64,99 zł
Oszałamiająca wizja zmierzającego do katastrofy wiktoriańskiego świata, który ocalić mogą utalentowane dzieci. Witaj w mrocznym labiryncie świata talentów!
Rok 1882. W instytucie mieszczącym się na północ od Edynburga osobliwy naukowiec gromadzi obdarzone niezwykłymi zdolnościami sieroty. W Londynie dwójkę takich dzieci tropi ponury prześladowca, człowiek o ciele utkanym z dymu.
Szesnastoletni Charlie Ovid sam się uzdrawia – nawet wbrew własnej woli. Mały Marlowe zaś lśni dziwnym niebieskim światłem. Potrafi też roztapiać lub uzdrawiać ciało. Obaj chłopcy trafiają do Szkocji przewiezieni tam przez dwoje doświadczonych detektywów.
Wędrówka rozpoczęta na londyńskich ulicach zaprowadzi ich na teren upiornej posiadłości pod Edynburgiem. W tym miejscu świat żywych i świat umarłych są o krok od katastrofalnego zderzenia. Odkrywając sekrety instytutu, Marlowe, Charlie i inne utalentowane dzieci poznają prawdę o swoich umiejętnościach i naturę dręczącej ich mrocznej siły. Czasem bowiem najstraszniejsze potwory przynoszą najsłodsze dary.
O autorze:
J. M. MIRO żyje i tworzy na północno-zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej.
Recenzje:
„Olśniewający melanż nieskrępowanej wyobraźni, dickensowskiej osobliwości, nadprzyrodzonej makabry i suspensu”. Joe Hill
„Czytelnik powinien mieć się na baczności: w Zwyczajnych potworach nie ma niczego zwyczajnego” Alma Katsu
„Ekscytująca mieszanka fantasy i horroru, dzieło imponujące wyobraźnią i kunsztem pisarskim”. SFX
„Pasjonujące połączenie magii i zgrozy”. Tamora Pierce
„Cudowna, subtelna, druzgocąca. Książka, która zakrada się do ciebie znienacka, uzbrojona w kastet”. Conn Iggulden
„Elektryzujący wiktoriański świat: brudny i zarazem świetlisty, magiczny i śmiertelnie niebezpieczny”. Cari Thomas
„Powieść duszna jak londyński smog i mroczna jak czernina, arcydzieło utrzymane w gotyckiej tradycji i wiktoriańskim klimacie”. DAILY MAIL
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 865
Dave’owi Balchinowi
Ludzie nie potrafili ich [gigantów] utrzymać.
Giganci obrócili się przeciwko ludziom, aby ich pożreć.
Księga Henocha etiopska[1]
NA KAMIENNYCH SCHODACH
1874
1
Zagubione dzieci
Pierwszy raz Eliza Grey zobaczyła niemowlę o zmierzchu, w wolno jadącym wagonie towarowym przemierzającym chłostany deszczem odcinek linii kolejowej niecałe pięć kilometrów na zachód od Bury St. Edmunds w Suffolk, w Anglii. Miała szesnaście lat i oczy ciemne jak deszcz. Była niepiśmienna, nieobyta w świecie i głodna, bo od dwóch dni i nocy nic nie jadła. Nie miała płaszcza ani kapelusza, ponieważ uciekła w ciemność, nie zastanawiając się nad tym, dokąd pobiegnie ani co zrobi w następnej kolejności. Na szyi miała odciśnięte ślady palców swojego pracodawcy, na żebrach sińce po jego kopniakach, a w brzuchu jego dziecko, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziała. Zostawiła go na śmierć ubranego w koszulę nocną, ze szpilką do włosów wbitą w oko.
Od tamtej pory uciekała. Kiedy zataczając się, wybiegła spomiędzy drzew i po przeciwnej stronie ciemniejących o zmierzchu pól dostrzegła zbliżający się pociąg towarowy, nie łudziła się, że zdąży. Potem jednak, sama nie wiedząc jak i kiedy, wspięła się na ogrodzenie i zaczęła brnąć przez grząskie pole, smagana zacinającym z boku deszczem ze śniegiem. Gęste błoto na nasypie oblepiało ją, ciążyło jej i brudziło spódnicę, kiedy przewracała się, ześlizgiwała i znów rozpaczliwie gramoliła na górę.
Wtedy usłyszała psy. Spomiędzy drzew wyjeżdżali ludzie na koniach, mroczne sylwetki, jedna za drugą, gęsiego, po drugiej stronie ogrodzenia. Spuszczone ze smyczy czarne psiska ujadały głośno i rwały się przed siebie. Widziała, jak mężczyźni spinają konie do galopu, a gdy złapała się uchwytu na ścianie wagonu, podskoczyła i resztkami sił wciągnęła się do środka, usłyszała wystrzał. Coś przeleciało przed jej twarzą i odbiło się od ściany, krzesząc iskry. Odwróciła się i ujrzała budzącego grozę mężczyznę w cylindrze, ojca zabitego: stał w strzemionach i mierzył do niej ze sztucera. Przeturlała się desperacko w głąb wagonu na słomę i ciężko dysząc, legła bez ruchu. Pociąg nabierał prędkości.
Musiała przysnąć. Kiedy się obudziła, włosy kleiły jej się do szyi, podłoga wagonu telepała się i turkotała, a przez otwarte drzwi zacinał deszcz. W ciemności majaczyły ustawione w stosy i powiązane skrzynie opatrzone etykietami Greene King. W słomie leżała przewrócona na bok drewniana prycza. Ale było coś jeszcze, jakieś światło, słabe, ledwie majaczące na skraju pola widzenia, sinoniebieskie jak rozjaśnione piorunami niebo. Podczołgała się w jego kierunku i stwierdziła, że to nie żadne światło, tylko dziecko, niemowlę płci męskiej. Chłopczyk leżał na słomie i świecił. Tę chwilę miała zapamiętać na całe życie. Jego buzię, która zdawała się półprzejrzysta i emanowała błękitem, jakby rozjarzona od środka latarnią. Mapę żyłek na policzkach, szyi i rękach.
Podpełzła bliżej.
Obok dziecka leżała jego kruczowłosa matka. Była martwa.
Co kieruje ludzkim życiem, jeśli nie przypadek?
Eliza patrzyła, jak poświata pod skórą dziecka z wolna zamiera i gaśnie. W tej chwili wszystko, czym była, i wszystko, czym dopiero miała się stać, rozpościerało się za nią i przed nią długą nieprzerwaną linią. Przykucnięta w słomie, kolebała się w rytmie zgodnym z kołysaniem wagonu i – wsłuchana w swoje coraz spokojniej bijące serce – prawie mogła sobie wyobrazić, że błękitna poświata jej się przyśniła; że to zwykły powidok utrzymujący się pod powiekami ze zmęczenia, strachu i udręczenia żywotem uciekinierki. Prawie.
– Coś ty za jeden, mały? – zamruczała. – Skąd się tu wziąłeś?
Nie była ani szczególnie bystra, ani w ogóle w żaden sposób wyjątkowa: drobna jak ptaszek, miała wąską, ściągniętą twarz, przyduże oczy, włosy brązowe i szorstkie jak sucha trawa. Wiedziała, że nic nie znaczy, powtarzano jej to od dziecka. I tak jak w przyszłym życiu jej dusza miała należeć do Jezusa, tak w tym jej ciało należało do każdego, kto je karmił, odziewał i zapewniał mu dach nad głową. Taki był ten świat. Kiedy jednak w zacinającym zimnym deszczu przytuliła dziecko do piersi, a wyczerpanie otwierało się przed nią jak wrota w bezdenny mrok, zdziwiła się, jak gwałtowne, niespodziewane i nieskomplikowane uczucie w niej wezbrało. Miało w sobie coś z gniewu, było podobnie jak on bezczelne i wyzywające, ale zarazem nie było nim. Jeszcze nigdy nie trzymała w ramionach równie bezbronnej i nieprzygotowanej do życia istoty. Rozpłakała się. Płakała nad dzieckiem, nad sobą i nad wszystkim, co zrobiła i czego nie mogła cofnąć, a potem, kiedy zabrakło jej łez, po prostu trzymała dziecko na rękach i gapiła się w deszcz.
Eliza Mackenzie Grey. Tak brzmiało jej nazwisko, które powtarzała szeptem dziecku raz po raz, jakby dzieliła się z nim swoim sekretem. Nie dodawała: „Mackenzie po ojcu, który był dobrym człowiekiem. Pan zbyt szybko powołał go do siebie”. Nie wspominała też: „Grey po drugim mężu mamy, mężczyźnie wielkim jak tata, przystojnym jak wszyscy diabli i wygadanym jak nie wiem co. Mamie się podobał, ale nie był taki słodki jak jego słowa”. Urok ojczyma rozpłynął się w alkoholu zaledwie kilka tygodni po nocy poślubnej. Wkrótce butelki zaczęły im się przewalać pod nogami w lichym mieszkanku w Leicester, a potem ojczym nabrał zwyczaju dotykania Elizy o poranku w sposób, którego – wciąż jeszcze będąc dzieckiem – nie rozumiała, a który sprawiał jej ból i wprawiał w zakłopotanie. Kiedy w wieku trzynastu lat sprzedali ją na służbę, to matka odprawiła Elizę z domu, to matka posłała ją do agencji – bez jednej łzy, z zaciśniętymi trupio bladymi wargami, gotowa na wszystko, byle wyrwać córkę z łap tego człowieka.
A potem jej pracodawca, dziedzic fortuny z branży cukrowej, elegant, zawsze w kamizelce, z zegarkiem z dewizką i wypielęgnowanymi bokobrodami, znienacka wezwał ją do siebie do gabinetu i zaczął wypytywać, jak się nazywa, chociaż pracowała w jego domu już od dwóch lat. Dwie noce później cicho zapukał do jej pokoju. Przyniósł świecę w płaskim lichtarzyku. Zamknął drzwi za sobą, zanim zdążyła wstać z łóżka czy choćby zapytać, o co chodzi... A teraz leżał martwy, wiele kilometrów stąd, na podłodze jej sypialni, w kałuży czarnej krwi.
Zginął z jej ręki.
Niebo na wschodzie bledło. Kiedy dziecko zaczęło kwilić z głodu, Eliza wyjęła jedyne jedzenie, jakie miała – skórkę chleba zawiniętą w chusteczkę, odgryzła kawałek, przeżuła na papkę i podała niemowlęciu. Chłopczyk przełknął łapczywie, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami. Skórę miał tak bladą, że wyraźnie widziała przezierające przez nią niebieskie żyłki. Podczołgała się bliżej, zza halki nieżyjącej matki dziecka wyjęła zwitek funtowych banknotów i portmonetkę z drobniakami, po czym z mozołem wyplątała kobietę z zewnętrznego okrycia. Nie zawracała sobie głowy wiszącym na jej szyi rzemykiem z parą ciężkich czarnych kluczy. Fioletoworóżowa spódnica była przydługa, Eliza musiała wywinąć ją w talii, żeby na nią pasowała. Kiedy skończyła, wymamrotała krótki pacierz za duszę zmarłej. Kobieta – krągła i pulchna, o gęstych czarnych włosach – była całkowitym przeciwieństwem Elizy. Na piersiach i żebrach miała blizny, głęboko żłobione, obrzmiałe – nie wyglądały jak poparzenia, nie przypominały również śladów po ospie, sprawiały raczej wrażenie, jakby ciało się roztopiło, a potem zastygło w takiej formie. Eliza wolała sobie nie wyobrażać, co było powodem powstania blizn.
Nowe ubranie było delikatniejsze, miększe niż jej własne. O brzasku, kiedy pociąg zwolnił na rozjazdach, Eliza wyskoczyła z wagonu z dzieckiem na rękach i wróciła po torach do najbliższej stacji znajdującej się we wsi Marlowe. Stwierdziła, że nie jest to wcale najgorsza nazwa, więc nazwała chłopca Marlowe. Zapłaciła za pokój w jedynym pensjonacie stojącym obok starego zajazdu i położyła się w czystej pościeli. Nawet nie zdjęła butów. Dziecko, ciepłe i mięciutkie, spoczywało na jej piersi. Oboje spali i spali.
Rano kupiła bilet trzeciej klasy do Cambridge, skąd pojechali na południe, na dworzec Kings Cross, w londyński mrok i dym.
Skradzione pieniądze nie wystarczyły na długo. W Rotherhithe zmyśliła historyjkę o tym, jak to jej młody mąż zginął przygnieciony przez wóz, a ona musi szukać zajęcia. Przy Church Street znalazła pracę w pubie dla przewoźników rzecznych, właściciel z żoną pozwolili jej nocować w ich domu i przez jakiś czas była szczęśliwa. Nie wymigiwała się od ciężkiej pracy: szorowała podłogi, układała garnki i dzbany w stosy, odważała i przesiewała mąkę i cukier z beczek. Odkryła nawet, że ma dryg do rachunków. W niedziele zabierała chłopca przez całe Bermondsey aż do zarośniętego wysoką trawą parku Battersea. Tamiza majaczyła nieopodal, ledwie widoczna wśród mgieł, a oni chlapali się na bosaka w kałużach i rzucali kamieniami w gęsi. Ubodzy włóczędzy migali na ścieżkach jak świece. Było już widać brzuch, który stanowił nieustanne źródło zmartwienia Elizy. Wiedziała, że nosi dziecko byłego pracodawcy, aż pewnego poranka, kiedy kucnęła nad nocnikiem, chwycił ją wściekły skurcz i nagle wypadło z niej coś czerwonego i oślizłego. Bolało jak diabli, ale przynajmniej było po wszystkim.
W pewien ponury czerwcowy wieczór obca kobieta zagadnęła ją na ulicy. Powietrze gęstniało od cuchnących wyziewów Tamizy. Eliza zatrudniła się jako praczka w Wapping, ledwie starczało jej na życie i oboje z dzieckiem nocowali pod mostem. Szal, którym się otulała, już się wystrzępił, chude ręce miała w plamach i wrzodach. Kobieta, która ją zaczepiła, była wysoka prawie jak olbrzymka, a w barach szeroka jak zapaśniczka. Gęste siwe włosy nosiła zaplecione w opadający na plecy warkocz. Oczy miała małe, czarne i błyszczące jak wypolerowane guziki eleganckich butów. Mówiła z mdłym amerykańskim akcentem, przedstawiła się jako Brynt i powiedziała, że zdaje sobie sprawę ze swojego wyglądu, ale Eliza i dziecko nie powinni się niczego obawiać, bo przecież każdy człowiek jest inny. Niektóre z tych różnic są ukryte, inne widoczne, ale w tym właśnie przejawia się cud Bożego stworzenia. Przez wiele lat pracowała w cyrku i wiedziała, jak ludzie mogą na nią reagować. Niedawno nawiązała współpracę z wielebnym Walkerem w Turk’s Head Theatre i proszę wybaczyć, że pyta tak prosto z mostu, ale czy Eliza jest już zbawiona?
Kiedy Eliza nie odpowiedziała, tylko patrzyła na nią bez słowa, zadarłszy głowę, Brynt odchyliła kapturek chłopca, żeby spojrzeć na jego buzię. Elizę nagle ogarnął strach, jakby Marlowe mógł nie być sobą, jakby coś było z nim nie w porządku. Przyciągnęła go mocniej – ale on wciąż był zwykłym niemowlakiem, który uśmiechał się sennie. Wtedy też dostrzegła u olbrzymki tatuaże: zaczynały się na dłoniach, przesuwały w górę i znikały w głębi rękawów. Jak u marynarza z Indii Wschodnich. Splecione stwory, straszne twarze. Na szyi też zauważyła rysunek atramentem. Być może nieznajoma całe ciało miała wytatuowane.
– Nie bój się – powiedziała Brynt.
Eliza wcale się nie bała, po prostu nigdy wcześniej nie widziała kogoś takiego.
Brynt poprowadziła ją przez mgłę w zaułek, przez ociekające wodą podwórko, do podupadłego teatru pochylającego się nad mętną rzeką. Pomieszczenie było mroczne, jakby przydymione, i niewiele większe od wnętrza wagonu kolejowego. Wielebny Walker w koszuli i kamizelce przechadzał się po małej scenie w blasku świec i podniesionym głosem opowiadał zebranym marynarzom i przechodniom o zbliżającej się apokalipsie, a kiedy skończył, zaczął sprzedawać swoje eliksiry, maści i tynktury. Nieco później Eliza trafiła do oddzielonego kotarą skrawka pomieszczenia, gdzie wielebny, już na siedząco, ocierał twarz i szyję z potu. Był chudy i niski, niewiele wyższy od chłopaka. Miał siwe włosy i stare, pałające żarem oczy. Miękkimi, drżącymi palcami odkręcił pojemnik z laudanum.
– Jest tylko jedna Księga Chrystusowa – rzekł półgłosem i podniósł na Elizę spojrzenie zapuchniętych, przekrwionych oczu. – Za to rodzajów chrześcijan jest tyle, ilu ludzi stąpających po ziemi. – Zacisnął pięść, po czym rozprostował palce. – Wielu z jednego.
– Wielu z jednego – powtórzyła Brynt jak słowa litanii. – Ci dwoje nie mają się gdzie podziać, wielebny.
Wielebny odchrząknął i oczy mu się zaszkliły, jakby nagle został sam. Na śmierć zapomniał o Elizie. Poruszał bezgłośnie wargami.
Brynt ujęła Elizę pod łokieć i odciągnęła na bok.
– Nie przejmuj się, jest po prostu zmęczony. Ale przypadłaś mu do gustu, skarbie, oboje przypadliście sobie. Potrzebujecie kąta do spania? – zapytała.
Zostali – początkowo tylko na jedną noc, potem na następny dzień, a później do końca tygodnia. Elizie spodobało się, jak Brynt traktuje dziecko, a poza tym było ich tylko dwoje: Brynt i wielebny. Ona odwalała całą ciężką pracę, a on mieszał swoje mikstury w wiekowym trzeszczącym teatrze i – jak to ujęła Brynt – „spierał się z Bogiem przez zamknięte drzwi”. Eliza brała ich początkowo za parę kochanków, szybko jednak zdała sobie sprawę, że wielebnego nie interesują kobiety, co przyjęła z ogromną ulgą. Prała, dźwigała ciężary, trochę nawet gotowała, chociaż Brynt co wieczór krzywiła się, gdy zaleciały ją zapachy z garnka. Eliza zamiatała również salę, pomagała przybierać scenę świeczkami i codziennie na nowo budować ławki z cegieł i desek.
Był październik, kiedy w teatrze zjawiło się dwóch jegomościów, strzepując krople deszczu z płaszczy. Wyższy z nich przesunął dłonią po ociekającej wodą brodzie. Rondo kapelusza skrywało jego oczy, ale Eliza od razu go poznała: to on polował na nią z psami w Suffolk. Ojciec jej zabitego pracodawcy.
Skuliła się za kurtyną i wyobraziła sobie, że rozpływa się w powietrzu, ale nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Wielokrotnie wyobrażała sobie tę scenę, śniła o niej noc w noc i budziła się zlana potem. Patrzyła, niezdolna się poruszyć, jak jej prześladowca krąży na obrzeżach tłumu i zagląda ludziom w twarze, jakby tylko czekała, aż ją znajdzie. On jednak nie spojrzał w jej stronę. Wrócił do swojego towarzysza, który trzymał się z tyłu, rozpiął płaszcz i wyjął z kieszonki złoty zegarek z dewizką, jakby bał się spóźnić na ważne spotkanie. Później obaj przecisnęli się przez tłum na zewnątrz i przepadli w mrokach Wapping. Eliza cała i zdrowa odetchnęła z ulgą.
– Co to za jedni, moje dziecko? – zapytała ją później Brynt tym swoim niskim, dudniącym głosem. Światło lampy pełgało po jej tatuowanych knykciach. – Co ci zrobili?
Ale Eliza nie mogła jej powiedzieć, nie potrafiła się zmusić, żeby jej wytłumaczyć, co ona zrobiła im. Przytuliła dziecko do piersi i zadrżała. Wiedziała, że to nie zbieg okoliczności, że nadal ją ścigają i zawsze będą ścigać. I nagle przyjemne ciepełko, jakie ogarnęło ją przy Brynt i wielebnym, ulotniło się bez śladu. Nie mogła zostać – ani tutaj, ani z nimi. Tak się nie robi.
Nie od razu jednak wyjechała i pewnego szarego poranka, kiedy akurat taszczyła wiadro z praniem przez Runyan’s Court, napatoczyła się na Brynt. Olbrzymka wyjęła z obszernych fałdów spódnicy złożony arkusz papieru i wręczyła go Elizie. Obok pijaczek spał w błocie. Pranie suszyło się na sznurku.
Z rozłożonej kartki spojrzała na Elizę jej własna podobizna. To było ogłoszenie w gazecie: nagroda za schwytanie morderczyni.
– Czy tu jest moje nazwisko? – spytała. Nie umiała przecież czytać.
– Moje dziecko... – mruknęła półgłosem Brynt.
I wtedy Eliza jej powiedziała, powiedziała jej wszystko, tam gdzie akurat stały, na tym smętnym placyku. Z początku było trudno, głos jej się rwał, ale potem słowa posypały się z niej w szalonym pośpiechu, a ona odkryła, że mówienie przynosi ulgę. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jej ten sekret ciążył. Opowiedziała o mężczyźnie w nocnej koszuli, o jego pożądliwych oczach odbijających blask świecy i o tym, jak bolało i bolało, aż skończył, jego dłonie pachniały kremem, a ona, już później, po wszystkim, sięgnęła obolała do swojej komódki i namacała tam... coś, coś ostrego, i uderzyła go tym czymś, i dopiero kiedy go z siebie zepchnęła, zobaczyła, co właściwie zrobiła. Opowiedziała też o wagonie kolejowym, o lampie, która wcale nie była lampą, i o tym, jak chłopczyk patrzył na nią tamtej pierwszej nocy, opowiedziała nawet o tym, jak podebrała nieżyjącej matce dziecka pieniądze i zdarła ubranie z jej sztywniejącego ciała.
Skończyła i patrzyła, jak Brynt odyma policzki i siada ciężko na odwróconym do góry dnem wiadrze, z wysoko uniesionymi wielkimi kolanami, obwisłym brzuchem i kurczowo zaciśniętymi powiekami.
– Brynt? – zaniepokoiła się. – Wysoka ta nagroda, co ją za mnie dają?
Kobieta podniosła wytatuowane dłonie i spoglądała to na jedną, to na drugą, jakby usiłowała rozgryźć zawartą w nich tajemnicę.
– Wiedziałam – powiedziała półgłosem. – Od początku, od tego pierwszego dnia, kiedy spotkałam cię na ulicy. Wiedziałam, że coś w sobie nosisz.
– Wysoka ta nagroda, Brynt?
Brynt pokiwała głową.
– Co zamierzasz? Powiesz wielebnemu?
Brynt podniosła głowę i pokręciła nią wolno w geście zaprzeczenia.
– Świat jego ogromny, moje dziecko. Niektórym się wydaje, że jeśli wyjadą dostatecznie daleko, uciekną od wszystkiego. Nawet od własnych błędów.
– Ty też tak uważasz?
– Ha... Osiemnaście lat już tak uciekam. Ale nie da się uciec przed sobą.
Eliza otarła oczy i wierzchem nadgarstka wytarła nos.
– To było niechcący – wyszeptała.
Brynt skinęła głową na kartkę w dłoni Elizy i wstała, szykując się do odejścia.
– Niektórzy dranie po prostu na to zasługują – wypaliła z zacietrzewieniem.
Tymczasem Marlowe – czarnowłosy i swawolny – rósł. Jego skóra pozostała upiornie, niezdrowo blada, wręcz biała, jakby nigdy nie wychodził na słońce, a jednak wyrósł na słodkiego berbecia, obdarzonego uśmiechem zdolnym otworzyć każdy portfel i oczami błękitnymi jak niebo nad Suffolk. Czasem jednak ujawniał skrywany na co dzień paskudny charakter: widząc, jak krzywi się ze złości i tupie gniewnie nogą, gdy coś nie idzie po jego myśli, Eliza zastanawiała się, jaki diabeł w nim tkwi. Wrzeszczał wtedy wniebogłosy, chwytał, co mu wpadło w rękę – bryłkę węgla, kałamarz, cokolwiek – i roztrzaskiwał na kawałki. Brynt próbowała jej tłumaczyć, że to normalne zachowanie u dziecka, nic złego się nie dzieje, każdy dwulatek przechodzi taki etap, ale Eliza nie dała się łatwo przekonać.
Zdarzył się taki wieczór przy St. Georges Street, kiedy Marlowe bardzo czegoś chciał – może chodziło o laseczkę lukrecji, którą zobaczył na wystawie cukierni? – a ona, zmęczona albo zwyczajnie roztargniona, odmówiła mu stanowczo, złapała go za rękę i pociągnęła przez tłum w stronę szerokich kamiennych schodów prowadzących w dół na Bolt Alley.
– Ale ja chcę! – krzyczał. – Ja chcę! – I posłał jej mroczne, jadowite spojrzenie.
Nagle poczuła, jak we wnętrzu dłoni, w której ściskała jego rączkę, narasta palący żar. Zatrzymała się w połowie schodów w mdłym żółtym świetle gazowej latarni i stwierdziła, że skóra chłopca emanuje znajomą niebieską poświatą. Potworny ból rozdarł jej dłoń. Marlowe łypał na nią, rozeźlony nie na żarty, i obserwował, jak krzywi się w mękach. Krzyknęła i odepchnęła go od siebie. Upadł.
Stojąca w ciemności u dołu schodów postać w pelerynie odwróciła się i podniosła na nich wzrok, nieruchoma poza tym jak kolumna litego mroku. Nie miała twarzy, w jej miejscu kłębił się dym. Eliza wzdrygnęła się na ten widok.
Złość Marlowe’a nagle się ulotniła, błękitne światło zgasło. Patrzył na nią, leżąc w błocie, na jego drobnej bladej buzi malowały się strach i niepewność. Rozpłakał się.
Przycisnęła bolącą dłoń do piersi i owinęła ją szalem. Drugą zdrową ręką przygarnęła chłopca, nucąc mu cicho, jednocześnie zawstydzona i zalękniona. Odwróciła się, ale postać z dołu schodów zniknęła.
Marlowe miał sześć lat, kiedy na skutek zaległości w płaceniu czynszu stracili teatr w Wapping i zamieszkali wszyscy razem w mizernym pokoiku przy Flower and Dean Street, w Spitalfields. Eliza zaczynała żywić nadzieję, że może jednak Brynt nie miała racji i da się uciec od własnych błędów. Upłynęły dwa lata, odkąd gazety przestały publikować ogłoszenia o nagrodzie. Wędrowała ze Spitalfields szmat drogi nad Tamizę, żeby podczas odpływu szukać w gęstym, kleistym mule przybrzeżnym czegoś, co nadawałoby się do sprzedania. Brynt była za ciężka do tej roboty, a Marlowe za mały. Zamiast tego on gonił wozy z węglem na osnutych mgłą ulicach i zbierał osypujące się na bruk drobne czarne grudki, nurkując przy tym pod kopyta koni i próbując uniknąć zmiażdżenia przez okute żelazem koła, a ona z niepokojem śledziła z oddali jego poczynania. Eliza nie przepadała za mrocznym, niebezpiecznym Spitalfields, podobało jej się jednak, jak dzielnica hartuje Marlowe’a i uczy go czujności. Lubiła patrzeć w jego wielkie ciemne oczy i dostrzegać w nich nowo nabytą wiedzę. Czasami w nocy, kiedy przychodził się do niej przytulić na rojącym się od pluskiew materacu, wsłuchiwała się w jego szybko bijące serce i było jak dawniej, kiedy był małym dzieckiem, zwyczajnym, słodkim i dobrym.
Nie zawsze jednak tak to wyglądało. Wiosną tego roku napatoczyła się na niego w zawalonym odpadkami zaułku odchodzącym od Thrawl Street. Siedział skulony na ziemi i prawą ręką trzymał się za nadgarstek lewej, a jego dłonie, szyja i twarz emanowały tą samą poświatą, którą pamiętała sprzed lat: bladoniebieskie światło przesączało się przez mgłę. Kiedy cofnął rękę, jego nadgarstek jeszcze przez chwilę wzbierał bąblami i ociekał gęstą cieczą, zanim skóra wygładziła się i odzyskała zwykły wygląd.
Eliza krzyknęła – odruchowo, wbrew sobie, nie zdołała się powstrzymać. Marlowe odwrócił się z zakłopotaniem, obciągnął rękaw i światło zgasło.
– Mamo...?
Tu, w zaułku, byli sami, ale nie dalej niż trzy metry od nich we mgle rozlegało się skrzypienie wyładowanych jedwabiem wozów, słychać było pokrzykiwania sprzedawców i targowy zgiełk.
– Ach, serce ty moje... – mruknęła, uklęknąwszy przy nim.
Nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć. Nie sądziła, żeby Marlowe pamiętał tamten dzień, kiedy poparzył jej rękę. Nie wiedziała, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, ale bycie innym w tym świecie nie popłacało, więc spróbowała mu to wytłumaczyć. Powiedziała, że Bóg każdemu wyznacza dwojaki los i że rolą człowieka jest dokonać właściwego wyboru. Patrząc na jego drobną buzię, na blade zmarznięte policzki, na przydługie czarne włosy opadające na uszy poczuła bezbrzeżny smutek.
– Zawsze masz wybór, Marlowe – powiedziała. – Rozumiesz, co mówię?
Pokiwał głową, ale Eliza wątpiła, by naprawdę rozumiał.
– To coś złego, mamo? – spytał po chwili głosem niewiele donośniejszym od szeptu.
– Nie, skarbie. Skądże.
– Dlatego, że pochodzi od Boga? – odezwał się znów po krótkim namyśle.
Przygryzła wargę. Skinęła głową.
– Mamo?
– Tak?
– A jeśli ja nie chcę być inny?
Powiedziała, że nie wolno mu się nigdy bać tego, kim jest, ale nie powinien się obnosić z tą niebieską poświatą, czymkolwiek jest. Powinien się z nią kryć.
– Nawet przed wielebnym? – zapytał.
– Tak – odparła.
– I przed Brynt też? – dopytywał.
– Przed Brynt też – przytaknęła. Powiedziała mu, że może z czasem odkryje znaczenie tego blasku, ale zanim to nastąpi, zawsze znajdą się ludzie, którzy zapragną wykorzystać go do własnych celów, a także tacy, liczniejsi, których będzie napawał lękiem.
To był rok, w którym wielebny zaczął kaszleć i pluć krwią. Konował z Whitechapel zalecił mu zmianę klimatu na suchszy, ale Brynt tylko wtuliła głowę w ramiona i wyszła we mgłę. Później tłumaczyła ze złością, że wielebny w dzieciństwie opuścił amerykańską pustynię, z której się wywodził, i teraz chciał tam wrócić i umrzeć. Upływały kolejne wieczory rozświetlane gazowymi latarniami, a twarz wielebnego szarzała, oczy żółkły, aż w końcu przestał nawet udawać, że przyrządza jakieś specyfiki, i zaczął sprzedawać czystą whisky, tłumacząc każdemu, kto zechciał go słuchać, że została pobłogosławiona przez świętego męża z Czarnych Wzgórz w Agrapurze. Eliza powątpiewała, czy klientów to interesuje, a zresztą nawet to kłamstwo wypadało w jego ustach blado i nieprzekonująco, jak u człowieka, którzy nie wierzy już w żadne prawdy, ani swoje, ani cudze.
W pewien deszczowy wieczór – gdy ustawił skrzynkę przy Wentworth Road i wspiąwszy się na nią, nawoływał przechodniów, by zadbali o zbawienie swoich dusz – osunął się na ziemię. Brynt wzięła go na ręce i zaniosła do pokoiku w slumsach. Dach w paru miejscach przeciekał, tapety dawno oblazły ze ścian, pleśń grubym kożuchem porosła ramę okna. W tym właśnie pokoju, pośród trwającego siódmy dzień bredzenia wielebnego, Eliza i Marlowe usłyszeli ciche pukanie do drzwi. Eliza wstała, żeby otworzyć. Spodziewała się Brynt, ale za progiem stał obcy mężczyzna. Szare światło z korytarza za jego plecami tworzyło aureolę wokół jego brody i kapelusza, oczy ginęły w cieniu.
– Panna Eliza Grey – powiedział.
Jego głos miał całkiem miłe, niemal łagodne brzmienie. Takim głosem, wyobrażała sobie Eliza, mógłby przemawiać dziadek do wnuczki w bajkach.
– Zgadza się – potaknęła niepewnie.
– To Brynt?! – zawołał Marlowe. – Mamo, Brynt wróciła?!
Mężczyzna zdjął kapelusz i odwrócił głowę lekko w bok, usiłując zajrzeć w głąb pokoju. Dopiero teraz zobaczyła jego twarz, jej złowrogi wyraz, długą czerwoną bliznę przecinającą jedno oko. Nieznajomy nosił biały kwiat wetknięty w klapę marynarki.
Próbowała zamknąć drzwi, ale on bez żadnego wysiłku zablokował je jedną ręką, wszedł do pokoju i dopiero wtedy zamknął drzwi za sobą.
– Nie zostaliśmy sobie przedstawieni, panno Grey – powiedział. – Mniemam jednak, że z czasem to uchybienie zostanie naprawione. A to kto taki?
Spojrzał pytająco na Marlowe’a, który stał na środku pokoju, tuląc do piersi brązowego pluszowego misia. Misiowi brakowało jednego oka, miał rozprutą łapę, z której wyłaziło wypełnienie, ale był najcenniejszym skarbem chłopca. Marlowe patrzył na intruza, na jego bladej buzi nie malowały się żadne emocje. Nie było w nim strachu, jeszcze nie. Wyczuwał jednak, że coś jest nie w porządku.
– Wszystko będzie dobrze, skarbie – uspokoiła go Eliza. – Wracaj do wielebnego. Ten dżentelmen ma do mnie sprawę.
– Dżentelmen... – powtórzył przybysz takim tonem, jakby go to rozbawiło. – Jak ci na imię, synu?
– Marlowe – odparł z dumą chłopiec.
– Ile masz lat, Marlowe?
– Sześć.
– A kim jest ten człowiek na materacu? – Nieznajomy skinął kapeluszem na wielebnego, który leżał w malignie zwrócony twarzą do ściany.
– Wielebny Walker – wyjaśnił Marlowe. – Jest chory.
– No już – ponagliła go Eliza – idź, usiądź przy nim. Zmykaj.
– Pan jest policjantem? – zainteresował się Marlowe.
– Marlowe! – upomniała go z naciskiem Eliza.
– Tak, synu, naturalnie. Jestem policjantem. – Mężczyzna jeszcze raz otaksował chłopca wzrokiem, obracając kapelusz w dłoniach, zanim w końcu spojrzał na Elizę. Oczy miał małe i bardzo ciemne, spojrzenie surowe. – Gdzie jest kobieta? – zapytał.
– Jaka kobieta?
Podniósł rękę nad głowę, żeby określić wzrost Brynt.
– Amerykanka, zapaśniczka – dodał.
– Jeżeli chce pan z nią porozmawiać...
– Nie, nie chcę.
Odłożył kapelusz na stojące w kącie koślawe krzesło. Przy tej okazji dostrzegł swoje odbicie w szybie i przygładził wąs. Rozejrzał się po pokoju. Był ubrany w zielony garnitur w kratę, palce miał poplamione atramentem jak urzędnik bankowy. Biały kwiat w klapie, zauważyła Eliza, był zwiędnięty.
– Czego pan w takim razie chce? – zapytała, usiłując nie dać po sobie poznać, że się boi.
Uśmiechnął się i odgarnął poły marynarki. Wtedy zauważyła, że nosi rewolwer w kaburze na biodrze.
– Panno Grey... – zaczął. – W Blackwell Court zatrzymał się pewien dżentelmen dość wątpliwej proweniencji, który rozpytuje o panią w całym Spitalfields. Twierdzi, że odziedziczyła pani pokaźny spadek.
– Ja?
Oczy mężczyzny zabłysły.
– Tak, pani.
– To niemożliwe. Ja nie mam żadnej rodziny.
– Oczywiście, że nie. Nazywa się pani Eliza Mackenzie Grey, pochodzi z Bury St. Edmunds i jest ścigana za zabójstwo mężczyzny, który był pani pracodawcą. Mam rację?
Poczuła, że się rumieni.
– Wyznaczono za panią pokaźną nagrodę – podjął intruz. – Nigdzie jednak nie wspomniano o dziecku. – Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy spojrzał na Marlowe’a. – Nie spodziewam się również, by rzeczony dżentelmen się nim interesował. Znajdę dla małego odpowiednie miejsce. Może zostanie jakimś czeladnikiem, żeby nie musiał iść do przytułku. Wszędzie będzie mu lepiej niż tutaj, przy umierającym wielebnym i tej nienormalnej Amerykance.
– Brynt wcale nie jest nienormalna – zaprotestował z kąta Marlowe.
– Kochanie – zwróciła się do niego Eliza – idź do Cowett i przyprowadź Brynt. Powiedz, że wielebny jej potrzebuje.
Podeszła do drzwi, żeby wypuścić chłopca, i w tej samej chwili usłyszała głuche metaliczne szczęknięcie. Zamarła.
– Odejdź od drzwi. Grzeczna dziewczynka.
Mężczyzna mierzył do niej z rewolweru w przeciekającym do pokoju bladoszarym świetle dnia. Nałożył kapelusz.
– Trzeba przyznać, że nie wyglądasz na morderczynię – dodał.
Wolną ręką wyjął z kieszeni kamizelki cienkie niklowane kajdanki i nagle znalazł się tuż przy niej. Złapał ją mocno za rękę, zapiął jedną obręcz kajdanek na przegubie prawej dłoni i sięgnął po lewą. Eliza próbowała stawić opór.
– Nie... – zaczęła.
W głębi pokoju Marlowe wstał.
– Mamo? – zapytał z niepokojem. – Mamo!
Intruz popychał Elizę do wyjścia i zupełnie nie zwracał uwagi na Marlowe’a, kiedy ten do niego doskoczył. Wyglądał tak niepozornie... Eliza widziała to wszystko jak w zwolnionym tempie. Marlowe wyciągnął ręce i zacisnął obie drobne dłonie na nadgarstku mężczyzny, jakby chciał go zatrzymać. Mężczyzna odwrócił się do niego i przez chwilę, która Elizie wydała się bardzo długa, a nie mogła trwać więcej niż parę sekund, przyglądał mu się najpierw ze zdumieniem, potem z niedowierzaniem, aż wreszcie na jego twarzy odmalowała się zgroza. Marlowe lśnił. Intruz wypuścił rewolwer z ręki i otworzył usta do krzyku, ale nie krzyknął.
W szamotaninie Eliza wpadła na ścianę. Nie widziała twarzy chłopca, stał teraz tyłem do niej, widziała za to rękę mężczyzny w miejscu, w którym Marlowe się w nią wczepił: najpierw skóra pokryła się bąblami, a potem rozmiękła i popłynęła jak stopiony wosk. Szyja intruza odkształciła się, nogi ugięły, całe jego ciało zaczęło się przelewać, galaretowate, ciężkie, gęste jak melasa. Zielony garnitur wybrzuszał się w najdziwniejszych miejscach i dosłownie w kilka chwil z krzepkiego mężczyzny w sile wieku została bezkształtna gruda mięsa z twarzą zastygłą w grymasie udręki i oczami wychodzącymi z orbit w roztopionej bryle, która jeszcze niedawno była głową.
Zapadła cisza. Marlowe puścił rękę mężczyzny. Niebieska poświata zgasła. Ręka sterczała w górę z zakrzepłej masy mięsa.
– Mamo? – powtórzył Marlowe. Spojrzał na Elizę i się rozpłakał.
W mizernym pokoju panowały przejmujący ziąb i wilgoć. Eliza podeszła do chłopca i przytuliła go, wciąż była skuta. Drżał na całym ciele, ona też się trzęsła. Wtulił twarz w jej ramię. Żadną cząstką swojej istoty nigdy przedtem nie czuła tak wielkich emocji jak te, które rozpierały ją w tej chwili: zgrozy, litości, miłości.
Nie bała się jednak. Nie bała się swojego synka.
W kieszeni kamizelki intruza znalazła kluczyki do kajdanek. Zawinęła Marlowe’a w jedyny porządny koc, jaki mieli, dorzuciła do pieca resztkę węgla i ukołysała chłopca do snu przy łóżku wielebnego. Zdeformowane ciało łowcy nagród cały czas leżało na podłodze pod oknem. Wyczerpany chłopiec szybko zasnął. Brynt jeszcze nie wróciła, zapewne będzie pracować do rana.
Upewniwszy się, że Marlowe śpi, Eliza zawinęła zwłoki w drugi z posiadanych koców, dorzuciła rewolwer, po czym z trudem przeciągnęła pakunek do drzwi i dalej, po skrzypiących schodach na dół. Obcasy trupa postukiwały głośno – najpierw o każdy stopień z osobna, a potem o próg, gdy ciągnęła ciało w czarny zaułek na tyłach domu.
Wiedziała, że tacy jak on nigdy nie przestaną jej nachodzić. Wytropią ją w Wapping, w Spitalfields, wszędzie. Starsi albo młodsi, będą przywdziewać różne twarze i nosić różną broń, ale pieniądz to pieniądz i nie sposób mu się oprzeć.
Nie wróciła do domu. Pomyślała o Marlowie. Kochała go i nagle uświadomiła sobie z absolutną pewnością, że przy Brynt będzie znacznie bezpieczniejszy. Przy Brynt, która wiedziała, jak funkcjonuje świat, nie była poszukiwana przez łowców nagród i zamierzała pewnego dnia wrócić do Ameryki. W tej chwili wszystko to brzmiało jak sen. Dwie ulice dalej w Blackwell Court siedział mężczyzna z kuflem piwa w garści i pistoletem w kieszeni. Mimo później pory na pewno nie spał. Otuliła się brudnym szalem, objęła za ramiona i ruszyła po zroszonym mgłą bruku w stronę głównej ulicy. Serce pękało jej z bólu, ale nie zwolniła kroku ani nie obejrzała się przez ramię na pęknięte okno wynajętego pokoiku. Bała się, że zobaczy tam zakutaną w koc drobną sylwetkę przyciskającą bladą rączkę do szyby.
Przypisy