Życie codzienne magnaterii polskiej w XVII wieku - Władysław Czapliński,Józef Długosz - ebook

Życie codzienne magnaterii polskiej w XVII wieku ebook

Władysław Czapliński, Józef Długosz

0,0
64,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W serii „Życie codzienne” przypominamy "Życie codzienne magnaterii polskiej w XVII wieku". Monografia przedstawia codzienność polskiej magnaterii w okresie największej świetności tej warstwy – jak piszą autorzy – „odgrywającej wówczas w państwie przodującą rolę, […] która stawała się wzorem dla prawie całej szlachty”. Opisuje wszystkie aspekty życia magnaterii, od diety, strojów, przez wykształcenie, rozrywki, mentalność i światopogląd, aż po działalność publiczną. Autorzy szeroko czerpią z obfitych zasobów źródłowych, przytaczając liczne anegdoty. Budują obraz polskiego magnata w okresie gdy warstwa ta jeszcze nie była utożsamiana z egoistycznym "sobiepaństwem" i przyczyną późniejszego upadku Rzeczypospolitej, ale cieszyła się poważaniem wśród szlachty. Niemniej, obraz ten niewątpliwie odsłania przyczyny nieuchronnej klęski stanu, który w XVIII wieku pociągnie za sobą upadek państwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 447

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor prowadzący

Andrzej Brzozowski

Korekta

Mariusz Dobkowski

Wawrzyniec Sztark

Ilustracje

Ewa Mazur

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie II, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

ISBN: 978-83-8196-653-5

Ilustracja na okładce: fragment obrazu Hermana Hana Koronacja Marii, ok. 1625 roku. Fot. Michał Mierzejewski

Wstęp

Pisać o życiu codziennym jakiejś większej czy mniejszej grupy lub warstwy społecznej można, jak dowodzą zresztą poszczególne tomy tej serii, w sposób rozmaity. W naszej pracy usiłujemy poprzez opisanie warunków materialnych, kulturalnych, społecznych, a nawet politycznych przedstawić ramy, w których toczy się życie codzienne polskiej magnaterii. Przez określenie tych ram i opisanie warunków życia codziennego staramy się też do pewnego stopnia odpowiedzieć na pytanie, jaką była warstwa, o której piszemy.

Wobec ogromnej liczby źródeł dotyczących tej kwestii, braku prac monograficznych, które przetarłyby nam drogę, zrezygnowaliśmy z pełnego wyczerpania materiału. Idąc też niejako śladami Władysława Łozińskiego, zacieśniliśmy temat zarówno w czasie, jak i w przestrzeni społecznej. Zajmujemy się jedynie życiem codziennym magnaterii, nie całej szlachty, i tylko w jednym stuleciu. Jest to naturalnym wynikiem istnienia wielkiej liczby źródeł, nawet drukowanych, które ukazały się już po śmierci Łozińskiego.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać rzeczą niepotrzebną zajmowanie się życiem warstwy, która tworzyła najwyżej cztery procent ogółu szlachty. Należy jednak pamiętać, że była to warstwa odgrywająca wówczas w państwie przodującą rolę, warstwa, która stawała się wzorem dla całej prawie szlachty. Wystarczy tu przypomnieć opowieść Jędrzeja Kitowicza o Piotrze Sapieże, który w XVIII wieku zjawił się w oryginalnym ubraniu na sądach w Poznaniu i którego ubiór skopiowała większość szlachty wielkopolskiej po upływie paru miesięcy.

Wiek XVII, który tworzy ramy chronologiczne naszego opowiadania, rozpada się dość wyraźnie na dwa okresy: przed „potopem” i po nim, tym samym też na okres trwającej jeszcze siły państwa i okres jego słabnięcia. Czytelnik nie będzie nam chyba brał za złe, że uwagę naszą zwróciliśmy przede wszystkim na czas przed „potopem”.

Jak każda praca naukowa z dziedziny humanistyki praca nasza jest tworem nie tylko autorów, lecz także wielu innych ludzi. Gdy chodzi o autorów, to aczkolwiek pierwszy z nich napisał większość dzieła, drugi zaś tylko rozdziały XIV, XV i XVI, uzgadnialiśmy nasze poglądy i służyli sobie wzajemnie radą i pomocą. Oczywista, korzystaliśmy w szerokiej mierze z prac naszych poprzedników, a więc historyków żyjących i nieżyjących, którzy pisali o magnaterii polskiej w tym okresie bądź też publikowali źródła dotyczące tej materii. W trakcie zbierania materiału doznaliśmy wiele życzliwości ze strony naszych kolegów. Za zwrócenie nam uwagi na pewne zespoły archiwalne dziękujemy specjalnie prof. Adamowi Kerstenowi, adiunktowi dr. Jerzemu Pietrzakowi, doc. Janowi Seredyce. Specjalnie gorąco dziękujemy adiunktowi UMCS dr. Adamowi Witusikowi, który był tak dobry, że udostępnił nam szczególnie dla nas ważne zbierane przez siebie materiały archiwalne.

Słowa specjalnej podzięki należą się recenzentom tej pracy: prof. Włodzimierzowi Dworzaczkowi i prof. Adamowi Kerstenowi, których obszernym i gruntownym recenzjom zawdzięczamy, że mogliśmy się ustrzec wielu potknięć i usterek. Dziękujemy też szczerze pracownikom Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Krakowie za pomoc okazaną przy zbieraniu materiałów oraz kierownictwu Instytutu Historii PAN, które umożliwiło nam przedstawienie koncepcji i planu pracy na posiedzeniu Instytutu, wszystkim zaś biorącym udział w dyskusji za wypowiedziane wówczas cenne uwagi.

Wrocław, 14 kwietnia 1974

Władysław Czapliński

Józef Długosz

ROZDZIAŁ PIERWSZYMagnateria, warstwa i przynależność do niej

Słowo „magnat” zyskało sobie powszechne prawo obywatelstwa w języku polskim. Określano nim poszczególne jednostki od dawnych czasów, przy czym początkowo, jeszcze w XVI wieku, traktowano je z szacunkiem, podziwem, uznaniem. Z czasem dopiero, zwłaszcza w XVIII wieku, zaczęto krytycznie odnosić się do ludzi tej warstwy. Pisząc o nich, Staszic stwierdzi potem: „z samych panów zguba Polski”. Późniejsi jeszcze historycy im przede wszystkim przypiszą winę upadku Polski. Gdy chodzi o wiek XVII, historycy polscy dość zgodnie uważają, że była to przodująca warstwa w Rzeczypospolitej, a za nimi powtarzają to liczne podręczniki szkolne.

Inna rzecz, że z wielu ludzi szermujących swobodnie tym pojęciem nieliczni tylko potrafiliby powiedzieć, kogo w Polsce XVI i XVII wieku należałoby uznać za magnata. Istotnie bowiem sprawa ta nie przedstawia się prosto, zasługuje też na uważne rozpatrzenie.

Tak więc trzeba najpierw stwierdzić, że w Polsce zasadniczo nie uznawano tytułów, popularnych wówczas na Zachodzie, jak książę, hrabia, wicehrabia, baron. Jeżeli też w Rzeczypospolitej istniały rodziny szczycące się tytułem książęcym, byli to przedstawiciele rodzin litewsko-ruskich, noszący z dawna te tytuły, uznane potem przez unię lubelską z roku 15691. We właściwej Polsce trzymano się zasady, że cały stan szlachecki jest równy. Jeśli ktoś posiadał tytuł książęcy czy hrabiowski, to otrzymał go albo od cesarza rzymskiego narodu niemieckiego, albo od papieża, najczęściej nie obnosił się z nim zbytnio, by nie drażnić szlachty, trzymającej się twardo postanowień prawa nieuznającego tytułów. Toteż na przykład Lubomirscy czy Ossolińscy, którzy posiadali tytuły książęce przyznane im przez cesarza, używali tych tytułów ostrożnie, najczęściej wówczas gdy przychodziło im jechać za granicę lub utrzymywać stosunki z obcokrajowcami.

Jest też rzeczą powszechnie wiadomą, że na poszczególnych sejmach w XVII wieku szlachta atakowała mocno przedstawicieli rodzin magnackich, którzy uzyskali dla swych familii obce tytuły arystokratyczne. Przy tej okazji dostawało się zwyczajnie również i książętom litewsko-ruskim, albowiem szlachta w gruncie rzeczy niechętnie znosiła to postanowienie unii2.

Niejednokrotnie powierzchowni znawcy historii polskiej gotowi są kłaść znak równości między magnatem i senatorem. W gruncie rzeczy niesłusznie. W senacie, wyższej izbie naszego sejmu walnego, zasiadali wprawdzie często magnaci, niemniej jednak nie każdy senator był magnatem. Sprawa ta zasługuje na bliższe rozpatrzenie. Jak wiadomo, w skład senatu wchodzili najwyżsi urzędnicy państwowi nazywani często ministrami (a więc kanclerze i podkanclerzowie, podskarbiowie, marszałkowie), arcybiskupi i biskupi, wojewodowie i kasztelanowie. W sumie po unii lubelskiej było około 140 senatorów. Bezwzględna większość senatorów przynależała do warstwy magnatów. Magnaci bowiem piastowali prawie wyłącznie urzędy ministerialne, wojewódzkie i, ale tylko częściowo, kasztelańskie. Gdy chodzi bowiem o ten urząd, rozróżniano kasztelanie większe i mniejsze. Pierwsze nadawano magnatom, kasztelanami mniejszymi jednak zostawali często przedstawiciele rodzin średnio zamożnej szlachty, którzy dopiero w następnym pokoleniu czasem przechodzili do warstwy magnackiej. Toteż przeglądając listy – na ogół dość niekompletne – kasztelanów mniejszych, spotykamy tam przedstawicieli rodzin, które nie odegrały poważniejszej roli w dziejach, niejednokrotnie zaś o jakimś kasztelanie połanieckim czy czechowskim nie potrafimy nic więcej powiedzieć poza tym, że w roku tym a tym był kasztelanem.

Dalej trzeba pamiętać, że urząd senatorski, aczkolwiek można by go zestawić ze stanowiskiem lorda w Anglii, nie był dziedziczny. Jeśli też synów senatorów nazywano wojewodzicami czy kasztelanicami, była to grzecznościowa tytulatura niemająca żadnego znaczenia.

Gdy w końcu przypomnimy, że godności biskupie piastowali wówczas niejednokrotnie przedstawiciele rodzin średnio zamożnej lub nawet mało zamożnej szlachty, to stanie się jasne, że między tytułem senatora a magnata nie można kłaść znaku równości. Zdarzało się też, że nawet przedstawiciele możnych rodzin magnackich nie zasiadali w senacie. Wystarczy tu przypomnieć, że Krzysztof Radziwiłł, hetman polny litewski za Zygmunta III i Władysława IV, do 48. roku życia nie zasiadał w senacie, aczkolwiek był, jak się to mówi, magnatem całą gębą i trząsł, jeśli nie całym księstwem litewskim, to co najmniej jego połową.

O przynależności wreszcie do warstwy magnackiej nie decydował jeszcze fakt należenia do rodu wielmożnego. Niejednokrotnie bowiem się zdarzało, że w poszczególnych rodach jedne linie dorabiały się majątku, stanowisk senatorskich, podczas gdy inne pozostawały w szeregach mniej czy więcej zamożnej szlachty.

W gruncie rzeczy bowiem czynnikiem ostatecznie decydującym o przynależności do warstwy wielmożów był odpowiednio wielki majątek ziemski. Niejeden szlachcic mógł nawet pochodzić ze starego rodu, piastować jakąś podrzędną godność senatorską (mniejszą kasztelanię) i jeszcze nie być magnatem.

Dopiero posiadanie odpowiedniego majątku zapewniało danej jednostce pozycję magnata, otwierało, co za tym idzie, drogę do godności i urzędów, które z kolei pozwalały niejednokrotnie dzięki nadaniom królewskim znacznie powiększyć posiadany już majątek.

Tak więc na pierwszy rzut oka sprawa przedstawia się prosto. Magnatem był człowiek zamożny, często wywodzący się ze starej rodziny. Z chwilą przyjęcia tego założenia staje jednak przed nami poważne pytanie. Jak wielki musiał być majątek, który zapewniał właścicielowi status magnata? Bezpośrednio łączy się z tym pytanie uboczne. Jaką miarą posłużymy się przy określaniu tego majątku? Dziś wielkość majątku ziemskiego określamy w hektarach. Wówczas w łanach, przy czym nie zawsze było rzeczą jasną, czy chodzi o wielkie łany (24 ha), czy o małe (około 16 ha). Często stosunkowo określa się ówczesne latyfundia według liczby posiadanych wsi. I tu jednak musimy stwierdzić, że jest to miara nierówna. Wszak wieś wsi nie równa. Co innego posiadać dziesięć wsi na nieurodzajnym Podkarpaciu, co innego posiadać to samo na Kujawach.

Przyjąwszy jednak taką miarę, musimy nieuchronnie odpowiedzieć na dalsze pytanie. Ile wsi musiał posiadać szlachcic, by go uznać za magnata? W tej sprawie od początku historycy nie byli między sobą zgodni. Niektórzy uznawali, a może uznają jeszcze do dnia dzisiejszego, że magnatem jest szlachcic posiadający więcej niż dziesięć wsi3. Nietrudno jednak ustalić, że niejednokrotnie szlachcic posiadający taką liczbę wsi nie był uważany przez współobywateli za magnata. Wspomnieliśmy też wyżej o tym, że dziesięć wsi na Podkarpaciu było czymś innym niż dziesięć wsi w żyznej okolicy. W związku z tym za słuszniejsze gotowiśmy uważać twierdzenie dobrego znawcy dziejów siedemnastowiecznych Włodzimierza Dworzaczka, że w XVI wieku w Wielkopolsce „przeciętna fortuna zasługująca na miano magnackiej obejmowała około dwudziestu wsi”, a że w XVII wieku za magnata uważano tam człowieka posiadającego około pięćdziesięciu wsi4. Gdy chodzi o całą Koronę, to wydaje nam się, że dolną granicą fortuny magnackiej był majątek obejmujący więcej niż dwadzieścia wsi, aczkolwiek w gruncie rzeczy trudno z tych dwudziestu wsi tworzyć jakąś sztywną granicę. Wydaje nam się bowiem, że magnat musiał mieć majątek umożliwiający mu odgrywanie poważniejszej roli w państwie, przyjęcie urzędu senatorskiego czy też ministerialnego, co wymagało – wobec zasadniczej niepłatności urzędów – poważniejszych nakładów pieniężnych.

Współcześni, patrząc na tryb życia szlachcica, oceniali, czy dany człowiek może być uważany za magnata, czy też tylko za szlachcica. Biskup płocki Stanisław Łubieński, wstawiając się za kimś i proponując go na stanowisko wojewody mazowieckiego, stwierdza: „dostatki ma wprawdzie tylko szlacheckie”. W innym liście ujmuje to jeszcze precyzyjniej, pisząc o tym kandydacie: „na samej kondycji szlacheckiej siedzi, zawsze jednak senatorską ma przy sobie asystencją”5. Wydaje się też, że otrzymanie godności senatorskiej otwierało niejednemu szlachcicowi drogę do warstwy magnackiej, co staje się tym bardziej zrozumiałe wtedy, gdy uświadomimy sobie, że normalnie szło za tym nadawanie przez króla starostw niegrodowych, które stawały się ważną częścią majątku magnackiego.

Gdy mowa o koronnej magnaterii, trzeba sobie uświadomić, że początek XVII wieku oznacza pewnego rodzaju zmianę w jej składzie. W drugiej bowiem połowie XVI wieku i w pierwszych dziesięcioleciach stulecia XVII wymierają lub tracą na znaczeniu liczne rody wywodzące się jeszcze ze średniowiecza. Dotyczy to takich rodzin, jak Tęczyńscy, Górkowie, Tarnowscy, Kmitowie, Kurozwęccy, Szafrańcowie, Odrowążowie6. W ich miejsce wyrastają rodziny wywodzące się z zamożniejszej lub też nawet średnio zamożnej szlachty, ludzi nowych, którzy własną zapobiegliwością i pracą zdobyli majątek, a co za tym idzie, i stanowisko senatorskie. Są to rodziny Zamoyskich, Zebrzydowskich, Potockich, Lubomirskich, Gembickich, Przyjemskich. Awans tych rodzin bywa dość raptowny. Jak wiadomo, Jan Zamoyski, wywodzący się z rodziny posiadającej pięć wsi, pod koniec życia posiadał już ponad dwieście wsi własnego majątku. Mniej szybko, bo w ciągu około stu lat, zapobiegliwi Śreniawici-Lubomirscy powiększyli majątek swej głównej linii z czterech podgórskich wsi do około trzystu wsi i miasteczek. Dalszym przykładem takiego szybkiego awansu może być Zygmunt Grudziński, który odziedziczywszy po ojcu dziesięć wsi, zostawił, umierając w roku 1653, swym spadkobiercom 114 wsi7.

Fakt ten nie pozostaje bez znaczenia, gdy chodzi o charakter poszczególnych przedstawicieli magnaterii w pierwszej połowie XVII wieku. Są to w wielu wypadkach ludzie aktywni, twardzi, czasem nawet bezwzględni. Toteż nie należy sobie wyobrażać, by współcześni bez zastrzeżeń oceniali ludzi nawet tak wielkich, jak kanclerz Jan Zamoyski. Znający go i współczesny mu późniejszy biskup płocki Stanisław Łubieński przyznaje 25 lat po jego zgonie, że był to „mąż wielki”. „Ale nikt nie dokaże tego – dodaje – by wszystkie jego poczynania były chwalone przez wszystkich. Było co ganić za żywota i ganiono publicznie. Jako wojownik był roztropny i szczęśliwy, jako obywatel, niech przebaczą jego cienie, ciężki był Panu, ciężki i równym”8. Czytając też dzieje rozrostu fortuny tego wielkiego kanclerza, przekonujemy się dziś, że historyk-biskup miał rację9.

W żadnym wypadku zresztą nie chodzi tu o przypadek oderwany, rzadki. W okresie rozrostu czy też tworzenia fortun magnackich spotykamy się z tą drapieżnością, gotowością do pójścia per fas et nefas do celu u większości rodzin magnackich, zarówno w Polsce, jak i na Litwie. Wystarczy tu zwrócić uwagę na walki, jakie toczono między magnackimi rodzinami litewskimi o dobra na pograniczu litewskim, mianowicie na walkę o wielki klucz Kopyś. Krzysztof Radziwiłł powie potem otwarcie, że niechęć jego rodziny do Sapiehów, a specjalnie do Lwa Sapiehy, wzięła swe źródło właśnie z tego zatargu10.

Czy z czasem te namiętności magnackie stały się słabsze? Wydaje się, że tak. Pokolenie, które przyszło już do gotowego, które nie walczyło własnym przemysłem i siłą o powiększenie swych majętności, mogło okazać nieco więcej opanowania. Niemniej jednak, obserwując zachowanie się magnaterii w drugiej połowie XVII wieku, dochodzimy do przekonania, że ci wyrośli już w zbytku i zamożności magnaci, przyzwyczajeni do tego, że odgrywają w państwie wielką rolę, odnoszą się z większym lekceważeniem do władzy państwowej, do króla. Traktują z większą wyniosłością brać szlachecką, coraz bardziej im uległą, wykazują też większą dozę cynizmu. Wydaje się, że bardziej niż ojcowie gotowi się kierować zasadą skodyfikowaną przez Gracjana: „kto nigdy nie kłamie – jest łatwowierny, kto nie oszukuje – gotów jest innym ufać”11.

ROZDZIAŁ DRUGISiedziby

Przełom XVI i XVII wieku to okres, w którym magnaci poświęcają specjalnie wiele uwagi, by ich siedziby, zawsze górujące nie tylko nad chatami wiejskimi, ale nawet nad dworkami szlacheckimi, odpowiadały ich majętności i pozycji w państwie. Nowe budowle mają już nie tylko stanowić miejsca obronne, ale równocześnie mają być wzniesione przez dobrych architektów, stanowić dzieła sztuki, naśladujące liczne siedziby magnackie budowane wówczas we Francji, w Niemczech czy też we Włoszech.

Zjawisko stawiania specjalnie w tym okresie wielu nowych siedzib magnackich bądź też rozbudowy dawnych zaobserwował już wybitny badacz życia staropolskiego Władysław Łoziński w cennym do dnia dzisiejszego dziele Życie polskie w dawnych wiekach, wydanym, jak wiadomo, jeszcze przed I wojną światową. Dziś zjawisko to rejestruje każda większa historia Polski1.

Przy przebudowie i rozbudowie dawnych siedzib magnackich starano się powiększyć dawny pałac czy zamek, nadać mu równocześnie okazalsze kształty, najczęściej zaprojektowane przez architektów włoskich. Od czasu do czasu jednak wznoszono okazałe rezydencje od nowa, jakby na surowym korzeniu.

Gdy chodzi o pierwsze typy pałaców, to można tu wymienić przykładowo zamek w Jazłowcu, założony jeszcze w średniowieczu, przebudowany w drugiej połowie XVI wieku; pałac w Krasiczynie rozbudowany w pierwszej połowie XVII wieku; zamek w Wiśniczu przebudowany przez Stanisława Lubomirskiego też w pierwszej połowie XVII wieku2. Zbudowane na nowo to na przykład Baranów wzniesiony w drugiej połowie XVI wieku przez Leszczyńskich, Podhorce wzniesione przez Stanisława Koniecpolskiego, hetmana koronnego, Krzyżtopór zbudowany przez Krzysztofa Ossolińskiego, pałac biskupów krakowskich wzniesiony albo raczej zapoczątkowany przez Jakuba Zadzika, wreszcie szereg innych, których nie sposób tu wymieniać3.

Pisaliśmy wyżej, że ta profuzja nowych siedzib magnackich występująca na przełomie dwu stuleci, szczególnie w pierwszej połowie XVII wieku, to w dużej mierze wynik dążności magnatów do zaakcentowania swej potęgi i wielkości. Nie należy jednak zapominać, że w jakimś stopniu tę dążność do budowania należy przypisać występującej zwłaszcza w okresie baroku ogólnej pasji do budowania. Pozostaje to w łączności z potrzebą stworzenia scenerii dla swego życia, zabaw i uroczystości, w których kochano się w tych czasach. „Istnieje pasja rozrzutności w okresie baroku” – piszą autorzy zajmujący się tym okresem, a ta pasja wyładowuje się w dużej mierze w budowie okazałych rezydencji. Według tych autorów można nawet mówić wówczas o pewnej gorączce budowania4. W średniowieczu, gdy poszczególne budowle, kościoły, ratusze, zamki miały służyć rodom przez całe stulecia, budowano powoli, solidnie, dziesiątki, niejednokrotnie zaś i setki lat. Inaczej było w okresie wczesnego baroku, żyjącego jeszcze w pełni w cieniu marzeń o sławie i wielkości tak typowych dla renesansu. Tu magnat przystępujący do budowy chciał widzieć swe dzieło zakończone, chciał się nim rozkoszować, imponować otoczeniu. Przystępując do budowy, nie zawsze rachowano się z tym, czy znajdzie się następca, który zakończy budowę, ewentualnie utrzyma pałac na tyle, by go można użytkować. Tak na przykład wspaniały pałac budowany przez księcia Jerzego Zbaraskiego w Pilicy w Krakowskiem italico more – na sposób włoski, w dwa lata po śmierci fundatora straszył przejeżdżających potężną, niewykończoną i zaniedbaną budowlą5. W warunkach polskich cechy nietrwałości nosiły też pałace wznoszone – ze względu na taniość – z drewna. Myliłby się jednak, kto by uważał to zjawisko za cechę kultury polskiej. Podobnie było i gdzie indziej i niejednokrotnie dochodziło do katastrof i zawalenia się budowli skutkiem pospiesznej, niesolidnej czy też tylko nieostrożnej budowy. „Nigdy nie było tylu katastrof budowlanych w związku z lichym użytym materiałem” – pisze znawca kultury barokowej Richard Alewyn we wspomnianym dziele6.

Liczne budowle powstałe na przełomie stulecia można by odpowiednio z punktu widzenia ich stylu i zabudowy sklasyfikować. Sądzę jednak, że nie dałoby to wiele czytelnikowi. Nie pisząc też dzieła poświęconego historii sztuki, przyjmijmy najprostszy podział, mianowicie: na mniej czy więcej otwarte pałace, jak pałac biskupów krakowskich w Kielcach, i na pałace położone w obrębie fortyfikacji dawnej czy też na nowo rozbudowanej, tak zwane pałace w fortecy, których klasycznym przykładem jest Krzyżtopór, otoczony do dnia dzisiejszego fosami i fortyfikacją typu holenderskiego. Uderzające jest, że to ogromne, obronne gmaszysko powstało w czasach głębokiego pokoju, za panowania Władysława IV, a więc kiedy zdawało się, że ziemia sandomierska nie będzie nigdy zagrożona przez nieprzyjaciela.

Gdy chodzi o opisanie struktury wewnętrznej ówczesnego typowego pałacu magnackiego, można zastosować różne sposoby. Można omówić strukturę któregoś z dobrze zachowanych pałaców i potraktować ją jako wzorcową. Sądzę jednak, że lepiej nas wprowadzi w strukturę ówczesnych budowli obraz idealnego pałacu nakreślony przez niewiadomego pisarza z połowy XVIII wieku w znanej rozprawie Krótka nauka budownicza wydanej w roku 1659, tym bardziej że autor opisuje idealny rozkład poszczególnych pomieszczeń i wypowiada parę zasad ogólnych, które mniej lub bardziej dokładnie były przestrzegane w pałacach7. Dodajmy jeszcze, że zgodnie z ówczesnymi zasadami w budynku piętrowym komnaty na pierwszym piętrze były przeznaczone dla pana domu i jego rodziny, podczas gdy parter był raczej przeznaczony dla służby.

Tak więc, według tegoż autora, wchodząc z sieni, miał gość znaleźć się w pierwszej komnacie, antykamerze przeznaczonej na miejsce pobytu dla służby pokojowej. Z tej antykamery miało się wchodzić do pokoju pańskiego, przeznaczonego na przyjmowanie gościa. Dopiero za tym pokojem miał się mieścić pokój określony przez autora jako retirata; my raczej nazwalibyśmy to gabinetem przeznaczonym na poufne rozmowy z gośćmi ewentualnie na pokój sypialny dla pana8. Rzecz jasna, że ten, jak byśmy powiedzieli, wzorzec był w poszczególnych pałacach rozbudowany do wielu pokoi, aczkolwiek dość często spotykamy się z specjalnym gabinetem, nierzadko położonym w wieży narożnej, przeznaczonym chyba dla pana zamku jako zaciszne miejsce odosobnienia.

W najbliższym sąsiedztwie pana przewiduje autor pomieszczenia dla pani domu, „bo tego potrzebuje ścisłe małżeńskie towarzystwo i spólne pomieszkanie oraz wspólne łoże”. Dla pani domu też przewiduje „najmniej parę pokojów z alkierzem” – przy czym pamiętajmy, że według ówczesnych pojęć para to dwa. Z pokoju pani ma być przejście do tzw. frauencymeru, czyli do pomieszczeń dworu żeńskiego albo na parterze, albo na drugim piętrze. Wreszcie przewiduje autor, że „w tymże gmachu” ma być parę pokoi z komorą „dla gościa zacnego, gdy się trafi”, albowiem byłoby niewygodnie zarówno umieszczać gościa w innym gmachu, jak i opuszczać pokój pana dla gościa. W tymże samym wreszcie gmachu ma znajdować się „stołowa izba, żeby do niej nie przechodzić przez podwórze”.

Z kolei ciekawe są dalsze uwagi ogólne o budowie. Tak więc domaga się autor, by pokoje nie różniły się zbytnio od siebie, a więc „jedne izby pokoje nazbyt wielkie, a drugie przy nich nazbyt małe nie były”. Równocześnie jednak domaga się, by te pokoje „były przecie nie wszystkie jednakie, jak w klasztorach cele”. Varietas delectat – rozmaitość bawi. Uważa dalej autor, że centralnym miejscem budynku ma być stołowa izba. „W niej hospitalitas, wesoła krotofila, dobra kompanija, zabawa z przyjacielem. A tak słusznie ma być wesoła i ozdobna, i do pokazania pompy sposobna. Do czego trzeba, aby ze trzech – można li rzec – stron okna miała, a przynajmniej ze dwu”. W związku z tym uważa, że izba ta najlepiej może być umieszczona w centralnym miejscu budynku, ewentualnie nawet, by była wysoka na jedno piętro9. Dodajmy jeszcze, że – jak wynika z innych źródeł – ważnym elementem tej izby miał być ganek, na którym umieszczona orkiestra miała przygrywać przy ucztach. Jak się zdaje, gdzie takiego stałego ganku nie było, budowano ganeczek z drewna i tam umieszczano muzyków. Zdaniem autora winno się też przestrzegać, aby „kuchnię w budynku pod tym dachem, gdzie pan mieszka, nie mieć, zwłaszcza w pałacu, który dziedzińca nie ma. Przyczyna ta, że stąd wielkie nieochędóstwo w domu i fetor być musi”. Chyba jednak nie przestrzegano ogólnie tej zasady, albowiem znowu umieszczenie kuchni w głównym gmachu ułatwiało przenoszenie potraw do sali stołowej.

Gdy obserwujemy ówczesne pałace, uderza rozplanowanie frontonu, w którego środku znajduje się wejście do budynku, niejednokrotnie ozdobione loggiami, skąd z sieni prowadzą schody na piętro, czyli do komnat pańskich. Na schody w okresie baroku zwracano szczególną uwagę. Były przeważnie ozdobne, szerokie, toteż i autor omawianego traktatu poświęcił im wiele miejsca, pisząc: „szerokość – im większa, tym przedniejsza, w czym jednak stosować się do wielkości budynku”; kazał pamiętać o wysokości sklepienia nad schodami i konieczności ich przerywania podestami „dla odpoczynku”. W niektórych pałacach, jak w Baranowie czy Krasiczynie, schody prowadziły z dziedzińca na pierwsze piętro i były budowane na zewnątrz i odpowiednio dekorowane. W budynkach otoczonych fortyfikacjami rolę loggii otaczających główne wejście czy też ozdobnych portali przejmowały potężne bramy, ozdobione ciężkimi kolumnami, zwieńczone mocnymi łukami z różnego rodzaju ozdobami. Słusznie też chyba nazywa Alewyn te bramy „zbudowanymi fanfarami”.

Frontony pałacu tworzyły nieraz wielkie płaszczyzny, powiększone przez stojące na rogach wieże lub też nawet – jak w Kielcach – przez ściany parawanowe. Płaszczyzny te były jeszcze zwiększane przez wysokie dachy panujące nad budynkiem. I na ten ostatni szczegół zwraca uwagę nasz autor, stwierdzając, że dach wprawdzie wysokością nie może przewyższać wysokości budynku, jednak dopuszcza proporcję 10 do 12.

Wielkie, monumentalne budynki magnackie miały imponować przybyszowi, a zarazem go zadziwiać. Tę typową dla baroku i manieryzmu cechę uzyskiwano czasem w sposób dość specjalny. I tak przybysz wchodzący przez okazały portal do sieni zamku baranowskiego, przeszedłszy przez stosunkowo długą i nieoświetloną sień, wydostawał się na jasny dziedziniec i stawał nieoczekiwanie przed zamykającą go ślepą ścianą; piękne krużganki otaczające z trzech stron dziedziniec i piękne schody wiodące na pierwsze piętro widział dopiero, gdy się odwrócił10. W pałacu Krzyżtopór przybysza, który przeszedł przez bramę w baszcie wejściowej, nie witał żaden portal czy loggie, ale otwierała się przed nim jakby wąska uliczka między wysokimi skrzydłami pałacu, wychodząca nieoczekiwanie na elipsowaty dziedziniec.

Poza zasadniczym celem tworzenia ram odpowiednich dla osoby magnata, ram świetnych, nieustępujących czasem splendorom królewskim, budowle te niejednokrotnie wyrażały – mniej lub więcej dokładnie – dzięki swej strukturze, ewentualnie ozdobom, jakąś myśl, ideę.

Jerzy Ossoliński na szczycie nieistniejącego dziś zamku w Ossolinie umieścił posągi symbolizujące mądrość i cnotę. Podpisy znajdujące się pod rzeźbami wyrażały niejako myśl samego fundatora. Podpis umieszczony pod posągiem mądrości zawierał słowa potępienia dla nieuków, którzy „drzemiąc na łonie niezasłużonych bogactw”, zamykają oczy przed mądrością. Napis pod posągiem cnoty stwierdzał, że gotowa jest ona podać rękę nawet „żebrakowi, byle się niedoli swej nie wstydził, twardy los mężnie znosił”11.

Wspomniany wyżej ciekawy pałac-zamek Krzyżtopór miał wewnętrzne ściany pokryte portretami żyjących lub zmarłych wybitnych ludzi, krewnych właściciela zamku. Napisy umieszczone pod portretami informowały widza, kogo ma przed sobą i w jakiej łączności rodzinnej pozostaje dana osoba z fundatorem zamku. Oto przykłady: „Stefanowi na Przecławiu Koniecpolskiemu, pułkownikowi do skonu, bratu memu, w honor domu jego i pamięci”; „Dominikowi Władysławowi, książęciu na Ostrogu i Zasławiu, koniuszemu koronnemu, szwagrowi ze krwie Ligęzów, synowej mej najmilszej, w honor domu jego i pamięci”.

Dzięki tym portretom i napisom pałac zmieniał się w swoistego rodzaju panteon głoszący sławę wielkich rodzin i właściciela. Wszak na podstawie tych inskrypcji można się było przekonać, że wszyscy wielcy i zacni w Rzeczypospolitej to jednostki spokrewnione i spowinowacone z właścicielem zamku12.

Ideologia szlacheckiego państwa i katolickiego porządku została podkreślona w budowie zamku w Krasiczynie, gdzie występowały kolejno baszty: Boska, papieska, królewska i szlachecka. Chyba też nie bez słuszności podnoszą niektórzy, że okazały zamek Zadzika w Kielcach, w którego strukturze zewnętrznej powtarzała się liczba trzy (trzy łuki loggii, trzy środkowe wielkie okna, po trzy okna boczne w skrzydłach, trzy okna licząc od góry w basztach), podkreślał ideę Trójcy Świętej, której obrońcą stał się w pewnej mierze Zadzik, przyczyniając się do zamknięcia szkoły ariańskiej w Rakowie.

Specjalną dziedzinę budownictwa magnackiego w tym okresie stanowiły budowle wznoszone w stolicy. Wobec dużych kosztów związanych z wynajmowaniem kwater w Warszawie w gruncie rzeczy opłacało się niejednemu magnatowi – zwłaszcza temu, który musiał z racji urzędu przebywać przy boku władcy – zbudować tu własny pałac. Rzecz jasna, istniały między tymi gmachami wyraźne różnice. Marzący o budowie własnego domu w Warszawie Krzysztof Opaliński myślał o budynku drewnianym. Zamożniejsi jednak magnaci, jak Jerzy Ossoliński, Adam Kazanowski, Stanisław Koniecpolski, potem Krasińscy, wznosili okazałe murowane gmachy, których nie musieli się wstydzić nie tylko wobec przybyłej na sejm do Warszawy szlachty, ale nawet wobec posłów zagranicznych. Niestety skutkiem zniszczeń wojennych tylko niektóre, i to najczęściej przebudowane, przetrwały liczne burze dziejowe. O innych dowiadujemy się dziś z opisów i rycin. Tak o wspaniałym pałacu Kazanowskiego, potem Radziejowskiego, wiemy, że była to okazała budowla postawiona na skarpie nadwiślańskiej (w miejscu, gdzie dziś stoi dom dobroczynności Res sacra miser), jak można sądzić na podstawie sztychu Dahlberga, trzypiętrowa.

O tym to pałacu pisze Jarzębski, że ma

W rogach wieże, szumne dachy

Są na nich z miedzianej blachy…

A między nimi altana…13

czyli mówiąc inaczej, loggia otwarta ku Wiśle.

Z podziwem, jako o pałacu zbudowanym według najlepszych włoskich wzorców, pisze o nim Laboureur, stwierdzając z pewną przesadą, że „Italia, którą po wyjeździe z Polski zwiedzałem, nie posiada nic podobnie wspaniałego, wielkopańskiego”. Przy czym ze zdumieniem stwierdza, że wygląd zewnętrzny pałacu „nie obiecuje tego, co widzi się w środku”14. Niedaleko pałacu Kazanowskiego wznosiły się inne, może nieco mniejsze, ale równie okazałe gmachy, jak pałac Ossolińskiego, hetmana Koniecpolskiego, by nie wymieniać tu dalszych.

Budowa wspaniałych pałaców w stolicy, gdzie robocizna była chyba droższa niż na prowincji, obciążała poważnie skarbce magnatów. Toteż nie bez kozery pisze Jarzębski, że pałac Koniecpolskiego to

Sroga machina zaczęta,

Z wielkim kosztem rozpoczęta15.

Wnętrza ówczesnych pałaców wyglądały jednak inaczej niż te, które możemy dziś oglądać w nielicznych ocalałych lub odrestaurowanych barokowych gmachach. Pewne pojęcie o tym, jak wyglądały komnaty ówczesnych pałaców, daje nam odrestaurowana komnata zamku wawelskiego zwana Pod ptakami, z bogatym i ciężkim plafonem, ze ścianami obitymi barwnym kurdybanem i marmurowym kominkiem, której wnętrze tworzy kolorową całość. Oczywista, nie wszystkie komnaty pałaców magnackich mogły być tak bogato zdobione. Najczęściej pokrywano ściany barwnymi tapiseriami, zwanymi wówczas „oponami” lub „szpalerami”, rodem z Niderlandów lub Gdańska, albo też równie barwnymi kobiercami sprowadzonymi z Persji lub Turcji, czasem według wzorów wschodnich produkowanymi w kraju. Na posadzki, nieraz marmurowe, kładziono często kosztowne wschodnie dywany16. Wystawność tego wystroju komnat wprawiała w podziw cudzoziemców. Opisując wnętrza pałacu Kazanowskiego, stwierdza Laboureur z pewnym zaskoczeniem i lekką przesadą, że ciągnące się w poszczególnych skrzydłach pałacu w amfiladzie pokoje były „wszystkie obite najwykwintniejszymi złotogłowiami i jedwabiami wschodnimi. Jeśli w którymkolwiek z nich stały łóżka, to były pokryte złotogłowiem gufrowanym17, roztaczającym blask świetniejszy niż słońce o wschodzie”18.

Dodajmy, że ściany były zawieszone dość licznymi portretami monarchów, ministrów oraz obrazami o treści religijnej lub mitologicznej. Zdarzały się wśród nich nieraz cenniejsze obrazy przywiezione z podróży zagranicznych19.

Opisując pałac Kazanowskiego, wspomina Jarzębski, że na specjalnej galerii „obrazów pełno po stronach: nad stołem nagie osoby zmalowane dla ozdoby”. Istotnie wiemy, że Kazanowski, jak i Ossoliński posiadali w swych pałacach piękne galerie obrazów. Na pewno jednak nie były to wyjątki. Inwentarz zamku w Żółkwi z roku 1671, a więc czasu, kiedy Jan Sobieski był jeszcze magnatem, pokazuje, że posiadał on w swojej rezydencji pokaźny zbiór obrazów zakupionych pewnie częściowo przez niego, częściowo chyba przez jego ojca20.

Jak dalece ówcześni magnaci byli przyzwyczajeni do tego, by ściany ich pomieszczeń były pokryte tapiseriami czy kobiercami, świadczy charakterystyczny list Krzysztofa Opalińskiego w odpowiedzi na prośbę jego brata Łukasza, by przekazał mu część swych tapiserii. Otóż Krzysztof stwierdziwszy, że aczkolwiek zasadniczo nie ma „nic tak drogiego u siebie, z czego bym się wymówił”, tym razem jednak nie może uwzględnić prośby brata, albowiem wówczas musiałby w świeżo odbudowanym zamku w Szubinie „nagie ściany mieć w pokojach i patrzeć na nie”21.

Toteż w spisywanych po śmierci magnatów inwentarzach spotykamy się często z pokaźnymi ilościami różnych tkanin przeznaczonych do ozdoby ścian i posadzek. Tak inwentarz rzeczy po zmarłym księciu Ostrogskim mówił o sześciu kobiercach „wielkich adżamskich, jedenastu jedwabnych większych i trzydziestu sześciu jedwabnych mniejszych”. Po zmarłym bezpotomnie Krzysztofie Potockim, staroście jabłonowskim, pozostało „kobierców dywańskich […] trzy, kobierców perskich nowych cztery, kobierców starych, co jeszcze u nieboszczki Jej Mci paniej międzyrzeckiej robili, osiem”22. Inwentarz rzeczy ruchomych księcia Samuela Koreckiego z roku 1640 podaje, że w skarbcu po nim było „kobierców perskich dziewiętnaście, kobierców białych […] trzy, kobierców diwańskich dwanaście, opon niderlandzkich nowych jedenaście, opon starych złych, domowej roboty, dziesięć, oponek kitajczanych haftowanych cztyry, kilimków białych, tureckich, dwa”23.

W przestronnych, rozjaśnionych kolorowymi tkaninami komnatach stały raczej ciemne, ciężkie meble, często sprowadzane z Gdańska. Trudno tu zajmować się bez obawy zanudzenia czytelnika różnymi rodzajami tych służb (czyli kredensów), almarii (czyli szaf), sepetów (czyli skrzyń) imponujących czasem piękną robotą stolarską, czasem barwną intarsją robioną przy użyciu różnego rodzaju drzewa. Gdy chodzi o stoły, to jak świadczą inwentarze w domach magnackich, lubowano się w ciężkich stołach z blatami robionymi z marmuru. Na stołach w dających się lepiej zamknąć pokojach umieszczano, jak w pałacu Kazanowskiego, przedmioty „ze złota, srebra, bursztynu” oraz klejnoty w celu zaimponowania zwiedzającym pałac lub też po to, by mieć pod ręką przedmioty, które w razie potrzeby ofiarowywano znaczniejszym gościom.

Wśród sprzętów znajdujących się w komnatach pokaźne miejsce zajmowała broń zdobyczna lub własna, jak wiadomo, niejednokrotnie obsypana niemal drogimi kamieniami. Oto dla przykładu wyjątki ze spisu kosztownej broni hetmana Jana Sobieskiego z roku 1673: „szabla we złoto oprawna, sadzona rubinami, z rękojeścią jaspisową od Króla JMci dana, szabla we złoto z blachmalem [niello] oprawna z krymska, żelazo wszystka, złotem nabijana; szabla turecka z słoniową kością rękojeść […], pistolety krótkie złotem nabijanej…], ruszniczka krótka suto złotem nabijana”24.

W samych pałacach albo tuż obok nich znajdowały się wówczas prawie z reguły zbrojownie, w których przechowywano na wypadek potrzeby cięższą broń, przede wszystkim armaty. Poszczególne działa, odlewane często z brązu przez wykwalifikowanych ludwisarzy, stanowiły do pewnego stopnia dzieła sztuki i były słusznym powodem do dumy właścicieli. Inwentarze sporządzane przy różnych okazjach sumiennie podawały opisy tych dział. Warto przytoczyć wyjątki z takiego inwentarza dział króla Jana Sobieskiego znajdujących się w starym rodowym zamku Sobieskich w Żółkwi: „Działo spiżowe 12-funtowe na lawecie osadzone porządnie, na którym wyryty lew z tym napisem rugit ante ruinas [ryczy przed ruinami]. – Przed zapałem insignia JKMci z napisem […] Lane w Gdańsku […]. Działo spiżowe 11/2 funtowe na lawecie osadzone. Pod uchami napis niemiecki. Przed zapałem herb Podkowa, rogami na dół. Nad nią i w środku niej dwa krzyże z literami takimi S.Z.C.L.H.P.C. [Gębarowicz rozwiązuje je: Stanisław Żółkiewski, kasztelan lwowski, hetman polny koronny]. Lane w Gdańsku w roku 1599. Na stóp półtrzecia”; „Działo spiżowe, długie 4-funtowe na lawecie porządnym. Pod uchami napis niemiecki. Nad napisem gryf z mieczem. Przed zapałem herb i ten napis: Jan Danyłowicz, dziedzic na Olesku, wda ziem ruskich, starosta bełski i korsuński. Za napisem ten herb, to jest Sas, miesiąc do góry rogami, na rogach miesiąca gwiazdy, u środka miesiąca strzała do góry grotem, na szczycie pawie pióra, przez które strzała przeszła grotem w prawą stronę. Lane w roku 1615. Na stóp 3 i ćwierć”25.

Gdy chodzi o techniczne i sanitarne wyposażenie pomieszczeń magnackich, to naturalnie w większości wypadków będziemy tu mieli do czynienia z poziomem, który dziś określilibyśmy jako niski. Ogrzewanie za pomocą kominków, w najlepszym razie pieców, nie zawsze zapewniało należyte ciepło w okresie zimy. Rzecz oczywista, palono w kominkach i piecach drewnem, którego w czasie bytności pańskiej w rezydencji, jak pisze instrukcja dla burgrabiego żółkiewskiego, zarówno w lecie, jak i w zimie „gwałtowna moc […] wychodzi”26. Stąd też do zadań burgrabiego zaliczano zadbanie wczesne o zaopatrzenie zamku w dostateczną ilość drewna opałowego. Pozostawiały też wiele do życzenia urządzenia higieniczne z ustępem na czele, który trzeba było umieszczać w ustronnym miejscu, by nie zatruwał powietrza swymi wyziewami.

Równocześnie jednak dość nieoczekiwanie spotykamy się czasem u zamożniejszych magnatów z urządzeniami przypominającymi rozwiązania nowoczesne. Tak więc na przykład pałac Kazanowskiego miał urządzenia przypominające dzisiejszą instalację centralnego ogrzewania, o czym ze zdumieniem pisze Jarzębski. Tenże sam autor wspomina, że do łazienki tego magnata doprowadzano rurami zarówno zimną, jak i ciepłą wodę do miedzianych wanien27. Istnieją podstawy, które pozwalają przypuszczać, że również inne rezydencje magnatów polskich posiadały przynajmniej część urządzeń zaobserwowanych przez Jarzębskiego w pałacu podkomorzego koronnego.

Wspomnieć wreszcie trzeba o jednym, niezbyt wesołym wyposażeniu siedzib magnackich, zwłaszcza zamków, mianowicie o więzieniach. We wschodnich rezydencjach magnackich przetrzymywano tu często jeńców tatarskich, stąd też pomieszczenie dla więźniów nazywano wręcz tatarnią. W zamku żółkiewskim, jak podaje inwentarz, do tego lochu w bramie wiodły „drzwi pierwsze ze dwoma wrzeciądzami długimi i skoblem wrzeciądzem, ale kłódki nie masz […]. W tej bramie kajdan troje, sztab żelaznych osiem, item sztaba żelazna ze Lwowa przysłana jedna”. Przypuszczalnie do tych sztab przykuwano więźniów, którymi obok Tatarów byli na pewno różnego rodzaju przestępcy, czasem rekrutujący się z szeregów niższej służby magnackiej.

Opiekę nad więzieniem zamkowym powierzano często burgrabiemu, o czym pisano w instrukcji dla burgrabiego zamku żółkiewskiego: „tenże [burgrabia] ma wiedzieć o więźniach, dozierając każdego wieczora, jeżeli na kajdanach ich i okowach nie masz jakiego znaku zdrady, o której więzień, o ile nie widzi około siebie dozoru, ustawicznie myśli”28.

Obok pałaców w tym okresie spotykamy już coraz częściej również mniej czy więcej okazałe ogrody, jako jeden z elementów zdobiących siedzibę magnacką. Ogrody te powstają przy pałacach nawet ufortyfikowanych. Umieszczano je wówczas niejednokrotnie poza właściwą fortyfikacją, jak na przykład ogród przy zamku w Wiśniczu albo ogród przy zamku Krzyżtopór29. Ogrody te, które jeszcze w XVI wieku nosiły niejednokrotnie cechy użyteczności, później w coraz większym stopniu zamieniają się na ogrody ozdobne. Połączone z pałacami, są niejednokrotnie podporządkowane symetrycznym planom budowli głównej, leżą niejako na osi symetrii przebiegającej przez pałac. Coraz większą troskę wkłada się w to, by je uczynić ozdobnymi. W centralnym punkcie zjawiają się fontanny, poza tym buduje się tu pomieszczenia typu rekreacyjnego, oranżerie. Obok pałacu Denhoffów w Kruszynie znajdował się, według Laboureura, „ogród kształtny, z parterami, szpalerami i gabinetami mieszkalnymi […], za ogrodem sad”30. Równie ozdobnie przedstawiał się ogród koło pałacu w Radziejowicach. „Z jednej strony są wody – pisze p. Guebriant – z drugiej kwiaty, szpalery, drzewa i gabinety”. Koło pałacu hetmańskiego w Podhorcach znajdował się ogród założony na kolejno wznoszących się platformach. Ogród ten budził podziw współczesnych. Przebywający tam w roku 1640 Albrycht Stanisław Radziwiłł pisze: „Trzy ogrody opadające trzema stopniami przypominały ogrody Parmy, Rzymu, Capraroli i cesarskie. Wody sztuczne, przedziwne wodotryski wypływają i nic dziwnego, albowiem twórcą ich jest wybitny konstruktor sprowadzony z Rzymu. Na krańcu ogrodów portyk albo galeria długi na 200 kroków, podtrzymany kamiennymi kolumnami”. Z naciskiem też podkreślał Radziwiłł, że ten ogród mógł rywalizować z najpiękniejszymi ogrodami włoskimi31.

Taki ogród pewnie opisuje Jan Andrzej Morsztyn w utworze Przechadzka, ogród, gdzie są „kwiateczki ozdobne”, gdzie chodzi się „labiryntami”, a chłodzi się w „chłodnikach”, gdzie „ogrodnik kwiateczkom bujności dodając, grzędy z banie drobną rosą moczy”32.

Budowanie przy pałacach ogrodów łączy się w jakiejś mierze z odkryciem piękna egzotycznych kwiatów, których nasiona i cebulki poczyna się sprowadzać do Polski. W końcu XVI wieku między innymi sprowadzono tulipany do Holandii i zaczęto propagować w Europie te budzące zachwyt kwiaty. W roku 1595 opisuje się po raz pierwszy tulipany w Augsburgu33. W Polsce o „różnych farb” kwiatach tulipana wspomina w roku 1648 Władysław Jeżowski w Ekonomii albo porządku zabaw ziemiańskich34. Przypuszczalnie jednak kwiat ten był u nas znany wcześniej. O sprowadzaniu jakichś nasion kwiatów z Holandii myśli Stanisław Lubomirski w przededniu wyruszenia pod Chocim.

Z listów Krzysztofa Opalińskiego do brata dowiadujemy się też o jego zainteresowaniu ogrodnictwem. W roku 1649 prosi brata o „komunikację ksiąg ad exornandum ogród mój sierakowski”. W tym samym roku przesyła bratu Francuza, specjalistę do zakładania ogrodów, aczkolwiek niewielkie ma mniemanie o jego umiejętnościach. W roku bitwy beresteckiej donosi: „ogród kończę i palisadą piękną opatruję, także i portalem szumnym”35.

Te cytowane przykłady mogą w jakimś stopniu potwierdzać fakt, że pasja zajmowania się ogrodami opanowywała coraz szerzej ówczesną szlachtę. Nie od rzeczy będzie też wspomnieć o zamiłowaniu do sztuki ogrodniczej króla Jana III Sobieskiego, który, jak wiemy, do końca życia właściwie pozostał magnatem.

ROZDZIAŁ TRZECIWykształcenie magnatów

By móc należycie ocenić życie magnaterii w XVII wieku, należy odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: jak wyglądał wówczas poziom umysłowy tej warstwy. Jest bowiem rzeczą zrozumiałą, że od wykształcenia zależy w dużej mierze życie codzienne człowieka. Inny tryb życia, inne są rozrywki człowieka kulturalnego, a inne człowieka niewykształconego. Wiedząc, jaki był poziom umysłowy Radziwiłła Panie Kochanku, nie jesteśmy zdziwieni, że czas wolny wypełniał pijatykami i płaską dewocją.

W omawianym okresie – trzeba to otwarcie stwierdzić – magnaci byli na ogół warstwą wykształconą. W pierwszej połowie XVII wieku panowały w tej warstwie jeszcze tradycje odrodzenia, z jego kultem dla wiedzy, z przekonaniem, że jedynie wykształcony człowiek może brać udział w zarządzaniu państwem. Przekonanie o konieczności kształcenia się było też dość powszechne. „Głupim być człowiekowi, urodziwszy się w zacnym domu, nic innego jeno śmiechowisko ludzkie a ukazywanie z siebie błazna” – pisze Jan Karol Chodkiewicz, hetman wielki litewski, do syna. Kiedy indziej ujmie to jeszcze lapidarniej: „Ucz się, bo głupim być szlachcicowi nic sprośniejszego”1. „O prostaki wszędy nietrudno – napisze nieco później Stanisław Lubomirski – sapiens dominabitur astris et vir prudens possidebit terram” – mądry zapanuje nad gwiazdami, a człowiek roztropny posiądzie ziemię2. „Młodsze lata swe naukami poleruj, nie daj się nikomu w młodości twojej od tego odwodzić. Mnie wierz, z nauki wielką podporę i wielki ratunek do godności, do służby Rzeczypospolitej, do wszelakiego uczciwego życia mieć będziesz” – poucza syna w testamencie Stanisław Żółkiewski3. Podobnych wypowiedzi można by cytować więcej. Wiadomo, jak w połowie stulecia naigrawa się z nieuków w swych satyrach Krzysztof Opaliński.

Istotnie, przeglądając zarówno wydane już tomy Polskiego słownika biograficznego, które, jak wiemy, objęły mniej więcej połowę przewidzianego materiału biograficznego, śledząc spis młodych studiujących chociażby na uniwersytecie w Padwie, przekonujemy się bez trudu, że wszyscy odgrywający jakąś rolę magnaci polscy zdobywali wykształcenie w szkołach obcych4. Pobieżne obliczenia pozwalają też chyba przyjąć jako bardzo prawdopodobne przypuszczenie, że przynajmniej co trzeci senator był człowiekiem wykształconym. Staje się to jeszcze bardziej prawdopodobne, skoro przyjmiemy, że tworzący jakiś procent magnaterii ówcześni biskupi prawie z reguły studiowali na uniwersytetach we Włoszech.

Rzecz jasna, poziom nabytego wykształcenia nie był jednaki. Poza tym przeciętnie wykształcenie to było niegłębokie. Zaobserwowali to zjawisko, specjalnie gdy chodzi o Polaków, ludzie obcy. Tak według Jana Brożka, profesora Akademii Krakowskiej, Walenty Fontanus miał się wyrazić: „Panowie polscy są bardzo zacni i szlachetni, ale przecie umiejętności wyższych obyczajem plebejów uczyć się nie chcą”5. Podobnie ocenia w połowie XVII wieku Polaków bystry obserwator Onorato Visconti, nuncjusz papieski w Polsce: „Polak z natury nie bardzo pracowity, w uprawie także umysłowej przestaje po większej części na mierności. Natura nie uskąpiła mu wprawdzie zdolności, ale mu nie dodała zapału ani wytrwałości […]. Z tej przyczyny wiadomości swoich nie doprowadza zazwyczaj do wysokiego stopnia […]. Odbywszy w szkołach kurs wymowy i powitawszy jakby z proga niektóre wyższe umiejętności, puszczają się zaraz w zawód publiczny, nie przetrawione jeszcze […] wiadomości na rynek przynosząc”. Słusznie też stwierdza, że przeciętny Polak uważa, iż nabył dość wiadomości, skoro nauczył się gładko mówić i szpikować swą mowę klasycznymi cytatami6.

Rzecz jasna, że jak zawsze wszystkie takie generalne sądy należy przyjmować z pewnymi zastrzeżeniami. Nie było chyba wśród polskich magnatów ludzi znaczących cośkolwiek w dziedzinie nauk ścisłych czy też wręcz filozofii czystej, niemniej ostatecznie znajdziemy wśród nich jednostki dość wykształcone, które swe zagraniczne studia traktowały poważnie.

Czego uczył się przeciętny magnat? Niewątpliwie na pierwszy plan wysuwano dobrą znajomość łaciny jako języka ludzi uczonych, kancelarii i dyplomacji. Niekiedy naturalnie spotykamy magnatów, którzy i w tej dziedzinie nie są ideałami, a gdy chcą napisać porządny list po łacinie, korzystają z pomocy sekretarza, na ogół jednak znajomość łaciny jest co najmniej dostateczna. Z czasem poczęto wymagać, by magnat władał również i obcymi językami współczesnymi. Na pierwszy plan wysuwały się tu języki: niemiecki, włoski i francuski. W pierwszej połowie XVII wieku, kiedy na dworze królewskim przebywały królowe Niemki, Habsburżanki, kładziono nacisk na opanowanie języka niemieckiego, tym bardziej że król się chętnie nim posługiwał. Od połowy stulecia w związku z przybyciem do Polski Ludwiki Marii Gonzagi stał się popularny język francuski. Dodajmy, że za Zygmunta III, a zwłaszcza za Władysława IV i Jana Kazimierza, chętnie posługiwano się na dworze i w korespondencji językiem włoskim, który magnaci poznawali bliżej w czasie studiów we Włoszech.

Poza językami uczyli się młodzi magnaci podstaw filozofii, specjalnie etyki, czasem prawa, wreszcie historii, w której zgodnie z ówczesnymi przekonaniami widziano dyscyplinę uczącą zarówno postępowania z ludźmi, jak i zasad polityki. Największy jednak nacisk kładziono na znajomość prawa i retoryki, bez której nie wyobrażano sobie działacza politycznego7.

Poza tymi podstawowymi naukami młody magnat interesował się jeszcze często architekturą, zwiedzając pałace magnatów włoskich, niemieckich i francuskich oraz zaznajamiając się z różnymi podręcznikami architektury. W parze z tym szło jeszcze zapoznanie się, przynajmniej powierzchowne, z zachodnioeuropejską sztuką wojskową, fechtunkiem, jazdą konną. Dla nauczenia się tej ostatniej uczęszczano na lekcje najznakomitszych ujeżdżaczy, po czym niejednokrotnie sprowadzano mistrzów tej sztuki do Polski. Nie zaniedbywano też ważnej w dobie różnych uroczystości dworskich nauki tańca.

Biorąc pod uwagę, że najczęściej z poszczególnymi dziedzinami wiedzy zaznajamiano się powierzchownie, widzimy, że wymagania magnatów polskich, podobnie jak i magnatów innych narodowości w Europie, nie były wysokie. Zdawano sobie bowiem sprawę z tego, że młodzież ma być przygotowana do „życia publicznego”, ewentualnie do „trudu obozowego”, a nie do pracy naukowej8. „Niechaj ci się zajmują metafizyką, którzy zabiegają o teologię” – pisze wykształcony skądinąd Jakub Sobieski9. I rzeczywiście, po co miał młody magnat trawić młode lata nad książką, skoro w razie potrzeby mógł na swym dworze utrzymywać odpowiednio wykształconego plebeja, mieszczanina czy chłopa. Z czasem też pierwotne podróże po naukę na Zachód poczęły się przekształcać w podróże o charakterze bardziej turystycznym niż naukowym. Uważano, że wystarczy, kiedy młody magnat przyjrzy się, jak żyją, jak działają ludzie, a zwłaszcza równi mu arystokraci zachodni. Toteż młody człowiek jadący z Polski na Zachód przekonywał się, że przynajmniej w pierwszej połowie XVII wieku nie ustępuje wykształceniem Skandynawom, Niemcom czy Anglikom pochodzenia arystokratycznego.

Wyjazd w celu naukowym za granicę poprzedzały jednak normalnie wstępne studia w kraju. W gruncie rzeczy istniała w niektórych kołach nawet pewna niechęć do studiów zagranicznych, albowiem uważano, że jadący na Zachód czy Południe młodzi „więcej złych niźli dobrych obyczajów przynoszą, a zgoła rzadko który z czym dobrym przyjedzie”10. Głosy te jednak w kołach magnackich były stosunkowo rzadkie. Zdając sobie sprawę z panującej mody, sam Żółkiewski przewidywał, że i jego syn zgodnie z panującym zwyczajem pojedzie za granicę. Aczkolwiek istotnie moda ta stała się obowiązująca, to jednak poważna część młodej magnaterii zaczynała studia w kraju. Na podstawie około 120 przykładów można stwierdzić, że co najmniej trzecia część magnatów wysyłała swych synów najpierw do szkół krajowych. Wchodziły tu w rachubę przede wszystkim kolegia jezuickie oraz szkoły wyższe w Krakowie z Akademią Jagiellońską na czele, w Zamościu, Wilnie, Poznaniu. Pozostali odbywali przynajmniej studia wstępne pod kierunkiem domowych nauczycieli.

W podróżach za granicę wchodziły w grę przede wszystkim kraje na kontynencie, jak Niemcy, Włochy, Niderlandy, Francja. Wyjątkowo udawano się gdzie indziej. W Niemczech cieszyły się uznaniem uniwersytety protestanckie w Lipsku, Heidelbergu, Strasburgu oraz uczelnie katolickie, często jezuickie, w Grazu, Dillingen, Ingolstadzie, Monachium. W Niderlandach przyciągały protestantów, ale nie tylko protestantów, uczelnie w Stanach Generalnych w Franeker, Lejdzie, Gronindze. Katolicy najchętniej jechali do uczelni w Niderlandach hiszpańskich, zwłaszcza do Lowanium. W tej to uczelni pobierali naukę przedstawiciele wielu rodzin magnackich, jak Ossolińscy, Opalińscy, Sapiehowie i inni11. Magnesem przyciągającym tu uczniów był początkowo słynny pisarz polityczny Lipsius, potem sławny filolog Puteanus.

We Francji powodzeniem cieszyły się uniwersytety w Paryżu i Orleanie. Można też wymienić rodziny magnackie – jak Sobiescy czy Leszczyńscy – które będą podtrzymywały tradycję studiów we Francji12.

Największym jednak powodzeniem cieszyły się nadal studia we Włoszech. Wprawdzie odzywały się od czasu do czasu głosy krytykujące stosunki panujące we Włoszech, gdzie obyczaje były luźniejsze niż w Polsce, niemniej jednak te głosy nie zdołały stłumić powszechnego uznania. Krzysztof Opaliński, układając plan studiów dla syna, stwierdzał z naciskiem: „koniecznie chcę, aby włoską ziemię widział”13. Istotnie, włoska ziemia rzuciła, jak to jeszcze stwierdzał Stanisław Kot, jakiś czar na Polaków, w tym naturalnie i magnatów. Pociągały ich tu uniwersytety, zwłaszcza Bolonia i Padwa, gdzie liczni przedstawiciele magnackich rodzin na ścianach uniwersyteckiego budynku kazali malować swe herby, pociągały ich dwory tutejszych książąt, wreszcie dwór papieski, gdzie na ogół dzieci magnatów były mile widzianymi gośćmi. „Za szczególny zaszczyt poczytywano sobie audiencję u papieża’’ – pisze Henryk Barycz i zwraca uwagę na to, że poszczególni magnaci polecali swym dzieciom udającym się do Rzymu starać się o posłuchanie u głowy Kościoła katolickiego14.

Ogarniając całość zagadnienia studiów włoskich, pisze też ten uczony: „Zdumiewające jest przywiązanie licznych rodzin, zarówno senatorskich, jak i szlacheckich, jak i mieszczańskich, do Padwy, posyłanie do niej swych synów z pokolenia na pokolenie. W różnych okresach spotykamy całe klany Opalińskich, Leszczyńskich, Ostrorogów, Działyńskich, Weiherów, Denhoffów, Ossolińskich, Zamoyskich – przybywa tu syn wielkiego kanclerza Tomasz, dwukrotnie wnuk Jan […] Adam Żółkiewski, dalej możnowładcze rodziny litewskie…”. Profesorowie tej uczelni zdołali nawet w poszczególnych synach magnackich wzbudzić zainteresowanie dla studiów matematycznych. Tu zetknęli się niektórzy magnaci, wśród nich Rafał Leszczyński i Krzysztof Zbaraski, z Galileuszem, przy czym Zbaraski z rozrzewnieniem wspominał po latach rozmowy z wielkim uczonym15.

Niewątpliwie przebywających w Italii młodych magnatów interesowały liczne pomniki starożytności, o których czytali w szkołach, wertując Liwiusza, Tacyta, Salustiusza. Znajomość łaciny sprawiała też, że stosunkowo łatwo przychodziło młodym nauczyć się włoskiego.

Wspomnieliśmy wyżej, że żaden prawie z magnatów studiujących za granicą nie dążył do pogłębienia wiedzy w jakimś kierunku. Nie oznacza to jednak, by przynajmniej w pierwszej połowie XVII wieku ci młodzi ludzie, znalazłszy się w obcych środowiskach, nie pracowali. O tym, że pracował solidnie w szkołach na obczyźnie, pisze w swym pamiętniku Jerzy Ossoliński i chyba możemy mu wierzyć16. O młodym Krzysztofie Radziwille pisze z Lipska w roku 1602 jego opiekun, że książę „na każdy dzień kilka lekcji słucha, in iure, in mathematicis, in philosophia, a więc i w języku niemieckim co dzień godzinę się ćwiczy”17. Jak się zdaje, w drugiej połowie stulecia sprawy poczęły wyglądać inaczej. O Stanisławie Koniecpolskim, wojewodzicu sandomierskim, pisze niejaki Jarocki w roku 1662 znacząco: „imć pan wojewodzic sandomierski mieszka w Paryżu, exercitia na koniu, szpadą codziennie odprawuje”18.

W sumie, jak można wnioskować, wracali młodzi magnaci z zagranicy z pewną sumą wiedzy prawno-ustrojowej oraz historycznej, z elementami wiedzy filozoficznej, wreszcie z mniej lub więcej dokładną znajomością jednego czy też dwóch języków zachodnioeuropejskich. Wracali wreszcie z pewnym doświadczeniem nabytym w czasie zwiedzania państw o innych niż Polska ustrojach, z przekonaniem, że na pewno nie wszystko jest w Polsce najlepsze, ale również i niejednokrotnie z pewną niechęcią do widzianego na Zachodzie absolutyzmu, który często nie budził w młodych magnatach zachwytu. Obserwowany na Zachodzie wzrost władzy monarszej, kruszenie feudalnej arystokracji, system policyjny wyrabiający się we Francji czy też w niektórych państewkach włoskich na pewno nie podobał się większości synów magnackich. Równocześnie jednak przykłady udzielnego niemal władania poszczególnych książąt niemieckich czy włoskich przy posiadaniu nieraz księstw mniejszych niż latyfundia polskich magnatów musiały budzić zazdrość i chęć naśladowania.

To uczucie zazdrości mogło być tym bardziej dotkliwe, że przecież poszczególni synowie magnaccy byli przez udzielnych książąt niemieckich, nawet elektorów, traktowani, zwłaszcza gdy chodziło o ludzi utytułowanych, jako im równi, przyjmowani z grzecznością i wyszczególnieniem. Tak przyjmowano w Niemczech młodych Radziwiłłów, tak traktowano nawet przedstawiciela stosunkowo młodej arystokracji polskiej, Stanisława Lubomirskiego, bawiącego pod koniec XVI wieku w Bawarii, chociaż inkaust na przywileju hrabiowskim nadanym przez cesarza jego ojcu jeszcze nie wysechł, a ojciec Stanisława piastował wówczas stosunkowo mało znaczące stanowisko kasztelana małogoskiego19.

Wspomnieliśmy wreszcie wyżej, że na ogół magnaci wykorzystywali czas pobytu na obczyźnie, zwiedzając zarówno starsze, jak i nowsze zamki, pałace, kościoły. Przy tej sposobności zapoznawali się z nową architekturą baroku, podziwiali nowsze budowle we Włoszech, Francji i Niemczech, by je następnie w jakimś stopniu naśladować w ojczyźnie, wznosząc pałace, o których mówiliśmy w poprzednim rozdziale. Przy okazji zwiedzania rezydencji arystokratów zachodnioeuropejskich zapoznawali się też młodzi Polacy z malarstwem ówczesnym, aczkolwiek w stosunkowo małym stopniu zarażali się naprawdę pasją do malarstwa i myśleli o sprowadzaniu drogich obrazów mistrzów do kraju. W najlepszym, jak się zdaje, wypadku skupywali reprodukcje tych obrazów w postaci drzewo- czy miedziorytów i następnie kazali je kopiować czy też naśladować domorosłym malarzom w kraju. Więcej chyba zapału budziła u nich popularna wówczas w Europie muzyka i śpiew. Nie wahali się potem nawet za drogie pieniądze sprowadzać do Polski artystów włoskich, o czym szerzej będzie mowa w następnych rozdziałach.

Była wreszcie jeszcze jedna dziedzina wiedzy życiowej, którą młodzi magnaci poznawali za granicą, a o której z pewnym niepokojem myśleli rodzice, mianowicie dziedzina przeżyć erotycznych. Popyt w tych cieplejszych krajach o swobodniejszym stylu życia, przebywanie w większych miastach z nieuniknionymi w nich domami wolnej miłości, wszystko to sprawiało, że młodzi ludzie z dala od opieki rodzicielskiej łatwiej zdobywali w tej dziedzinie doświadczenia i nabyte tu obyczaje przenosili do domu. Nie chcielibyśmy twierdzić, że pod tym względem stosunki w Polsce wyglądały dużo lepiej. Zobaczymy dalej, że i w tej dziedzinie życie magnaterii nie przedstawiało się wzorowo, niemniej jednak przynajmniej w pierwszej połowie XVII wieku, w okresie realizacji w Polsce haseł potrydenckiej odnowy, sprawy seksualne były rzeczą wstydliwą, osłonięte większą pruderią niż na zachodzie czy południu Europy. Wystarczy porównać pamiętniki szlachty polskiej z pamiętnikami francuskiej, niemieckiej czy innej, by przekonać się o tym. Toteż w myśl starej zasady, że okoliczności odgrywają dużą rolę, można chyba podróże zagraniczne traktować w jakimś stopniu jako okazję do bezpośredniego zetknięcia się ze sprawami erotyki.

Jeśli na ogół dokładano starań, by młodzieży męskiej zapewnić możliwie najlepsze wykształcenie, przy czym w dużym stopniu decydowała tu zarówno miłość, jak i duma rodzicielska, to inaczej przedstawiała się sprawa wychowania córek. Kobiety nie odgrywały w tym czasie żadnej roli w życiu politycznym, stąd też uważano, że ich wykształcenie może być znacznie skromniejsze. Toteż, jak pisze znawca problemu Stanisław Kot, „najzwyczajniejsze było wychowanie córki przy boku matki w obyczajności i pracach domowych, obywające się bez kształcenia książkowego”20. Bywało, że surowy ojciec, obawiając się, by córka nie uległa niepożądanym wpływom, zlecał służbie, by „córce nikt książki, mianowicie duchownej, nie użyczał […], aby jej nikt pisać ani czytać nie uczył”. W taki sposób chciał wychować swą córkę surowy Melchior Mortęski. Uderzające jest wszakże, że jego córka, Magdalena, nauczyła się jednak czytania i pisania od pisarza prowentowego przebywającego na dworze21. W omawianym okresie chyba wszystkie córki magnackie posiadały tę podstawową umiejętność, niektóre z nich zaś umiały się w listach wypowiadać jasno, a nawet pięknie.

W okresie, o którym mówimy, coraz częściej zdarzały się wypadki oddawania córek magnackich na kształcenie do klasztorów, zajmujących się wychowaniem również panien świeckich. Poważną rolę na tym polu odegrały najpierw klasztory zreformowanych benedyktynek, a w drugiej połowie stulecia – sprowadzonych do Polski przez Ludwikę Marię wizytek. Co do tego klasztornego wykształcenia stwierdza znawca przedmiotu, że było ono „minimalne: czytanie, śpiew, roboty ręczne”22. Według Karola Górskiego w klasztorach benedyktynek nauka obejmowała „nabycie umiejętności czytania, pisania, rachunków, śpiewu i hafciarstwa”23. Oczywiście obok tego zapoznawano młode panny z zasadami religii. Uczono je katechizmu i modlitw, które miały być jak najczęściej odmawiane, przyzwyczajano do codziennego rachunku sumienia, słuchania mszy świętej, częstego przystępowania do sakramentów i odprawiania codziennie medytacji. Zdarzało się też, że wychowana w klasztornej atmosferze magnatka pozostawała potem na stałe w klasztorze.

Wiedzę gospodarczą zdobywały młode kobiety już chyba praktycznie, zaznajamiając się u boku matki czy potem męża z funkcjonowaniem gospodarki na dworach. Jak się zdaje, niektóre z nich zdobywały w tej dziedzinie dość duże doświadczenie i umiały w wypadku nieobecności męża lub po jego śmierci energicznie gospodarować nawet dużymi latyfundiami.

ROZDZIAŁ CZWARTYRodzina