Życie. Sposób użycia - Marian Pilot - ebook

Życie. Sposób użycia ebook

Marian Pilot

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Obszerny wybór prozy laureata Nike z 2011 roku. W skład tomu wchodzą nowele Tam gdzie much nie ma (1976), Bitnik Gorgolewski (1989) oraz opowiadania z 2002 roku Na odchodnym i W butach.

Każdy z przypomnianych tu utworów Mariana Pilota, wirtuoza frazy i arcymistrza groteski, zachwyca i przeraża. To proza wielka i nadmierna, jak obfitość jadła i napoju dla wygłodzonego wędrowca, który trafił dokądś, ale nie wie, kto go gości i kiedy to miejsce opuści. I czy będzie to możliwe?!

Marian Pilot (ur. 6 grudnia 1936) – powieściopisarz i nowelista, autor słuchowisk, dziennikarz i scenarzysta filmowy, badacz kołtuna polskiego (plica polonica) i bojownik o rehabilitację polskich czarownic. Działacz ludowy, zaliczany jest do twórców „nurtu wiejskiego” choć z silną – gombrowiczowską – skłonnością do groteskowej deformacji i sugestywnych wyśnionych wizji.

Laureat Nagrody NIKE za wydaną w WL-u powieść Pióropusz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 559

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Marian Pilot © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2018 Wydanie pierwsze w tej edycji Teksty utworów oparto na wydaniach: "Karzeł Pierwszy, król tutejszy"; "Tam, gdzie much nie ma albo Brzydactwa", Warszawa 1976 "Bitnik Gorgolewski", Warszawa 1989 "Na odchodnym", Warszawa 2002 PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Robert Kleemann. Na okładce wykorzystano obraz Williama Blake’a "The Temptation and Fall of Eve" REDAKTOR PROWADZĄCY: Krzysztof Lisowski KOREKTA: Urszula Srokosz-Martiuk, Lidia TimofiejczykWydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN: 978-83-08-06706-2 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

Końskie jatki

Gram konia.

Boże, nie gram nawet.

Bo naturszczyk — czy gra.

Co natomiast robi.

Wyobraża? Przedstawia? Markuje?

Namiastkuje. Zastępuje.

Więc tak, ja zastępcą konia jestem.

Za konia tu, w teatrze Tenatar (co rozszyfrowuje się: Teatr na Targówku), jestem.

Teatr ten od jakiegoś czasu jak jeden mąż gra konia. Ja doproszony jeszcze, tabun był za mały.

Jestem za konia.

Rządzi nam i rozkazuje przybyły z Paryża Raćborski. Energiczny, entuzjastyczny, młody. Dynamit! Ambitny, obsesyjny, maniakalny. Pod pachą skrypt, w garści książeczka z czekowymi kwitkami. W skrypcie sztuka na wskroś postmodernistycznie awangardowa, osobliwie wykuglowana. Bezludna, odludniona. Totalnie końska! Koń w koń, same konie, niebywałe! Rżenie, tętnienie, huk. Kopyta, grzywy, ouzdane pyski. Od tygodni ćwiczymy. W pojedynkę, parami, grupkami, całą trupą. Raćborskiemu roją się prawdziwe konie, prawdziwe są jednak ponad jego awangardowe finanse nawet.

Mści się na nas za te niemożności, odbija sobie. Godzinami, godzinami bez przerwy, bez tchu koński krok. To udręka, to dla fachmanów, nawet aktorskich zdzirusów, nie do zniesienia.

Co dopiero ja, prosty naturszczyk. Bezbronny byłem. Stępy, kłusy, galop, kobyły, kto wie, co jeszcze po nocach mi się śniło. Tabuny końskie, konnica stale. Zrywałem się z pianą na ustach. Koń wchodził we mnie z kopytami.

Upokorzony, przez konia poniżony.

Już to, że przez to zwierzę, by tak rzec, obrokowany. (Ale, ze ściśniętym sercem rachowałem sobie: lepiej być niby-koniem niż nikim, bezrobotnym naturszczykiem).

Koń tratował mnie. Byłem śmieć. Pot, jakim cuchnąłem po godzinach prób, nie był moim potem… Doskwierało mi to zarówno, że niczym szkapa całymi dniami tupię, kopytami biję w ziemię, jak i to, że moje postępy w koniochodzie są takie kiepskie. Inni grubo lepsi w te konie. Raćborski opryskliwie popędzał mnie. Ujeżdżał brutalnie. Siliłem się, chciałem sprostać. Zapominałem z wolna, jak porusza się człowiek. Szkapiałem dosłownie.

Byłem oporny. Bardziej niż nieumiejętność i naturszczycką toporność przezwyciężać i tłumić musiałem wewnętrzne swoje niezgody, złości. Zgmatwane wszystko. Myśli powikłane, pomieszane uczucia. Wiek też robił swoje. Sztywność, przeciwność… Późny ze mnie naturszczyk. Nie z powołania, nie dla przygody. Na przymusiku byłem, jak mówi się w obleśnym żargonie tenatarskim. Złości, żałości. Raćborskiego cugli mało, sam musiałem się uzdać, tłamsić. Przychodziło trudno, ledwie aktorem, mówię, nie byłem, przygodnym naturszczykiem tylko… Fach niefachowy taki. Przyziemne względy czyniły mnie graczem, partaczem… W goryczy życia siebie samego przede wszystkim grać musiałem co sił. Ażeby następnie być w stanie w Tenatarze zastępować konia. Udawania, grania wikłały się, piętrzyły.

Bo czy ja, mając już swoje lata, liczyć mogłem jeszcze, że będę kimś więcej niż tym, czym teraz jestem, koniem. Wcale pewności takiej nie było. Nawet nadziei takiej. Ani żadnej innej.

Chociaż jeśliby wykazać się jako koń, toby może dało się osiągnąć cośkolwiek jeszcze. Przełamując słabości, odrazy, niechęci, ćwiczyłem usilnie koński chód. Najtrudniejsze dla mnie były przejścia. Ze stępa w kłus, z kłusa w galop. Raćborski obrzucał mnie wzgardliwym spojrzeniem. Nawet bydlęcia nie umiałem zastąpić.

Siliłem się bardzo, stary koń, trapiłem się, że po kątach naturszczyki młodziki chichoczą: wałach.

Odstręczające te zajęcia i poczynania, nienawistne mi. Na pielęgnowanie swojego człowieczeństwa mało, a nawet wcale nie miałem czasu; ani też miejsca. Marne wszystko, smutne, zdeptane własnymi niby-końskimi kopytami. Nie było się czym chwalić nawet przed samym sobą.

W strapieniu i zamęcie od samego rana… Gdyż, mieszkaniec dzielnicy więcej niż peryferyjnej, na domiar wszystkiego mieszkałem na jej zatraconym pobrzeżu, tuż pod murem bródzieńskiego cmentarza.

Piętra naszego wieżowca górowały nad nim i o świcie rzucały cień na cmentarne alejki. Którejś bezsennej nocy próbowałem wymiarkować, który grób przytłacza betonowy cień mojego lokalu mieszkalnego. Perwersyjne rachunki! Nie to jednak trapiło i dokuczało mi najbardziej. Iść do pracy w teatrze Tenatar czy tam pojechać? Banialuczna przecież rozterka! A moja utrapiona sprawa.

Jechało się tramwajem wzdłuż cmentarnych murów, przy rondzie Żabka przesiadka na autobus 162. Szło się zaś prosto główną drogą cmentarza, od jednej bramy do drugiej.

To było rozsądne — zrobić paręset ludzkich kroków, pobyć na świeżym powietrzu, pod gołym niebem przed wielogodzinną stajnią.

Tymczasem rozmyślałem, wahałem się co dzień. Wiek tu zaznaczał się znowu. Aura cmentarza wywierała na mnie silny a stale ujemny, deprymujący wpływ. Głowa napełniała się ponurymi myślami. Cierpiałem i sztywniałem, umrę teraz, konia grając, w końskiej przecież na poły postaci… To brzydziło mnie silnie. Bzdurności, pustoty! Co z tego, na plecach mrowiły się cierpki, boleśnie garbowały mi skórę, w opuszkach palców ukłucia, paznokcie sinieją. Nic to jeszcze. Ja w nawale mogił poczynałem przed sobą samym tracić twarz, poczucie godności własnej przestawało mnie ochraniać. Zbieszona wisielcza wyobraźnia z cyrkowym bezwstydem galopować poczynała — na oklep na moim trupie.

To na nim bowiem, na moim własnym zdegradowanym, ubezwłasnowolnionym ciele obsesyjnie koncentrowały się moje zdeprawowane myśli i litowały się, i pogardzały nim… z nim rozwiąźle i obrzydle wierzgały. Ja bezbronny wobec tych przesądnych prostactw, tej chorobliwej nekroprostytucji, co lęgła się w mojej głowie. Nie miałem dość siły ani charakteru, by te procedery wulgarne, poronione ukrócić, nie dać się wodzić urojeniom, widmom. Ale rady nie widziałem innej, jak tylko omijać te wprawiające mnie w takie zamęty i popłochy obszary… Wtedy podsuwający te rozsądne rady rozum odwracał się przeciwko mnie, drwił sobie i wyszydzał mnie i mojego małego ducha. Rejterować przed omamem, przed cmentarnym babokiem, ćmą wypłoszowatej wyobraźni. Ja przy zdrowych zmysłach byłem, ja miałem zdolność gruntownego rozpoznania sytuacji, ja umiałem zdać sobie sprawę z duractwa tych urojeń i wyobrażeń. Nawet przecież nie dziecinady to były, wstydliwe szmatławości i tandety rozmiękczonego, rozchybotanego, rozchwianego umysłu. Opierałem się desperacko szybującym straszydłom i wylęknieniom — i nie umiałem oprzeć. Jak to możliwe, bym miał tak pokraczne sprawy na głowie, jak czymś podobnym mogłem się już nie trapić nawet, lecz wstrząsać i zadławiać. Mogłem trapić się i wstydzić zmazy swojej wyobraźni, najtrzeźwiejsze rozsądki nie miały tu jednak nic do rzeczy, lęki obalały postawione przez rozum pewniki i prawdy z siłą właściwą nieokiełznanym biologicznym żywiołom. Mogłem się karcić, przywoływać do rzeczywistości, nic to, nie było tamy dla wybryków rozwydrzonej, chłystkowatej wyobraźni.

Chłystek, chłystek! Wzdragałem się. Dźgało mnie to słowo. Samo brzmienie wstrętne. Ten chłyst, chłystanie chlupoczące, mamliwe, chlipkie. Chłystek! Dotykało mnie do żywego słowo. Bardziej mną wstrząsało niż cały poemat laureata Nagrody Nobla. Intensywnie je przeżywałem i stale na nowo. Kiedy je po raz pierwszy posłyszałem, sam dźwięk — bo czystym dźwiękiem bez treści wtedy (dawno temu) ono dla mnie było — sam dźwięk smagnął mnie. Smark byłem, głową nie sięgałem klamki drzwi nawet jeszcze, za jakie grzechy ktoś mnie tak nazwał: chłystek! Nie znałem słowa, nie wiedziałem, co znaczy, a jednak z miejsca je uznałem, więcej, poczułem się nim ochrzczony, chłystek, moje tajemne, nienawistne, prawdziwe moje imię. Nie tyle mnie ono nazywało, co wyjaśniało, wyjawiało, ja z pozoru tylko, dla niepoznaki, dla postronnych i obcych, nie wiedzących Heniek, prawdziwie zaś, w głębi duszy — chłystek. Ja się do tego miana nie przyznawałem, chciałem je zapomnieć i zapominałem, co z tego, skoro nie wiedzieć jak i kiedy z nagła coś obłego, oślizgłego, smrodliwego ze mnie wychłystywało. Wychłystywało… takie słowne gierki, instynktowne próby zbagatelizowania sprawy, obłaskawienia odrażającego miana, oswojenia się z nim (i samym sobą jednocześnie). To się nie powiodło. Chłystek, patrzałem w słownikach: niepoważny młody człowiek, młokos, fircyk. Przykuse, staroświeckie, jawnie niewystarczające definicje… Ja po stokroć bardziej, stokroć istotniej — po stokroć, by tak rzec, bardziej esencjonalnie byłem chłystkiem, ja całym jestestwem, całym życiem, całą duszą i naturą swoją byłem chłystkiem, to jest osobnikiem, co boczkiem, chyłkiem, sposobikiem (chłystkiem…) przez życie, to jest mydłkiem, co krętacko, chamsko, brudno ślizgnął się przez życie, to jest cichodajką, co się sprzeda na wynos i przy bufecie, to jest padalcem, co przemknie i się prześliźnie, to jest podlecem skundlonym i zdartym bez wiary, bez sądu, bez twarzy, to jest szulerkiem ze śliską kartą w wyświechtanym rękawie… Chłystek, chłystek, chłystek! Nad chłystki chłystek, chłyszcz!

Ale nawet w chłyszczostwie spostrzegam się naraz niedostateczny, wątły, ubogi i mdły, niemrawy. I już się nie wyrzekam, przeciwnie, na gwałt chłystka w brzuch poczynam sobie wmawiać. Hołubię chłystka, judzę go, jątrzę go i rozbestwiam: bo jeśli już nikim, to choć chłystkowym mocarzem i potęgą niech będę!… ale takie wszystko moje płaskie, liche, mierne, że chłystek nawet marnieje we mnie, wątleje, plugawy, koślawy wiatrak wyobraźni nad jego głową wierzga, łopoczą nietoperze śmigła, dudnią głuche młyńskie kamienie. Co rano zbroję się przeciwko jej furiom niezdarnie, staram się zaprzątnąć sobie głowę jakimiś przyziemnostkami, dokuczliwostkami codziennego życia, brakiem forsy, zgubionymi kluczami… nieporadnie usiłowałem, stary koń, niczym niedorostek mydlić sobie oczy jakimiś pornoskami, gołym brzuchem, rozchylonym kroczem w piśmie „Erotyczny Donosiciel”… Takim prymitywnym sposobem otumaniony, ruszałem w swoją grobową drogę, przekraczałem próg cmentarza, szedłem, by po parunastu krokach na widok pełgającego na wietrze płomyka świeczki, kopczyka żółtej ziemi, znaku krzyża, ręką dziecka nakreślonego na asfalcie (stąpnąłem na niego, odskoczyłem, oparzony), zachwiać się, wylęknąć, spłoszyć. Wypłosz, nie pamiętałem już rozbebeszonych ciał kobiet z „Erotycznego Donosiciela”, moja chorobliwa wyobraźnia niczym pijana płota czepiała się obrazu mojego własnego nieżywego już ciała. Zdrów byłem jak rydz, miałbym nagle umierać. Żaden to był argument, żadne argumenty zresztą nic by tu nie znaczyły. Z groteskowym zatroskaniem przestrzegała złowróżbna wyobraźnia: dzień jeszcze, chwilka jeszcze życia twojego niechlujnego, fałszywego i twoje ciało stanie się niegodne być twoim trupem! Pokrętna jakaś, zboczona, natrętna przy tym myśl. Jak w moim mózgu lęgły się koncepty tak śmieszne, podluśkie, ufundowane na skundlonej pysze. Ani odżegnać się od nich, ani wydrwić ich nie umiałem. Szydziłem ze swoich rojeń, doświadczając równocześnie śliskiego lęku na myśl o kruchości swojego ciała. Czaiłem się, by przyłapywać się na krwawieniu dziąsła, przekrwieniu oka, rozszczepieniu paznokcia. I nie w tym rzecz była, żebym tu, pośrodku pierwszego (czyli najrozleglejszego) cmentarza Europy (tak się o naszym Bródnie mówiło), pośród piętrzących się dokoła grobów czuł lęk przed śmiercią. Ja się zgoła śmierci bać nie byłem w stanie, ja się bardzo wstydziłem. Ze wstydu pod ziemię bym się zapadł! Trwożyłem się, chłyszcz, chłystek! że moje ciało niedługo już nazbyt będzie odarte z powabu, nazbyt będzie niekształtne i cuchnące zgnilizną, by ona (o śmierci tu mowa) mogła znaleźć w nim upodobanie! Zboczone igraszki niedowarzonej głowy to były! Moja pycha, co nigdy (tyle wiedzieć mogę) nie znajdowała dość ujścia dla siebie, wyzbywszy się resztek powściągliwości, w rozpasaniu poczęła łapczywie zawłaszczać manowce, panoszyć się na obszarach, gdzie mało kto był chętny szukać sobie pied-à-terre. Gwałt we mnie, chybot, moja pycha, tyle upośledzana i tłamszona z tupetem i rozbrajającą kokieterią łapserdaka osiedlić się i zadomowić usiłowała, cóż za nędza! tu, na tym miejscu! A jakie wisielcze wybiegi świadomości ten okupacyjny proceder usprawiedliwić miały! Nie było przed tym ochrony. Bez wysiłku, gładko, bez najmniejszej mojej woli, poza jakimkolwiek umysłem zgoła wychodziły na jaw okoliczności, co w gruncie rzeczy zawsze były jawne, pozostawały jedynie poza zasięgiem kojarzeń (jest bowiem tak, że wielu rzeczy oczywistych nie uzmysławia się sobie wcale)… Istotne, kto wie, fundamentalnej wagi fakty mojego życia, co o sobie dotąd nic nie wiedziały, skomunikowały się. To mnie dotknęło bardzo. Jeśli dotąd dla jakiejś doraźnej potrzeby swoje życie rozmierzałem i rozdzielałem na części, to niefrasobliwie zawsze pospolitą miarką zbliżeń i rozłączeń, olśnień i ciemności, uniesień, zapaści, namiętności, oziębłości: a miara taka, widziałem teraz, durna, mylna! Kim byłem, jakim ślepcem byłem? Dziś dopiero widzę, że życie moje całe ujęte jest w cmentarne karby. Czy, dosadniej mówiąc, grabarskim szpadlem poćwiartowane. Moje dzieciństwo przypisane do wiejskiego smętarza; radziecki wojskowy cmentarz zakreśla granice mojej młodości; na stare lata zagnieżdżony tu, pod bródzieńskim murem… olbrzymieją cmentarze mojego życia… To mógł być (to był) zwykły przypadek, zbieg przypadków i okoliczności, czemu ja jednak tym, a nie innym przypadkom podległy, czemu te, a nie inne cmentarne bramy ryglują moją biografię. Miłości, miłostki, wszystkie moje kobiety: mdłe widma przyszpilone do pancernego cmentarnego muru. Te przypadki mojego losu związał przypadek świadomości, która, czymś natchniona, objąć wreszcie zdołała i skojarzyć trzy cmentarze mojego życia. Całego prawie życia potrzeba było, by jawne się ujawniło, oczywistość się unaoczniła. Tyle lat, tyle życia strawiłem na to… Więcej: mego człowieczeństwa mało — wkoniawstąpić trzeba mi było, bym rozeznać się zdołał w naturalnym swoim położeniu… Przysłowiowe końskie klapki dopiero pozwoliły mi wejrzeć we własne życie obcym, przenikliwym wzrokiem. Od razu oto dostrzegłem mury. Ich posępne pasmo zawsze, przez wszystkie dnie mojego życia, czaiło się za moimi plecami. Jak mogłem przedtem nie dostrzegać ceglanych blanków piętrzących się nad moją głową. A jeżelibym nie został w firmie Tenatar tym groteskowym koniem. Jeślibym tym sposobem nie odsunął się na koński, jak to mówią chłopi, na koński paznokieć od samego siebie: czy w takim przypadku nie udałoby mi się nigdy do trzech zliczyć — do trzech swoich cmentarzy? Poza kręgiem mojej świadomości więc na zawsze zostałoby coś, co było stale tłem mojego życia? Tu staje pytanie: czym jeszcze oznaczone jest moje życie? Jakie jest znamię, które widzę, którego w zaćwiokowaniu swoim nie postrzegam? Co wiem, wiedzy tej najpełniej nieświadom? Ile zdarzeń, zjawisk, ludzi ogarnia moja pamięć, a zaciera i zamyka samokastrująca się świadomość? Co zaś pomija samo moje sumienie?

Zawsze, kiedy tylko zdarzało mi się swoje życie ważyć i nad nim medytować, widziałem dobrze, że nie jasne ono ani bardzo przytomne; i nie dość — sumienne. Wydawało mi się niekiedy też — chybione. Czy może tylko przeoczone jakieś, pokątne. Budziłem się, a ostawałem się nie przebudzony. W bezsile zdawałem sobie sprawę, że życie to po części umorzone już… Ani go podźwignąć nie byłem w stanie, ani nawet, okazywało się teraz, w całej okazałości ogarnąć spojrzeniem. Toczyło się siłą bezwładu. Nie zdążyłem przetrzeć oczu, a już miałem nałożone na nie końskie klapki. By, o dziwo, dopiero w nie uzbrojony, ujrzeć siebie samego na jaskrawym tle ceglanych cmentarnych murów.

Jak ja prześlepiłem je. Nie mogłem się uszlochać i otrząsnąć ze zdziwienia i przerażenia. Jak możliwe było, żebym, przesuwając się spod jednej bramy cmentarnej do drugiej, do trzeciej, tego, co robię, nie widział. To zaślepienie, to ubezwłasnowolnienie umysłu płoszyło i trapiło bardziej niż samo złowieszcze odkrycie.

Grzęzłem w pokrętnościach i zboczeniach. Udręczałem się swoją niepowagą, ganiłem za wypłoszowatość wyobraźni. To, co od dawna zapętlone, zapętlało się coraz szczelniej, pasma niewspółbieżnych z sobą świadomości i nieświadomości gmatwały się, plotły i plątały. Bez reszty traciłem rozeznanie siebie. Sumienie samo dygotało. Roztrzęsę się, rozchwieję cały, bałem się. Szedłem centralną aleją naszego cmentarza na glinianych nogach. Wykruszone i poszczerbione, tknięte zgnilizną, marne ciało. Póki życia strzec go mogłem, bronić do niego postronnym dostępu, czyż jednak mój trup nie będzie na was zdany, wobec was bezbronny: wyszydzicie i wyśmiejecie go bezkarnie!… Jak to się stało, że doprowadziłem się do takiej duchowej ruiny? Harce wyobraźni, rozjątrzonej widokiem klęczącego na grobie smutnego anioła, obrazem zżartego przez rdzę żelaznego krzyża w pokrzywach i trawie, konwulsyjne i tandetne bez reszty, do tego zaś, jak się dawniej mawiało, niemęskie… ale i pojęcie męskiej godności pustosłowne teraz, kiedy koniem tak totalnie byłem, ciałem już i duszą; na pełen (określenie szwagra), na pełny zegar koniem… W konia więc, wulgarnie mówiąc, wrobiony, z człowieczeństwem przez końskość nadwerężonym, łatwiej godziłem się ze swoim niezgulstwem i mazgajstwem, bodaj nawet przynosiły mi one swoistą pociechę i ulgę, taką, jaką ból zębów nieść może komuś, kto cierpi na podagrę, te medyczne porównania ryzykowne, na miejscu jednak: czyż to, co mi doskwierało, nie było chorobą, jadowity wirus zainfekował moją świadomość: bo cóż to, na Boga, było, cóż to znaczyło, żeby ktoś o zdrowych zmysłach, ośmieszając się we własnych oczach, trapił się i trząsł o status swojego trupa…

Znękany, pomieszany, we wstrząsach, wylęknieniach, utrapieniach, marzyłem wiać, gdzie pieprz rośnie, pole manewru miałem żałośnie ograniczone, u wylotu cmentarnej alei był Tenatar, Raćborski, koń.

Raćborski nie znał litości. Ćwiczył bez litości. Konia, wołał, więcej konia. Wyniosły, wzgardliwy, chamski, brutalny. Zimny, zadufany, nieugięty, robot na japońskich częściach.

Raćborski jedyne moje ukojenie… Nienawiść do niego znieczulała mnie. Nadgarstkiem mokrej od potu ręki ścierając pot z czoła, patrzałem na niego. Osłonięty był szczelnie. W garniturze niezmiennie, nie przytrafia mu się rozpiąć guzika dwurzędowej marynarki wtedy nawet, kiedy pastwi się nad człowiekiem jak nad bydlęciem. Twarz niczym nie osłonięta, a zamaskowana, sztywne rysy robota, dłonie z palcami osobliwie wyszczudlonymi, paznokcie spiczaste, obłe i grube.

Szczycę się tym, że ja właśnie, ja, marny trzeciorzędny naturszczyk, najzajadlej nienawidzę. Raćborski swoim wytrzeszczonym błyszczącym jak czeskie szkło okiem odkrył to łatwo. Skarcił od razu. Nie potem konia, szczyną końską śmierdziałem po tej łaźni, jaką mi zgotował. Jak ja sukinsyna nienawidziłem. Cierpły mi i stygły od tej nienawiści wargi i język. Na jawie śniła mi się pomsta na Raćborskim. Obsesyjnie węszyłem. Deptałem Raćborskiemu po piętach. Prymitywne szpiclowanie opłaciło się. W koszu na śmieci pod gabinetem dyrektora wypatrzyłem kolorowy woreczek z plastiku. Brzydziłem się. Ale sięgnąłem do kosza i wyciągnąłem upapraną reklamówkę. Fenomenalne. Od razu pogratulowałem sobie: torba opatrzona była nazwiskiem Raćborski. Rozpostarłem pomięty plastik. Moim oczom przedstawiło się kolorowe malowidełko, wyobrażające konia. Co to za koń był jednak! Miał wesołą minkę. Kucał sobie, wystrojony w figlarny czerwony fartuszek. W kopytkach przednich kończyn trzymał nóż i widelec. Niesmaczny, nieprzyzwoity widoczek. Żal było patrzeć. Na domiar wszystkiego nad łbem konia widniała aureolka ze złotych literek. Układały się one w słowa Au Cheval Rose. Zaś usadowiona była szkapa na chmurce, usnutej z napisów oznajmiających, co następuje: Charcuterie Fine Cuisine L. et J. Raćborski Diplôme du Club Prosper Montagne, 137 rue Saint-Charles, 75015 Paris, tel. 45 78 03 68. Druga strona reklamówki też była ilustrowana, widniał tam obrazik z trzema źrebiętami, nad ich ufryzowanymi grzywkami napis: Le Saucisson de Tradition.

Cóż to jednak znaczy nienawiść sprzężona z uporem i odwagą, jak obfite plony przynieść może pochylenie się artysty naturszczyka nad śmietnikiem. Jedno wsunięcie ręki do blaszanego pojemnika i oto miałem naszego znienawidzonego poganiacza dosłownie — w garści. Wzgardliwy, wyniosły, wielkopański, władczy… a jakie żałośnie groteskowe jego kiełbasiane interesy! Rozpościerając i wygładzając brudną reklamówkę, piorunem zestawiałem Raćborskiego puzla. L. et J., Leokadia i Jan, Lucyna i Jerzy, Leon i Janusz, Laurent zgoła już i Jeanne? Rodzinka, rodzice: tata z mamą prowadzą w XV dzielnicy końskie rzeźnictwo, konie i źrebięta przerabiają na Tradycyjne Kiełbaski, synek natomiast Raćborski (skrywał przed nami swoje imię), wróciwszy do starej, taniej ojców ojczyzny, za ubite na smakowitej koninie franciszki z zimną rzeźnicką konsekwencją grał z nami Polaczkami w koniczki. Czy młody Raćborski pokutował za rzezie rodziny, korzył się przed Koniem, czy też, wręcz przeciwnie, gotował się produkcję rodzinnych zakładów kiełbaśniczych sławić na nowych rynkach? Tak czy inaczej, po tej mojej śmieciarskiej śmiałej operacji na awangardowe zapędy artystyczne Raćborskiego spojrzeć należało badawczym okiem. Jego nowatorskie zacietrzewienie i awangardowa przebojowość nabierały osobliwych odcieni.

Ja oczywiście nie omieszkałem czym prędzej błysnąć Raćborskiemu w oczy tą torebeczką. Żyletą po oczach! Nie przypuszczał widać, że są w tym kraju ludzie, co się śmietnika nie wstydzą. Aż zachwiał się z wrażenia. Wziął się w garść jednak. Zadarł nosa. Pomiatał bezwzględniej jeszcze. Okrutniej jeszcze sekował. Ja jednak, tak szczególny glejcik trzymając w kieszeni, poczułem się raźniej; baczniej jeszcze przypatrywałem się naszemu nadzorcy i trzeźwo analizowałem jego posunięcia. Zastanawiałem się, jakie w gruncie rzeczy były jego zamierzenia. Czy to, co przedsięwziął, to była rzeźnicka impreza, realizowana parateatralnymi metodami? Czy też może te bądź co bądź ryzykowne i furiackie przedsięwzięcia bunt oznaczały i wyzwanie dla jego krwawej rzeźnickiej rodziny? Pragnął młody w radykalny i skandaliczny sposób odżegnać się od mało chwalebnej rodzinnej tradycji? Śledziłem Raćborskiego spod oka. Nikt by nie rozpoznał w nim rzeźnickiego synka, dziedzica fortuny, ufundowanej na końskiej kiełbasie. Chudy niczym dorożkarz, trzymał się sztywno, jakby kij połknął. Kapral, talmudysta. Milczek, wzgardliwie milczał. Kiedy zdarzało mu się otworzyć gębę, zawsze działo się to ze szkodą dla języka polskiego. Po polsku mówił językiem obcym. Mówił nieludzko. Cedził dziwne słówka. Ja zaś nie spuszczałem jego ust z oka. Patrzałem uporczywie i namolnie. Wargi poczynały odmawiać Raćborskiemu posłuszeństwa. Plątał się i potykał. Pochlebiałem sobie, że to ja wprawiam go w zmieszanie. Nie żenowałem się, nie miałem litości. Całymi dniami tłamszony, patrzałem na pogromcę nielitościwym okiem. Wargi Raćborskiego wiły się pod moim wejrzeniem jak glisty.

Pilnowałem jego ust też dlatego, że chciałem dociec, czym się żywi, jakim mięsem. Wydatkował masę energii, ćwicząc nas całymi dniami bez wytchnienia. W jaki sposób więc rekompensował sobie znaczne ubytki energetyczne. Kosztowało mnie wiele zachodu, nim udało mi się przyłapać Raćborskiego jak ze swojej szykownej teczuszki z czarnej krokodylej skóry wyjmuje kilka malutkich pakuneczków. Były to zawinięte w liliowe bibułeczki czarne chlebki, najwyraźniej pochodzące z ekskluzywnej sieci sklepów ZŻ (Zdrowa Żywność). Czy sznytki zdrowego chleba przekładane były plasterkami końskiej wędliny, ekspresowo pocztą lotniczą każdego ranka przesyłanej do Warszawy i na Targówek z paryskiej szarkuterii Raćborskiej? Pachniało wędliną bardzo apetyczną, i to ewidentnie wybornie przyrządzoną koninką pachniało… Ekscesy teatralne na naszym zapadłym Targówku nie byłyby więc jednak wyrazem sprzeciwu zbuntowanej latorośli wobec tradycji rodzinnego rzeźnictwa końskiego — raczej więc to być by miały very sophisticated, wysoce wysublimowane, frymuśne i monstrualne końskie jatki? Więc nie zachciankowa impreza rozkapryszonego nuworysza, lecz dobrze obmyślana, z zimną krwią zaplanowana i z żelazną konsekwencją przez zimnego rzeźnikiewicza realizowana po kryjomu rzeźnicka gra w masakrę? Zastanawiało, że Raćborski swojej załogi (to znaczy nas tenatarców) nie karmił końskimi ochłapami: bo czy wtedy procesy animalizacyjne nie przebiegałyby intensywniej? Nie był Raćborski na tyle przebiegły czy też rodzinny interes nie prosperował tak pomyślnie, by go stać było na podobne wydatki? Na przerwach zapychaliśmy się kanapkami z kiełbasą zwykłą albo śląską, jeden jedyny Raćborski pałaszował w swoim gabinecie tatarskie smakołyki… Przez dziurkę od klucza to obserwowałem.

Zajrzeć przez dziurkę od klucza… to mnie wiele kosztowało. Sięgnąć ręką do kosza to drobnostka, bagatelny wyczyn wobec tej kluczowej sprawy. Gdybym był choć trochę niższy, trochę, jak powiadają cmentarni rzeźbiarze, pasowniejszy. Tymczasem zaś rosły byłem jak koń. Dziurka od klucza w drzwiach dyrektorskiego gabinetu znajdowała się mniej więcej na wysokości pępka, dokładnie więc wpół musiałem się zgiąć, żeby przez nią zajrzeć. Krępowałem się. Panikowałem i palpitowałem wręcz. Podglądać, przez dziurkę od klucza jeszcze, dupę wypinać, z dupy, że tak wulgarnie powiem, Panu Bogu strzelać w okno! Na początek zerknąłem w dziurkę chyłkiem, półoczkiem tylko, płochliwie, strachliwie… by z nagła nabrać wielkiego dziurkowego ducha! W pełni wskutek pochylenia dokrwionym mózgiem pojąłem, że dżentelmeńskie zasady i savoir-vivre’y nie dla mnie: po tygodniach tępej musztry na ile ja jeszcze sobą byłem, w jakim stopniu przeistoczyłem się w fachmana naturszczyka, co w wyniku usilnej tresury pod okiem fanatycznego animalisty Raćborskiego w konia się wciela? Dokrwionym mózgiem w mig odkryłem, że ani sobą, ani naturszczykiem, ani koniem ja nie jestem, ni pies, ni wydra ja jestem, poczwara, pokrak, gnieciucha, co ją tylko ośmieszyć mogą jakieś sawuarwiwry i komilfo!

Chyląc się ku dziurce, przeżywałem więc jeszcze męki, w poczciwości swojej szczerze przeświadczony, że plamię się, hańbię się, podlę się takim postępkiem… miara zaś hańby dopełni się w momencie, kiedy dopnę (choć dopinać nie chcę, żenuję się dopinać i dopinać wstydzę się…), dopnę swego, zafiluję przez dziurkę i wypatrzę co, wyszpicluję… Tymczasem zaś, jak się rzekło, karku ugiąwszy, wpół zgiąwszy się, poczułem się wcale nie najgorzej. Wbrew swoim przewidywaniom zawstydziłem się ledwo ledwo tylko. Na koński (jak się na wsi mawia), na koński paznokieć zawstydziłem się, nie więcej, zawstydzająco mało! Tak znacznym już odkształceniom uległem. Zbydlałem wskutek nacisków i represji ze strony dyktatora Raćborskiego, wskutek, nie sposób ukryć, własnych wysiłków i starań także zbydlałem do tego stopnia, że wstydu już nawet nie umiałem w sobie wzbudzić. Grzbiet zgięty w pałąk, wypięty tyłek (dupa)… w takiej pozycji trwałem, cały czas ciekawiąc się swoimi odczuciami i wrażeniami, i je analizując. Doskonale zdawałem sobie sprawę z trywialności położenia, jakie przyjąłem i z całą świadomością przeżywam je oto. Zachowanie naganne i niesmaczne, postawa urągająca normom przyzwoitości, narażająca na szwank ludzką godność, na domiar wszystkiego w powszechnym przekonaniu przeciwna naturze i niebezpiecznie deformująca kręgosłup, nużąca… tymczasem ja, wręcz przeciwnie, w miarę upływu czasu rejestrować począłem, co zadziwiające, nadzwyczajną naturalność takiego właśnie pokracznego ułożenia swego ciała… naturalność, wygodę, połączoną z błogą niefrasobliwością, podniecającą z lekka i o grzesznym posmaczku wygodę, cielesną rozkosz zgoła, odrobinkę tylko zmąconą obawą, że się zbłaźnię, że lada chwila ktoś mnie w pozie takiej rozwiązłej, jawnie dupnikowej, skrajnie wulgarnej i groteskowej, zaskoczy… ale i ta obawa coraz silniej podszyta perwersyjnym zniecierpliwieniem, trywialną świerzbiączką, coraz namiętniejszym pożądaniem czyjegoś rozdziewiczającego szpiclowskiego oczka… takie niepokoje, sprzeczne chętki miotać muszą naturystą nowicjuszem, co pierwszy raz ściąga odzienie na pełnej gapiów plaży.

Zatrwożony, obleśnie i błogo pobudzony, trwałem z wypiętym jak do salonowca zadkiem… Łukiem brwiowym przywierając do framugi drzwi, zaglądałem przez dziurkę od klucza. Dziura była idealnych rozmiarów, pióro klucza szczęśliwie odsunięte i Raćborskiego oglądałem w całej okazałości i w szczegółach, tak wybornie, jakbym oglądał go przez lornetkę, a nie przez szparkę. Francuz ten zaś, przeświadczony, że jest poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku i nie ma się czym krępować, rozparł się za odziedziczonym po poprzednikach monumentalnym stalinowskim biurkiem i z cieniutkich bibułek wyłuskując kąski jadła, pożerał je łapczywie. Nie dość jednak, że śmigał żuchwami jak żniwiarka sierpem, to równocześnie wywijał ręką, potrząsając nadgryzioną sznytką chleba i kreśląc nią w powietrzu wyraziste, dla postronnego szpicla jednak całkiem niezrozumiałe znaki. Były poruszenia te tak zamaszyste, pełne gwałtowności i mocy, że wydało mi się, że Raćbor doskonale wie, co się wokół niego święci, wyślepił moje szpiclujące oczko i błaznuje, szydzi z voyeura sobie i go przepłasza, co jakiś czas z bokserską zapalczywością wyrzucając dłoń z zaciśniętym w dwu palcach strzępkiem końskiej polędwicy wprost ku okupowanej przeze mnie dziurce. Pięść ta blisko… mig jeszcze, a podbije moje filujące oko. W nosie wiercił cierpko-słodkawy zapach gniecionego w jego garści tatarskiego mięsa… koninkę, koninkę spożywał z tak wielkim smakiem awangardowy animalista Raćborski, zamelinowany w swoim dyrektorskim gabinecie!

Nawet wtedy, kiedy pięść Raćborskiego bezpośrednio mi zagrażała, nie byłem w stanie oderwać czoła przywartego do pociągniętych lepkawą farbą drzwi. Z gruntującym się w świadomości osobliwym poczuciem obowiązku i służby trwałem w postawie zgiętego we dwoje wyględy. Coraz silniej przy tym odczuwałem właściwość, co lepsza — swoistą przytulność takiego, tak ewidentnie przecież, podług potocznych przeświadczeń, szpiclowskiego, hańbiącego zatem ułożenia ciała. Z filozoficznym spokojem i pokorą powiedziawszy sobie, że w pewnym sensie nie jestem niczym więcej, jak tylko zaślepką dziurki od klucza w drzwiach gabinetu dyrektora swego macierzystego teatru Tenatar, z poczuciem cynicznej swobody i rozbawieniem syciłem oko widokiem naszego sztywnego jak drut awangardzisty, po kryjomu wcinającego końskie przysmaki. Wesoło i ciepło na sercu robiło się od tak pociesznego widoku…

Na posieczony kłami Raćborskiego kęs pięknego, żywego jakby jeszcze końskiego mięsa spoglądałem za to z zastanowieniem i niezrozumiałym dla samego siebie skupieniem i natężeniem uwagi. Aż czerwone płatki poczęły migotać w moim szpiclowskim oku od intensywnego wpatrywania się w krwisty opłatek, z błazeńskim namaszczeniem wznoszony wyżej czoła przez rozfiglowanego bałwochwalcę Raćborskiego. Te rozwiązłości paryżaka nie robiły jednak na mnie wielkiego wrażenia, całą moją uwagę skupiało bowiem owo tak świętokradczo wielbione przez niego mięso. Był to płat ciała delikatny, soczysty, krwisty, piękny. Młode to, źrebięce zapewne mięso było…

Myśl, która mnie drążyła w czasie, kiedy z tak wielką uwagą wpatrywałem się w nadgryziony płatek źrebięcego mięsa, sama objawić się musiała, nie miałbym bowiem dość rozumu ani wystarczająco wiele śmiałości, żeby ją samemu sobie — wspomnianą nawet już — ujawnić… bo też myśl ta pokrętna, dwuznaczna, przecherna: podejrzenie mianowicie nasuwało się, że ja z Raćborskim bardziej jestem spowinowacony niż ktokolwiek inny tu w gminie Targówek, ba, w całej stolicy Warszawie! On, końskiego rzeźnika syn, koniną karmiony był od maleńkości… ja natomiast jako brzdąc zaledwie dwuletni konia miałem, właścicielem konia byłem! Oźrebiła się nasza kobyłka i ojciec podarował mi źrebiątko: koniczek więc był u zaczątku mojego życia. Gdybym się uparł, mógłbym za przykładem małego Raćbora go zjeść (nie zjadłem)… Przeznaczenie czy ironia losu chce, że teraz, kiedy do końca blisko, sam ja koniem jestem. Nie koniem, z łaski rzeźnika niby-koniem jakimś. Gorzko i rzewnie myślałem sobie (ciągle tkwiąc przy dziurce od klucza, Raćborskiego szpiclując), że ojciec mój był biednym chłopem, ja zaś jeszcze biedniejszym synem jego jestem, nie stać by mnie było na konika na biegunach dla syna… ani w ogóle przecież na żadnego syna! Powodów do żalów i rozczulań z tego tytułu nie było, koń był mi darowany, ale czy był mój. Nie miał nawet chwili na to, żeby moim być. Woził koń, orał, włóczył ziemię od świtu do nocy, aż został sprzedany na kiełbasy. I kto wie, czy się nie wydarzył cud karkołomny taki, że Raćborski w Paryżu zżarł jego mięso. Tak czy inaczej, Raćborski zawsze był w lepszej komitywie z tatarskim mięsem niż ja ze szkapą, która jednak przecie nosiła moje imię — Heńkakoń. Z pewnością za to zachowałem ją w swojej pamięci doskonalej niż Raćborski najsmakowitszy ze swoich tatarów. Kiedy oto chabetka objawiła mi się nagle (w chwili, kiedy Raćborski obżerał się chlebkami ze smakowitym końskim mięsem), okazało się, że pamiętam ją tak wyraźnie jak w najlepszym śnie. Niczym na jawie widziałem, jak porusza się, chodzi. Bez trudu bym umiał chód swojej szkapki naśladować… I kiedy Raćborski nareszcie zapchał brzuch koniną, a ja do syta napasłem swoje oczy widokiem jego biesiadowania, i kiedy zaczęły się próby, zgłosiłem się, by pokazać, jak naprawdę chodzi koń. Raćborski wyszydził mnie i zbył niewybrednymi dowcipaskami. O końskim chodzie miał z gruntu odmienne wyobrażenie. Musiałem zmilczeć. Żywe z martwym nie kojarzy się, koń się z koniną nie rymuje. Moje powinowactwo z Raćborskim miało kruche podstawy. Na durnia bym wyszedł, powołując się na nie. Zmilczałem. Po przygodzie pozostał przykry osad.

Dokuczliwa myśl o losie zwłaszcza. Przemyśliwałem nad tym wiele w udręczeniu. Te dziwaczne takie kulawe rymy mojego życia: trzy cmentarze, dwa konie… Czy koński postronek mnie zadławi? Konika swojego dzieciństwa rzuciłem na pożarcie amatorom końskiego mięsa, będzie to sprawiedliwe zrządzenie losu i pomsta sprawiedliwa, jeśli mnie stratuje… jeśli pożre mnie i wchłonie szkapa, którą tak nieudatnie udaję. Spłoszony, ni z gruszki, ni z pietruszki pomyślałem sobie, co ludzie zawsze z końskiej okazji myślą, że koń to szlachetne zwierzę. Naśladowanie szlachetnego zwierzęcia czy przynieść może koniu ujmę albo szkodę. Tym bardziej że Raćborski nie w ciemię bity, oznajmiał dziennikarzom, że koncept spektaklu zaczerpnął z dzieł Lwa Tołstoja; imię tego patriarchy niewątpliwie uwznioślało całe przedsięwzięcie pod nazwą też tołstojowską podobno — „Oślepienie”. Oślepienie ludzkiej istoty blaskiem idei, wiar, zabobonów, wmuszeń pragnął Raćborski (z chirurgiczną precyzją profesjonalisty, dodawał) wyrazić językiem tupotów, wierzgnięć, rżeń i kwików, mowy końskich maści wreszcie…

Kompletny plan tych nowatorskich pod względem artystycznym działań miał Raćborski zakodowany w swojej głowie z komputerową precyzją i nie widział potrzeby ani możliwości odstąpienia choćby na jotę od ustalonego projektu. Jakakolwiek próba interwencji, najdyskretniejszej nawet i najbardziej niewinnej, pyszałkowatego młodzika zdumiewała i oburzała czy wręcz nawet wprawiała w furię. Miał nas wszystkich za psi pazur, za nic. Aniżeśmy dla niego konikami byli! Ledwo szachowymi figurkami, którymi chciał po scenie przesuwać jak po desce.

Przystałem na te warunki, ale ciągle nie umiałem się z nimi godzić. Kontestowałem raz po raz, mimowiednie i niechcący nieraz, choć rozsądek dowodził, że rzeczą daremną i w istocie śmieszną jest przeciwstawianie się komuś takiemu jak Raćborski, samowolnemu i bezwzględnemu watażce, z pozycji miernego i z samej definicji skazanego na wzgardę i pomiatanie naturszczyka… czy raczej, jak to dosadnie określał jeden z rozumniejszych moich naturszczyckich towarzyszy, Marcin Krawczyk, po prostu podchujaszczyka… I cierpła skóra temu dobremu i pokornemu koniowi Marcinowi Krawczykowi, gdy dostrzegał kolejny odruch sprzeciwu czy wręcz niesubordynacji z mojej strony.

Raćborski reagował brutalnie. Pycha i zarozumialstwo, niewzruszone przeświadczenie o wszechmocy książeczki czekowej nie pozwalały temu rzeźnickiemu synowi widzieć w tobie człowieka: konia myszatego jedynie. A to ja tymczasem, ja myszaty, filując przez dziurkę od klucza, przejrzałem go na wylot! Przeniknąłem intencje, jakimi się kierował, rozpoznałem zamierzenia i chęci, te nawet chętki, których on sam nie całkiem był świadom…

Pragnął Raćborski, bez dwu zdań, oczyszczenia, więcej, dla siebie i dla swojej prowadzącej od lat szpetny koński interes (i na interesie tym wzbogaconej) familii rozgrzeszenia i błogosławieństwa dla biznesów w nowych, szlachetniejszych w pojęciu paryskiej socjety branżach. Zbity na befsztykach tatarskich, „tradycyjnych kiełbaskach” i pieczeni źrebięcej szmal rzucał młody Raćbor w przedsięwzięcie, które pozwalało mu w subtelny artystowski sposób upokorzyć i stłamsić wcale liczną gromadkę rzeczywistych i potencjalnych tatarożerców, zachwiać ich człowieczeństwem, przemieniając w pokraczne chabetokształtne stwory, żywe pomniki rzeźnickiej pokuty i skruchy. Bezlitośnie, z zimnym okrucieństwem przepuszczał nas przez prawdziwą maszynkę do mielenia mięsa, z otrzymanego tą metodą surowca, roił sobie w swej bezprzykładnej zarozumiałości, dla zmazania swoich i rzeźnickiego swojego rodu krwawych przewin, lepić będzie dla przebłagania animalnych bogów koniczki jakieś, szkapki, chabetki, bałwanki koniokształtne jakieś… Za pozorem arcyawangardowego szaleństwa krył się cyniczny zamysł nuworysza, co konsekwentnie przeprowadzał wyrachowaną, wysoce sophisticated operację odżegnywania się od pospolitującej go rzeźnickiej przeszłości rodu. Obliczył sobie, że zamiast niechlubną przeszłość skrywać, bezpieczniej, efektywniej i efektowniej będzie publicznie ją wyegzorcyzmować, wytupać w pokrętnym końskim ekspiacyjnym nabożeństwie. Rozpaskudzonemu rzeźnickiemu synalkowi już nie patenty mistrza kiełbaśniczego się śniły, dyplom taki zmierziłby go pewnie: publicznie zmywając ze swoich rąk zaschłą końską juchę, marzył o sławie bezkompromisowego artysty, ofiarnie i bezlitośnie rewidującego własne rodzinne mity i ideały!

Ów burzycielski awangardysta miał naturę okrutną i mściwą, maniery poganiacza i tresera psów, dyrektywę postępowania prostą: deptać; zdeptać! Wycisk, jaki mi sprawiał od czasu, gdy dostrzegł w moich rękach rożek firmowej torby Raćborskich, był monstrualny. Znosiłem te szykany, bo przysiągłem sobie je znieść; także dlatego, że przysiągłem sobie pomstę. Serce pobolewało, prawda. Mogła się ta okrutna końska opera skończyć dla mnie opłakanie. Już non stop tupanie i podskakiwanie non stop przez dziesięć godzin dziennie było przecież wyczynem nie lada i wymagało żelaznej kondycji. Każdej chwili mogło się okazać, że to nie na moje zdrowie. Słaniałem się na nogach, zaniemagałem i omdlewałem prawie. Raćborski litości nie znał. Dawał mi w kość ze zdwojoną zaciekłością. Natrząsał się nade mną. Poganiał mnie niczym Neron niewolnika. Ciął powietrze kijaszkiem. Tylko czekać, a będzie to bat, a nie kijaszek jedynie…

W złą godzinę sobie to pomyślałem. Rychło bowiem spostrzegłem, że nowy, inny jakiś patyczek trzyma Raćbor w ręku. Mieszczuch nie odróżni zwykłego kijka od biczyska… więc tylko ja jeden wiedziałem, co bos Raćborski trzyma w ręku. Zdębiałem. Nie mógł to być przypadkowy kijaszek, przypadkowo przycięty tak, jak furman przycina pręt na biczysko. Bez najmniejszej wątpliwości Raćborski ściskał w garści rękojeść bata: pręcik z wiśniny giętki, gibki (u nas na wsi mówiło się: wiśny), z małym rozwidleniem na czubku. Tylko pętelkę bicza zaciągnąć na nim! Póki co Raćborski potrząsał pustym biczyskiem… dając mi w ten sposób do zrozumienia, że coś gorszego jeszcze może mi się przytrafić pewnej chwili. Po prostu przygrażał mi po chamsku. Bezczelnie uśmiechał się. Starałem się dociec, co nosi w kieszeniach. Czy w którejś nie ma zwiniętego w kłębek rzemyka. I w jakim momencie odważy się przytroczyć go do biczyska? I jak w takiej sytuacji powinienem się zachować ja, jedyny świadomy rzeczy w całej naszej trupie gość? Gorączkowo spekulowałem. Teatralny koń tymczasem, myszaty (taką maść przydzielił mi był Raćborski) konik skakał tak, jak mu na wiśniowym biczysku grał ten koniuszy paryski. Łupaliżeśmy buciorami wszyscy jak pruska kawaleryjska kompania karna. Pruscy perfekcjoniści nie mogli przecież w swoich armiach obyć się bez takich kompanii także dla wojskowych koni? Maltretowane za swoje przewiny pruskie konie tąpać musiały z równą naszej beznadzieją i rezygnacją. Trzask bata, uderzenia kopyt głuche jak w pustej studni. Jeśli nawet w projektach Raćborskiego było żywe ziarno, to je teraz bezdusznie zadeptywał naszymi naturszczyckimi kopytami.

Furmani, wiwat, furmani, w to mi graj!, cwaniacy wykiszkowali Raćbora jak należy, opchnęli mu biczysko ze świeżo ciętego pręta, taki żywy kijek nie uniesie bicza, ba, jeśli nim wywijać, pusty nawet będzie się giął, koślawił i paczył… błysnąć chciał Raćborski, a wpuścił się w kanał, pokazało się, w czym jest kompetentny, w żarciu tatarskiej polędwicy. Zamyślał sobie ścichapęk mi przygrozić, chamska obsuwa tymczasem, kijaszek, co miał być żandarmskim knutem, flaczał mu w garści niczym damski bukiet. Upokorzony i zeźlony rzeźniczak zajadle młynkował nad naszymi głowami łamiącym się i pękającym kijem. Z rozkoszą łowiłem nozdrzami cierpki zapach świeżej wiśniowej miazgi.

Zapach ten wzruszył mnie i natchnął. Z nagła, z marszu dałem Raćborskiemu potężnego arcyawangardowego kopa w dupę, na poczekaniu wygotowując w swojej wyobraźni z gruntu oryginalną wysublimowaną wersję jego kopyciarskiego widowiska. Teatr zapachów, teatr woni… czy ktokolwiek kiedykolwiek pokusił się o ucieleśnienie podobnie prostej, a tak wdzięcznej i obiecującej idei? Teatr zapachowy to oczywista zapachów teatr koński, nie ma zapachów bardziej wyrafinowanych i wyrazistszych zarazem niż zapachy końskie, zapach źróbka bowiem, ogiera, kobyły, siary, obroku, moczu, stajni, sierści, rzemienia, cugli, śliny, sieczki, chomąta, wozu, oracza, furmana, ziemi, potu, piany, żłobu, bąka, słomy, gza, biczyska i bicza, koła, dyszla, polnej i brukowanej drogi, kopyta zapach, podkowy, grzywy. Koń jest obłok, kosmaty kosmos woni… Co jeszcze mi się przypomniało: gnojówka w każdym gospodarstwie pachnie i śmierdzi inaczej, ten szczegół pomińmy dla dobra sprawy.

Świadom zresztą, że Raćborski bez litości wyszydzi i zdepcze mój projekt, potajemnie tylko i skrycie, galopując i galopując nieustannie, realizowałem swój wonny i smrodliwy teatr jednego aktora. Z głową w chmurze polnych i stajennych zapachów odrobinę łatwiej znosiłem morderczą i nudną Raćborową wierzganinę. Od uciążliwej, monotonnej musztry serce kołatało. Końskiej, bez dwu zdań, końskiej zażywałem kuracji. Raćborski wymachiwał nie uzbrojonym ciągle biczyskiem, które wysmykiwało mu się z rąk. Miałem go na oku. Lewą rękę wsunął do kieszeni spodni, miętosił schowany tam bicz. Ciągle nie miał odwagi odsłonić w pełni swojego prawdziwego oblicza. Czyhał na dogodny moment, by ostatecznie zatryumfować i przy akompaniamencie świstów bicza wydawać nam komendy.

Tańcowałem, koń myszy, jak mi na gołym jeszcze biczysku zagrał przybyły z Paryża koniuch Raćborski. Padałem z nóg. Serce klekotało ledwie. Klęknąłbym w końcu — a za nic, za Boga nie chciałbym przed takim gnojem klęknąć — gdyby nie owe pokątne moje arcyawangardowe węchy i przedstawienia. Jadowite gnojowe wonie wstrząsały i rzeźwiły. Ku osłupieniu baciara galopowałem dalej. Potrząsał biczyskiem otępiale, opadał z sił pieszczoszek. Był w coraz paskudniejszym nastroju. W końcu musiał dać za wygraną. Pokładał takie nadzieje w bacie, sromotnie się zawiódł! Na skróty, cmentarnymi drogami wracałem do siebie. Ledwo dychałem po biczowych przejściach. Karciłem się za to, że tak nieoględnie wdałem się w podjazdową wojnę z takim mocarzem! Diabli, niech to diabli! Diabli sami mnie podkusili, diabli ponieśli!

Łomot mnie czeka, tym skończy się sprawa. Raćbor nie popuści, mściwy, wredny pamiętliwiec. Wlokąc się wśród smutnych nagrobków i krzyży dumałem i zastanawiałem się, czy taki jak Raćborski buc choć raz w swoim jedwabnym życiu zajrzał na cmentarz (zresztą czy w ogóle rzeźnicy na cmentarze chodzą?). Niedowarzeniec bez wiary i przesądu, bez biedy życia, zachwiania, bez mroku (neon świeci nad czołem), od niemowlątka kąpany w kobylim mleczku, źrebięcą juszką karmiony… beniaminek rodziny nie pogańskiej nawet, z azjatycka dzikiej, po parysku polerownej, co zabobonnie, mimowiednie korzyć się potrafi przed kobyłą-żywicielką… Te tabuny, ta końska masa, na jawie widziałem bykowcami poganiaczy do rzeźni pędzone konie, zwierzętom tym obce są cmentarze, w ubojniach ubite, bez reszty przemienione będą w mięsa, grzebienie i rzemienne bicze; w cieniu ubojni mały Raćborski chowany higienicznie i kosmetycznie, kosmetyczka co tydzień, w wieku dojrzewania częściej, choroba trądzikowa ma przebieg kontrolowany, wągierki wyskubywane przez sumienne służby kosmetyczne w zarodku, stąd dziś buźka glancowna, gładka jak u trzebieńca… Natrząsałem się z Raćborskiego, na glinianych nogach prąc przed siebie, czym prędzej do domu, nabrać sił przed jeszcze bardziej końskim jutrem. Ty juhasku podły, ty zgniła juszko, ty bydlę, bydlaku ty, znieważałem koniucha swego ja, przetrącony naturszczycki koń. W diabły rzucić by ten haniebny, durny i bez wstydu interes! Rzucić… Tylko kto ja taki byłem, kim byłem. Kim. Nikim, niczym byłem. (Przyjaciele i życzliwi stale mi radzą, żebym był sobą, nie udawał kogo innego. A jeśli ja, to ten kto inny. Co wtedy). Nikim, niczym. Naturszczykiem, wtórnikiem. (Moja żona naturszczyca).

Tu, pośrodku cmentarza (w Europie największy) na trzęsących się ze zmęczenia nogach trzęsąc się, jaskrawie jasno widziałem swoje położenie. (Śmieszka okulistka na moich oczach wpuściła mnie w komputer, komputer rozpoznał tejże chwili: starcza nadwzroczność. Dotknięty nadwzrocznością starczą osobnik niedowidzi w swoim pobliżu, coraz doskonalej za to widzi obiekty odległe. Takie są przywileje późniejszego wieku, kapryśnie marszcząc nosek klarowała lekareczka, stała tuż przy mnie, oczu jej nie widziałem dobrze).

Smutna ta i piękna choroba nadwzroczności oświecała mnie bardzo. Postrzegałem niedostrzeżone, przenikałem wzrokiem to, co nieprzeniknione; i zdarzało mi się teraz widzieć człowieka czy kurę jak strzelił, na wylot. Coraz mniej widząc, co dzieje się wokół mnie (ale też coraz mniej się tym trapiąc), kierowałem wzrok w dal swego minionego i nawet w mrok przyszłego swojego życia. Boże dobry, czemu ja to teraz dopiero, na ostatku dopiero widzę! To, co mi dawno między palcami przeciekło bez reszty, ze wszystkim, ze wszystkim! W łasce nadwidzenia wyraźnie dostrzegałem ślad dni i lat, które prowadziły do tego tylko, bym na koniec mógł się stać nie nikim nawet, a niczym, niczym… Niedawno jeszcze w zaślepieniu skłonny byłem uważać, że teraz dopiero, kiedy podjąłem służbę u Raćborskiego, stałem się naturszczykiem; i próbowałem pochlebiać sobie, snując legendę o tym, że musiał przybyć wysłannik z samego Paryża (i tu się w duchu przejęzyczyłem, z samego papieża, wyraziłem się w myśli mylnie, cóż znaczyć może takie świętokradcze przejęzyczenie), wysłannik więc z rzeźni z samego Paryża przyjechać musiał, żeby tak wisielczo śmiesznie mógł się dopełnić mój los… A to przecież nie tak bynajmniej sprawy się miały. W miarę jak potęgowała się moja nadwzroczność, coraz wyraźniej widziałem, że nie czekałem wcale, aż się zjawi młody Raćborski i ex officio przyzna mi naturszczycki status; ja nie czekałem wcale nawet na to, aż przybysz ten urodzi się gdzieś tam w rzeźnickiej swojej rodzinie, przedtem jeszcze sprawy swego życia pogrążyłem w odmętach niechlujnie mijających dni. Życie moje jak strzelił całe było kiczowatym bohomazem, było podobne garstce mąki z pośladu i sporyszu, garstce, podlegającej nieustającemu procesowi rozkurzu, było też to życie moje chwiejnie i koślawo toczącym się po bruku kieszonkowym lusterkiem, z którego wnętrza bez ustanku wysypuje się pokruszone szkło. Życie ślamazarne, cudzołożne, płoche; życie wykidajne, życie na każdy użytek i każde zawołanie. Raćborski, powierzając mi poniżające lukratywne stanowisko w swoim teatrze, usankcjonował tylko i przypieczętował mój status pokątnego stręczyciela, wyciruska. Przygwoździł mnie. Już się nie mogłem w żaden sposób ślizgnąć, wymsknąć się samemu sobie. Dławiłem się i lubowałem zarazem swoją sytuacją nieznośną, nieznośnie uwierającą… Co ja miałem, co ja jeszcze mogłem ze swojego życia umrzeć? Ono niczym przecież, śmiechu wartym widmem, zmazą czystą, dla śmierci nawet niepożywną, niestrawną…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki