Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Życie na przemiał to przenikliwa analiza najbardziej aktualnych procesów społecznych, ekonomiczny i politycznych oraz przemian kulturowych. Niepokojący obraz nowych kategorii ludzi – ofiar nowoczesności w nieustannie modernizującym się świecie – „ludzi zbędnych”, zepchniętych na margines, pozbawionych ekonomicznej i społecznej funkcji przez systemy sprawowania władzy, bezwzględne mechanizmy postępu gospodarczego i niekontrolowane, żywiołowe procesy globalizacyjne.
[Opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo
Powiatowa Biblioteka Publiczna im. ks. prał. Stefana Wysockiego w Łowiczu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Życie na przemiał
Zygmunt
Bauman
Przekład
Tomasz Kunz
Życie na przemiał
Wydawnictwo
Literackie
Copyright © Zygmunt Bauman 2004
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004
Translated from: Zygmunt Bauman Wasted Lives: Modernity and its Outcasts
This edition is published by arrangement with Blackwell Publishing Ltd.: Oxford.
Translated by Wydawnictwo Literackie from the original language English version.
Responsibility of the accuracy of the translation rests solely with the Wydawnictwo Literackie and is not the responsibility of Blackwell Publishing Ltd.
Redaktor prowadzący
Lucyna Kowalik
Redakcja
Wojciech Adamski
Projekt okładki i stron tytułowych
Dymitr Szewionkow-Kismiełow
Układ typograficzny
Władysław Pluta
Redakcja techniczna
Bożena Korbut
Wydanie drugie, dodruk
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2006
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: [email protected]
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
Skład i łamanie: Infomarket
Druk i oprawa: Wrocławska Drukarnia Naukowa PAN Sp. z o.o.
ISBN 83-08-03797-6
Wprowadzenie
Historię nowoczesności (tak jak każdą inną historię) można opowiedzieć na wiele sposobów. Moja książka jest jedną z takich opowieści.
Marco Polo z Niewidzialnych miastItala Calvina przyznawał, że mówiąc o Aglaurze — jednym z owych dziwnych, a zarazem zdumiewająco znajomych fantastycznych miast — potrafi powiedzieć niewiele „oprócz tego, co sami mieszkańcy odwiecznie powtarzają”, nawet jeśli ich opowieści kłócą się z tym, co — jak sądził — widział na własne oczy: „chciałbyś to wyrazić, ale wszystko, co dotychczas powiedziano o Aglaurze, więzi słowa i zmusza cię, abyś odtwarzał zdania zamiast je tworzyć”. I tak, bezpiecznie usadowieni w murach miasta, wzniesionych, na podobieństwo kamiennych szańców okalających warowne grody, z tych samych, wciąż powtarzanych opowieści, mieszkańcy Aglaury „zamieszkują [...] Aglaurę, która wyrasta tylko na nazwie Aglaura, i nie dostrzegają Aglaury, która wyrasta na ziemi”. Czyż jednak mogłoby być inaczej? Ostatecznie, „miasto, o którym się mówi, ma wiele z tego, co potrzebne do istnienia, zaś miasto, które istnieje na jego miejscu, istnieje w mniejszym stopniu”1.
Mieszkańcy innego „niewidzialnego miasta”, Leonii, odpowiedzieliby zapytani, że ich namiętnością jest czerpanie „radości z nowych i odmiennych przedmiotów”. I rzeczywiście, „co rano ludność [...] wkłada [tam] nowiuteńkie szlafroki, wyjmuje z najnowocześniejszej lodówki nie otwarte jeszcze puszki, słuchając z ostatniego modelu radia ostatnich bredni”. Ale każdego ranka „resztki wczorajszej Leonii czekają na wóz zamiatacza”, a ktoś obcy, taki jak Marco Polo, zerkając przez szpary i pęknięcia w murach-narracjach Leonii, musiałby zadać sobie pytanie, czy prawdziwą namiętnością mieszkańców tego miasta nie jest „raczej odrzucanie, wydalanie, obmywanie się z nawracającej nieczystości”. Gdyby było inaczej, dlaczego zamiataczy witano by tam „jak aniołów”, otaczając równocześnie ich misję „milczącym szacunkiem”, całkowicie zresztą zrozumiałym, zważywszy, że „nikt nie chce zaprzątać sobie głowy rzeczami raz wyrzuconymi”. Podczas gdy mieszkańcy prześcigają się w pogoni za nowościami, „forteca niezniszczalnych resztek otacza Leonię, piętrzy się nad nią ze wszystkich stron niczym łańcuch górski”2.
Chciałoby się zapytać, czy mieszkańcy Leonii dostrzegają otaczające ich góry? Być może czasami, zwłaszcza wtedy, gdy wiatr, zmieniwszy nagle kierunek, przynosi do ich nieskazitelnie czystych domów zapach przywodzący na myśl raczej hałdy śmieci niż świeżutkie, lśniące i zalotnie pachnące wnętrza eleganckich sklepów. Wtedy trudno im już odwracać wzrok; muszą więc zatroskani patrzeć z trwogą i drżeniem na owe góry — przejęci tym, co widzą. Nie znoszą ich brzydoty i nienawidzą ich za to, że przesłaniają krajobraz — za to, że są cuchnące, wstrętne, paskudne i odrażające, że są siedliskiem niebezpieczeństw, zarówno tych, które znają, jak i tych, z którymi nigdy się nie zetknęli, że kumulują zagrożenia, zarówno te widoczne gołym okiem, jak i te, których nie sposób sobie nawet wyobrazić. Nie spodoba im się to, co zobaczą, i nie będą chcieli dłużej na to patrzeć. Znienawidzą pozostałości wczorajszych uniesień z równą gwałtownością, z jaką pokochali najnowsze stroje i najnowsze elektroniczne zabawki. Zapragną, żeby góry zapadły się pod ziemię, żeby zniknęły im z oczu, żeby ktoś wysadził je w powietrze, skruszył, starł na proch albo rozpuścił. Będą się skarżyć na lenistwo zamiataczy, na pobłażliwość majstrów i brygadzistów i niezmącone niczym dobre samopoczucie ich szefów.
Mieszkańców Leonii bardziej nawet od samych odpadków mierzi wizja ich niezniszczalności. Zgrozą napełniają ich wieści o tym, że góry, których zniknięcia życzą sobie z całego serca, nie tylko nie chcą zgnić, zbutwieć i rozłożyć się same z siebie, ale na dodatek są oporne, a nawet odporne, na wszelkie rozpuszczalniki. Łudząc się próżną nadzieją, nie zechcą pogodzić się z prostą prawdą, że odrażające wysypiska śmieci mogłyby przestać istnieć tylko wówczas, gdyby to oni, leonianie, nie przyczyniali się do ich zaistnienia. Nie przyjmą do wiadomości tego, co pojął Marco Polo (którego nie chcieliby słuchać): że „odnawiając się codziennie, miasto zachowuje się całe w jedynym ostatecznym kształcie: wczorajszych śmieci, które piętrzą się na śmieciach z przedwczoraj i ze wszystkich jego dni i lat, i dziesiątków lat”3. Mieszkańcy Leonii nie wysłuchają Marca Polo, lecz gdyby zachcieli to uczynić, dowiedzieliby się, że zamiast ocalać to, czego, jak twierdzą, pragną i pożądają, zapewniają tylko wieczne trwanie śmietnika. Jedynie to, co bezużyteczne, odpychające, odrażające, obrzydliwe i budzące grozę jest dość wytrzymałe, by trwać mimo upływu czasu.
Można by rzec, że leonianie, wzorem mieszkańców Aglaury, żyją na co dzień w Leonii, która „wyrasta tylko na nazwie Leonia”, w błogiej nieświadomości istnienia Leonii, która wyrasta na ziemi. A w każdym razie uparcie odwracają lub zamykają oczy, starając się jej nie widzieć. Tak jak w przypadku Aglaury, miasto, o którym mówią, „ma wiele z tego, co potrzebne do istnienia”. Co najważniejsze, zawiera w sobie opowieść o namiętności do tego, co nowe, którą to opowieść mieszkańcy Leonii powtarzają codziennie, aby ich namiętność mogła się odradzać i szerzyć bez końca, a sama opowieść wędrować z ust do ust i znajdować namiętnych słuchaczy przyjmujących ją z niewzruszoną wiarą.
Potrzeba dopiero obcego przybysza w rodzaju Marca Polo, aby postawić pytanie: Co tak naprawdę jest głównym produktem mieszkańców Leonii? Olśniewające, nowiutkie przedmioty, pociągająco świeże i uwodzicielsko tajemnicze, dziewicze i nieznane, czy raczej stale rosnące hałdy odpadów? Czym na przykład tłumaczyć ich namiętność do mody? O co właściwie chodzi w modzie: o zastępowanie piękniejszymi rzeczami rzeczy budzących mniejszy zachwyt czy może o radość odczuwaną, gdy rzeczy, odarte uprzednio z uroku i powabu, trafiają na śmietnik? Czy wyrzucamy rzeczy dlatego, że są brzydkie, czy może rzeczy stają się brzydkie dlatego, że przeznaczyliśmy je do wyrzucenia?
Kłopotliwe pytania. Odpowiedź na nie wydaje się zadaniem nie mniej kłopotliwym. Zależeć ona będzie od opowieści rozbrzmiewających między murami wzniesionymi ze wspomnień o opowieściach snutych, powtarzanych, słuchanych, akceptowanych i przyjmowanych w przeszłości.
Gdyby postawić te pytania mieszkańcom Leonii, odparliby, że trzeba wytwarzać wciąż więcej i więcej nowych i coraz nowszych rzeczy, żeby zastąpić nimi te, które stały się mniej pociągające, mniej użyteczne lub całkiem bezużyteczne. Gdyby jednak zapytać o to samo Marca Polo — podróżnika, sceptycznego nieznajomego, człowieka z zewnątrz, niezorientowanego przybysza — odparłby, że w Leonii rzeczy uznaje się za bezużyteczne i natychmiast wyrzuca na śmietnik, ponieważ czekają już inne, nowe, ulepszone obiekty pożądania, którym tamte muszą ustąpić miejsca. Odpowiedziałby, że w Leonii dzisiejsza nowość sprawia, że nowość wczorajsza staje się przestarzała i wędruje na śmietnik. Obie odpowiedzi brzmią wiarygodnie, obie wydają się mówić prawdę o życiu mieszkańców Leonii. Ostatecznie zatem wybór zależy od tego, czy powtarza się w kółko tę samą opowieść, czy przeciwnie — pozwala się myślom wędrować swobodnie w przestrzeni wolnej od wszelkich opowieści...
Ivan Klima wspomina obiad, który jadł z prezesem koncernu Forda w jego rezydencji w Detroit. Gość spytał gospodarza, który chwalił się rosnącą liczbą nowiuteńkich fordów opuszczających linie montażowe, „w jaki sposób pozbywa się tych wszystkich samochodów, gdy czas ich eksploatacji dobiega końca”. Ten odrzekł, że „nie spędza mu to snu z powiek. Wszystko, co człowiek wytwarza, może zniknąć bez śladu — to tylko problem techniczny. I uśmiechnął się na myśl o zupełnie pustym, wysprzątanym świecie”.
Po obiedzie Klima poszedł zobaczyć, jak fabryka radzi sobie z tym „technicznym problemem”. Zużyte samochody, samochody uznane za zużyte i niepotrzebne, trafiały pod gigantyczne prasy, które miażdżyły je w zgrabne metalowe kostki. „Ale te metalowe kostki nie zniknęły ze świata Prawdopodobnie przetapiają sprasowany metal, żeby uzyskać żelazo i stal na nowe samochody i zamieniają w ten sposób śmieci w nowe śmieci, tyle że w nieco większych ilościach”.
Wysłuchawszy opowieści i ujrzawszy to, czego miała dotyczyć, Klima podsumowuje: „Nie, to coś więcej niż tylko problem techniczny. Bo duch martwych przedmiotów unosi się nad ziemią i nad wodami, a jego tchnienie zwiastuje nam zło”4.
Moja książka dotyczy właśnie owego „więcej”, które nie jest „tylko problemem technicznym”. Staram się w niej wyjaśnić, czym jest owo „więcej”, a przede wszystkim wskazać źródła samego problemu.
Nasza planeta jest wypełniona po brzegi.
Nie jest to, rzecz jasna, stwierdzenie z zakresu geografii fizycznej czy nawet demografii. Z punktu widzenia przestrzeni fizycznej i skali zaludnienia naszej planecie daleko jeszcze do stanu „wypełnienia”. Wręcz przeciwnie, ogólna powierzchnia terenów słabo zaludnionych lub wyludnionych, uznanych za nie nadające się do zamieszkania i niezdolne do zapewnienia człowiekowi warunków niezbędnych do życia, wydaje się raczej rosnąć niż maleć. Postęp technologiczny stwarza wprawdzie nowe (rzecz jasna, coraz kosztowniejsze) możliwości przetrwania na obszarach uchodzących dotychczas za niemożliwe do zasiedlenia, ale równocześnie sprawia, że wiele obszarów nie jest już w stanie zapewnić utrzymania tej ludności, którą wcześniej potrafiło przyjąć i wyżywić. Postęp gospodarczy zaś powoduje, że efektywne niegdyś sposoby gospodarowania stają się anachroniczne i nieskuteczne, co przyczynia się do powstawania nowych połaci lądu opustoszałych i leżących odłogiem.
„Nasza planeta jest wypełniona po brzegi” to stwierdzenie z zakresu socjologii i nauk politycznych. Nie dotyczy ono stanu, w jakim znajduje się Ziemia, ale sposobów i środków, jakimi posługują się jej mieszkańcy. Wskazuje ono na zniknięcie „ziemi niczyjej”, terenów, które przywykło się określać i/lub traktować jako pustkowia, pozbawione suwerennej administracji, a więc wymagające (domagające się!) kolonizacji i zasiedlenia. Tereny te, dziś już niemal nie istniejące, przez większą część nowoczesnej historii pełniły nadzwyczaj istotną funkcję wysypisk dla ludzi-odpadów wytwarzanych w coraz większej liczbie w tych częściach globu, w których przebiegały procesy „modernizacji”.
Produkcja „ludzi-odpadów”, „ludzi-odrzutów” czy też „ludzi na przemiał” („nadliczbowych” i „zbędnych”, a więc takich, na których obecność nie można było albo nie chciało się przystać), jest nieuniknionym skutkiem modernizacji i nieodłącznym składnikiem nowoczesności; nieuchronnym efektem ubocznym zaprowadzania ładu (każdy ład bowiem odrzuca część zastanej ludności, uznając, że jest „nie na swoim miejscu”, „nie pasuje do reszty” lub stanowi „element niepożądany”) i postępu gospodarczego (który nie może trwać, nie niszcząc i nie pozbawiając waloru efektywnych do niedawna sposobów utrzymania, a co za tym idzie, nie odbierając praktykującym je osobom środków do życia).
Przez większą część nowoczesnej historii ogromne obszary naszego globu („zacofane” lub „słabo rozwinięte”, jeśli mierzyć je ambicjami nowoczesnej, a więc obsesyjnie modernizującej się części naszej planety) pozostawały w całości lub częściowo poza oddziaływaniem procesów modernizacji, unikając tym samym właściwego dla nich efektu „przeludnienia”. W zestawieniu z modernizującymi się połaciami globu, te („przednowoczesne”, „słabo rozwinięte”) obszary zwykło się postrzegać i traktować jako ziemie zdolne przyjąć nadwyżkę ludności „krajów rozwiniętych”, jako naturalne miejsce przeznaczenia dla eksportu „ludzi zbędnych” i naturalne, gotowe wysypisko śmieci dla ludzi-odpadów wytwarzanych w procesie modernizacji. Chęć pozbycia się ludzi-odpadów produkowanych w „zmodernizowanych” i wciąż „modernizujących się” częściach globu była faktycznym powodem kolonizacji i imperialnych podbojów, które stały się możliwe, a nawet nieuchronne, na skutek różnicy sił, odtwarzającej się nieustannie w wyniku rażąco nierównego tempa „rozwoju” (co określa się eufemistycznie mianem „zapóźnienia cywilizacyjnego”), będącego z kolei efektem ograniczenia nowoczesnego modelu życia do „uprzywilejowanego” obszaru planety. Nierówność ta pozwoliła nowoczesnej części świata na poszukiwanie, i znajdowanie, globalnych rozwiązań dla lokalnych problemów związanych z „przeludnieniem”.
Sytuacja taka mogła trwać dopóty, dopóki nowoczesność (a więc nieustanna, kompulsywna, obsesyjna i nałogowa modernizacja) pozostawała przywilejem. Gdy nowoczesność, zgodnie z tym, co było jej pisane, zmieniła się w powszechną kondycję ludzkości, dały o sobie znać niepożądane skutki jej globalnego władztwa. Kiedy triumfalny pochód modernizacji dotarł do najodleglejszych krańców naszej planety i praktycznie cała ludzka produkcja i konsumpcja poddane zostały prawom rynku oraz pieniądza, a procesy utowarowienia, komercjalizacji i monetaryzacji źródeł utrzymania przeniknęły do każdego zakątka globu, globalne rozwiązania lokalnych problemów, czy też globalne ujścia dla lokalnych nadwyżek, stały się mrzonką. Sytuacja wygląda inaczej: wszystkie społeczności lokalne (a zwłaszcza te wysoko rozwinięte) muszą ponosić konsekwencje globalnego triumfu nowoczesności. Stają przed koniecznością (daremnego, jak się wydaje) szukania lokalnych rozwiązań globalnych problemów.
Ujmując rzecz krótko: obecne „wypełnienie” naszej planety oznacza, w istocie, ostry kryzys przemysłu asenizacji ludzi-odpadów. Podczas gdy produkcja ludzi-odpadów idzie pełną parą i osiąga niespotykane wcześniej rozmiary, na Ziemi zaczyna gwałtownie brakować wysypisk śmieci i narzędzi do utylizacji.
Jakby istniejący kłopotliwy stan rzeczy nie był już dostatecznie złożony i groźny, do dwóch pierwotnych źródeł produkcji ludzi-odpadów dołączyło kolejne. Globalizacja stała się trzecią, najwydajniejszą dzisiaj i najsłabiej kontrolowaną „linią produkcyjną” wytwarzającą ludzi-odpady czy też ludzi na przemiał. Staremu problemowi nadała przy okazji świeży połysk i całkiem nowe znaczenie, czyniąc zeń zarazem sprawę jak nigdy przedtem palącą.
Globalna kariera nowoczesnego modelu życia wprawiła w ruch potężne i stale rosnące masy ludzi, których pozbawiono zadowalających ich wcześniej sposobów i środków przetrwania zarówno biologicznego, jak i społeczno-kulturowego. Będący następstwem tego napór ludności — stary, dobrze znany napór kolonizacyjny, tyle że zwrócony w przeciwnym kierunku — nie znajduje żadnego dostępnego ujścia ani dla „utylizacji”, ani dla bezpiecznego „składowania” ludzi-odpadów. Stąd alarmujące doniesienia o przeludnieniu planety, stąd także ponowne zainteresowanie współczesnych agend politycznych problemem „imigrantów” i „osób ubiegających się o azyl” oraz rosnące znaczenie niejasnych i mglistych „obaw o bezpieczeństwo” w powstających obecnie globalnych strategiach i taktykach walki o władzę.
Żywiołowy, nieuregulowany i wymykający się politycznej kontroli charakter procesów globalizacyjnych zaowocował powstaniem nowego typu „pogranicza” w postaci planetarnej „przestrzeni przepływów”, która przejęła dzisiaj znaczną część uprawnień władzy ulokowanej niegdyś w suwerennych nowoczesnych państwach. Krucha i nieuleczalnie niepewna równowaga sił panująca na owym „pograniczu” opiera się na „wzajemnie gwarantowanym zagrożeniu”. Stąd alarmujące raporty o pogarszającym się stanie bezpieczeństwa, które zwiększają i tak już olbrzymie związane z nim obawy, odwracając zarazem uwagę społeczną i ukierunkowanie indywidualnych niepokojów od ekonomicznych i społecznych źródeł problemu ku lękowi o bezpieczeństwo osobiste (fizyczne). Z kolei rozkwitający w naszych oczach „przemysł ochrony ludzi i mienia” (security industry) staje się błyskawicznie jedną z głównych gałęzi produkcji odpadów i kluczowym czynnikiem odpowiedzialnym za problemy z ich usuwaniem.
Oto w najogólniejszym zarysie tło współczesnego życia. „Problemy związane z produkcją i pozbywaniem się (ludzkich) odpadów” oddziałują coraz silniej na konsumpcyjną, indywidualistyczną kulturę płynnej fazy nowoczesności. Przenikają do wszystkich najistotniejszych dziedzin życia społecznego, zaczynają wywierać decydujący wpływ na strategie życiowe i odbijać się na najważniejszych czynnościach życiowych, które w efekcie produkują własne, swoiste odpady: poronne, chore, kalekie lub niezdolne do trwania relacje międzyludzkie, z góry spisane na straty.
Te i pokrewne tematy stanowią główny przedmiot niniejszej książki. Zawarte w niej analizy mają charakter wstępny Moim głównym, o ile nie jedynym, zamiarem jest zaproponowanie alternatywnego punktu widzenia pozwalającego ogarnąć spojrzeniem te aspekty nowoczesnego życia, które za sprawą ostatnich wydarzeń wyszły na światło dzienne, co sprawiło z kolei, że pewne, ukryte dotąd, cechy współczesnego świata stały się lepiej widoczne i bardziej zrozumiałe. Książkę tę należy traktować jako zaproszenie do ponownego i nieco odmiennego spojrzenia na ów, pozornie doskonale nam znany, nowoczesny świat, który wspólnie zamieszkujemy.
Wprawdzie i nas pięciu nie znało się przedtem nawzajem, a jeśli ktoś chce, i teraz się nie znamy, ale to, co jest możliwe i uchodzi między nami pięcioma, jest niemożliwe i nie do zniesienia z owym szóstym. Poza tym jest nas pięciu i nie chcemy, by nas było sześciu. [...] Jak to jednak wytłumaczyć szóstemu, długie wyjaśnienia oznaczałyby niemal przyjęcie do naszego grona, już lepiej nic nie będziemy wyjaśniać i nie przyjmiemy go.
(Franz Kafka, Wspólnota, przeł. R. Karst)
Z opublikowanego niedawnego raportu Joseph Rowntree Foundation możemy się dowiedzieć, że:
Liczba młodych ludzi borykających się z depresją podwoiła się w ciągu ostatnich dwudziestu lat, gdyż setki tysięcy osób poczuły, że możliwość osiągnięcia stale rosnącego poziomu edukacji i zamożności jest poza ich zasięgiem. [...] Kiedy osoby urodzone w roku 1958 wypełniały w 1981 roku ankietę dotyczącą zdrowia psychicznego, 7% z nich zdradzało skłonności do depresji nie wymagającej leczenia szpitalnego. W przypadku osób urodzonych w 1970 roku, ankietowanych w roku 1996, odsetek ten wynosił już 14%. Analiza danych sugeruje, że wzrost ten związany był z dorastaniem młodszej grupy badanych w zwiększonym poczuciu zagrożenia bezrobociem. Wśród absolwentów wyższych uczelni liczba osób zagrożonych depresją była o jedną trzecią mniejsza5.
Depresja jest skrajnie przykrym, uciążliwym i obezwładniającym stanem psychicznym, ale jak pokazują ten i podobne mu raporty, nie jest to jedyny objaw choroby nękającej nowe pokolenie urodzone w nowym wspaniałym świecie płynnej nowoczesności — choroby, która, jak się wydaje, nie dotknęła, a przynajmniej nie w takim stopniu, ich bezpośrednich poprzedników. „Zwiększone poczucie zagrożenia bezrobociem”, choć bez wątpienia traumatyczne i bolesne, nie jest, jak można się domyślać, wyłączną przyczyną tej choroby
Tak zwane Pokolenie X, młodzi ludzie urodzeni w latach siedemdziesiątych w Wielkiej Brytanii i innych krajach „rozwiniętych”, doświadcza bolączek nieznanych wcześniejszym pokoleniom. Bolączek niekoniecznie większych czy też bardziej dominujących, niosących więcej udręk i upokorzeń, ale z pewnością zasadniczo odmiennych, nowych — rzec by można, bolączek i utrapień, właściwych dla płynnej fazy nowoczesności. Pokolenie to ma również całkiem nowe powody (które częściowo zastąpiły stare, a częściowo nawarstwiły się na nich), by nosić w sercu poczucie zagubienia, niepewności, a często zwyczajnej krzywdy — nawet jeżeli analitycy i koncesjonowani uzdrowiciele, ulegając właściwej nam wszystkim naturalnej skłonności, odwołują się do diagnoz, które znają najlepiej, i do sposobów leczenia, które praktykowano powszechnie w czasach, gdy oni sami diagnozowania i leczenia się uczyli.
Jedną z najczęściej stawianych diagnoz jest bezrobocie, a zwłaszcza marne widoki na znalezienie pracy dla absolwentów wchodzących po raz pierwszy na rynek zajęty zwiększaniem zysku raczej przez obniżanie kosztów pracy i „odzieranie z aktywów” (asset-stripping) niż tworzenie nowych miejsc pracy i nowych aktywów. Jedną z najchętniej ordynowanych dziś kuracji są dotacje państwowe, które sprawiają, że zatrudnianie młodych pracowników staje się opłacalne (dopóki jest dotowane). Równocześnie jedna z rad udzielanych najczęściej młodym ludziom brzmi: bądźcie elastyczni i nieszczególnie wybredni, nie oczekujcie zbyt wiele po swojej pracy, bierzcie to, co jest, bez zbędnych pytań i cieszcie się z tego, co macie, nie traktując otrzymanej pracy jako pierwszego kroku w realizacji „życiowego planu”, sposobu na życiowe spełnienie i potwierdzenie własnej wartości czy też podstawy trwałego poczucia bezpieczeństwa.
Tak się akurat składa, że ów pojemny slogan, jakim jest „bezrobocie”, podsuwa nam diagnozę problemu wraz z najłatwiej dostępną kuracją oraz listą prostych i krzepiąco oczywistych rutynowych działań, które należy podjąć, aby odzyskać zdrowie. Przedrostek „bez” sugeruje brak, anomalię: „bezrobocie” to nazwa stanu wyraźnie tymczasowego i nienormalnego, z czego wynika, że sama dolegliwość z natury swej jest przejściowa i uleczalna. Pojęcie „bezrobocia” swój semantyczny ładunek czerpie z samoświadomości społeczeństwa, które zwykło uznawać swoich członków przede wszystkim za wytwórców i które wierzyło w pełne zatrudnienie, widząc w nim nie tylko pożądany i możliwy do osiągnięcia stan, ale także swe ostateczne przeznaczenie; społeczeństwa, które z tego właśnie powodu uznało zatrudnienie za klucz — złoty klucz — do jednoczesnego rozwiązania kwestii: akceptowanej społecznie indywidualnej tożsamości, bezpiecznej pozycji społecznej, indywidualnego i społecznego przetrwania, porządku społecznego i jego systemowej reprodukcji.
Nasz świat, jak ujął to trafnie Siegfried Kracauer, toczy się pod dyktando idei spod znaku Sollen („powinno się”), które „pragną stać się rzeczywistością” i „mają w sobie wrodzony pęd do samourzeczywistnienia”. Idee te „nabierają społecznego znaczenia”, gdy „zaczynają wywierać wpływ na rzeczywistość społeczną”6 — walczą więc o to zażarcie, choć z mieszanym skutkiem. Na tle wcześniejszych dziejów człowieka nowoczesna historia wyróżniała się tym, że ujawniała otwarcie swoje Sollen, formułowała je wprost i postanawiała „zmierzać ku nim”. Nowoczesność, znów przywołuję Kracauera, wiodła „podwójny żywot”, zwracając się „w stronę nieobecnego Tam, w którym nasze Tu i Teraz odnajdzie swoje znaczenie i dopełnienie”7.
Wizji „tego, co być powinno”, nigdy nie brakowało, nowoczesna historia była bowiem wydajną fabryką modeli „dobrych społeczeństw”. Wśród niezliczonych bitew, jakimi usiane są nowoczesne dzieje, najsilniej zideologizowane były te, które toczyły ze sobą zajadle zwalczające się Sollen. Niezależnie od wszelkich różnic, zgadzano się jednak, że ostatecznym sprawdzianem „dobrego społeczeństwa” były miejsca pracy dla wszystkich i „produktywność” dla każdego. Nowoczesna historia, z natury krytyczna wobec wszelkiego teraz, jako zbyt odległego od „tego, co być powinno”, parła naprzód, zwalczając po drodze liczne przeszkody, decydująca bitwa miała się jednak rozegrać wokół kwestii braku miejsc pracy i niewystarczającej liczby ról produkcyjnych lub niedostatecznej woli do ich wypełniania.
Jak odmienna na tym tle okazuje się idea „zbędności”, która doszła do głosu za życia Pokolenia X! Jeśli przedrostek „bez” w słowie „bezrobocie” sugerował odstępstwo od normy — jak w słowie „bezpłodność” czy „bezdech” — to w słowie „zbędność” sugestia taka jest już nieobecna. Nie ma mowy o nieprawidłowości, anomalii, defekcie czy chwilowym niepowodzeniu. „Zbędność” zakłada milcząco trwałość i naturalność danego stanu. Nazywa ten stan, nie podsuwając gotowego antonimu. Podpowiada nowy kształt normalności, kształt rzeczy, które są nieuchronne i muszą pozostać takimi, jakimi są.
Być „zbędnym” znaczy być nadliczbowym, niepotrzebnym, bezużytecznym — niezależnie od tego, jaki rodzaj potrzeb i pożytków określa standard użyteczności i nieodzowności. Inni cię nie potrzebują; poradzą sobie równie dobrze — a nawet lepiej — bez ciebie. Nie istnieje żaden oczywisty powód twojej obecności i nie ma podstaw, byś mógł domagać się prawa do pozostania. Uznać kogoś za „zbędnego” znaczy wyrzucić go dlatego, że przeznaczony jest do wyrzucenia jak pusta i bezzwrotna plastikowa butelka albo zużyta jednorazowa strzykawka, nieatrakcyjny towar, na który nie ma nabywców albo bezużyteczny, wybrakowany lub uszkodzony produkt zdjęty z taśmy przez kontrolerów jakości. „Zbędność” dzieli swe pole znaczeniowe z takimi słowami jak „odrzuty”, „wyrzutki”, „śmieci” — krótko mówiąc, odpady. Przeznaczeniem bezrobotnych, tej „rezerwowej armii pracy”, był powrót do czynnej służby. Przeznaczeniem odpadów jest śmietnik, wysypisko śmieci.
Bardzo często, a właściwie z reguły, problem ludzi „zbędnych” rozpatruje się w kategoriach czysto finansowych. Trzeba ich „utrzymywać” — a więc nakarmić, obuć i zapewnić dach nad głową. Sami nie potrafiliby przeżyć — brak im „środków do przetrwania” (chodzi tu zwykle o biologiczne przetrwanie, przeciwieństwo śmierci z niedożywienia lub zimna). Odpowiedź na wyzwanie, jakie ci ludzie stanowią, ma również czysto finansowy wyraz: przybiera postać dostarczanych przez państwo, gwarantowanych przez państwo i promowanych lub forsowanych przez państwo zapomóg, uzależnionych od wysokości dochodu (zwanych rozmaicie, choć zawsze eufemistycznie: pomocą społeczną, zwolnieniami podatkowymi, ulgami, dotacjami, dopłatami lub dodatkami). Osoby nieprzychylne temu rozwiązaniu wyrażają na ogół swój sprzeciw w podobnych kategoriach (pod hasłem: „Czy nas na to stać?”), wskazując na „obciążenia finansowe” nakładane na podatników.
Konieczność zapewnienia środków utrzymania ludziom, których uznaje się za „zbędnych”, konieczność być może permanentna (a więc, mówiąc wprost, konieczność uznania prawa notorycznie i nieodwołalnie zbędnej części ludzkości do korzystania z majątku, którego owa część nie wytwarza i do wytwarzania którego nie jest potrzebna), to jednak tylko jeden aspekt problemu, jaki bezrobotni stanowią dla siebie i innych. Znacznie donioślejsza — co nie znaczy wcale: lepiej rozpoznana i kontrolowana — kwestia polega na tym, że w regionie świata, w którym powszechnym uznaniem cieszy się idea „społeczeństwa”, nie ma osobnej przegródki zarezerwowanej dla „ludzi-odrzutów” (czy też dokładniej „ludzi na przemiał”). Nawet w tych społecznościach, które radzą sobie skutecznie z zagrożeniami dla przetrwania biologicznego, ów imponujący wyczyn nie przybliża w najmniejszym stopniu pewności przetrwania społecznego. Nie wystarczy to, aby przywrócić społeczeństwu tych, którzy zostali z niego wykluczeni — tak jak składowanie odpadów przemysłowych w zamrożonych kontenerach nie wystarczyłoby do uczynienia z nich dóbr konsumpcyjnych.
Odczucie, że zbędność może oznaczać „społeczną bezdomność” z towarzyszącą jej utratą poczucia własnej wartości i sensu życia, lub podejrzenie, że w każdej chwili może stać się ona udziałem tych, których dotąd szczęśliwie ominęła, odróżnia doświadczenie życiowe Pokolenia X od doświadczenia wcześniejszych pokoleń, bez względu na dotkliwość i ogrom przeżywanych niegdyś przez nie niedoli. Bez wątpienia Pokolenie X ma dość powodów, aby odczuwać przygnębienie. Niechciana, a co najwyżej tolerowana, sprowadzona nieodwołalnie do roli biernego adresata społecznie aprobowanych lub uznawanych działań, traktowana w najlepszym razie jako budzący litość (zdaniem wielu, niezasłużoną) obiekt akcji charytatywnych, lecz nie braterskiej pomocy, oskarżana o próżniactwo i podejrzewana o niecne zamiary i przestępcze skłonności, nie ma zbyt wielu powodów, aby uznawać „społeczeństwo” za dom zasługujący na lojalność i troskę. Jak zauważa Daniele Linhart, współautor książki Perte d’emploi, perte de soi8, „ludzie ci tracą nie tylko pracę, plany na przyszłość, punkty oparcia i przekonanie, że sprawują kontrolę nad swoim życiem. Czują się także odarci z godności jako pracownicy, wyzuci z wiary w siebie, z wiary w to, że są potrzebni i mają własne miejsce w społeczeństwie”9. Dlaczego zatem pracownicy, spisani z dnia na dzień na straty, mieliby przestrzegać reguł demokracji, skoro reguły rządzące w świecie pracy są jawnie lekceważone?
W społeczeństwie wytwórców (obejmującym także ludzi czasowo „odsuniętych od linii produkcyjnej”) los bezrobotnych mógł być godny pożałowania i współczucia, lecz oni sami zachowywali niepodważalne i bezpieczne miejsce w społeczeństwie. Któż mógłby zaprzeczyć, że w warunkach produkcyjnej batalii potrzeba silnych rezerw bojowych, które w razie potrzeby można rzucić do walki? W społeczeństwie konsumentów niepełnowartościowi konsumenci nie mają już tej pewności. Mogą być pewni wyłącznie tego, że jeśli zostali wykluczeni z jedynej liczącej się rozgrywki, przestali być graczami, a więc przestali być potrzebni. Dawniej, by stać się potencjalnym wytwórcą, wystarczyło spełniać warunki stawiane kandydatom na członka towarzystwa wytwórców. Jednak nie wystarczy złożenie zapewnienia o gotowości bycia sumiennym konsumentem i zgłoszenie akcesu do tej roli, aby zostać członkiem towarzystwa konsumentów. Nie ma tam bowiem miejsca dla „spożywców” wybrakowanych, połowicznych lub niespełnionych. W Erewhonie Samuela Butlera „zła passa, pech, a nawet złe traktowanie ze strony innych [...] uważane były za wykroczenie przeciwko społeczeństwu, ponieważ ludzie, słuchając o tym, odczuwali dyskomfort. [...] Dlatego brak szczęścia karany był niemal tak surowo jak brutalne przestępstwo”10. Wybrakowani konsumenci w każdej chwili mogą zostać uznani za złoczyńców.
Pokolenie X jest także silniej spolaryzowane niż bezpośrednio poprzedzające je pokolenie, a linia demarkacyjna przesunęła się w górę hierarchii społecznej. To prawda, że dezorientująca niestałość pozycji społecznej, mglistość perspektyw, życie z dnia na dzień, bez realnej szansy na osiągnięcie trwałej czy choćby utrzymującej się dłużej stabilności, nieprzejrzystość reguł, które trzeba poznać i opanować, aby przetrwać — są to rzeczy dotkliwe dla każdego, podsycające niepokój i odzierające wszystkich lub prawie wszystkich członków pokolenia z pewności siebie i poczucia wartości. Próg dostępności skutecznej terapii przeciwko tym dolegliwościom podniósł się jednak na tyle, że znalazł się poza zasięgiem ogromnej większości osób. Ukończenie studiów stało się dzisiaj minimalnym warunkiem, którego spełnienie pozwala mieć nadzieję na szansę godnego i bezpiecznego życia (co nie znaczy wcale, że wyższe wykształcenie gwarantuje spokojne życie; przywykło się tak mniemać, gdyż wykształcenie pozostaje przywilejem mniejszości). Wydaje się, że świat dokonał kolejnego przeskoku; wielu jego mieszkańców, nie wytrzymując zawrotnej szybkości, z jaką to uczynił, powypadało z pędzącego coraz szybciej pojazdu, a jeszcze liczniejsze rzesze tych, co nie dostali się w porę do środka, nie zdołały już nigdy dogonić wehikułu i zabrać się w dalszą podróż.
Troski Pokolenia X — troski związane z syndromem zbędności — różnią się od kłopotów, jakich zaznały wcześniejsze pokolenia. Sposoby przeżywania tych trosk i borykania się z nimi mają także swój osobliwy, wyjątkowy charakter. Nie są to jednak zjawiska bez precedensu.
Przez całą nowoczesność każde kolejne pokolenie miało swoją otchłań z uwięzionymi w niej wrakami zatopionych statków: były to nieuchronne „uboczne skutki” postępu. Wielu ludzi zdołało wskoczyć do nabierającego prędkości wehikułu i mogło w pełni rozkoszować się jazdą, lecz wielu innych — którym zabrakło sprytu, bystrości umysłu, mądrości, siły lub śmiałości — wlokło się z tyłu lub odchodziło z kwitkiem od drzwi zatłoczonego pojazdu, o ile nie zginęło wcześniej pod jego kołami. W wehikule postępu liczba miejsc siedzących i stojących z reguły nie pozwalała na przyjęcie wszystkich chętnych pasażerów, dlatego też zawsze przy wejściu dokonywano selekcji. Zapewne z tego powodu tak wiele osób marzyło o tej podróży. Postęp propagowano pod hasłem większego szczęścia dla większej liczby ludzi, być może jednak w postępie, tym znaku rozpoznawczym nowoczesnej epoki, chodziło naprawdę o to, by zmniejszyć (i zmniejszać coraz bardziej) liczbę ludzi biorących udział w wyścigu, zdolnych poruszać się szybciej i wspinać na wyżyny, których zdobycie i pokonanie wymagałoby kiedyś większej rzeszy śmiałków
W tym sensie Pokolenie X nie jest pierwszym pokoleniem, które ma prawo czuć się sfrustrowane. Osobliwość sytuacji polega jednak na tym, że zadziwiająco duża część tego pokolenia faktycznie wypadła, lub sądzi, że wypadła, z rozpędzonego pojazdu, i to raz na zawsze. Osobliwe jest także powszechne poczucie zagubienia, dezorientacji i konsternacji. Mimo wszelkich podobieństw, Pokolenie X intuicyjnie wyczuwa wraz z resztą współczesnych, że jego kłopoty różnią się od kłopotów poprzednich pokoleń, choć i tamte zaznały swojej porcji nieszczęść. Co najważniejsze, czujemy dziś na ogół, że przejęte z przeszłości sprawdzone lekarstwa przestały już działać. Bez względu na naszą biegłość w sztuce zażegnywania kryzysów, nie wiemy tak naprawdę, jak radzić sobie z obecnymi problemami. Niewykluczone, że brak nam nawet narzędzi, by móc sensownie myśleć o sposobach kuracji.
W społeczeństwach tworzonych przez naszych rodziców i dziadków przyznanie prawa wstępu i pozwolenia na pobyt także uzależniano od spełnienia określonych warunków. Warunki te były jednak przedstawiane jasno, bez dwuznaczności, wraz z dołączoną do nich równie przejrzystą instrukcją, wyjaśniającą, jak można im sprostać. Społeczeństwa miały wytyczone szlaki wiodące do kariery i stałego etatu, na które można było bezzwłocznie wstąpić. W większości były wąskie, zostawiały niewielką swobodę działania i jeszcze mniej nadziei na niespodziankę, dlatego mogły się wydawać przerażające i nieznośnie krępujące tym, którzy lekceważyli sobie bezpieczeństwo i pewność. (Zygmunt Freud przetworzył ich udręki w słynną teorię cierpień i zaburzeń psychicznych, których źródłem miała być kultura). Dla tych jednak, którzy potrzebowali solidnej łodzi zapewniającej bezpieczną przeprawę, port przeznaczenia nie był ani tajemnicą, ani kwestią dręczącego wyboru, a sama żegluga nie pociągała za sobą niezliczonych i nieprzewidywalnych niebezpieczeństw. Tym, którzy dzierżyli wiosła, pozostawało jedynie wiosłować wytrwale i z pełnym poświęceniem, trzymając się ściśle wytyczonego kursu.
Charakter problemów zmienił się i dotyczą dziś one raczej celów niż środków. Niegdysiejsze schematy — przez tak wielu wyklęte i znienawidzone, kiedy jeszcze pozostawały w mocy — umarły, zabierając ze sobą do grobu zaufanie oparte na bezpieczeństwie. Obecnie kwestia nie polega na tym, aby znaleźć środki do realizacji jasno postawionych celów, a potem nie wypuścić ich z ręki i wykorzystać z maksymalną zręcznością i optymalnym skutkiem. Teraz problemem jest nieuchwytność (a nader często złudność) celów, które blakną i rozwiewają się, zanim się je osiągnie — nietrwałe, niepewne i uznawane powszechnie za niewarte dozgonnego zaangażowania i poświęcenia. Nie można już także polegać na zasadach regulujących dostęp do wytyczonych ścieżek i warunki ich użytkowania. Jeśli dotąd jeszcze całkiem nie zniknęły, to właśnie niepostrzeżenie unieważnia się je i zmienia. Co najistotniejsze, dla ludzi wykluczonych i spisanych na straty nie przewidziano dróg powrotu do pełnego członkostwa w społeczeństwie. Próżno też szukać alternatywnych, oficjalnie otwartych i naniesionych na mapy tras, którymi można by (lub, jak w tym przypadku, trzeba) zmierzać w stronę alternatywnej formy przynależności.
Decydujące znaczenia ma fakt, że chociaż wszystko to dzieje się na naszych oczach, nie potrafimy uczciwie powiedzieć, co moglibyśmy zrobić — za pomocą narzędzi domowej produkcji i środków domowego użytku — aby odwrócić fatalny bieg wypadków Nie jest to już kwestia chwilowej zapaści, spowolnienia, które nadchodzi po okresie przegrzania gospodarki i poprzedza kolejny wzrost koniunktury; nie są to przejściowe trudności, które przeminą i „przejdą do przeszłości”, gdy tylko pomajstrujemy troszeczkę przy podatkach, dopłatach, ulgach i bodźcach wzrostowych, stymulując kolejne „ożywienie napędzane konsumpcją”. Wydaje się, że korzenie problemu sięgają głębiej i są już poza naszym zasięgiem. A ich najgęstszych i najgrubszych splotów nie znajdziemy na żadnych, nawet najdokładniejszych mapach sztabowych.
*
Dygresja: O snuciu opowieści
Opowieści są jak punktowe reflektory: oświetlają tylko wybrane miejsca sceny, resztę pozostawiając w ciemności. Gdyby miały oświetlać równomiernie całą scenę, nie byłoby z nich pożytku. Ich zadanie polega w końcu na tym, aby przystosować scenę do wizualnych i intelektualnych potrzeb widza, z nieogarniętej i niepojętej chaotycznej mozaiki plam i kształtów stworzyć obraz, który można ogarnąć, zrozumieć i zachować w pamięci.
Opowieści pomagają poszukiwaczom sensu oddzielić istotne od błahego, zdarzenia od ich otoczki, fabułę od tła, a głównych bohaterów od chmary statystów i figurantów. Zadaniem opowieści jest selekcja, a do ich istoty należy włączanie przez wykluczanie i oświetlanie przez rzucanie cienia. Obwinianie opowieści o to, że faworyzują jedną część sceny, zaniedbując inne, jest grubym nieporozumieniem i niesprawiedliwością. Bez selekcji nie byłoby opowieści. Powiedzieć: „To byłaby wspaniała opowieść, gdyby tylko nie pominięto w niej tego lub tamtego", to tak, jakby stwierdzić: „To byłyby wspaniałe okna, gdyby tylko nie wstawiono ich w ramy i nie rozdzielono ścianami".
Jakby w przewidywaniu nieuchronnego kresu złudnych nadziei żywionych przez nowoczesność, Jorge Luis Borges stworzył opowieść o Ireneo Funesie, który jako chłopiec spadł z konia, doznając paraliżu i urazu głowy, z powodu którego stał się „niemal niezdolny do tworzenia idei ogólnych, platońskich" (a więc do abstrahowania: skupiania uwagi na określonych aspektach postrzeganych przedmiotów i równoczesnego pomijania innych). W efekcie, tam gdzie my „jednym rzutem oka" dostrzegamy trzy szklanki z winem, on umiał (musiał!) dostrzec „wszystkie gałązki i grona, i liście, które składają się na cały szpaler winorośli". Dwa albo trzy razy Funes „odtworzył cały jeden dzień", nie pominąwszy niczego i nie zawahawszy się ani przez moment, „ale każde odtworzenie wymagało całego dnia". Pojąwszy, że zadanie, które sobie postawił, jest nieskończone, a w dodatku pozbawione sensu, Funes wyznał z żalem: „Moja pamięć [...] jest jak ogromny śmietnik"11. Milan Kundera, rozważywszy wady i zalety niewiedzy, dopowiada: „Gdyby ktoś mógł zawrzeć w pamięci wszystko, co przeżył, gdyby mógł w każdej chwili przywołać jakikolwiek ułomek swej przeszłości, nie miałby nic wspólnego z ludźmi: ani jego miłości, ani jego przyjaźnie, ani złość, ani łatwość wybaczania lub mszczenia się nie byłyby podobne do naszych".
Kundera ostrzega, że nie zrozumiemy nic z ludzkiego życia, jeżeli nie przyznamy, że w każdej jego chwili „rzeczywistość taka, jaka była, już nie istnieje; jej odtworzenie nie jest możliwe"12.
Borges, wcieliwszy się w postać tajemniczego średniowiecznego autora Suareza Mirandy, pisał o Cesarstwie, w którym „Sztuka Kartografii osiągnęła taką Doskonałość, że Mapa jednej tylko Prowincji zajmowała całe Miasto, a Mapa Cesarstwa całą Prowincję. Z czasem te Niezmierne Mapy okazały się już niezadowalające i Kolegia Kartografów sporządziły Mapę Cesarstwa, która posiadała Rozmiar Cesarstwa i pokrywała się z nim w każdym Punkcie". Szkoda, że jej niedoszli użytkownicy uznali ją za bez-użyteczną i wydali „na Pastwę Słońca i Zim", tak iż zachowały się tylko „rozczłonkowane Ruiny Mapy, zamieszkałe przez Zwierzęta i przez Żebraków"13.
Wiedzieć znaczy wybierać. W fabryce wiedzy produkt oddziela się od odpadów, a o tym, co jest czym, decyduje wizja potencjalnych klientów, wizja ich potrzeb albo pragnień. Fabryka wiedzy byłaby niekompletna bez wysypisk śmieci. Światło wiedzy świeci dzięki rozciągającym się wokół ciemnościom. Wiedza bez ignorancji jest nie do pomyślenia, podobnie jak pamięć bez zapominania. Wiedzę można posiąść tylko w jeden sposób: zostawiając za sobą białe plamy oznaczające brak zainteresowania, a precyzja, ścisłość i pragmatyczna użyteczność wiedzy rośnie wraz z wielkością owych plam. W rzeczywistości rzeczy wyłączone — zepchnięte na margines, pozostawione w cieniu, wtopione w mgliste i niewidzialne tło — nie są już tym, „co istnieje". Odmówiono im prawa do istnienia i własnego miejsca w granicach Lebenswelt. Zniszczono je tym samym, lecz była to twórcza destrukcja. Wedle słynnego stwierdzenia Mary Douglas, „eliminacja nie jest ruchem negatywnym, lecz pozytywnym wysiłkiem mającym na celu organizację danego środowiska"14.
Na początku jest wizja: obraz przyprawiającej o zawrót głowy złożoności i paraliżującej nieskończoności świata sprowadzony do znośnych, przyswajalnych, możliwych do przyjęcia proporcji. „Postrzegając — pisze Mary Douglas — dokonujemy wyboru spośród wszystkich bodźców oddziałujących no nosze zmysły. [...] W chaosie zmiennych doznań, każdy z nas tworzy sobie stabilny świat, w którym przedmioty mają rozpoznawalne kształty"15.
Potem przychodzi wysiłek podniesienia świata „realnie istniejącego" (tego świata, który jest tak namacalnie, uparcie, uciążliwie i aż nazbyt boleśnie obecny wokół nas i w nas samych — nieuporządkowany i daleki od doskonałości) do poziomu stworzonej wizji, by stał się równie prosty, czysty i czytelny jak ona. To za jej sprawq świat jawi się jako podatny na formowanie, ugniatanie, zwieranie i rozciqganie jako właściwy przedmiot naszych działań. Jak ujął to Siegfried Kracauer, „zwalistość, niezgrabność i nieprzeniknioność rzeczywistości ukazują się jaśniej i wyraziściej tym, którzy patrzq na nią z wyżyn idei"16. To dzięki wizji świat „objawia się z całą straszliwą jasnością" i wzywa do działania.
Kiedy walczymy z brudem, kiedy tapetujemy, urządzamy mieszkanie, sprzątamy, nie kierujemy się lękiem przed chorobą i chęcią jej uniknięcia — powiada Mary Douglas. - Dokonujemy w istocie ponownego uporządkowania świata, dopasowując go do naszych wyobrażeń. [...] Mówiąc krótko, walka z nieporządkiem to działanie wymierzone w każdą rzecz lub ideę, która mogłaby zmącić lub podważyć ukochane klasyfikacje17.
(Lub, jak by powiedział Italo Calvino, w każdą rzecz lub ideę podajqcq w wątpliwość komfortowq przejrzystość „miasta, o którym się mówi", miasta, które „ma wiele z tego, co potrzebne do istnienia", co nam potrzebne jest do istnienia — także w każdą rzecz lub ideę podważającą już choćby samą przejrzystość sposobu, w jaki o tym mieście mówimy).
Świat przed przybyciem pierwszych projektodawców, pozostawiony sam sobie, nieoświetlony punktowym światłem opowieści, nie jest ani uporządkowany, ani chaotyczny, ani czysty, ani brudny. To ludzki projekt stwarza nieporządek wraz z wizją ładu, brud wraz z projektem czystości. Najpierw w myślach przycina się obraz świata, by zaraz potem wziąć się za przycinanie świata rzeczywistego. Skoro przycięło się już obraz, przycinanie świata (pragnienie jego przycięcia, próba jego przycięcia, choć niekoniecznie faktyczne jego przycięcie) staje się przesądzone. Świat jest sterowalny i domaga się tego, aby nim sterować, o ile przerobi się go na miarę ludzkiego rozumienia. Francis Bacon nauczał, że „aby władać naturą, trzeba przestrzegać jej praw”, a jego stwierdzenie nie było bynajmniej oznaką pokory, ani tym bardziej zachętą do potulności. Było aktem nieposłuszeństwa.
Natury słuchano chcąc nie chcąc, świadomie bądź nieświadomie od zarania dziejów. Istota pojęcia „Natura” sprowadzała się w końcu do tego, że nie będąc dziełem człowieka, była dlań niedosiężna i wymykała się jego władzy. Herezja Bacona tkwiła w przekonaniu, że tak pojmowanej natury nie musi się i nie powinno pozostawiać samej sobie, jak to na skutek pożałowania godnego zaniedbania i niewybaczalnego braku determinacji czyniono dotychczas. Przyrodą można władać pod warunkiem, że człowiek pozna jej prawa, których trzeba przestrzegać. Trzy wieki później Karol Marks wypomni filozofom, że nie wypełnili do końca zalecenia Bacona: podążając torem wiodącym od posłuszeństwa do władzy, zatrzymali pociąg w pół drogi i wysiedli na stacji „Wyjaśnienie”. Jednak, jak powiedziałby Marks, mimo doskonałości plastra miodu nawet najpośledniejszy i najmarniejszy architekt stoi wyżej od pszczoły dzięki wyobrażeniu ukończonego dzieła, które nosi w głowie, nim jeszcze rozpocznie budowę.
Rzecz jasna, projekty potrzebne są wówczas, gdy zaistnieje potrzeba stworzenia czegoś nowego; gdy coś istniejącego, obecnego w świecie takim, jakim go znamy, domaga się zmiany. I tak jak wartość puddingu sprawdza się w trakcie jedzenia, tak wartość wiedzy sprawdza się w trakcie przekształcania świata.
Istnieją dwa zasadniczo różne sposoby tworzenia rzeczy nowych. Dla uchwycenia istoty ich odmienności Lewis Mumford posłużył się przenośniami rolnictwa i górnictwa. Rolnictwo, powiada Mumford, polega na „świadomym zwracaniu tego, co człowiek zabiera ziemi”. Górnictwo natomiast to „proces destrukcyjny [...], a tego, co wydobyte z szybu lub kamieniołomu, nie da się niczym zastąpić”. Dlatego górnictwo „stanowi dobry obraz ludzkiej nieciągłości: dziś tu, jutro gdzie indziej, dziś maksymalnie wydajny, jutro wyczerpany i pusty”18. Można powiedzieć, że najpowszechniejszy z nowoczesnych sposobów tworzenia (czy raczej twórczej destrukcji?) ukształtowany został na obraz i podobieństwo górnictwa.
Rolnictwo oznacza ciągłość: ziarno wydaje nowe, liczne ziarna, owca rodzi następne owce. Plus ca change, plus c’est la meme chose19. Wzrost jako umocnienie i utwierdzenie istnienia... Wzrost bez strat... Po drodze nic nie ulega zatracie. Po śmierci przychodzi odrodzenie. Nic dziwnego, że społeczeństwa rolnicze przyjmowały za pewnik ideę wiecznej ciągłości istnienia. To, na co patrzyły i w czym uczestniczyły, to nieprzerwany łańcuch śmierci nieodłączny od wiecznego powrotu narodzin — rodzaj nieustannego zmartwychwstania. Ich życie zdążało ku śmierci, jak sądził Martin Heidegger, gdy w czasach największych triumfów techne rozmyślał nad jej środkami i metodami działania, lecz ku wiekuistemu odradzaniu się, czy to w formie nieskończonego łańcucha reinkarnacji, czy też niematerialnych, ale nieśmiertelnych dusz zastępujących materialne, śmiertelne ciała.
Górnictwo uosabia z kolei pęknięcie i nieciągłość. Nic nowego nie może się narodzić bez wcześniejszego pozbycia się, wyrzucenia albo zniszczenia czegoś, co istniało. Nowe stwarza się w trakcie skrupulatnego i bezlitosnego oddzielania produktu końcowego od wszystkiego, co stoi na drodze do jego powstania. Metale w stanie czystym, szlachetne czy nieszlachetne, można otrzymać tylko w jeden sposób: usuwając z rudy domieszki i zanieczyszczenia. Do złoża rudy można się zaś dostać tylko w jeden sposób: usuwając warstwa po warstwie ziemię, która broni dostępu do złoża, i wycinając wcześniej lub wypalając las, który bronił dostępu do ziemi. Górnictwo zaprzecza tezie, że śmierć nosi w swoim łonie nowe życie. Przeciwnie: bazuje na założeniu, że narodziny nowego wymagają śmierci starego. A skoro tak, to każde nowe stworzenie musi wcześniej czy później podzielić los tego, które pozostawiono gniciu i rozkładowi, aby utorować drogę następnym, nowszym stworzeniom. W górnictwie każdy punkt dojścia jest punktem bez odwrotu. Górnictwo jest ruchem jednokierunkowym, nieodwracalnym i nieodwołalnym. Historia górnictwa to cmentarzysko opróżnionych i porzuconych wyrobisk i sztolni. Górnictwo jest niewyobrażalne bez odpadów.
Na pytanie, w jaki sposób osiąga idealną harmonię swoich rzeźb, Michał Anioł miał ponoć odpowiedzieć: „To proste. Bierze się blok marmuru i ociosuje niepotrzebne fragmenty”. U szczytu rozkwitu renesansu Michał Anioł sformułował zasadę, która miała przyświecać nowoczesnemu tworzeniu. Sekretem nowoczesnego tworzenia miało się stać oddzielanie i niszczenie odpadów: odcięcie i pozbycie się tego, co zbędne, niepotrzebne i bezużyteczne, miało prowadzić do odkrycia tego, co piękne i harmonijne, co daje radość i zadowolenie.
Wyobrażenie doskonałej formy ukrytej w bezkształtnym bloku surowego kamienia poprzedza akt jej narodzin. Odpady są otuliną, pod którą skrywa się forma. Aby odsłonić formę, aby dać jej możliwość zaistnienia i trwania, aby móc ją podziwiać w pełnej doskonałości jej niezmąconej harmonii i piękna, należy pozbawić ją otuliny. Aby coś stworzyć, trzeba także spisać coś na straty. Otulinę — ten odpadowy produkt aktu twórczego — trzeba rozedrzeć, potargać i uprzątnąć, aby nie zaśmiecała podłogi i nie krępowała ruchów rzeźbiarza. Pracownia artysty nie może istnieć bez śmietnika.
Tym samym wszakże odpady stają się nieodłącznym składnikiem procesu twórczego. A nawet więcej — zyskują budzącą respekt, prawdziwie magiczną moc alchemicznego kamienia filozoficznego: moc cudownego przemieniania przedmiotów pospolitych, bezwartościowych i zgrzebnych w szlachetne, piękne i cenne. Odpady stają się także wcieleniem ambiwalencji. Są jednocześnie boskie i diaboliczne. Są źródłem wszelkiego tworzenia i jego najpoważniejszą przeszkodą. Odpady łączą w sobie w niepowtarzalny sposób cechy pociągające i wstrętne, wzbudzając równie niepowtarzalne reakcje, będące mieszaniną fascynacji i lęku.
Pamiętajmy jednak, co mówi Mary Douglas: przedmioty nie s ą „odpadami” z racji swoich wewnętrznych właściwości, ani nie stają się nimi na skutek jakiejś właściwej im, rządzącej nimi logiki. Obiekty materialne, ludzie i rzeczy, nabierają owych tajemnych, budzących respekt, lęk i odrazę własności na skutek działania człowieka, który w swoich projektach przyznaje im status odpadów. Edmund Leach, w znakomitym studium rytualnego znaczenia i właściwości magicznych przypisywanych ludzkim włosom, zwraca uwagę, że w wielu kulturach
włosy, dopóki są częścią ciała, traktowane są z iście miłosną troską, oliwione, czesane i układane w najwymyślniejsze formy, by natychmiast po ścięciu stać się „brudem”, który kojarzony jest wprost i świadomie z [...] odchodami, moczem, nasieniem i potem. [...] „Brud” ma oczywiste właściwości magiczne; obdarza osobę ścinającą włosy niebezpieczną agresywną mocą. Nie jest to jednak moc przysługująca konkretnej osobie,
lecz moc samych „magicznych włosów”, a dokładniej moc niezwykłego aktu przemiany, będącego efektem oddzielenia ich od ciała. Wszystkie zabiegi dokonywane na włosach — strzyżenie, golenie czy czesanie — wiążą się z symbolicznym stwarzaniem nowej osoby, dlatego też w wielu kulturach zmiana uczesania jest integralną częścią rytuału przejścia ze starej do nowej roli społecznej. A zatem akt oddzielenia włosów od ciała „stwarza nie tylko dwie różne osoby, ale też pewną trzecią jakość: rzecz oddzieloną w rytualny sposób”. Innymi słowy, „to nie włosy nadają moc rytuałowi, ale rytualna sytuacja nadaje «moc» włosom”20.
Ściętym włosom przypisuje się często (zwłaszcza w czarnej magii) podobne cechy magiczne, jakie posiadają mocz, pot i inne tego typu „nieczyste” substancje, które omija się i traktuje z odrazą ze względu na ich dwuznaczny status — sugerujący przekroczenie bariery, której przekraczać nie należy, jeśli świat ma zachować przejrzystość, a działania człowieka klarowność — ze względu na podważanie i osłabianie uświęconej granicy między cielesnym ja a resztą świata. Ze ściętymi włosami kojarzy się jednak także te same potężne i złowrogie cechy, które przysługują wszystkim odpadom. Jak wszystkie odpady, również i ścięte włosy grają istotną rolę w cudownym widowisku uzyskiwania nowego ze starego, lepszego z gorszego, wyższego z niższego. Ta upragniona i oczekiwana przemiana nie jest jednak pełna ani z pewnością bezpieczna, dopóki wokół walają się „odpady”, które powinno się zamieść i złożyć w szczelnym pojemniku w jakimś odległym miejscu. Akt stworzenia osiąga swoją kulminację, dopełnienie i autentyczne zwieńczenie w akcie oddzielenia i pozbycia się odpadów.
Narodzinom nowoczesnego umysłu towarzyszyło przekonanie, że świat można zmienić W nowoczesności chodzi o odrzucenie świata takiego, jakim on był dotychczas, i podjęcie decyzji o zmianie jego oblicza. Nowoczesny sposób istnienia polega na kompulsywnym, obsesyjnym zmienianiu: na zaprzeczaniu temu, co „jedynie jest”, w imię tego, co mogłoby, a więc powinno, zająć jego miejsce. Nowoczesny świat to świat przeniknięty bezwzględnym pragnieniem zaprzeczenia swojej memete (jak by to ujął Paul Ricoeur) — swojej to-samości, pragnieniem samoistnego odróżnienia się od tego, czym się jest, przekształcenia się i dalszego przekształcania tego, co przekształcone. Kondycja nowoczesna polega na byciu w nieustannym ruchu. Unowocześniasz się albo znikasz. Dlatego nowoczesna historia jest historią projektowania, a jednocześnie muzeum/cmentarzyskiem projektów sprawdzonych, wykorzystanych, odrzuconych i zaniechanych podczas toczonej nieustannie grabieżczej i/lub pozycyjnej wojny przeciwko naturze.
Jeśli chodzi o zdolność projektowania, nowoczesny umysł nie miał sobie równych. Projekty były jedynym artykułem, którego nowoczesne społeczeństwa miały zawsze pod dostatkiem. Dzieje epoki nowoczesnej to długie pasmo rozważanych, próbie poddawanych, wcielanych w życie, realizowanych, chybionych lub porzucanych projektów. Projekty były liczne i bardzo zróżnicowane, lecz w każdym z nich obraz przyszłego świata różnił się od świata, który znał autor projektu. Skoro jednak „przyszłość”, dopóki „należy do przyszłości”, faktycznie nie istnieje, a zajmowanie się czymś, co nie istnieje, nie pozwala na bezpośrednie uchwycenie czegokolwiek, nie dało się orzec z góry, a tym bardziej z przekonaniem, jaki też świat wyłoni się pod koniec realizacji projektu. Czy rzeczywiście, zgodnie z założeniami, będzie to świat łagodny, przyjazny i przyjemny? Czy zgromadzone i zabezpieczone na realizację projektu środki oraz przyjęte harmonogramy prac wystarczą, by świat z deski kreślarskiej mógł przybrać realne kształty?
Wysokie prawdopodobieństwo udzielenia negatywnych odpowiedzi na oba te pytania zawsze było i będzie nieodłączną cechą każdego projektu. „Idea niezmąconego dobra wydaje się efektem złudzenia” — ostrzega Tzvetan Todorov21.