Zwyczajne potwory - J.M. Miro - ebook
BESTSELLER

Zwyczajne potwory ebook

J.M. Miro

4,3
64,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Oszałamiająca wizja zmierzającego do katastrofy wiktoriańskiego świata, który ocalić mogą utalentowane dzieci. Witaj w mrocznym labiryncie świata talentów!

 

Rok 1882. W instytucie mieszczącym się na północ od Edynburga osobliwy naukowiec gromadzi obdarzone niezwykłymi zdolnościami sieroty. W Londynie dwójkę takich dzieci tropi ponury prześladowca, człowiek o ciele utkanym z dymu.

 

Szesnastoletni Charlie Ovid sam się uzdrawia – nawet wbrew własnej woli. Mały Marlowe zaś lśni dziwnym niebieskim światłem. Potrafi też roztapiać lub uzdrawiać ciało. Obaj chłopcy trafiają do Szkocji przewiezieni tam przez dwoje doświadczonych detektywów.

 

Wędrówka rozpoczęta na londyńskich ulicach zaprowadzi ich na teren upiornej posiadłości pod Edynburgiem. W tym miejscu świat żywych i świat umarłych są o krok od katastrofalnego zderzenia. Odkrywając sekrety instytutu, Marlowe, Charlie i inne utalentowane dzieci poznają prawdę o swoich umiejętnościach i naturę dręczącej ich mrocznej siły. Czasem bowiem najstraszniejsze potwory przynoszą najsłodsze dary.

 

O autorze:

J. M. MIRO żyje i tworzy na północno-zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej.

 

Recenzje:

„Olśniewający melanż nieskrępowanej wyobraźni, dickensowskiej osobliwości, nadprzyrodzonej makabry i suspensu”. Joe Hill

„Czytelnik powinien mieć się na baczności: w Zwyczajnych potworach nie ma niczego zwyczajnego” Alma Katsu

„Ekscytująca mieszanka fantasy i horroru, dzieło imponujące wyobraźnią i kunsztem pisarskim”. SFX

„Pasjonujące połączenie magii i zgrozy”. Tamora Pierce

„Cudowna, subtelna, druzgocąca. Książka, która zakrada się do ciebie znienacka, uzbrojona w kastet”. Conn Iggulden

„Elektryzujący wiktoriański świat: brudny i zarazem świetlisty, magiczny i śmiertelnie niebezpieczny”. Cari Thomas

„Powieść duszna jak londyński smog i mroczna jak czernina, arcydzieło utrzymane w gotyckiej tradycji i wiktoriańskim klimacie”.  DAILY MAIL

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 865

Oceny
4,3 (134 oceny)
72
33
22
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
banda

Całkiem niezła

Pomysł był ok, ale fabuła wlecze się okrutnie, bohaterowie snują się wieki całe to tu, to tam, co druga postać to super złol, a ratowanie świata jeszcze nigdy nie było tak nudne.
50
skyeofskynet

Z braku laku…

To książka z pomysłem, ogromnym potencjałem i niestety, zdecydowanie za długa, miejscami ogromnie chaotyczna, miejscami niepotrzebnie rozwleczona, miejscami niepotrzebnie skrócona. Aż by się chciało, by autor napisał niektóre fragmenty od nowa i wyciął w kosmos 1/3. Założenie jest ciekawe. Oto mamy postacie, których zadaniem jest odnajdywanie i sprowadzanie z różnych stron świata dzieci wykazujące różnorakie talenty. Skazanego na śmierć czarnoskórego chłopca, który nie ginie pomimo wykonania wyroku. Dziewczynki, która włada pyłem i kurzem i martwą tkanką do tego stopnia, że jest w stanie tchnąć życie w swoją martwą siostrzyczkę. Świecącego na niebiesko sześciolatka. Wszyscy maja trafić do bezpiecznej przystani: szkockiej posiadłości Cairndale, zanim spotka je coś złego, a raczej, ktoś zły. To, co książka robi naprawdę dobrze, to budowanie postaci. Są różnorodne, ciekawe i niestereotypowe i po prostu dobrze skonstruowane, a przy tym POV często się zmienia, wiec mamy szansę pozna...
Justa1912

Całkiem niezła

Książka ciekawa, wyjątkowa, ale niestety nie dla mnie :(
20
OlaBorawska

Nie oderwiesz się od lektury

Mam złamane serce i bardzo chciałabym drugi tom :(((
21
Maliniankaa

Nie oderwiesz się od lektury

wyśmienita!
11

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Or­di­nary Mon­sters
Co­py­ri­ght © 2022 by Ides of March Cre­ative Inc. All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Woj­ciech Szy­puła Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Pro­jekt okładki: KE­ITH HAYES
Fo­to­gra­fie na okładce: © Yaro­slav Gerz­he­do­vich (chmury) / Getty Ima­ges; Ser­kan Mu­tan (kruk) / Getty Ima­ges
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI / ga­rasz.pl
Re­dak­tor pro­wa­dząca: MAŁ­GO­RZATA WRÓ­BLEW­SKA
Re­dak­cja: PAU­LINA ZA­BO­REK
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, MO­DE­STIA KA­TA­RZYNA SARNA
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-54-6
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dave’owi Bal­chi­nowi

Lu­dzie nie po­tra­fili ich [gi­gan­tów] utrzy­mać.

Gi­ganci ob­ró­cili się prze­ciwko lu­dziom, aby ich po­żreć.

Księga He­no­cha etiop­ska[1]

NA KA­MIEN­NYCH SCHO­DACH

1874

1

Za­gu­bione dzieci

Pierw­szy raz Eliza Grey zo­ba­czyła nie­mowlę o zmierz­chu, w wolno ja­dą­cym wa­go­nie to­wa­ro­wym prze­mie­rza­ją­cym chło­stany desz­czem od­ci­nek li­nii ko­le­jo­wej nie­całe pięć ki­lo­me­trów na za­chód od Bury St. Ed­munds w Suf­folk, w An­glii. Miała szes­na­ście lat i oczy ciemne jak deszcz. Była nie­pi­śmienna, nie­obyta w świe­cie i głodna, bo od dwóch dni i nocy nic nie ja­dła. Nie miała płasz­cza ani ka­pe­lu­sza, po­nie­waż ucie­kła w ciem­ność, nie za­sta­na­wia­jąc się nad tym, do­kąd po­bie­gnie ani co zrobi w na­stęp­nej ko­lej­no­ści. Na szyi miała od­ci­śnięte ślady pal­ców swo­jego pra­co­dawcy, na że­brach sińce po jego kop­nia­kach, a w brzu­chu jego dziecko, cho­ciaż wtedy jesz­cze o tym nie wie­działa. Zo­sta­wiła go na śmierć ubra­nego w ko­szulę nocną, ze szpilką do wło­sów wbitą w oko.

Od tam­tej pory ucie­kała. Kiedy za­ta­cza­jąc się, wy­bie­gła spo­mię­dzy drzew i po prze­ciw­nej stro­nie ciem­nie­ją­cych o zmierz­chu pól do­strze­gła zbli­ża­jący się po­ciąg to­wa­rowy, nie łu­dziła się, że zdąży. Po­tem jed­nak, sama nie wie­dząc jak i kiedy, wspięła się na ogro­dze­nie i za­częła brnąć przez grzą­skie pole, sma­gana za­ci­na­ją­cym z boku desz­czem ze śnie­giem. Gę­ste błoto na na­sy­pie ob­le­piało ją, cią­żyło jej i bru­dziło spód­nicę, kiedy prze­wra­cała się, ze­śli­zgi­wała i znów roz­pacz­li­wie gra­mo­liła na górę.

Wtedy usły­szała psy. Spo­mię­dzy drzew wy­jeż­dżali lu­dzie na ko­niach, mroczne syl­wetki, jedna za drugą, gę­siego, po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia. Spusz­czone ze smy­czy czarne psi­ska uja­dały gło­śno i rwały się przed sie­bie. Wi­działa, jak męż­czyźni spi­nają ko­nie do ga­lopu, a gdy zła­pała się uchwytu na ścia­nie wa­gonu, pod­sko­czyła i reszt­kami sił wcią­gnęła się do środka, usły­szała wy­strzał. Coś prze­le­ciało przed jej twa­rzą i od­biło się od ściany, krze­sząc iskry. Od­wró­ciła się i uj­rzała bu­dzą­cego grozę męż­czy­znę w cy­lin­drze, ojca za­bi­tego: stał w strze­mio­nach i mie­rzył do niej ze sztu­cera. Prze­tur­lała się de­spe­racko w głąb wa­gonu na słomę i ciężko dy­sząc, le­gła bez ru­chu. Po­ciąg na­bie­rał pręd­ko­ści.

Mu­siała przy­snąć. Kiedy się obu­dziła, włosy kle­iły jej się do szyi, pod­łoga wa­gonu te­le­pała się i tur­ko­tała, a przez otwarte drzwi za­ci­nał deszcz. W ciem­no­ści ma­ja­czyły usta­wione w stosy i po­wią­zane skrzy­nie opa­trzone ety­kie­tami Gre­ene King. W sło­mie le­żała prze­wró­cona na bok drew­niana pry­cza. Ale było coś jesz­cze, ja­kieś świa­tło, słabe, le­d­wie ma­ja­czące na skraju pola wi­dze­nia, si­no­nie­bie­skie jak roz­ja­śnione pio­ru­nami niebo. Pod­czoł­gała się w jego kie­runku i stwier­dziła, że to nie żadne świa­tło, tylko dziecko, nie­mowlę płci mę­skiej. Chłop­czyk le­żał na sło­mie i świe­cił. Tę chwilę miała za­pa­mię­tać na całe ży­cie. Jego bu­zię, która zda­wała się pół­przej­rzy­sta i ema­no­wała błę­ki­tem, jakby roz­ja­rzona od środka la­tar­nią. Mapę ży­łek na po­licz­kach, szyi i rę­kach.

Pod­peł­zła bli­żej.

Obok dziecka le­żała jego kru­czo­włosa matka. Była mar­twa.

Co kie­ruje ludz­kim ży­ciem, je­śli nie przy­pa­dek?

Eliza pa­trzyła, jak po­świata pod skórą dziecka z wolna za­miera i ga­śnie. W tej chwili wszystko, czym była, i wszystko, czym do­piero miała się stać, roz­po­ście­rało się za nią i przed nią długą nie­prze­rwaną li­nią. Przy­kuc­nięta w sło­mie, ko­le­bała się w ryt­mie zgod­nym z ko­ły­sa­niem wa­gonu i – wsłu­chana w swoje co­raz spo­koj­niej bi­jące serce – pra­wie mo­gła so­bie wy­obra­zić, że błę­kitna po­świata jej się przy­śniła; że to zwy­kły po­wi­dok utrzy­mu­jący się pod po­wie­kami ze zmę­cze­nia, stra­chu i udrę­cze­nia ży­wo­tem ucie­ki­nierki. Pra­wie.

– Coś ty za je­den, mały? – za­mru­czała. – Skąd się tu wzią­łeś?

Nie była ani szcze­gól­nie by­stra, ani w ogóle w ża­den spo­sób wy­jąt­kowa: drobna jak pta­szek, miała wą­ską, ścią­gniętą twarz, przy­duże oczy, włosy brą­zowe i szorst­kie jak su­cha trawa. Wie­działa, że nic nie zna­czy, po­wta­rzano jej to od dziecka. I tak jak w przy­szłym ży­ciu jej du­sza miała na­le­żeć do Je­zusa, tak w tym jej ciało na­le­żało do każ­dego, kto je kar­mił, odzie­wał i za­pew­niał mu dach nad głową. Taki był ten świat. Kiedy jed­nak w za­ci­na­ją­cym zim­nym desz­czu przy­tu­liła dziecko do piersi, a wy­czer­pa­nie otwie­rało się przed nią jak wrota w bez­denny mrok, zdzi­wiła się, jak gwał­towne, nie­spo­dzie­wane i nie­skom­pli­ko­wane uczu­cie w niej wez­brało. Miało w so­bie coś z gniewu, było po­dob­nie jak on bez­czelne i wy­zy­wa­jące, ale za­ra­zem nie było nim. Jesz­cze ni­gdy nie trzy­mała w ra­mio­nach rów­nie bez­bron­nej i nie­przy­go­to­wa­nej do ży­cia istoty. Roz­pła­kała się. Pła­kała nad dziec­kiem, nad sobą i nad wszyst­kim, co zro­biła i czego nie mo­gła cof­nąć, a po­tem, kiedy za­bra­kło jej łez, po pro­stu trzy­mała dziecko na rę­kach i ga­piła się w deszcz.

Eliza Mac­ken­zie Grey. Tak brzmiało jej na­zwi­sko, które po­wta­rzała szep­tem dziecku raz po raz, jakby dzie­liła się z nim swoim se­kre­tem. Nie do­da­wała: „Mac­ken­zie po ojcu, który był do­brym czło­wie­kiem. Pan zbyt szybko po­wo­łał go do sie­bie”. Nie wspo­mi­nała też: „Grey po dru­gim mężu mamy, męż­czyź­nie wiel­kim jak tata, przy­stoj­nym jak wszy­scy dia­bli i wy­ga­da­nym jak nie wiem co. Ma­mie się po­do­bał, ale nie był taki słodki jak jego słowa”. Urok oj­czyma roz­pły­nął się w al­ko­holu za­le­d­wie kilka ty­go­dni po nocy po­ślub­nej. Wkrótce bu­telki za­częły im się prze­wa­lać pod no­gami w li­chym miesz­kanku w Le­ice­ster, a po­tem oj­czym na­brał zwy­czaju do­ty­ka­nia Elizy o po­ranku w spo­sób, któ­rego – wciąż jesz­cze bę­dąc dziec­kiem – nie ro­zu­miała, a który spra­wiał jej ból i wpra­wiał w za­kło­po­ta­nie. Kiedy w wieku trzy­na­stu lat sprze­dali ją na służbę, to matka od­pra­wiła Elizę z domu, to matka po­słała ją do agen­cji – bez jed­nej łzy, z za­ci­śnię­tymi tru­pio bla­dymi war­gami, go­towa na wszystko, byle wy­rwać córkę z łap tego czło­wieka.

A po­tem jej pra­co­dawca, dzie­dzic for­tuny z branży cu­kro­wej, ele­gant, za­wsze w ka­mi­zelce, z ze­gar­kiem z de­wizką i wy­pie­lę­gno­wa­nymi bo­ko­bro­dami, znie­nacka we­zwał ją do sie­bie do ga­bi­netu i za­czął wy­py­ty­wać, jak się na­zywa, cho­ciaż pra­co­wała w jego domu już od dwóch lat. Dwie noce póź­niej ci­cho za­pu­kał do jej po­koju. Przy­niósł świecę w pła­skim lich­ta­rzyku. Za­mknął drzwi za sobą, za­nim zdą­żyła wstać z łóżka czy choćby za­py­tać, o co cho­dzi... A te­raz le­żał mar­twy, wiele ki­lo­me­trów stąd, na pod­ło­dze jej sy­pialni, w ka­łuży czar­nej krwi.

Zgi­nął z jej ręki.

Niebo na wscho­dzie ble­dło. Kiedy dziecko za­częło kwi­lić z głodu, Eliza wy­jęła je­dyne je­dze­nie, ja­kie miała – skórkę chleba za­wi­niętą w chu­s­teczkę, od­gry­zła ka­wa­łek, prze­żuła na papkę i po­dała nie­mow­lę­ciu. Chłop­czyk prze­łknął łap­czy­wie, wpa­tru­jąc się w nią sze­roko otwar­tymi oczami. Skórę miał tak bladą, że wy­raź­nie wi­działa prze­zie­ra­jące przez nią nie­bie­skie żyłki. Pod­czoł­gała się bli­żej, zza halki nie­ży­ją­cej matki dziecka wy­jęła zwi­tek fun­to­wych bank­no­tów i port­mo­netkę z drob­nia­kami, po czym z mo­zo­łem wy­plą­tała ko­bietę z ze­wnętrz­nego okry­cia. Nie za­wra­cała so­bie głowy wi­szą­cym na jej szyi rze­my­kiem z parą cięż­kich czar­nych klu­czy. Fio­le­to­wo­ró­żowa spód­nica była przy­długa, Eliza mu­siała wy­wi­nąć ją w ta­lii, żeby na nią pa­so­wała. Kiedy skoń­czyła, wy­mam­ro­tała krótki pa­cierz za du­szę zmar­łej. Ko­bieta – krą­gła i pulchna, o gę­stych czar­nych wło­sach – była cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem Elizy. Na pier­siach i że­brach miała bli­zny, głę­boko żło­bione, obrzmiałe – nie wy­glą­dały jak po­pa­rze­nia, nie przy­po­mi­nały rów­nież śla­dów po ospie, spra­wiały ra­czej wra­że­nie, jakby ciało się roz­to­piło, a po­tem za­sty­gło w ta­kiej for­mie. Eliza wo­lała so­bie nie wy­obra­żać, co było po­wo­dem po­wsta­nia blizn.

Nowe ubra­nie było de­li­kat­niej­sze, mięk­sze niż jej wła­sne. O brza­sku, kiedy po­ciąg zwol­nił na roz­jaz­dach, Eliza wy­sko­czyła z wa­gonu z dziec­kiem na rę­kach i wró­ciła po to­rach do naj­bliż­szej sta­cji znaj­du­ją­cej się we wsi Mar­lowe. Stwier­dziła, że nie jest to wcale naj­gor­sza na­zwa, więc na­zwała chłopca Mar­lowe. Za­pła­ciła za po­kój w je­dy­nym pen­sjo­na­cie sto­ją­cym obok sta­rego za­jazdu i po­ło­żyła się w czy­stej po­ścieli. Na­wet nie zdjęła bu­tów. Dziecko, cie­płe i mię­ciut­kie, spo­czy­wało na jej piersi. Oboje spali i spali.

Rano ku­piła bi­let trze­ciej klasy do Cam­bridge, skąd po­je­chali na po­łu­dnie, na dwo­rzec Kings Cross, w lon­dyń­ski mrok i dym.

Skra­dzione pie­nią­dze nie wy­star­czyły na długo. W Ro­ther­hi­the zmy­śliła hi­sto­ryjkę o tym, jak to jej młody mąż zgi­nął przy­gnie­ciony przez wóz, a ona musi szu­kać za­ję­cia. Przy Church Street zna­la­zła pracę w pu­bie dla prze­woź­ni­ków rzecz­nych, wła­ści­ciel z żoną po­zwo­lili jej no­co­wać w ich domu i przez ja­kiś czas była szczę­śliwa. Nie wy­mi­gi­wała się od cięż­kiej pracy: szo­ro­wała pod­łogi, ukła­dała garnki i dzbany w stosy, od­wa­żała i prze­sie­wała mąkę i cu­kier z be­czek. Od­kryła na­wet, że ma dryg do ra­chun­ków. W nie­dziele za­bie­rała chłopca przez całe Ber­mond­sey aż do za­ro­śnię­tego wy­soką trawą parku Bat­ter­sea. Ta­miza ma­ja­czyła nie­opo­dal, le­d­wie wi­doczna wśród mgieł, a oni chla­pali się na bo­saka w ka­łu­żach i rzu­cali ka­mie­niami w gęsi. Ubo­dzy włó­czę­dzy mi­gali na ścież­kach jak świece. Było już wi­dać brzuch, który sta­no­wił nie­ustanne źró­dło zmar­twie­nia Elizy. Wie­działa, że nosi dziecko by­łego pra­co­dawcy, aż pew­nego po­ranka, kiedy kuc­nęła nad noc­ni­kiem, chwy­cił ją wście­kły skurcz i na­gle wy­pa­dło z niej coś czer­wo­nego i ośli­złego. Bo­lało jak dia­bli, ale przy­naj­mniej było po wszyst­kim.

W pe­wien po­nury czerw­cowy wie­czór obca ko­bieta za­gad­nęła ją na ulicy. Po­wie­trze gęst­niało od cuch­ną­cych wy­zie­wów Ta­mizy. Eliza za­trud­niła się jako praczka w Wap­ping, le­d­wie star­czało jej na ży­cie i oboje z dziec­kiem no­co­wali pod mo­stem. Szal, któ­rym się otu­lała, już się wy­strzę­pił, chude ręce miała w pla­mach i wrzo­dach. Ko­bieta, która ją za­cze­piła, była wy­soka pra­wie jak ol­brzymka, a w ba­rach sze­roka jak za­pa­śniczka. Gę­ste siwe włosy no­siła za­ple­cione w opa­da­jący na plecy war­kocz. Oczy miała małe, czarne i błysz­czące jak wy­po­le­ro­wane gu­ziki ele­ganc­kich bu­tów. Mó­wiła z mdłym ame­ry­kań­skim ak­cen­tem, przed­sta­wiła się jako Brynt i po­wie­działa, że zdaje so­bie sprawę ze swo­jego wy­glądu, ale Eliza i dziecko nie po­winni się ni­czego oba­wiać, bo prze­cież każdy czło­wiek jest inny. Nie­które z tych róż­nic są ukryte, inne wi­doczne, ale w tym wła­śnie prze­ja­wia się cud Bo­żego stwo­rze­nia. Przez wiele lat pra­co­wała w cyrku i wie­działa, jak lu­dzie mogą na nią re­ago­wać. Nie­dawno na­wią­zała współ­pracę z wie­leb­nym Wal­ke­rem w Turk’s Head The­atre i pro­szę wy­ba­czyć, że pyta tak pro­sto z mo­stu, ale czy Eliza jest już zba­wiona?

Kiedy Eliza nie od­po­wie­działa, tylko pa­trzyła na nią bez słowa, za­darł­szy głowę, Brynt od­chy­liła kap­tu­rek chłopca, żeby spoj­rzeć na jego bu­zię. Elizę na­gle ogar­nął strach, jakby Mar­lowe mógł nie być sobą, jakby coś było z nim nie w po­rządku. Przy­cią­gnęła go moc­niej – ale on wciąż był zwy­kłym nie­mow­la­kiem, który uśmie­chał się sen­nie. Wtedy też do­strze­gła u ol­brzymki ta­tu­aże: za­czy­nały się na dło­niach, prze­su­wały w górę i zni­kały w głębi rę­ka­wów. Jak u ma­ry­na­rza z In­dii Wschod­nich. Sple­cione stwory, straszne twa­rze. Na szyi też za­uwa­żyła ry­su­nek atra­men­tem. Być może nie­zna­joma całe ciało miała wy­ta­tu­owane.

– Nie bój się – po­wie­działa Brynt.

Eliza wcale się nie bała, po pro­stu ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa ko­goś ta­kiego.

Brynt po­pro­wa­dziła ją przez mgłę w za­ułek, przez ocie­ka­jące wodą po­dwórko, do pod­upa­dłego te­atru po­chy­la­ją­cego się nad mętną rzeką. Po­miesz­cze­nie było mroczne, jakby przy­dy­mione, i nie­wiele więk­sze od wnę­trza wa­gonu ko­le­jo­wego. Wie­lebny Wal­ker w ko­szuli i ka­mi­zelce prze­cha­dzał się po ma­łej sce­nie w bla­sku świec i pod­nie­sio­nym gło­sem opo­wia­dał ze­bra­nym ma­ry­na­rzom i prze­chod­niom o zbli­ża­ją­cej się apo­ka­lip­sie, a kiedy skoń­czył, za­czął sprze­da­wać swoje elik­siry, ma­ści i tynk­tury. Nieco póź­niej Eliza tra­fiła do od­dzie­lo­nego ko­tarą skrawka po­miesz­cze­nia, gdzie wie­lebny, już na sie­dząco, ocie­rał twarz i szyję z potu. Był chudy i ni­ski, nie­wiele wyż­szy od chło­paka. Miał siwe włosy i stare, pa­ła­jące ża­rem oczy. Mięk­kimi, drżą­cymi pal­cami od­krę­cił po­jem­nik z lau­da­num.

– Jest tylko jedna Księga Chry­stu­sowa – rzekł pół­gło­sem i pod­niósł na Elizę spoj­rze­nie za­puch­nię­tych, prze­krwio­nych oczu. – Za to ro­dza­jów chrze­ści­jan jest tyle, ilu lu­dzi stą­pa­ją­cych po ziemi. – Za­ci­snął pięść, po czym roz­pro­sto­wał palce. – Wielu z jed­nego.

– Wielu z jed­nego – po­wtó­rzyła Brynt jak słowa li­ta­nii. – Ci dwoje nie mają się gdzie po­dziać, wie­lebny.

Wie­lebny od­chrząk­nął i oczy mu się za­szkliły, jakby na­gle zo­stał sam. Na śmierć za­po­mniał o Eli­zie. Po­ru­szał bez­gło­śnie war­gami.

Brynt ujęła Elizę pod ło­kieć i od­cią­gnęła na bok.

– Nie przej­muj się, jest po pro­stu zmę­czony. Ale przy­pa­dłaś mu do gu­stu, skar­bie, oboje przy­pa­dli­ście so­bie. Po­trze­bu­je­cie kąta do spa­nia? – za­py­tała.

Zo­stali – po­cząt­kowo tylko na jedną noc, po­tem na na­stępny dzień, a póź­niej do końca ty­go­dnia. Eli­zie spodo­bało się, jak Brynt trak­tuje dziecko, a poza tym było ich tylko dwoje: Brynt i wie­lebny. Ona od­wa­lała całą ciężką pracę, a on mie­szał swoje mik­stury w wie­ko­wym trzesz­czą­cym te­atrze i – jak to ujęła Brynt – „spie­rał się z Bo­giem przez za­mknięte drzwi”. Eliza brała ich po­cząt­kowo za parę ko­chan­ków, szybko jed­nak zdała so­bie sprawę, że wie­leb­nego nie in­te­re­sują ko­biety, co przy­jęła z ogromną ulgą. Prała, dźwi­gała cię­żary, tro­chę na­wet go­to­wała, cho­ciaż Brynt co wie­czór krzy­wiła się, gdy za­le­ciały ją za­pa­chy z garnka. Eliza za­mia­tała rów­nież salę, po­ma­gała przy­bie­rać scenę świecz­kami i co­dzien­nie na nowo bu­do­wać ławki z ce­gieł i de­sek.

Był paź­dzier­nik, kiedy w te­atrze zja­wiło się dwóch je­go­mo­ściów, strze­pu­jąc kro­ple desz­czu z płasz­czy. Wyż­szy z nich prze­su­nął dło­nią po ocie­ka­ją­cej wodą bro­dzie. Rondo ka­pe­lu­sza skry­wało jego oczy, ale Eliza od razu go po­znała: to on po­lo­wał na nią z psami w Suf­folk. Oj­ciec jej za­bi­tego pra­co­dawcy.

Sku­liła się za kur­tyną i wy­obra­ziła so­bie, że roz­pływa się w po­wie­trzu, ale nie była w sta­nie ode­rwać od niego wzroku. Wie­lo­krot­nie wy­obra­żała so­bie tę scenę, śniła o niej noc w noc i bu­dziła się zlana po­tem. Pa­trzyła, nie­zdolna się po­ru­szyć, jak jej prze­śla­dowca krąży na obrze­żach tłumu i za­gląda lu­dziom w twa­rze, jakby tylko cze­kała, aż ją znaj­dzie. On jed­nak nie spoj­rzał w jej stronę. Wró­cił do swo­jego to­wa­rzy­sza, który trzy­mał się z tyłu, roz­piął płaszcz i wy­jął z kie­szonki złoty ze­ga­rek z de­wizką, jakby bał się spóź­nić na ważne spo­tka­nie. Póź­niej obaj prze­ci­snęli się przez tłum na ze­wnątrz i prze­pa­dli w mro­kach Wap­ping. Eliza cała i zdrowa ode­tchnęła z ulgą.

– Co to za jedni, moje dziecko? – za­py­tała ją póź­niej Brynt tym swoim ni­skim, dud­nią­cym gło­sem. Świa­tło lampy peł­gało po jej ta­tu­owa­nych knyk­ciach. – Co ci zro­bili?

Ale Eliza nie mo­gła jej po­wie­dzieć, nie po­tra­fiła się zmu­sić, żeby jej wy­tłu­ma­czyć, co ona zro­biła im. Przy­tu­liła dziecko do piersi i za­drżała. Wie­działa, że to nie zbieg oko­licz­no­ści, że na­dal ją ści­gają i za­wsze będą ści­gać. I na­gle przy­jemne cie­pełko, ja­kie ogar­nęło ją przy Brynt i wie­leb­nym, ulot­niło się bez śladu. Nie mo­gła zo­stać – ani tu­taj, ani z nimi. Tak się nie robi.

Nie od razu jed­nak wy­je­chała i pew­nego sza­rego po­ranka, kiedy aku­rat tasz­czyła wia­dro z pra­niem przez Ru­nyan’s Co­urt, na­pa­to­czyła się na Brynt. Ol­brzymka wy­jęła z ob­szer­nych fał­dów spód­nicy zło­żony ar­kusz pa­pieru i wrę­czyła go Eli­zie. Obok pi­ja­czek spał w bło­cie. Pra­nie su­szyło się na sznurku.

Z roz­ło­żo­nej kartki spoj­rzała na Elizę jej wła­sna po­do­bi­zna. To było ogło­sze­nie w ga­ze­cie: na­groda za schwy­ta­nie mor­der­czyni.

– Czy tu jest moje na­zwi­sko? – spy­tała. Nie umiała prze­cież czy­tać.

– Moje dziecko... – mruk­nęła pół­gło­sem Brynt.

I wtedy Eliza jej po­wie­działa, po­wie­działa jej wszystko, tam gdzie aku­rat stały, na tym smęt­nym pla­cyku. Z po­czątku było trudno, głos jej się rwał, ale po­tem słowa po­sy­pały się z niej w sza­lo­nym po­śpie­chu, a ona od­kryła, że mó­wie­nie przy­nosi ulgę. Nie zda­wała so­bie sprawy, jak bar­dzo jej ten se­kret cią­żył. Opo­wie­działa o męż­czyź­nie w noc­nej ko­szuli, o jego po­żą­dli­wych oczach od­bi­ja­ją­cych blask świecy i o tym, jak bo­lało i bo­lało, aż skoń­czył, jego dło­nie pach­niały kre­mem, a ona, już póź­niej, po wszyst­kim, się­gnęła obo­lała do swo­jej ko­módki i na­ma­cała tam... coś, coś ostrego, i ude­rzyła go tym czymś, i do­piero kiedy go z sie­bie ze­pchnęła, zo­ba­czyła, co wła­ści­wie zro­biła. Opo­wie­działa też o wa­go­nie ko­le­jo­wym, o lam­pie, która wcale nie była lampą, i o tym, jak chłop­czyk pa­trzył na nią tam­tej pierw­szej nocy, opo­wie­działa na­wet o tym, jak po­de­brała nie­ży­ją­cej matce dziecka pie­nią­dze i zdarła ubra­nie z jej sztyw­nie­ją­cego ciała.

Skoń­czyła i pa­trzyła, jak Brynt odyma po­liczki i siada ciężko na od­wró­co­nym do góry dnem wia­drze, z wy­soko unie­sio­nymi wiel­kimi ko­la­nami, ob­wi­słym brzu­chem i kur­czowo za­ci­śnię­tymi po­wie­kami.

– Brynt? – za­nie­po­ko­iła się. – Wy­soka ta na­groda, co ją za mnie dają?

Ko­bieta pod­nio­sła wy­ta­tu­owane dło­nie i spo­glą­dała to na jedną, to na drugą, jakby usi­ło­wała roz­gryźć za­wartą w nich ta­jem­nicę.

– Wie­dzia­łam – po­wie­działa pół­gło­sem. – Od po­czątku, od tego pierw­szego dnia, kiedy spo­tka­łam cię na ulicy. Wie­dzia­łam, że coś w so­bie no­sisz.

– Wy­soka ta na­groda, Brynt?

Brynt po­ki­wała głową.

– Co za­mie­rzasz? Po­wiesz wie­leb­nemu?

Brynt pod­nio­sła głowę i po­krę­ciła nią wolno w ge­ście za­prze­cze­nia.

– Świat jego ogromny, moje dziecko. Nie­któ­rym się wy­daje, że je­śli wy­jadą do­sta­tecz­nie da­leko, uciekną od wszyst­kiego. Na­wet od wła­snych błę­dów.

– Ty też tak uwa­żasz?

– Ha... Osiem­na­ście lat już tak ucie­kam. Ale nie da się uciec przed sobą.

Eliza otarła oczy i wierz­chem nad­garstka wy­tarła nos.

– To było nie­chcący – wy­szep­tała.

Brynt ski­nęła głową na kartkę w dłoni Elizy i wstała, szy­ku­jąc się do odej­ścia.

– Nie­któ­rzy dra­nie po pro­stu na to za­słu­gują – wy­pa­liła z za­cie­trze­wie­niem.

Tym­cza­sem Mar­lowe – czar­no­włosy i swa­wolny – rósł. Jego skóra po­zo­stała upior­nie, nie­zdrowo blada, wręcz biała, jakby ni­gdy nie wy­cho­dził na słońce, a jed­nak wy­rósł na słod­kiego ber­be­cia, ob­da­rzo­nego uśmie­chem zdol­nym otwo­rzyć każdy port­fel i oczami błę­kit­nymi jak niebo nad Suf­folk. Cza­sem jed­nak ujaw­niał skry­wany na co dzień pa­skudny cha­rak­ter: wi­dząc, jak krzywi się ze zło­ści i tu­pie gniew­nie nogą, gdy coś nie idzie po jego my­śli, Eliza za­sta­na­wiała się, jaki dia­beł w nim tkwi. Wrzesz­czał wtedy wnie­bo­głosy, chwy­tał, co mu wpa­dło w rękę – bryłkę wę­gla, ka­ła­marz, co­kol­wiek – i roz­trza­ski­wał na ka­wałki. Brynt pró­bo­wała jej tłu­ma­czyć, że to nor­malne za­cho­wa­nie u dziecka, nic złego się nie dzieje, każdy dwu­la­tek prze­cho­dzi taki etap, ale Eliza nie dała się ła­two prze­ko­nać.

Zda­rzył się taki wie­czór przy St. Geo­r­ges Street, kiedy Mar­lowe bar­dzo cze­goś chciał – może cho­dziło o la­seczkę lu­kre­cji, którą zo­ba­czył na wy­sta­wie cu­kierni? – a ona, zmę­czona albo zwy­czaj­nie roz­tar­gniona, od­mó­wiła mu sta­now­czo, zła­pała go za rękę i po­cią­gnęła przez tłum w stronę sze­ro­kich ka­mien­nych scho­dów pro­wa­dzą­cych w dół na Bolt Al­ley.

– Ale ja chcę! – krzy­czał. – Ja chcę! – I po­słał jej mroczne, ja­do­wite spoj­rze­nie.

Na­gle po­czuła, jak we wnę­trzu dłoni, w któ­rej ści­skała jego rączkę, na­ra­sta pa­lący żar. Za­trzy­mała się w po­ło­wie scho­dów w mdłym żół­tym świe­tle ga­zo­wej la­tarni i stwier­dziła, że skóra chłopca ema­nuje zna­jomą nie­bie­ską po­światą. Po­tworny ból roz­darł jej dłoń. Mar­lowe ły­pał na nią, ro­ze­źlony nie na żarty, i ob­ser­wo­wał, jak krzywi się w mę­kach. Krzyk­nęła i ode­pchnęła go od sie­bie. Upadł.

Sto­jąca w ciem­no­ści u dołu scho­dów po­stać w pe­le­ry­nie od­wró­ciła się i pod­nio­sła na nich wzrok, nie­ru­choma poza tym jak ko­lumna li­tego mroku. Nie miała twa­rzy, w jej miej­scu kłę­bił się dym. Eliza wzdry­gnęła się na ten wi­dok.

Złość Mar­lowe’a na­gle się ulot­niła, błę­kitne świa­tło zga­sło. Pa­trzył na nią, le­żąc w bło­cie, na jego drob­nej bla­dej buzi ma­lo­wały się strach i nie­pew­ność. Roz­pła­kał się.

Przy­ci­snęła bo­lącą dłoń do piersi i owi­nęła ją sza­lem. Drugą zdrową ręką przy­gar­nęła chłopca, nu­cąc mu ci­cho, jed­no­cze­śnie za­wsty­dzona i za­lęk­niona. Od­wró­ciła się, ale po­stać z dołu scho­dów znik­nęła.

Mar­lowe miał sześć lat, kiedy na sku­tek za­le­gło­ści w pła­ce­niu czyn­szu stra­cili te­atr w Wap­ping i za­miesz­kali wszy­scy ra­zem w mi­zer­nym po­ko­iku przy Flo­wer and Dean Street, w Spi­tal­fields. Eliza za­czy­nała ży­wić na­dzieję, że może jed­nak Brynt nie miała ra­cji i da się uciec od wła­snych błę­dów. Upły­nęły dwa lata, od­kąd ga­zety prze­stały pu­bli­ko­wać ogło­sze­nia o na­gro­dzie. Wę­dro­wała ze Spi­tal­fields szmat drogi nad Ta­mizę, żeby pod­czas od­pływu szu­kać w gę­stym, kle­istym mule przy­brzeż­nym cze­goś, co nada­wa­łoby się do sprze­da­nia. Brynt była za ciężka do tej ro­boty, a Mar­lowe za mały. Za­miast tego on go­nił wozy z wę­glem na osnu­tych mgłą uli­cach i zbie­rał osy­pu­jące się na bruk drobne czarne grudki, nur­ku­jąc przy tym pod ko­pyta koni i pró­bu­jąc unik­nąć zmiaż­dże­nia przez okute że­la­zem koła, a ona z nie­po­ko­jem śle­dziła z od­dali jego po­czy­na­nia. Eliza nie prze­pa­dała za mrocz­nym, nie­bez­piecz­nym Spi­tal­fields, po­do­bało jej się jed­nak, jak dziel­nica har­tuje Mar­lowe’a i uczy go czuj­no­ści. Lu­biła pa­trzeć w jego wiel­kie ciemne oczy i do­strze­gać w nich nowo na­bytą wie­dzę. Cza­sami w nocy, kiedy przy­cho­dził się do niej przy­tu­lić na ro­ją­cym się od plu­skiew ma­te­racu, wsłu­chi­wała się w jego szybko bi­jące serce i było jak daw­niej, kiedy był ma­łym dziec­kiem, zwy­czaj­nym, słod­kim i do­brym.

Nie za­wsze jed­nak tak to wy­glą­dało. Wio­sną tego roku na­pa­to­czyła się na niego w za­wa­lo­nym od­pad­kami za­ułku od­cho­dzą­cym od Thrawl Street. Sie­dział sku­lony na ziemi i prawą ręką trzy­mał się za nad­gar­stek le­wej, a jego dło­nie, szyja i twarz ema­no­wały tą samą po­światą, którą pa­mię­tała sprzed lat: bla­do­nie­bie­skie świa­tło prze­są­czało się przez mgłę. Kiedy cof­nął rękę, jego nad­gar­stek jesz­cze przez chwilę wzbie­rał bą­blami i ocie­kał gę­stą cie­czą, za­nim skóra wy­gła­dziła się i od­zy­skała zwy­kły wy­gląd.

Eliza krzyk­nęła – od­ru­chowo, wbrew so­bie, nie zdo­łała się po­wstrzy­mać. Mar­lowe od­wró­cił się z za­kło­po­ta­niem, ob­cią­gnął rę­kaw i świa­tło zga­sło.

– Mamo...?

Tu, w za­ułku, byli sami, ale nie da­lej niż trzy me­try od nich we mgle roz­le­gało się skrzy­pie­nie wy­ła­do­wa­nych je­dwa­biem wo­zów, sły­chać było po­krzy­ki­wa­nia sprze­daw­ców i tar­gowy zgiełk.

– Ach, serce ty moje... – mruk­nęła, uklęk­nąw­szy przy nim.

Nie wie­działa, co jesz­cze może po­wie­dzieć. Nie są­dziła, żeby Mar­lowe pa­mię­tał tam­ten dzień, kiedy po­pa­rzył jej rękę. Nie wie­działa, czy zdaje so­bie z tego sprawę, czy nie, ale by­cie in­nym w tym świe­cie nie po­pła­cało, więc spró­bo­wała mu to wy­tłu­ma­czyć. Po­wie­działa, że Bóg każ­demu wy­zna­cza dwo­jaki los i że rolą czło­wieka jest do­ko­nać wła­ści­wego wy­boru. Pa­trząc na jego drobną bu­zię, na blade zmar­z­nięte po­liczki, na przy­dłu­gie czarne włosy opa­da­jące na uszy po­czuła bez­brzeżny smu­tek.

– Za­wsze masz wy­bór, Mar­lowe – po­wie­działa. – Ro­zu­miesz, co mó­wię?

Po­ki­wał głową, ale Eliza wąt­piła, by na­prawdę ro­zu­miał.

– To coś złego, mamo? – spy­tał po chwili gło­sem nie­wiele do­no­śniej­szym od szeptu.

– Nie, skar­bie. Skądże.

– Dla­tego, że po­cho­dzi od Boga? – ode­zwał się znów po krót­kim na­my­śle.

Przy­gry­zła wargę. Ski­nęła głową.

– Mamo?

– Tak?

– A je­śli ja nie chcę być inny?

Po­wie­działa, że nie wolno mu się ni­gdy bać tego, kim jest, ale nie po­wi­nien się ob­no­sić z tą nie­bie­ską po­światą, czym­kol­wiek jest. Po­wi­nien się z nią kryć.

– Na­wet przed wie­leb­nym? – za­py­tał.

– Tak – od­parła.

– I przed Brynt też? – do­py­ty­wał.

– Przed Brynt też – przy­tak­nęła. Po­wie­działa mu, że może z cza­sem od­kryje zna­cze­nie tego bla­sku, ale za­nim to na­stąpi, za­wsze znajdą się lu­dzie, któ­rzy za­pra­gną wy­ko­rzy­stać go do wła­snych ce­lów, a także tacy, licz­niejsi, któ­rych bę­dzie na­pa­wał lę­kiem.

To był rok, w któ­rym wie­lebny za­czął kasz­leć i pluć krwią. Ko­no­wał z Whi­te­cha­pel za­le­cił mu zmianę kli­matu na such­szy, ale Brynt tylko wtu­liła głowę w ra­miona i wy­szła we mgłę. Póź­niej tłu­ma­czyła ze zło­ścią, że wie­lebny w dzie­ciń­stwie opu­ścił ame­ry­kań­ską pu­sty­nię, z któ­rej się wy­wo­dził, i te­raz chciał tam wró­cić i umrzeć. Upły­wały ko­lejne wie­czory roz­świe­tlane ga­zo­wymi la­tar­niami, a twarz wie­leb­nego sza­rzała, oczy żół­kły, aż w końcu prze­stał na­wet uda­wać, że przy­rzą­dza ja­kieś spe­cy­fiki, i za­czął sprze­da­wać czy­stą whi­sky, tłu­ma­cząc każ­demu, kto ze­chciał go słu­chać, że zo­stała po­bło­go­sła­wiona przez świę­tego męża z Czar­nych Wzgórz w Agra­pu­rze. Eliza po­wąt­pie­wała, czy klien­tów to in­te­re­suje, a zresztą na­wet to kłam­stwo wy­pa­dało w jego ustach blado i nie­prze­ko­nu­jąco, jak u czło­wieka, któ­rzy nie wie­rzy już w żadne prawdy, ani swoje, ani cu­dze.

W pe­wien desz­czowy wie­czór – gdy usta­wił skrzynkę przy Wen­tworth Road i wspiąw­szy się na nią, na­wo­ły­wał prze­chod­niów, by za­dbali o zba­wie­nie swo­ich dusz – osu­nął się na zie­mię. Brynt wzięła go na ręce i za­nio­sła do po­ko­iku w slum­sach. Dach w paru miej­scach prze­cie­kał, ta­pety dawno ob­la­zły ze ścian, pleśń gru­bym ko­żu­chem po­ro­sła ramę okna. W tym wła­śnie po­koju, po­śród trwa­ją­cego siódmy dzień bre­dze­nia wie­leb­nego, Eliza i Mar­lowe usły­szeli ci­che pu­ka­nie do drzwi. Eliza wstała, żeby otwo­rzyć. Spo­dzie­wała się Brynt, ale za pro­giem stał obcy męż­czy­zna. Szare świa­tło z ko­ry­ta­rza za jego ple­cami two­rzyło au­re­olę wo­kół jego brody i ka­pe­lu­sza, oczy gi­nęły w cie­niu.

– Panna Eliza Grey – po­wie­dział.

Jego głos miał cał­kiem miłe, nie­mal ła­godne brzmie­nie. Ta­kim gło­sem, wy­obra­żała so­bie Eliza, mógłby prze­ma­wiać dzia­dek do wnuczki w baj­kach.

– Zga­dza się – po­tak­nęła nie­pew­nie.

– To Brynt?! – za­wo­łał Mar­lowe. – Mamo, Brynt wró­ciła?!

Męż­czy­zna zdjął ka­pe­lusz i od­wró­cił głowę lekko w bok, usi­łu­jąc zaj­rzeć w głąb po­koju. Do­piero te­raz zo­ba­czyła jego twarz, jej zło­wrogi wy­raz, długą czer­woną bli­znę prze­ci­na­jącą jedno oko. Nie­zna­jomy no­sił biały kwiat we­tknięty w klapę ma­ry­narki.

Pró­bo­wała za­mknąć drzwi, ale on bez żad­nego wy­siłku za­blo­ko­wał je jedną ręką, wszedł do po­koju i do­piero wtedy za­mknął drzwi za sobą.

– Nie zo­sta­li­śmy so­bie przed­sta­wieni, panno Grey – po­wie­dział. – Mnie­mam jed­nak, że z cza­sem to uchy­bie­nie zo­sta­nie na­pra­wione. A to kto taki?

Spoj­rzał py­ta­jąco na Mar­lowe’a, który stał na środku po­koju, tu­ląc do piersi brą­zo­wego plu­szo­wego mi­sia. Mi­siowi bra­ko­wało jed­nego oka, miał roz­prutą łapę, z któ­rej wy­ła­ziło wy­peł­nie­nie, ale był naj­cen­niej­szym skar­bem chłopca. Mar­lowe pa­trzył na in­truza, na jego bla­dej buzi nie ma­lo­wały się żadne emo­cje. Nie było w nim stra­chu, jesz­cze nie. Wy­czu­wał jed­nak, że coś jest nie w po­rządku.

– Wszystko bę­dzie do­brze, skar­bie – uspo­ko­iła go Eliza. – Wra­caj do wie­leb­nego. Ten dżen­tel­men ma do mnie sprawę.

– Dżen­tel­men... – po­wtó­rzył przy­bysz ta­kim to­nem, jakby go to roz­ba­wiło. – Jak ci na imię, synu?

– Mar­lowe – od­parł z dumą chło­piec.

– Ile masz lat, Mar­lowe?

– Sześć.

– A kim jest ten czło­wiek na ma­te­racu? – Nie­zna­jomy ski­nął ka­pe­lu­szem na wie­leb­nego, który le­żał w ma­li­gnie zwró­cony twa­rzą do ściany.

– Wie­lebny Wal­ker – wy­ja­śnił Mar­lowe. – Jest chory.

– No już – po­na­gliła go Eliza – idź, usiądź przy nim. Zmy­kaj.

– Pan jest po­li­cjan­tem? – za­in­te­re­so­wał się Mar­lowe.

– Mar­lowe! – upo­mniała go z na­ci­skiem Eliza.

– Tak, synu, na­tu­ral­nie. Je­stem po­li­cjan­tem. – Męż­czy­zna jesz­cze raz otak­so­wał chłopca wzro­kiem, ob­ra­ca­jąc ka­pe­lusz w dło­niach, za­nim w końcu spoj­rzał na Elizę. Oczy miał małe i bar­dzo ciemne, spoj­rze­nie su­rowe. – Gdzie jest ko­bieta? – za­py­tał.

– Jaka ko­bieta?

Pod­niósł rękę nad głowę, żeby okre­ślić wzrost Brynt.

– Ame­ry­kanka, za­pa­śniczka – do­dał.

– Je­żeli chce pan z nią po­roz­ma­wiać...

– Nie, nie chcę.

Odło­żył ka­pe­lusz na sto­jące w ką­cie ko­ślawe krze­sło. Przy tej oka­zji do­strzegł swoje od­bi­cie w szy­bie i przy­gła­dził wąs. Ro­zej­rzał się po po­koju. Był ubrany w zie­lony gar­ni­tur w kratę, palce miał po­pla­mione atra­men­tem jak urzęd­nik ban­kowy. Biały kwiat w kla­pie, za­uwa­żyła Eliza, był zwięd­nięty.

– Czego pan w ta­kim ra­zie chce? – za­py­tała, usi­łu­jąc nie dać po so­bie po­znać, że się boi.

Uśmiech­nął się i od­gar­nął poły ma­ry­narki. Wtedy za­uwa­żyła, że nosi re­wol­wer w ka­bu­rze na bio­drze.

– Panno Grey... – za­czął. – W Blac­kwell Co­urt za­trzy­mał się pe­wien dżen­tel­men dość wąt­pli­wej pro­we­nien­cji, który roz­py­tuje o pa­nią w ca­łym Spi­tal­fields. Twier­dzi, że odzie­dzi­czyła pani po­kaźny spa­dek.

– Ja?

Oczy męż­czy­zny za­bły­sły.

– Tak, pani.

– To nie­moż­liwe. Ja nie mam żad­nej ro­dziny.

– Oczy­wi­ście, że nie. Na­zywa się pani Eliza Mac­ken­zie Grey, po­cho­dzi z Bury St. Ed­munds i jest ści­gana za za­bój­stwo męż­czy­zny, który był pani pra­co­dawcą. Mam ra­cję?

Po­czuła, że się ru­mieni.

– Wy­zna­czono za pa­nią po­kaźną na­grodę – pod­jął in­truz. – Ni­g­dzie jed­nak nie wspo­mniano o dziecku. – Z nie­prze­nik­nio­nym wy­ra­zem twa­rzy spoj­rzał na Mar­lowe’a. – Nie spo­dzie­wam się rów­nież, by rze­czony dżen­tel­men się nim in­te­re­so­wał. Znajdę dla ma­łego od­po­wied­nie miej­sce. Może zo­sta­nie ja­kimś cze­lad­ni­kiem, żeby nie mu­siał iść do przy­tułku. Wszę­dzie bę­dzie mu le­piej niż tu­taj, przy umie­ra­ją­cym wie­leb­nym i tej nie­nor­mal­nej Ame­ry­kance.

– Brynt wcale nie jest nie­nor­malna – za­pro­te­sto­wał z kąta Mar­lowe.

– Ko­cha­nie – zwró­ciła się do niego Eliza – idź do Co­wett i przy­pro­wadź Brynt. Po­wiedz, że wie­lebny jej po­trze­buje.

Po­de­szła do drzwi, żeby wy­pu­ścić chłopca, i w tej sa­mej chwili usły­szała głu­che me­ta­liczne szczęk­nię­cie. Za­marła.

– Odejdź od drzwi. Grzeczna dziew­czynka.

Męż­czy­zna mie­rzył do niej z re­wol­weru w prze­cie­ka­ją­cym do po­koju bla­do­sza­rym świe­tle dnia. Na­ło­żył ka­pe­lusz.

– Trzeba przy­znać, że nie wy­glą­dasz na mor­der­czy­nię – do­dał.

Wolną ręką wy­jął z kie­szeni ka­mi­zelki cien­kie ni­klo­wane kaj­danki i na­gle zna­lazł się tuż przy niej. Zła­pał ją mocno za rękę, za­piął jedną ob­ręcz kaj­da­nek na prze­gu­bie pra­wej dłoni i się­gnął po lewą. Eliza pró­bo­wała sta­wić opór.

– Nie... – za­częła.

W głębi po­koju Mar­lowe wstał.

– Mamo? – za­py­tał z nie­po­ko­jem. – Mamo!

In­truz po­py­chał Elizę do wyj­ścia i zu­peł­nie nie zwra­cał uwagi na Mar­lowe’a, kiedy ten do niego do­sko­czył. Wy­glą­dał tak nie­po­zor­nie... Eliza wi­działa to wszystko jak w zwol­nio­nym tem­pie. Mar­lowe wy­cią­gnął ręce i za­ci­snął obie drobne dło­nie na nad­garstku męż­czy­zny, jakby chciał go za­trzy­mać. Męż­czy­zna od­wró­cił się do niego i przez chwilę, która Eli­zie wy­dała się bar­dzo długa, a nie mo­gła trwać wię­cej niż parę se­kund, przy­glą­dał mu się naj­pierw ze zdu­mie­niem, po­tem z nie­do­wie­rza­niem, aż wresz­cie na jego twa­rzy od­ma­lo­wała się zgroza. Mar­lowe lśnił. In­truz wy­pu­ścił re­wol­wer z ręki i otwo­rzył usta do krzyku, ale nie krzyk­nął.

W sza­mo­ta­ni­nie Eliza wpa­dła na ścianę. Nie wi­działa twa­rzy chłopca, stał te­raz ty­łem do niej, wi­działa za to rękę męż­czy­zny w miej­scu, w któ­rym Mar­lowe się w nią wcze­pił: naj­pierw skóra po­kryła się bą­blami, a po­tem roz­mię­kła i po­pły­nęła jak sto­piony wosk. Szyja in­truza od­kształ­ciła się, nogi ugięły, całe jego ciało za­częło się prze­le­wać, ga­la­re­to­wate, cięż­kie, gę­ste jak me­lasa. Zie­lony gar­ni­tur wy­brzu­szał się w naj­dziw­niej­szych miej­scach i do­słow­nie w kilka chwil z krzep­kiego męż­czy­zny w sile wieku zo­stała bez­kształtna gruda mięsa z twa­rzą za­sty­głą w gry­ma­sie udręki i oczami wy­cho­dzą­cymi z or­bit w roz­to­pio­nej bryle, która jesz­cze nie­dawno była głową.

Za­pa­dła ci­sza. Mar­lowe pu­ścił rękę męż­czy­zny. Nie­bie­ska po­świata zga­sła. Ręka ster­czała w górę z za­krze­płej masy mięsa.

– Mamo? – po­wtó­rzył Mar­lowe. Spoj­rzał na Elizę i się roz­pła­kał.

W mi­zer­nym po­koju pa­no­wały przej­mu­jący ziąb i wil­goć. Eliza po­de­szła do chłopca i przy­tu­liła go, wciąż była skuta. Drżał na ca­łym ciele, ona też się trzę­sła. Wtu­lił twarz w jej ra­mię. Żadną cząstką swo­jej istoty ni­gdy przed­tem nie czuła tak wiel­kich emo­cji jak te, które roz­pie­rały ją w tej chwili: zgrozy, li­to­ści, mi­ło­ści.

Nie bała się jed­nak. Nie bała się swo­jego synka.

W kie­szeni ka­mi­zelki in­truza zna­la­zła klu­czyki do kaj­da­nek. Za­wi­nęła Mar­lowe’a w je­dyny po­rządny koc, jaki mieli, do­rzu­ciła do pieca resztkę wę­gla i uko­ły­sała chłopca do snu przy łóżku wie­leb­nego. Zde­for­mo­wane ciało łowcy na­gród cały czas le­żało na pod­ło­dze pod oknem. Wy­czer­pany chło­piec szybko za­snął. Brynt jesz­cze nie wró­ciła, za­pewne bę­dzie pra­co­wać do rana.

Upew­niw­szy się, że Mar­lowe śpi, Eliza za­wi­nęła zwłoki w drugi z po­sia­da­nych ko­ców, do­rzu­ciła re­wol­wer, po czym z tru­dem prze­cią­gnęła pa­ku­nek do drzwi i da­lej, po skrzy­pią­cych scho­dach na dół. Ob­casy trupa po­stu­ki­wały gło­śno – naj­pierw o każdy sto­pień z osobna, a po­tem o próg, gdy cią­gnęła ciało w czarny za­ułek na ty­łach domu.

Wie­działa, że tacy jak on ni­gdy nie prze­staną jej na­cho­dzić. Wy­tro­pią ją w Wap­ping, w Spi­tal­fields, wszę­dzie. Starsi albo młodsi, będą przy­wdzie­wać różne twa­rze i no­sić różną broń, ale pie­niądz to pie­niądz i nie spo­sób mu się oprzeć.

Nie wró­ciła do domu. Po­my­ślała o Mar­lo­wie. Ko­chała go i na­gle uświa­do­miła so­bie z ab­so­lutną pew­no­ścią, że przy Brynt bę­dzie znacz­nie bez­piecz­niej­szy. Przy Brynt, która wie­działa, jak funk­cjo­nuje świat, nie była po­szu­ki­wana przez łow­ców na­gród i za­mie­rzała pew­nego dnia wró­cić do Ame­ryki. W tej chwili wszystko to brzmiało jak sen. Dwie ulice da­lej w Blac­kwell Co­urt sie­dział męż­czy­zna z ku­flem piwa w gar­ści i pi­sto­le­tem w kie­szeni. Mimo póź­niej pory na pewno nie spał. Otu­liła się brud­nym sza­lem, ob­jęła za ra­miona i ru­szyła po zro­szo­nym mgłą bruku w stronę głów­nej ulicy. Serce pę­kało jej z bólu, ale nie zwol­niła kroku ani nie obej­rzała się przez ra­mię na pęk­nięte okno wy­na­ję­tego po­ko­iku. Bała się, że zo­ba­czy tam za­ku­taną w koc drobną syl­wetkę przy­ci­ska­jącą bladą rączkę do szyby.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Cy­tat za Apo­kry­fami Sta­rego Te­sta­mentu w prze­kła­dzie ks. Ry­szarda Ru­bin­kie­wi­cza (przyp. tłum.).