Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Laureat NIKE powraca
„U schyłku chłodnego kwietniowego dnia szliśmy z matką polną dróżką z cmentarza, na którym matka jest pogrzebana" – tak rozpoczyna się nowa, nieprawdopodobna książka Mariana Pilota. Autor nie po raz pierwszy obraca w niwecz nasze wyobrażenia o granicach możliwości ekspresyjnych prozy. Dzięki abstrakcyjnemu, a zarazem potoczystemu (ot, paradoks) nad-językowi i nieokiełznanej wyobraźni— w książkach Pilota może się pojawić absolutnie wszystko. Wieś, pub King i abchaska plaża. Chrząszcze, robotnicy, foka z kokardą i dziad dziadami furmaniący.
Wybuchy śmiechu, dreszcze grozy, okrzyki zdumienia oraz konwulsje podczas lektury — możliwe, prawdopodobne, a nawet wskazane.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
U schyłku chłodnego kwietniowego dnia szliśmy z matką polną dróżką z cmentarza, na którym matka jest pogrzebana. Niespiesznie rozmawialiśmy o codziennych jakichś domowych sprawach. Matka nie wypuszczała z rąk swojej ulubionej, dobrze wypłowiałej chustki w wielkie czerwone maki.
Zmierzch był już głęboki i światło, jakie nagle rozbłysło za naszymi plecami, oślepiało. Odwróciliśmy głowy. Nad krańcem cmentarza stało wielkie światło.
— O, jeszcze ktoś zmartwychwstał — powiedziała matka radośnie i pomachała swoją ulubioną kwiecistą chustką w stronę cmentarza. Zaraz dodała: — Ale ja żem była pierwsza! — Z dumą powiedziała.
Znalazłem ten kamień nad Morzem Czarnym, na suchumskiej plaży, więc na kolchidzkim wybrzeżu, gdzie, jak zapewniali mnie opowiadający o dziejach swojego narodu Abchazowie, zawsze wszyscy — wszystkie inne plemiona i ludy — chcieli być; niezliczone podania i mity zgodnie twierdzą, że właśnie tutaj była pierwsza ziemia człowieka, jego matecznik; raj.
Moszcząc sobie na plaży legowisko, wyłuskałem ów kamień z piasku, już miałem go odrzucić, gdy posłyszałem głos. Kamień, poruszony, przemówił z nagła. Głos był wyraźny i silny, mowa tajemna, pełna szelestów i grzechotu… W jego porowate ciało wżarły się ślimaki czy jakieś inne skorupiaki; stać się to musiało niezmiernie dawno, wtedy może nawet, kiedy ten kamień nie był kamieniem wcale jeszcze… ciała owych prażyjątek zwietrzały, wielkie epoki przetrwały natomiast ich twarde jak sam krzemień chitynowe pancerze i szczypczyki. To one, gdy poruszyć kamień, grzechotały i wyszeptywały słowa w prawiecznej mowie.
Zabrałem abchaski kamień. Celnik wypatrzył go w walizce, wziął do ręki i najeżył się, posłyszawszy westchnienia i szepty wydobywające się z ust kamienia. Burknął coś z odrazą i złością i odrzucił.
Kamień leżał potem na brzeżku półki z książkami, czasem go ktoś ciekawski brał do ręki. Wtedy, jak zawsze w takich razach, rozlegały się te dźwięki, do złudzenia przypominające głos mówiącego w jakimś niezwykłym języku człowieka. Trafił się też ktoś, kto miał pojęcie o rzeczy, geolog czy paleolog, mimochodem podał wiek skamieliny. Kamienny gość zawitał na świat na długo przedtem, nim pojawił się pierwszy człowiek.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jamki i szparki w ciele kamienia nie były wydrążone ze zdumiewającą precyzją tam, gdzie na kamiennym czerepie artysta rzeźbiarz czy zwykły kamieniarz wykłuwa dłutem oczy, uszy, usta posągu; wrażenie przedziwnego podobieństwa się nasilało, kiedy poruszyć kamieniem. Oczy zaświecały się wtedy, wypełnione chitynkami usta poczynały się otwierać i zamykać, pradawnym językiem mówić.
Przedwieczność kamienia, znalezionego na ziemi, gdzie podług powszechnej wiary był raj, poruszyła mnie. Ostrożnie obracałem w dłoniach kamyk (nie był on większy od dorodnego włoskiego orzecha czy rajskiego jabłuszka właśnie). Rzucały się w oczy szczegóły, których wcześniej nie dostrzegałem: garbek, przypominający nos, zarysy uszu. Wsłuchiwałem się w dźwięki mowy, łowiłem słowa starannie i wyraźnie artykułowane chitynowymi ustami kamiennej zjawy i niepojęte.
Czym, kim ten kamień. Jak zdarzyć się mogło, że na miliony, miliony lat przed pojawieniem się człowieka uformował się na podobieństwo jego. Czy przypadkiem — a cóż od przypadku jest pewniejsze? — pierwszy człowiek swojego oblicza nie ukształtował na obraz tego oto przedwiecznego wzorca. Czyżbym więc miał w ręku, czyżbym w swoim ręku —
Była pora rujki. Zauważyłem to od razu. Rujka musiała się zacząć jeszcze przed moim przyjazdem. Chrząszczyki uwijały się po wezgłowiu drewnianego łóżka, a jedną parę zastałem in copula.
Od wczesnego rana z wielką uwagą obserwowałem pole poczynań.
Wezgłowie i tylna część drewnianego łóżka podziurawione były jak sito. Otworki znajdowały się bardzo blisko siebie. Na sporych powierzchniach odstępy między dziurkami wynosiły 2 cm, czasami jednak spadały do 1 cm i mniej.
Otworki, jak spostrzegłem, były trzech rozmiarów. Największe, o średnicy 1,75–2 mm, wygryzły zapewne samiczki Anobiidum Striatum. Otwory o świetle 1–1,25 mm wygryzione były przez samczyki oraz przez pasożytnicze błonkówki z rodziny męczelkowatych (Braconidae). Najmniejsze wreszcie dziurki, o średnicy 0,25–0,3 mm wygryzione były, jak mogłem przypuszczać, przez nieoznaczone bliżej gatunki blaskotek (Chalcididae). Ich rola jest niejasna, nie mam tu dokładnego rozeznania, są to być może pasożyty wtórne braconidów.
Pewne partie łóżka chrząszcze i larwy omijały, były one zupełnie wolne od otworów. Trudno powiedzieć, jakiej natury były te części drewna, pod ciemną politurą gubiły się jego cechy przyrodzone.
Spostrzegłem, że chrząszczyki te są przywiązane do miejsca swojego wylęgu i życia w ogóle, bo nie widać było, by copula odbywało się na przykład na ścianach pokoju, oknach, innych meblach czy na podłodze. Pojedyncze okazy, przeważnie samiczki, widywałem potem tu i ówdzie na ścianach, ale nigdy parki. Samiczka, wyczekująca samczyka na powierzchni drewna, przybierała specjalną pozę, powtarzając ją przez jakiś czas: przód ciała obniża lekko ku podłożu, a tył zadziera ku górze pod kątem około 30 stopni. Tak wsparta na tylnych nóżkach stoi kilka minut, po czym przybiera postawę zwyczajną. Ruch ten wykonuje tak długo, aż zjawi się jakiś samczyk szukający przygody. Ten włazi jej na grzbiet, a po połączeniu schodzi bokiem na powierzchnię mebla i odwraca głowę w przeciwnym kierunku do samiczki. Post coitum omnis animal triste… Aż do tej pory jego różki są w ciągłym ruchu, z krótkimi raptownymi przerwami. Po chwili zwykle samiczka zaczyna wędrować powoli po powierzchni mebla i ciągnie za sobą samczyka, który chcąc nie chcąc, musi posuwać się tyłem. Samiczka wyszukuje najbliższy większy otwór (o średnicy 1,75–2 mm) i wchodzi do niego, wciągając za sobą całkiem lub częściowo samczyka. Ukończenie copulae następuje zwykle w chodniku; chrząszczyki po rozłączeniu wychodzą często na wierzch, jakiś czas kręcą się tu i ówdzie; samiczka zwykle włazi do tego samego otworu, a samczyk udaje się na dalsze poszukiwania.
Samczyki, szukając samiczek na powierzchni mebla, poruszają się dość szybko, przebierając żwawo nóżkami, i gdy zbliżą się do podejrzanego otworu, to najpierw włażą do niego głową, a skoro ten jest „obiecujący”, wychodzą z powrotem, by doń wleźć znowu, lecz tyłem. Jednak muszą się dość często mylić lub dostawać kosza, bo niejednokrotnie po krótkiej chwili wychodzą,
Co do wyszukiwania się osobników obu płci za pomocą zmysłu węchu, to jest on chyba bardzo słabo rozwinięty; samczyki, choć są stale chętne do kopulacji, jednak często przechodzą niedaleko samiczek, nie zauważywszy ich, a dopiero nakierowane palcem przystępują do copulae.
To słabe rozwinięcie zmysłu węchu stoi pewnie w związku z trybem życia kołatków, które prawie całe zamyka się na niewielkiej przestrzeni, przeważnie wewnątrz drewna, gdzie też kopulacja może się odbywać, lub na jego powierzchni.
Jaki jest stosunek płci, trudno powiedzieć na podstawie obserwacji chrząszczyków, łażących po deskach. Samczyki przeważały wybitnie, chwilami nawet 5-krotnie. Rzeczywisty stosunek płci dałoby się określić przed rujką, na podstawie poczwarek.
Ile jaj składa jedna samiczka i ile czasu jej to zajmuje, nie mogłem stwierdzić. Jajka są malutkie, kuliste, z jednej strony z dzióbkiem.
Poznanie obyczajów rodziny Anobiidae (kołatkowate) ma dość duże znaczenie, gdyż ich larwy niszczą drewno różnych gatunków drzew, przeważnie zresztą już przerobione, a więc meble, uzbrojenia otworów murowych, jak drzwi, okna itp., są terenem ich niszczycielskiej działalności. Trzymają się uparcie jednego miejsca, skutkiem czego opadnięty przez nie przedmiot staje się wewnątrz labiryntem chodników, wypełnionych trocinami.
Chrząszczyki najchętniej kopulowały w godzinach porannych, między godziną 4 a 7; im bliżej godzin południowych, tym rzadziej, a po południu tylko wyjątkowo, Czas trwania copulae wahał się od jednej do trzech godzin. Co prawda widziałem też głowy chrząszczyków, tkwiących przez kilka dni w chodnikach; możliwe, że były to chrząszczyki młode, wgryzające się, w każdym razie nie pozostające w stanie copulae, gdyż ten z pewnością jednak nie ciągnie się tak długo.
Dalsze moje badania w toku.
Niekochany — tej zajebanej
♥
Brygadzista podniósł głowę i zagapił się. Wąska smużka nieba była ledwo widoczna. Powiedział, nie opuszczając głowy:
— Jakby zgarnąć do kupki te wszystkie dołki, które żem w swoim życiu wydłubał, to by się pewnie człowiek dobił gdzie do środka ziemi.
Obiema rękami przytrzymując hełm, młody podniósł głowę. Wykop był głęboki. Wysoko, daleko suchy okruszek nieba.
— Nie przytruwaj. Maszyna, gdzie tam ty, lamusie. Tyle machnąć, daj ci Bóg.
— Maszyna, pewnie że. Ale na ostatku co. Staśczak szpadel w garść i do dołka.
— A ja? Ja kto, pies?
— Ty, pewnie że. Ty tak samo. Ale ty… Szczawik z ciebie.
— Ty żeś znowu niby gdzie przewalił tyle tego gipsu.
Starszy dziobnął szpadlem, odwalił bryłę gliny.
— Hu, bracie bratku. Pewnie twój jarecki nie trafił jeszcze na twoją jareckę. Jakie tam wtedy kopmaszyny. Szpadlem wte i nazad.
— Wte i nazad? Wte, rozumie się, ale nazad?
— A na cmentarzu ty miałeś kiedy przypadek?
— Jak boniedydy? Toś ty i kopiduszek był? Kiedy to znowu.
— Po wojnie. Fest robota nawet. Popłatna. Jedno, że jakoś człowiekowi nie tego, kiedy jeden z drugim nic tylko umiera i umiera. I dałem temu spokój.
— Dalekoś nie odszedł. Tyle że w głębszy dołek.
— Już ty nie trap się tak bardzo o mnie — obruszył się stary. — Grób będę mieć jak każdy inny. Gdzie jak gdzie, tu każdy ma po równo.
— Tobie coś nic, tylko dołki w głowie. Nie te to tamte.
— Rozejrzeć się koło siebie nigdy nie zawadzi. Takiemu jak ty nawet.
— Krucafeliks. Ja? Nim mnie zadołują, ja jeszcze niejednemu przygrzać zdążę. Jak boniedydy.
— Choć raz byś dymnął fest łopatą. Niby dwie chabetki przy dyszlu, a… No widzisz, trochę pary masz.
Młody rozmachnął się i rąbnął łopatą. Cofnął się pół kroku i oparł się na stylisku.
— Jak boniedydy. Się patrz. Sikło. Żem łopatą coś przetrącił. Będzie na twoją odpowiedzialność.
Stary przykucnął.
— Źródło…
— Tu? Stary lamusie, ty chyba jeszcze w Pana Boga wierzysz. Jakie źródło. Wszystko brukowane.
— Działki tu zaraz…
— Rura jakaś, jak boniedydy. Zresztą mogę przyfasować jeszcze raz, mnie tam akurat wsiorawno. Ty żeś naczalstwo.
— Nie rusz. Samo się wyklaruje.
— Źródło, wierz ty w to, a gnidy ci się w wąsie posieją. Że szambo wybiło. To to tak.
— Poczekaj ty. Krynica, nie woda.
— Niech mnie drzwi — zadziwił się młody i nie wypuszczając z rąk styliska, przykucnął. — Niech mnie na drzwi położą i drzwiami przycisną. Skądżeś ty to, kruca, wiedział.
— Na czymś, bratku, i taki jak ja musi się w życiu znać — powiedział stary i obiema rękami targnął wąsa. — A ty żeś co myślał, że na tej ziemi już źródeł nie ma?
Młody umoczył palec, oblizał.
— Kruca. I co my teraz.
— No co? Robim swoje.
— Zasypać?
— No a co? Studnię tu będziesz bił?
— Studnia niestudnia, ale… Powiem ci, pierwsze w życiu to widzę. Taką wodę niesztuczną.
— Po pierwsze i pewnie ostatnie — mruknął stary. Wbił łopatę w ziemię.
— Pić mi się chce…
— Herbaty napije się pani?
— A bo to ja z zagranicy przyjechała? Lepiej wody kieliszek byście, pani, dali.
B. narodził się w nocy z 24 na 25 grudnia 5 roku p.n.e. w miejscowości Betlejem w Judei.
Dzieciństwo, lata chłopięce, młodość i wczesny wiek męski spędził w miasteczku Nazaret w Galilei; był tam znany jako cieśla, syn cieśli.
Kroniki odnotowują tylko jedno wydarzenie z tego okresu: w 5 (według innych źródeł — 7) roku n.e. przybył do Jerozolimy, by tu wejść w dysputę z doktorami i uczonymi w Piśmie i zadziwić ich swoją mądrością i wiedzą.
Jednak dopiero dwadzieścia lat później, w jesieni 27 roku n.e., przyjąwszy uprzednio chrzest, rozpoczął publiczne nauczanie. Wokół wędrującego po drogach Galilei, Samarii i Ziemi Judzkiej z dnia na dzień gromadziło się coraz więcej ludzi, zafascynowanych jego osobą, poruszonych głoszonymi przez niego naukami, żądnych oglądania cudów, jakie sprawiał (m.in. wskrzeszał umarłych i uzdrawiał dotkniętych nieuleczalnymi chorobami).
Przez czterdzieści dni pościł i modlił się w odosobnieniu na pustyni, gdzie Szatan kusił go, bezskutecznie usiłując odwieść od powziętych zamiarów.
W pierwszych dniach 29 roku udzielił kilku najwierniejszym z gromadki nieodstępujących go ani na krok wielbicieli i wyznawców prawa głoszenia jego nauk.
W przededniu Paschy tegoż roku wygłosił zawierającą esencję jego poglądów mowę, która do historii religii przeszła jako Kazanie na Górze.
W lecie przebywał w Cezarei. Wyznał tu, że niebawem czeka go męczeńska śmierć. Zapowiedział też rychłe swoje zmartwychwstanie.
W marcu 30 roku wskrzesił Łazarza, co znowu przysporzyło mu wyznawców i uczniów.
Wkrótce potem udał się do Jerozolimy, entuzjastycznie witany przez tłumy mieszkańców i pielgrzymów. Spożył tu w towarzystwie uczniów wieczerzę, która, jak się niebawem okazało, była jego wieczerzą ostatnią.
Wydany przez jednego ze współbiesiadników władzom, które widziały w nim samozwańca i wichrzyciela, został skazany na śmierć.
Zmarł 7 kwietnia 30 roku, by zgodnie ze swoją zapowiedzią po trzech dniach, 9 kwietnia, zmartwychwstać.
Miała kawałek ziemi, krowę, była już starą kobietą: we trzy się one żywiły i wzajemnie wspierały.
7
Jan Bogumił Siemiątko.
6
Bogumił Siemiątko. Halina Hulak.
40
Anna Bliski. Barbara Paciorek. Regina Hulawy. Józef Mlostka. Roman Dziwoki. Wojciech Rohoza. Danuta Matla. Kacper Szlachta. Oskar Dawid Bieńkowski. Krzysztof Kreczmarski. Artur Qvasijour. Łukasz Zatorski. Urszula Tyc. Monika Trychta. Janina Lalka. Jan Uchta. Monika Fiolka. Jan Florek. Anita Jaźwiec. Eleonora Knapska. Janusz Mohyłka. Halina Pieścik. Pamela Furga. Jan Bogumił Piechta. Teresa Gicza. Barbara Ozdoba. Bartłomiej Setnik. Maria Siwa. Anna Sztuka-Adamczyk. Iwona Szulc. Jacek Ślopek. Magdalena Wruch. Michał Kochanek. Weronika Ciura. Witold Hadam. Maria Gdyra. Arkadiusz Burdos. Ignacy Hołody. Mariusz Grunt. Stefan Opuchlik. Igor Rudera. Patrycja Cudna.
6
Elżbieta Wieloch. Stanisława Roguska. Magdalena Husarz. Irena Hadzik. Marzenna Bobik. Mira Królewic. Walenty Pyrek. Katarzyna Pyrek. Jan Pyrek vel Perkowski. Sebastian Pyrek vel Perkowski. Sabina Pyrek vel Perkowski. Dawid Pyrek vel Pyrkowski. Bohdan Rohatyński. Borys Chwierut. Adam Dziudzia. Marek Cesarczyk. Jan Marian Chajda. Joanna Buderaski. Mikołaj Ryczałek. Emilia Skop-Warycha. Patrycja Rurka. Jakub Mieczyk. Marianna Rożniatowska. Aleksandra Ciechanek. Wiktor Skwira. Karol Hebrayko. Laura Diuk. Eryk Wiktor Glon. Piotr Cycyński. Daniel Draczuk. Sandra Macierzyński. Olga Zmorka. Rafał Poćwiardowski. Kinga Maleyko. Daniel Chrystowicz. Łucja Pietrucha. Mieczysław Cielewicz. Marek Pastewka. Paulina Osmólska. Michał Chrobak. Jan Szyćko. Sylwester Pastewka. Damian Pania. Błażej Kurak. Kamil Domek. Joanna Darmetko. Jerzy Chwastyk. Franciszek Tabor. Tadeusz Kajetan Jarmolik. Bogdan Kruca. Dariusz Paniczko. Oskar Pluta. Dariusz Popielski. Klara Tuka. Leon Raubnitz. Aniela Okólny. Kinga Bach. Wawrzyniec Fortuna. Wilhelm Patryjas. Konstanty Ćwiląg.
4
Kamil Domek. Borys Błoch. Jarosław Ćwiek. Krzysztof Hładki. Joanna Janczyszyn. Olga Gdyra. Paweł Knapik. Gertruda Wrocławska. Renata Lepsza. Janina Piękny. Ewa Łubniewska. Sławomir Magulan. Daniel Przybylski. Anita Schweiger. Marcin Stępień. Stanisław Styś. Michał Kajetan Chański. Pamela Natalia Kulesza. Martyna Maria Muzyka. Arleta Czerwonka. Sylwester Hadas. Justyna Trojak. Mieczysława Brańca. Andrzej Lulek.
77
Sylwia Sobieraj. Eryka Bogusława Sobieraj. Alexander Sobieray. Nikola Sobie. Felicja Tekla Gwiazda. Klaudiusz Wilniewczyc.
10
Mateusz Połeć. Zuzanna Pisarek. Agnieszka Sybilska. Julian Madey-Szpyra. Gabriel Jaworek. Daniel Burza. Mikołaj Saksa. Teofil Mudy. Anna Woroszy. Emil Kurach. Paweł Piechota. Natalia Nuka. Paweł Szulc. Grzegorz Smirno. Krystyna Kaczorek. Krystian Rokosz. Natasza Lazurek. Marcin Hałady. Hanna Harczuk. Konrad Dziadosz. Julian Siudalski. Artur Noske. Zofia Braha. Daniel Śpieg. Oliwer Pastwa. Jagoda Klimek. Mikołaj Parol. Jakub Junosza. Aneta Kruk. Anatol Margules. Olga Gmur. Urszula Niczyporuk. Zenon Poteralski. Anna Juścikowska. Weronika Cecot. Fryderyk Bakun. Alina Kikosicka. Jakub Szpila. Maksymilian Trepka. Dominika Jarmuła. Barbara Sutko. Elżbieta Dusek. Marzena Bando. Fryderyka Cudyk. Józef Chanas. Jarosław Ćwik. Beata Kieps. Irena Klyszcz. Andrzej Pogwizd-Kowalski. Dariusz Wypych. Janina Wojcieska. Helena Rzeźnicka. Edyta Raźny. Wacław Orlik. Bernard Nenko. Izabella Ujazd. Jarosław Wydmuch. Hieronim Nowierski. Stanisław Adam. Patrycja Cudna.
40
Bolesław Walczybok. Izabela Babista. Magda Kulass. Jacek Sakra. Wacław Kowalski. Aleksander Tuhaj. Kaja Kukła. Kazimiera Sowierszenko. Ewa Bitka. Stanisław Paliczka. Eugeniusz Krypczyk. Walerian Gąska. Antoni Bladyniec. Martyna Bobel. Tamara Otawa. Jan Barbaruk-Majcher. Teresa Jakielaszek. Magdalena Feliszek. Kamil Dubielecki. Rafał Jonik. Jan Grzesiczek. Daniel Kitajewski. Jadwiga Jęć. Arletta Gorliwy. Grzegorz Dziewicki. Maciej Dolina. Andżelika Rawa-Czarczyńska. August Zgraja. Michał Niedbała. Jan Józef Haduga. Ryszard Łapa. Jakub Łajca. Mieczysław Surowiec. Tomasz Druciarek. Stefan Karpesiuk. Urszula Nosalik. Marcin Kuk. Bolesław Kłamski. Jan Chamski. Jakub Chłapa. Ryszard Kiernozowski. Bolesław Pochyluk. Grzegorz Parys. Krzysztof Handel. Jerzy Badełek. Wiesława Wiosna. Artur Chłopecki. Jan Sadluk. Ignacy Matera. Bogusław Ołyniak. Marianna Rok. Wilhelm Drukarczyk. Kazimierz Marmurowicz. Paula Pukło. Jan Szlachetka. Władysław Piśko. Bolesław Dorywalski. Jan Maria Przekwas. Irena Krzyżanowska-Kierepka. Jan Oramus-Momot. Jan Kołomłocki. Feliks Podjasek. Krystyna Cesarz-Kaczorowska. Maria Karbowiak-Ciurla. Rozalia Czuczko. Daniel Korbut. Michalina Siuśta. Janina Kaczyńska-Tyska. Fryderyk Bies (Sylwester Dikow). Halina Naróg-Ciurla. Iwona Szwanc-Ciurla. Halina Lizuraj. Katarzyna Gwara.
1000
Agata Użyczak-Ciurla. Elżbieta Zbawiony. Irena Brygida Nijaki. Józef Młot. Daniel Karaban. Justyna Cierpiał. Michał Karmazyn. Anna Wieteska. Ewa Duch. Józef Ozga. Kornelia Kurtyka. Aleksandra Truty. Grzegorz Komuński. Malina Jamka.
4
Igor Oczadły.
4
Antoni Stępa.
6
Aleksandra Anna Palownik.
4
Józef Bakier. Emilia Dzika. Michał Ohulajewski. Karol Woś. Alina Pęczalska-Dydek.
12
Barbara Cygańska.
1000
Andrzej Furja. (Patrycja Cudna).
77
Bartosz Palichleb. Czesław Bohuniuk. Katarzyna Cichewicz-Islam. Ewa Prostak. Julian Kuffel. Martyna Podleyska. Bożena Sztuka. Wanda Kreca. Krystyn Woda. Ireneusz Rozpęk. Eligiusz Stowoda. Ewa Nabożny. Cezary Jaks. Damian Hadday. Kinga Berlin. Wioletta Chołuj. Piotr Pitko. Mariusz Cyfka. Jan Kowalczyk. Bogusława Piłat. Julia Szaga. Teofil Srómek. Danuta Cwajda. Jan Kak. Jan Luto. Józef Huła. Jan Anielski. Jan Lellek. Alina Grecki. Jan Działo. Anna Całun. Grażyna Domurad. Erwin Buhalik. Stanisław Rząd. Katarzyna Komisar. Marcin Gorło. Karol Tabacka. Karol W. Tabacka. Anna Truty. Henryk Cudak.
7
Marta Russ. Dominik Dworak (Dworek). Feliks Walkowiak. Florentyna Ściera. Marian Miażdżyk. Luiza Krzepkowska. Julian Gradasiewicz. Zbylut Nowak. Magda Bank. Jan Szymała. Justyna Waszta.
6
Michał Szczuraszek. Dorota Fertig. Patrycja Cudna. Dorian Tytman. Marek Żydek. Marianna Jąkalak.
6
Marianna Huchry.
6
Irena Wysoka. Radosław Koleina. Jan Korzepka. Amelia Plugar.
40
Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Zenon Nahajowski. Patrycja Cud.
Ludzie, rozmawiajcie wy ze mną! Czemu nikt nie rozmawia ze mną. Tylu was, niechby choć ktoś jeden porozmawiał ze mną. Czas najwyższy rozmawiać ze mną. Powiedział Pan Jezus: śmiercią pomrzecie. Pomrzecie i aż do sądnego dnia nic nie powiecie, słowem się nie odezwiecie. A nie myślcie też sobie, że ot tak zaraz, jutro rano albo po południu, sobie zmartwychwstaniecie!
Wychodzi zwykle z chaty w porze, kiedy kury, smutno i niespokojnie trzęsąc łbami, po omacku włażą na grzędy. I jemu kurzypatrz musi doskwierać; stukając wielkim jak pastorał kosturem, powłócząc obutymi w bambosze nogami, idzie wprost w słońce, które zachodzi u krańca drogi, co biegnie przez wieś dokładnie ze wschodu na zachód. Zatrzymuje się co raz i miarowymi uderzeniami rozczapierzonych palców strzepuje pierze — darł je przez cały dzień — z płóciennych luźnych portek i bluzy akuratnie pozapinanej na wszystkie, aż po samą brodę, guziki. Jest niczym kaczątko, w puchowej poświacie cały. Przystaje i poczyna się energicznie otrzepywać; wygląda to, jakby gwałtownie na słońcu tajał i kłęby pary buchały na wszystkie strony. Elegantując się tak, ciągle strząsając kłaczki pierza pstryknięciami kościstych palców, wypatruje równocześnie zza swojego posocha kogoś. Ściska dłoń sąsiada łapczywie, po wielokroć. Bardzo stary jest, zgrzybiały; wie o tym i o tym statecznie i pogodnie rozprawia.
— Nie mam światu za złe — mówi. — Starym, to i wiem, że czas na mnie. Ale żal. Każdemu pewnie żal, ale czy taki. Mnie mocno żal przez to, że życie mnie kosztowało wielkiego starania. Całe lata, a mam przecie już wielkie lata, sam ja się życia uczyłem, bez żadnej znikąd pomocy, swoim przemysłem zawsze. We wszystkim samouk. Tylu czytać uczyli, a mnie nie nauczyli nigdy, ani za młodu, ani w starsze lata, i wszystko musiałem osiągać własnym sposobem i siłą. Ja, panie, wielkich światów nie znam, wielki świat poznałem na tyle, co ze dwa razy byłem we młynie i raz na wiatraku. Inni, uczeńsi, to, powiedzieć można, pili życie z kieliszka ze stopką, ja, jak już kieliszek jaki dostał mi się do ręki, to to była kulawka zawsze. A teraz życie się kończy. Ale choć to kulawka, to żal.
Ten stary:
— Przed wojną… ech! To były czasy, chłopie. U rzeźnika… no, wszedłbyś sobie, chłopie, do rzeźnika. Kiełbasa taka, owaka… na łokcie kiełbasy. Kupujesz, bracie, u rzeźnika, co tam akurat ci pasuje, a rzeźnikowa ci do tego dokłada bułeczkę — gratis! Ech, chłopie, a jak żeśmy zarabiali… żałuj, bratku, bo jak żeśmy wtedy zarabiali, przed wojną wtedy! Jak żeśmy zarabiali…
Młody na kupie tarcicy, hełm ochronny między kolanami, w hełmie papierek z ćwiartką razowca i kiszonym ogórkiem, kawałek kaszanki w garści, wpycha ją sobie do ust i przez tę kaszankę:
— A my… My. Ech, przed wojną… Przed wojną to i my będziemy jak króle zarabiali!
— Wy, panie — powiedział — jak nie jesteście władza, to na pewno żeście są z władzą blisko.
Ma to na podorędziu, pod zagłówkiem — płócienne zawiniątko, opakowane w płat przezroczystego plastiku, przewiązanego na krzyż kawałkiem konopnego powrózka: pomału i ostrożnie rozplątuje mocno zaciśnięty pęk, pięścią formuje w pierzynie zagłębienie, składa w nim ten akuratnie zwinięty w kłębuszek sznurek, bez pośpiechu odwija plastikową okładzinę, uważniej i cierpliwiej jeszcze rozwija zetlałe na krawędziach grube siennikowe płótno, by wreszcie nabożnymi, delikatnymi i ostrożnymi ruchami wyłuskać z niego złożony w czworo arkusz papieru.
Arkusz, przytarty i przyżółkły nieco na rogach i zgięciach, promieniuje dziwną jakąś, onieśmielającą staroświecką białością i pachnie mocno tabaką do zażywania; wstrzymując się od kichnięcia, jak wół na malowane wrota gapię się na kilka linijek tekstu napisanego pospiesznie kopiowym ołówkiem; pod spodem niecierpliwy podpis — ołówek aż dziurawi papier, i blada fioletowa plama, wyblakła i nieczytelna już, okrągła pieczęć.
Pilnował mnie przez cały czas, kiedy obracałem tę kartę w ręku i usiłowałem jeśli nie wyczytać, to wywnioskować z jej oglądu cokolwiek. Bezradny, podniosłem wreszcie na niego oczy:
— Nie wiem, co to jest.
Wyjął mi papier z rąk i trzymając go wszystkimi swoimi dziesięcioma palcami, powiedział gorzko:
— Już na to poszło, że nawet urzędowi nie wiedzą, co jest napisane w urzędowym piśmie. Ale czy przez to ja mam być stratny? To jest, panie piśmienny, poświadczenie niemieckiego majora o zarekwirowaniu moich koni. Dwa konie wzięli i nie dali grosza, ledwo pokwitowanie zgodzili się wydać. Ja dopiero co wtedy na tej gospodarce nastałem i choć był żem młodziak jeszcze, to żem wiedział, że to nie interes żaden, i się sprzeciwiałem. Ale co było robić. Oni z giwerami przyszli. Wziąłem ten papier, bo powiedzieli i przysięgli, że władze jak nie same konie, to pieniądze za nie mi zwrócą. To nie polega na prawdzie. Ile od wojny rządów i władz było, a żadna nie chciała oddać ani grosika. Co to za rządy, co za swoje wojska nie chcą odpowiadać? Co za władza, jak na sprawiedliwości nie stoi? Ja czasami sobie myślę, że może ja źle stukam, nie w te drzwi, a czasami mi się zdaje, że należyta władza jeszcze nie nastała. I przez to nie mam spokoju umierać, i nie mam jak umierać, bo na sprawiedliwość czekać muszę.
Tak żałośnie i cierpliwie uskarżając się, właściciel koni troskliwie i umiejętnie składa arkusz, zawiera go w tej grubej płóciennej kopercie, kopertę owija plastikowym obrusem, z dołka w pierzynie wyjmuje powrózek i krępuje nim całe tak misternie złożone zawiniątko. Wpycha je z powrotem pod zagłówek i układa się wygodnie na łóżku, brodę wyłożywszy na pierzynę.
Broda jest długa, siwa, siwiuteńka.
Że ma jakiś kłopot, to się wyczuwało, choć nie dawała po sobie niczego poznać. Ale poznać można było po tym właśnie, że zachowywała się jakby nigdy nic. Wyczekiwałem odpowiedniej chwili i kiedy wydało mi się, że nadeszła, zapytałem, czy coś się nie stało. Powinna była coś odburknąć albo wzruszyć ramionami; tymczasem odpowiedziała natychmiast:
— Tata, z angolem będzie kiepściutko; ta nauczycielka jest foka z kokardą.
Odruchowo sprostowałem:
— Wygląda jak foka z kokardą?
Prychnęła wzgardliwie:
— To by było pół biedy; ona jest f o k a z kokardą.
Tak kategorycznie to było wypowiedziane, że nie ośmieliłem się sprzeciwić; nic nie powiedziałem. Zaś nazajutrz chyłkiem wyprawiłem się do szkoły, ktoś pokazał mi tę panią od angielskiego. I osłupiałem. To była foka z kokardą. Taka nie nauczy nikogo prawdziwego angolskiego języka, jasne.
— Rups! — dał hasło Bycul i kantem dłoni rupsnął w denko flaszki. Mocarski nie dał na siebie czekać: — Dups! — i w swoje pół dupsnął. Korki strzeliły, wódka chlusnęła i by się polała, gdyby Bycul i Mocarski nie wiedzieli, w którym momencie gardziołko flaszki czopuje się kciukiem. Radzi sami z siebie i z siebie nawzajem, ze smakiem oblizali umoczone w gorzałce palce.
— Chlast mam po patrze — napuszył się Bycul. — Stary z punktu rozprawiczał każdą flaszkę. Najtwardszą sztukę.
— Ja też — przystał Mocarski na to — mam tę delikatność w garści po starym. Choć nie uczył mnie. Krew!
— Krew! — przytaknął Bycul. — To to! Krew!
— No to — zmierzał do sedna Mocarski — chluśniem za tych nieboszczyków naszych. Pod paznokieć!
— Fest zajzajer — pochwalił następnie i chuchnął ze smakiem.
Bycul oglądał flaszkę.
— Patrz, na co to na starsze lata daje się człowiek wziąć. Na te trochu korka i gipsu. Ale bo i opatrzyło się już człowiekowi: gwint i gwint wszędzie.
— O, gwint! — wzburzył się Mocarski. — Ja sobie o gwint kiedyś wargę rozciąłem. Paprało się potem.
— Ale — zauważył Bycul — Wyborowa na gwint całe półtora złotka tańsza. Za ten paluszek korka każą sobie płacić frajerską kasę.
— Siwucha — odczytał Mocarski z nalepki na swojej flaszce. — Przedwojenna nazwa. Nie za gwint, za przedwojnę bulisz. Przedwojna coś warta jest. Chluśniem za przedwojnę!
— Pomalu, pomalu — hamował go Bycul. — Pomalu, bo zbraknie. A jak zbraknie, będzie przykrość. Chyba że masz cóś za podszewką…
— Gdzie! — wyparł się Mocarski i sam odjął sobie od ust gardziołko flaszki. — U mnie cienko-cienko. Co za czasy pojąkane, nigdzie i znikąd nic!
— Ech, chluśniem! — zarządził przejęty wielką nagłą żałością Bycul.
I chlusnęli równo. Mocarski odchuchnął jak z miecha.
— Sie nie bój. Sie nie trap! — nabrał ducha. — Sie nie ma, sie zorganizuje się!
— Dups… — mruknął Bycul powątpiewający.
— Zrobi się — obiecywał solennie Mocarski. — Tymczasem pij i piękno przyrody podziwiaj.
— Dups! — Bycul wzgardliwie. Ale nie odmówił sobie sztosa, utarł usta i chcąc nie chcąc, począł podziwiać piękno.
Bo też traf chciał, że zamelinowali się gustownie jak mało. W gęstych krzach placyk, łysa polanka, na tej cichej polance dwa wysiedziałe, nagrzane przez kwietniowe słońce, wielkie jak we młynie kamienie. Zacisznie w tej melince, przyjemnie, jak w uchu ciepło, miło. Zaś widziało się z tego przyjemnego miejsca skrawek piaszczystego brzegu rzeki, kępki zieleniejącej wikliny, lśniącą w słońcu rzekę. Było na co patrzeć. Bycul zapatrzył się aż. Mocarski trącił go łokciem w bok.
— Nie kimaj. Kimniesz i z flaszki ci ciurknie. Rups!
— Chlups! — przystał Bycul. Pociągnęli z flaszki i zrobiło się przyjemniej jeszcze. Mocarski sięgnął do kieszeni po papierosy, zapalili. Błogo! Żyć nie umierać było.
Nad brzegiem rzeki pojawił się chłopiec. Dźwigał akordeon, prawie tak wielki, jak on sam. Rumunek. Dojrzał ich, zawahał się, pobrnął w piasku dalej.
— Cygańska zaraza — mruknął Bycul na ten widok.
— Zarazy — poprawił go Mocarski. — Gdzieś tu one całą kupą noclegują. — Przymrużył oczy. Przyjemnie było, błogo.
W pobliżu sapnął i dźwięknął akordeon.
— Ha? — zadziwił się Mocarski i szerzej rozwarł oczy. To Rumunek zawrócił znad rzeki. Stał w odległości jakichś dziesięciu kroków i szarpał się z akordeonem. Ten akordeon ledwo dychał; z westchnieniem i sapaniem bełkotał strzępki jakiejś melodyjki, dławił się. Grajek wytrwale i nieporadnie manipulował instrumentem. Mordował się z nim, uparcie wydobywając z jego wnętrza rzężące dźwięki. Pomału podchodził do biesiadników. Przystawał i spoglądał na nich płochliwie i czujnie czarnymi ślepkami. Mocarskiemu i Byculowi jakoś nie chciało się rozewrzeć gęby. Słuchali tych brzęków i jęków z zaciekawieniem nawet. Grajek nie ustawał w wysiłkach. Zmagał się ze swoim potrzaskanym instrumentem wytrwale, zezując na Mocarskiego i Bycula. Mocarski i Bycul zaś przyglądali się muzykantowi. Na czarnej gębie zacieki brudu, plamy zaschniętego błota zgoła. Obuty w pepegi, krótkie wyszmelcowane portki, odziany w coś na kształt komeżki, dwa razy za dużej i tak samo jak pepegi upaćkanej i podartej. Mocarski przyglądał się maluchowi z zastanowieniem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki