powodu zamieszania. Przynosi mu po prostu coś dobrego do jedzenia i oporządza dzieci.
Wydaje się zadowolona z własnego losu. Kocha swoje dzieci, ale nie ma czasu, żeby im to okazywać. Jest wobec nich raczej surowa. Otoczenie nie sprzyja rozwojowi jej „kobiecej” czy sentymentalnej strony natury.
Niedługo pewnie zacznie świtać, ale zegar znajduje się w chacie, więc nie może sprawdzić, która godzina. Świeca prawie się wypala, a kobieta nie ma zapasowej. Musi przynieść więcej opału, żeby podtrzymać ogień, więc zamyka psa w kuchni i spieszy do stosu drewna. Ulewa mija. Kobieta chwyta patyk, wyciąga go i – trzask! Cała sterta się wali.
Wczoraj najęła czarnego włóczęgę, żeby przyniósł jej trochę opału, a kiedy pracował, ona poszła szukać zaginionej krowy. Nie było jej około godziny. Po powrocie zauważyła, że czarny nie marnował czasu. Tak ją zdumiał widok sporej sterty drewna przy kominie, że dała mężczyźnie dodatkową grudkę tytoniu i pochwaliła, że się nie lenił. Podziękował jej i odszedł z podniesioną głową i wypiętą piersią. Był ostatnim ze swego plemienia i królem, ale ułożył stertę pustą w środku.
Teraz buszmence robi się przykro i zaczyna płakać, gdy zasiada ponownie przy stole. Bierze chusteczkę, by otrzeć oczy, ale dźga się w nie gołymi palcami. Chusteczka jest cała porozdzierana i okazuje się, że kciuk kobiety przeszedł przez jedną dziurę, a palec wskazujący przez drugą. To ją rozbawia tak, że wybucha śmiechem, ku zaskoczeniu psa. Kobieta ma dobre, wręcz znakomite poczucie humoru i wkrótce opowie swoim bliskim tę anegdotkę.
Już kiedyś coś ją tak samo rozbawiło. Pewnego dnia usiadła, „żeby się porządnie wybeczeć”, jak to określiła, a mała owieczka otarła się o jej sukienkę i też zabeczała. Wtedy musiała się roześmiać.
Niemal dnieje. W izbie robi się bardzo duszno i gorąco od ognia. Aligator wciąż od czasu do czasu wpatruje się bacznie w ścianę. Nagle ożywia się, podchodzi do przepierzenia, a przez jego ciało przebiega dreszcz. Sierść jeży mu się na grzbiecie, a w żółtych oczach pojawia się bojowy blask. Kobieta wie, co to oznacza, więc kładzie dłoń na kiju. Jedna z desek działowych ma na dole dwa spore pęknięcia. W jednym z tych otworów lśni złowrogo para małych, jasnych, paciorkowatych ślepi. Wąż – czarny – wypełza powoli, na jakieś trzydzieści centymetrów, i porusza łbem w górę i w dół. Pies leży bez ruchu, a kobieta siedzi, jakby zafascynowana. Wąż wysuwa się o kolejne trzydzieści centymetrów. Buszmenka unosi kij, a gad, jakby nagle zdawszy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, wsadza łeb w drugą szparę w desce i zaczyna uciekać. Aligator zrywa się z miejsca i zwiera szczęki z głośnym kłapnięciem. Nie trafia, bo blokuje go za duży nos, dzięki czemu wąż wciska się między deski a klepisko. Pies ponownie kłapie paszczą. Tym razem udaje mu się dopaść przeciwnika i wyciąga ze szczeliny pół metra jego ciała. Łup, łup – uderza kij kobiety. Aligator znów ciągnie. Łup, łup. Aligator szarpie jeszcze raz i oto wąż wyłania się w całości – czarny brutal, długi na półtora metra. Gad unosi łeb i próbuje nim miotać, ale pies trzyma go za kark. To duży, ciężki pies, ale szybki jak terier. Potrząsa wężem, jakby czuł, że i jego dotyczy pierwotna klątwa ludzkości. Dzieci się budzą. Najstarszy chłopiec chwyta swój kij i próbuje wstać z posłania, ale matka stalowym uściskiem zmusza go do powrotu. Łup, łup – grzbiet węża pęka w kilku miejscach. Łup, łup – jego łeb zostaje zmiażdżony, a Aligator znowu obrywa rykoszetem w nos.
Kobieta podnosi zatłuczonego gada końcem kija i wrzuca do ognia. Potem dokłada kilka szczap i patrzy, jak wąż płonie. Tommy i pies też patrzą. Buszmenka kładzie dłoń na głowie zwierzęcia, a wtedy w jego żółtych oczach gaśnie ostry, gniewny żar. Młodsze dzieci uspokajają się i zasypiają. Chłopiec o brudnych nogach stoi przez chwilę w koszuli i wpatruje się w płomienie. Po chwili spogląda na kobietę. Widzi łzy w jej oczach i zarzuca jej ręce na szyję.
– Matka, ja tam nigdy nie pójdę na poganiacza! – woła. – Prędzej mnie szlag trafi!
A ona przytula go do swojej wymizerowanej piersi i całuje. Siedzą tak razem, gdy nad buszem rozlewa się chory blask świtu.
2 Skwater – w Australii: hodowca owiec dzierżawiący pastwiska od państwa lub osadnik na nowo kolonizowanych ziemiach [przyp. red.].
–Piontak!
Stary przysłonił oczy, oślepiony blaskiem tego gorącego, bożonarodzeniowego dnia. Stał przed wejściem do chaty z kory i deszczułek, położonej nad brzegiem jałowego potoku. Po prawej stronie mieściły się zagrody dla owiec, a otaczająca budynek niska linia nagich, brązowych wierchów tworzyła odpowiednie tło dla całej sceny.
– Piontak! – krzyknął ponownie. Zakurzony owczarek podniósł się ociężale z cienia pod ścianą chaty i spojrzał pytająco na swojego pana. Ten wskazał na kilka owiec, które oddalały się od stada. – Przyprowadź je z powrotem – powiedział do zwierzęcia.
Pies ruszył w wyznaczonym kierunku, a jego pan wrócił do chaty.
– Zapendzim je wcześniej – powiedział do siebie. – Nadzorca nie zauważy. Zapendzim je, to bendziem mieli całe popołudnie dla siebie. Zrobim se obiad – dodał, zerkając na kilka garnków na ogniu. – Usmaże placek, a te boggabri bendom w sam raz do solonego miensa. – Mężczyzna odsunął jedno z czarnych wiader od płomienia. – Najlepiej, jak ledwo skwierczom – objaśnił sam sobie. – Jak je przygrzać, to sie robiom twarde, lepiej trzymać na wolnym ogniu.
Monolog został przerwany przez powrót psa.
– No dobra, Piontak – powiedział pasterz. – Zara bendziem jeść. Tylko przypilnuj owiec, póki cie nie zawołam. Zaganiaj je, to raz dwa zapendzim je do zagrody i zrobim se wolne.
Jego mowie towarzyszył gest, najwyraźniej zrozumiały, bo pies posłusznie ruszył, jakby znał angielski, a gotowanie trwało dalej.
„Wezne kilof i łopate, wykope tego czarnego – myślał stary, wracając widocznie do poprzedniego wątku. – Tera się pewnikiem uda. Kartofli dorzuce”.
Ostatnie zdanie odnosiło się do gotowania, pierwsze natomiast do grobu czarnego, który go zaciekawił.
– Owce zagonione – mówił dalej na głos, zerknąwszy na zewnątrz. – To se zjemy z Piontakiem w spokoju. Szkoda, że nie ma szmalcu. Nasmażyłbym se czego. No ale i tak żem musiał se skompić trzy tygodnie, coby starczyło na placek.
Kiedy obiad był gotowy, mężczyzna usadowił się na drewnianym klocku, za stół służyła mu zaś oparta na kolanach pokrywka od skrzynki po dżinie. Piątak usiadł naprzeciwko swojego pana, a na jego inteligentnym obliczu malował się wyraz żywego zaciekawienia i najwyższego uznania.
Posiłek przebiegał w ciszy, z wyjątkiem chwil, gdy pasterz pytał psa, jak ów znajduje jakiś smaczny kąsek, a ogon Piątaka komunikował wyraźnie, że znajduje go doprawdy doskonałym.
– Masz, spróbuj tego – zawołał stary, rzucając mu spory kawałek ciasta. Piątak kłapnął szczękami i ciasto zniknęło. – Prosto w wontrobe! – powiedział z nikłym uśmiechem.
Opłukał naczynia w wodzie, w której wcześniej gotował, a następnie z pomocą psa zagonił owce do zagrody.
Wykonawszy to zadanie, wziął kilof, łopatę i stary worek, po czym wyruszył w drogę – grzbietem wzniesienia, rzecz jasna – wraz ze swoim czworonożnym towarzyszem. Po przebyciu około pięciu kilometrów dotarli do rozwidlenia wierchu. Na skrajnym końcu odnogi, pod kilkoma drzewkami eukaliptusa, znajdował się niewielki kopiec ziemi, ledwo widoczny w trawie, wklęsły w środku – jak wszystkie groby czarnych.
Mężczyzna zabrał się do pracy i po pół godzinie dokopał się do skarbu.
Kiedy już wyciągnął wszystkie kości, rozłożył je na trawie, usiłując dociec, czy należały do czarnego czy białego, mężczyzny czy kobiety. Nie mogąc jednak dojść do żadnego zadowalającego wniosku, oczyścił je starannie z ziemi, włożył do worka i ruszył do domu.
Tym razem poszedł na skróty przez grzbiet i w dół wąwozu, porośniętego okorowanymi drzewami i wysoką, białą trawą. Już prawie dotarł do jego ujścia, gdy wielka, tłusta czarna jaszczurka wyskoczyła mu spod stóp, wspięła się na drzewo i zmierzyła go bojowym wzrokiem.
– A niech to szlag! – zawołał pastuch. – Ale żem sie zestrachał!
Powiódł za nią wzrokiem. U podnóża drzewa dostrzegł coś, co w pierwszej chwili uznał za sczerniałe truchło owcy, ale po bliższym przyjrzeniu się odkrył, że było to ciało człowieka. Leżało z czołem opartym na dłoniach, wysuszone jak mumia przez skwar lata na zachodzie kraju.
– A to ci fart! – powiedział stary, drapiąc się w kark i przyglądając się szczątkom.
W końcu stuknął kijem ciało w ramię. Rozległ się głuchy dźwięk, podobny do uderzenia w skórzany bęben. Przewrócił zwłoki – upadły płasko na plecy jak deska, a wyschnięte oczy zdawały się patrzeć na niego spod wyschniętych palców.
Cofnął się mimowolnie, ale zaraz się otrząsnął, oparł na kiju i przyjrzał bacznie wszystkim makabrycznym szczegółom.
W poczerniałych rysach nieboszczyka nie było nic, co mogłoby zdradzić imię lub rasę, ale ubiór wskazywał na to, że to szczątki Europejczyka. Starzec zauważył czarną butelkę w trawie, leżącą tuż obok zwłok. To dało mu do myślenia. Po chwili uklęknął i obejrzał podeszwy butów zmarłego, po czym podniósł się i wykrzyknął z przekonaniem:
– Brummy! Na Boga! No to żeś sie w końcu doigrał! Jużem ci mówił, Brummy – ciągnął pewnym tonem, zwracając się do trupa – ciengiem ci żem powtarzał, jak to bendzie, no i masz, szlag cie trafił, ty durniu chendożony, ty przeklenty pijoku. Ty to nawet jak byś miał najwiencej piniendzy w całej kolonii, to i tak byś wszystko przepił. Myślał żem, że tak to sie skończy, a tera sam widzisz. Pewnie żeś do mnie szed, coby sie ogarnonć i naprostować, a potem byś sie znowu zarzekał, że wincyj ani kropli, jak zawsze. No a tera już po tobie, a ja pewnie znowu bede musioł cie jakoś ogarnonć ostatni raz, bo nie uchodzi cie tu zostawić jak zdechłom owce.
Podniósł zakorkowaną butelkę i przyjrzał się jej zawartości. Ku jego wielkiemu zdziwieniu okazała się niemal pełna rumu.
– A to ci dopiero – wykrzyknął stary. – Ani chybi mam farta, trafił mi sie podarek na świenta. Pewnie żeś sie obłowił, bo inaczej byś sie do mnie nie wybrał z prawie pełnom butelkom. Tak czy owak, tera ja jom wezne.
Rozejrzał się dookoła i oczy rozbłysły mu radośnie na widok kilku sporych kawałków kory, pozostawionych przez grupę korowaczy3 z pobliskiego rancza. Wybrał dwa pasy – jeden długi na trochę ponad metr, drugi na niecałe dwa, a oba na pół metra szerokie – i zaniósł je do zwłok. Dłuższy pasek rozłożył na ziemi i wsunął pod ciało.
– Dajże spokój, Brummy – powiedział łagodniejszym niż zwykle tonem mężczyzna. – Nie jest z tobom tak najgorzej, bo to już bendzie ze trzy miesiące, jak ci sie zeszło. Mie sie widzi, że to rum tak cie zakonserwował. Jak żeś żył, to rum cie do grobu wpendzał, a tera, jak już żeś umar, to cie wysuszył na wiór jak mumie.
Drugi płat kory położył na wierzchu, wklęsłą stroną do dołu, tak że nieboszczyk znalazł się między dwoma kawałkami jak w kanapce. Potem pastuch wyciągnął pasek od siodła, który podtrzymywał mu spodnie, i zapiął go dookoła konstrukcji z jednej strony, jednocześnie rozmyślając, czym związać drugi koniec.
– Od koszuli już wincyj nie oderwe – powiedział, przyglądając się krytycznie połom swojej starej, niebieskiej koszuli. – Dałoby rade jeden czy dwa paski, ale już i tak jest krótka. Pomyślmy, od kiedy ja jom nosze… Pamientam, żem jom kupił na dwa dni przed tym, jak sie Piontak urodził. Na nowom mnie jeszcze nie stać, no ale skoro to Brummy, to wezne jeszcze pare pasków i przyszyje nazad, jak wróce do domu.
Postawił ciało Brummy’ego na głowie, podparł ramieniem środek dolnej warstwy kory, przewiesił zwłoki przez ramię, po czym wziął do ręki worek z kośćmi i ruszył do domu.
„Co jak co, ale na te świenta nie bendzie mi sie nudziło” – pomyślał, prąc przed siebie. Nie uszedł jednak więcej niż sto metrów, gdy zobaczył w trawie czarną jaszczurkę.
– I jeszcze jedna cholera! – wykrzyknął. – To już bendzie dzisiaj druga. Ale od ciebie jedzie, Brummy – dodał po chwili. – Pewnie cie delirka zaczeła telepać, jak już zaczeli szczyżenie. Ciekawe, komu sie dostała twoja ostatnia wypłata. Sio! O, znowu czarny jaszczur. Pewnie jest tu całe stado.
Stary odłożył truchło Brummy’ego na ziemię i pociągnął jeszcze raz z butelki. Zanim ruszył dalej, wsadził worek z kośćmi na ramię, pod ciało, i wkrótce znów się zatrzymał.
– Te chendożone gnaty sie pomieszały – powiedział. – Poczekej, Brummy, zara poprawie.
Oparł nieboszczyka o drzewo, zmienił ułożenie kości na ramieniu i wziął kolejny łyk z butelki.
Pokonał mniej więcej półtora kilometra, kiedy w trawie usłyszał szelest. Rozejrzał się i dostrzegł kolejną jaszczurkę z długą, wężową szyją, wyciągniętą w jego stronę.
Bardzo go ta sytuacja zaskoczyła, a najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że Piątak nie chciał dotknąć gada, tylko z podkulonym ogonem uciekał, gdy padała komenda: „Bierz go”.
– Śmieszne te jaszczury – powiedział w końcu stary. – Już żem widział roje pasikoników i wielkie watahy kangurów, ale niech mnie diabli, jeśli żem kiedy widział stado czarnych jaszczurek!