Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego - Józef Weyssenhoff - ebook

Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego ebook

Józef Weyssenhoff

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ironiczna i wieloznaczna powieść, która pozornie ma formę tekstu pochwalnego na cześć Zygmunta Podfilipskiego. Jacek Ligęza bezkrytycznie ukazuje cnoty i zalety swego przyjaciela. W miarę, jak poznajemy kolejne fakty z biografii tytułowego bohatera ukazuje się naszym oczom postać w gruncie rzeczy bezwartościowa.

Powieść jest w istocie satyrą odsłaniającą przywary środowiska arystokratycznego, słabości nowoczesnej cywilizacji oraz miałkość utylitarystycznej etyki pozytywizmu. Wyrafinowana ironia oraz wspaniale dobrany język są dużą zaletą utworu „ Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego ”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 296

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Józef Weyssenhoff
Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Warszawa 2014
Wstęp
Gazety doniosły niedawno tym, którzy je pilnie czytają, o śmierci pana Zygmunta Podfilipskiego, zmarłego w Paryżu, w wieku lat 46, na apopleksję, czy anewryzm serca.

Pokolenie nasze, jeżeli nie osobiście, to pośrednio znało tego człowieka wybitnego, trochę już u nas zapomnianego z powodu, że od lat paru stale mieszkał we Francji. Mało kto jednak znal go tak dobrze, jak ja, zaszczycał mnie bowiem stałą przyjaźnią i, chociaż starszy, lubił ze mną rozmawiać poufnie. Z rozpraw naszych powstał cały szereg teorii i poglądów, powstał, rzec można, między nami, bo spieraliśmy się często, a docierając z obu stron coraz bliżej do rzeczy, przez samą młockę wzajemnych argumentów wyłuszczyliśmy niejedno ziarno prawdy, z plew ją otaczających.

Chodzi mi o to, aby te ziarna nie przepadły. Jeszcze za życia pana Zygmunta przyszła mi do głowy myśl, którą wyraziłem mu niegdyś tymi słowy:

– Gdybym chciał pisać powieść obyczajową współczesną, przypatrzyłbym się najprzód panu. Wmieszany we wszystkie nasze dzienne sprawy, uczestnicząc w naszych potrzebach, cechach, a nawet błędach, pozostaje pan mimo to indywidualnym i wznosi się przez teorię wysoko ponad tłum. Pańska przeciętność jest pozorną tylko, bo w gruncie jest wyższością. Jest pan zarazem legią i jej dowódcą. Wsadzę pana żywcem do powieści.

Oczywiście żartowałem, a Podfilipski był nadto rozumny aby żart brać dosłownie. Owszem – chwytał w lot tę „połowę prawdy”, śmiał się, lub dyskutował.

Obecnie, dotkliwa strata, którą ponieśliśmy, zmienia mój żartobliwy zamiar w poważne zadanie. Postać Zygmunta Podfilipskiego czeka na drugie swe wcielenie, kołacze do bram literatury i historii. Jest to postać wymowna, przesiąknięta nami samymi, postać, której nie można pominąć w rocznikach naszej cywilizacji. Pamiętniki takich ludzi, życiorysy ich – służyć mogą przyszłemu historykowi epoki lepiej niż pamiętniki sławnych, których pełne są gazety i usta współczesnych. Nie tyle sam przez się, lecz jako wyraz swych czasów, jako okaz swego stylu, Zygmunt Podfilipski zasługuje na więcej niż na prosty nekrolog. Postaram się więc odbudować go z moich wspomnień, przedłużyć jego istnienie na ziemi, która go wydała i w tej samej atmosferze subtelnych półtonów moralnych, w których się lubował. Chociaż nie piszę panegiryku, muszę jednak powstać przeciw nieoświeconym i przez zazdrosnych rozpuszczanym powieściom, jakoby rodzina Podfilipskich była ze świeżej szlachty lub, jak mówią niektórzy, pochodziła z Żydów.

O rodzinie Podfilipskich herbu Pilawa pisze już Paprocki, jako o „starodawnym i znacznym”[1]. W początkach XVI wieku zasiadali w senacie, a chociaż nigdy nie dorównali świetnością takim Potockim, z którymi jednego używają herbu, pełnili różne obywatelskie funkcje w Małopolsce, gnieździe swym pierwotnym.

Z jakiej właściwie gałęzi tego szczepu pochodzi Zygmunt, urodzony w roku 1850 i brat jego, Tomasz, o pięć lat młodszy – dociec nie mogłem z notat genealogicznych, których mi niegdyś udzielił śp. Podfilipski. Ruchliwy jego umysł bawił się w chwilach wolnych zbieraniem wiadomości o rodzinie swej, jako też o szwedzkim (?) tytule hrabiowskim, należącym się podobno panom Podfilipskim. Pan Zygmunt, doszedłszy w wywodach do pradziada swego, podsędka łukowskiego, a nie mogąc z dokumentów nawiązać dalszej filiacji ani związku z owym senatorem z początku XVI wieku, przekreślił całe drzewo genealogiczne nadpisał nad nim: „Stare przesądy”[2]. Rodzice Zygmunta i Tomasza trzymali dzierżawę w Lubelskiem i byli dość zamożni, aby dać synom staranne wychowanie. Zygmunt, przebywszy pierwsze klasy gimnazjalne na prowincji, średnie w Warszawie, pojechał dalej kształcić się za granicą, czując już wówczas – jak mi powiadał później – że „rutyna jednej szkoły nie zdoła zadowolić jego niespokojnej natury”. Zdaje się, że żadnych świadectw nie uzyskał, mimo masy wiedzy, której nabył w różnych zakładach naukowych i innych. Tomasz, zamiłowany łacinnik, trochę poeta, skończył gimnazjum w Warszawie i wydział filologiczny na uniwersytecie w Lipsku i w Dorpacie. Tę część życia Zygmunta, którą znam niedokładnie i tylko z jego wspomnień, traktuję pobieżnie. Zaznaczam też, że jak tutaj, tak w dalszym ciągu książki odnosić się będę do słów i działań mego bohatera obiektywnie, po kronikarsku. Pojęcia moralne są giętkie i względne, jak sam mawiał pan Zygmunt, a nie chciałbym wstępować w rozterkę ani z nim, ani z czytelnikiem, przykładając do czynów Podfilipskiego jakiekolwiek zasady. Te wyłonią się same z wiernego odwzorowania całej postaci, zaokrąglą się razem z nią i nabiorą ciała.

Bo pan Zygmunt nie był w pierwszej młodości tej dobrej i zadowolonej tuszy, w której niejeden z nas oglądał go jeszcze w zaprzeszłym roku. Fotografia z roku 1870 pokazuje go nam chudego i bez zarostu. Czy to pierwotność ówczesnej sztuki fotograficznej, czy inne powody – młodzieniec podobny jest na tym obrazku do głodnego wilka.

Nie od razu bowiem działo mu się dobrze.

Miał zawsze dobry apetyt, nie ten pospolity apetyt na mięso i sen, który cechuje gminne natury, ale na śmietankę w każdym tego słowa znaczeniu. Lubił życie w jego najwybujalszych okazach, a czując się godnym wszelkich przywilejów losu, oburzał się, gdy te przywileje były mu odmawiane lub po prostu niedostępne.

Miał podówczas za mało pieniędzy i uważał to za niesprawiedliwość społeczną. Za czasów nauk swych w Paryżu skłaniał się już do socjalizmu, ale bystrym okiem dostrzegł, że utopie daleko nie prowadzą – najdalej do stanowiska redaktora krzykliwej gazety. Wcześnie więc jął się innych sposobów, niebezpiecznych w ręku nierozważnych, ale w jego zwrotnej dłoni czarodziejskich i prawie pewnych. Wziął się do gry i spekulacji. Nie badałem, w co i kiedy grał, tylko to jest faktem, że z pensji 1500 rubli rocznie, którą mu rodzice na studia dawali, nie mógł zaoszczędzić przez lat dziesięć kilkudziesięciu tysięcy, z którymi zjawił się w Warszawie około roku 1876. Tutaj miał także niezmierne szczęście w karty i na giełdzie, tak, że gdym go poznał, był to już człowiek zamożny, właściciel folwarków i kamienic, nie rachujący groszy i oczywiście poważany coraz bardziej.

Czy go lubiono? To inne pytanie. Tłum, a nawet tłum wykwintny, nie czuje pociągu do ludzi wyższych, zimnych, którym się wiedzie w życiu. Taki pan ze swoim zdaniem, promieniejący powodzeniem, wzbudza zazdrość jednych, drugich drażni, trzecim wydaje się podejrzanym.

I wkrótce pan Zygmunt miał się gorzko zawieść na życzliwości swoich ziomków. Miał wtedy lat trzydzieści, był „dobrze urodzony”, zasłużył się już społeczeństwu przez sprowadzenie z zagranicy do kraju obcych kapitałów – i chciał się żenić.

Kiedym się dowiedział, że hrabina *** odmówiła mu stanowczo ręki swej córki, zadziwiłem się. Nie z powodu odmowy hrabiny – każdej matce wolno zapatrywać się, jak chce, na przyszłość i szczęście córki – ale zadziwił mnie wybór Podfilipskiego. Panna była zupełnie brzydka i nieposażna, należała jednak, po mieczu i po kądzieli, do historycznej, bardzo szanownej rodziny.

Nie mogłem wówczas, jako znacznie młodszy i nie tak jeszcze dobrze znajomy, zagadnąć pana Zygmunta o psychologię tego romansu; ale ze zdań i uwag, które wkrótce potem wygłaszał, pamiętam takie:

– Nie ma u nas cienia solidarności, nawet w jednej i tej samej sferze.

Albo:

– Pójdziesz raz za popędem serca, natrafisz raz jeszcze na zimny rachunek i samolubstwo. Ja wam mówię, instynkty, płynące z tak zwanego serca, są tylko przebraną głupotą. Serce to ten osieł pierworodny, który tkwi w każdym z nas. Ja nawet uderzam się w piersi.

Przyznawał się przez uprzejmość do nie swoich błędów. Jeżeli zaś nosił w sobie tego osła, zaraz dowiódł, że potrafi się go pozbyć, bo w tym samym jeszcze karnawale zwrócił starania ku bardzo bogatej i ładnej córce fabrykanta ***.

Tu nie otrzymał „kosza”, ale wycofał się: panna go nie kochała, a rodzice nie pragnęli.

Zawody nie złamały hartu jego duszy. Prawdziwy ten filozof korzystał na doświadczeniu tam, gdzie korzystać nie mógł inaczej – i widzieliśmy go wszyscy po owym karnawale równie pogodnego, równie zaufanego w swoją gwiazdę, grającego z równym spokojem w karty, uprzejmego przy kolacji, na ulicy i w salonie:

– Możecie sobie wyobrazić mnie, wyrywającego sobie włosy? – mawiał. – Zanadto je szanuję, jako najbliższe mej głowy – nie cierpię też ludzi rozczochranych.

Te wzmianki biograficzne o panu Zygmuncie wystarczą. Życie popłynęło odtąd aż do końca jednostajną, wspaniałą, ujętą w europejskie bulwary rzeką, zmienną zaledwie na powierzchni. Długi jego pobyt w kraju, liczne podróże, wzrost ciągły jego majątku i filozofii nie obfitują w sceny romantyczne, przełomowe. „Kwitnął tymi czasy między nami” – jak mówił Niesiecki.

Chodzi mi głównie o to kwitnienie, o to co dzień pana Zygmunta, tak wymowne i nauczające. Więc porzucając formę biograficzną, chcę dać czytelnikowi kilka przekrojów naszych czasów i ludzi, a Podfilipski będzie mną i opowiadaniem moim kierował.

Wielki jego cień rzuci może pewną powagę na te drobne wypadki.

Jacek Ligęza

Na prowincji
Pociąg włóki się rozpaczliwie, nocą, przez puste równiny. Ruch czasami słabł ostatecznie, zamierał, a wtedy kilka mętnych świateł i głos dzwonka, jakby poziewający, znamionował przystanki, na których nikt nie wsiadał, ani wysiadał.

Leżąc dosyć wygodnie w osobnym przedziale wagonu, zasnąć jednak nie mogłem: brzęczały mi w głowie jakieś rytmy bez słów i bez treści. Gorączkowo oczekiwałem rana i świeżego powietrza. Zdrzemnąłem się nareszcie. Po paru godzinach, otworzywszy oczy, zobaczyłem jasną już szybę wagonu, więc, chociaż zmęczony i połamany specjalnie, można powiedzieć „skolejowany”, usiadłem i patrzyłem przez okno.

Szarych słów nie wystarczy na oddanie wielkiej, cichej szarości mgły, co się rozesłała po mazowieckiej równinie przed wschodem słońca. Zalewa łąki zwartą chmurą, nad suchym polem przeciąga rzadką, leniwą powłoką, a lasy zatapia do połowy: widnieją tylko wierzchołki sosen czarne, jaśniejsze dębów, zielone brzóz. Już widać wszystko dobrze, bo anim się spostrzegł, kiedy wykradło się na niebo słońce. Tkwi teraz we mgle, niekształtne, znacząc tylko swe miejsce rozlaną, różową plamą.

„Wsi spokojna, wsi wesoła!” Trzeba świeżości ranka i świeżości serca, żeby cię odczuć i pokochać, bo piękna nie jesteś, według tego, co pospolicie za piękne ludzie uznają w przyrodzie. Nie zwabisz żadnego turysty; rozkochasz chyba marzyciela, co lubi oko puszczać po gładkich, bezgranicznych przestrzeniach, malowanych zbożami, zielonością i słońcem. Czuje cię jednak taki Chełmoński, najbardziej mazowiecki z malarzy, czują cię także może ci dwaj młodzi, co wyjechali konno z flintami przez plecy i ciągną drożyną polną, wąską, jak miedza, milcząc. Konie ich także zdają się marzyć.

Wybrnęło słońce ze mgieł, coraz więcej złote na polach i w powietrzu. Kraj trochę zmienił się, zafalował. Są tu wąwozy zielone i folwarki z czerwonymi dachami, i ogrody żyzne. Piękne holenderskie krowy poważnie przyglądają się przechodzącemu pociągowi, myśląc, że te pędzące machiny zakłócają spokój pól, a nie wiedząc, że właśnie w pociągu siedzi ktoś, który ten spokój wciąga przez otwarte okno wagonu i opisuje ozdobną polszczyzną.

Ma się pod koniec lata; na polach już trochę tęskno, po zżętym zbożu zalegają żółto i różowo cieniowane ściernie, ale kartofle jeszcze zielone, nasienne koniczyny pałają nie panieńskim już, zawsze jednak świeżym rumieńcem, a do prosa, strojnego w kity o miedzianych błyskach, zbiec się musiały wszystkie przepiórki i kuropatwy. Może też są i cietrzewie w tych prosach na nowinie? Aż tu, mimo swąd lokomotywy, pachnie polowaniem.

Wychodząc z przedziału mego na korytarz, spotykam nagle pana Zygmunta Podfilipskiego, z którym, nie wiedząc o tym, podróżowałem całą noc od Warszawy.

– Jak to! pan jedzie w kierunku Lublina? Kiedyż pan wrócił z zagranicy?

– Przed paru dniami; teraz zaś jadę do Lublina, gdzie mam interesa, a potem do brata mego, Tomasza.

– Ja także.

– Bardzo się cieszę – ozwał się uprzejmie Podfilipski – że będę miał z pana towarzysza w Lublinie, bo przyznam się, że tych naszych „kompatriotów”, których zresztą cenię, będzie tam za wiele.

– A za kogóż mnie pan ma?

– No, no, nie wyciągaj mnie pan na komplimenty – odrzekł pan Zygmunt, śmiejąc się i po przyjacielsku biorąc mnie za łokieć.

Nie zgadłem, w czym właściwie zawierał się kompliment.

Przeszliśmy do przedziału, sąsiadującego z moim. Konduktor, oddając ukłon służbowy, zapytał Podfilipskiego:

– Czy pan hrabia rozkaże sprzątnąć?

– Nie. Proszę mi zawołać mego strzelca.

Zjawił się brodaty Hans, wspaniały okaz tego pokolenia strzelców Słowian, pochodzących ze Śląska, z Galicji, nie wiadomo skąd, którzy mówią zwykle paru językami, umieją służyć, strzelać, leczyć, informować, są, gdy się udadzą, nieocenionymi „vademecum”. Hans był przy tym trochę filozofem i perorował nawet wobec pana Zygmunta, na co ten ostatni w chwilach wolnych pozwalał.

W przedziale wagonu pachniało, jak w kobiecej sypialni. Rozłożone przyrządy gotowalniane były dobre, angielskie. Skóra łosiowa pokrywała kanapę wagonową; podróżne ubranie, szare i miękkie, wisiało na haku, żółte buty doskonałej roboty, świeża koszula i bajeczny krawat były przygotowane do włożenia, gdyż pan Zygmunt był dotychczas w rannym stroju i w pantoflach. Przeprosiwszy, zaczął się przy mnie ubierać z pomocą Hansa, gawędząc stosownie do okoliczności, a odkrywając mi coraz nowe, wytworne szczegóły swej toalety.

– Wraca pan z jakiej wystawy ubrania, że tak wszystko około pana i na panu jest – non plus ultra?

– Powiem panu – rzekł – że lubię pewne wyszukanie w czystości i wygodzie. A następnie sądzę, że dla samego przykładu trzeba dbać u nas o te rzeczy. Nie dziw, że Zabłocki źle u nas wyszedł na mydle: przecież nikt mydła nie używa. Brud nasz przeszedł w przysłowie i to jedna z pierwszych reform do przeprowadzenia w naszej cywilizacji, czyli w naszym braku cywilizacji. Bo cóż to jest ta wytworność francuska albo lepiej angielska, którą nasi gardzą, mieszając ją z tak zwaną zgnilizną obyczajów? Po prostu – higiena, doprowadzona do artyzmu.

Higiena, doprowadzona do artyzmu, zaimponowała mi. Sam brudu nie cierpię, ale na „ostatni krzyk” elegancji, mimo usiłowań, nigdy zdobyć się nie mogłem. Teraz, wobec wykładu pana Zygmunta, rzuciłem po sobie ukradkiem spojrzenie. Ubranie miałem niezłe, ale nie podróżne, kapelusz miejski, zamiast koniecznej angielskiej czapki. Poprawiłem krawat, a on ciągnął dalej:

– Wyobraź pan sobie – niedaleko od miejsc, którymi przenosi nas ten rapide, zaproszony byłem w przeszłym roku na wiejską fetę – imieniny, czy coś podobnego. Napatrzyłem się ja tam naszych urządzeń toaletowych i innych. Trwało to tydzień, z tańcami, polowaniem, fajerwerkami... Czy ma pan pojęcie o takich splendorach na wsi?

– Mam. Nigdzie nawet lepiej nie bawiłem się, jak w podobnych warunkach.

– Bawiłem się i ja – nie tańcami, bo nie tańczę, nie polowaniem, bo było liche, ale obserwacją. Przyjeżdżamy zatem z Warszawy na noc w wigilię owego wielkiego dnia. Siedzi już mnóstwo osób – kolacja. Pomieszane fraki, surduty, nawet ranne ubrania. Panie jedne półwygorsowane, drugie zaszyte w czarne lub fioletowe worki. Hałas, służba traci głowę, gospodarz sam nalewa wino... Było tam jedno wino, warte uwagi. – „Sąsiad dobrodziej nie łaskaw... panie sędzio! – panie radco! – panie prezesie!” – „Maman a de la salade?” „J’ai”. – Jednym słowem, wszystko doskonale, humory różowe, i mnie ogarnia jakaś serdeczność, odzywa się pokutująca tam gdzieś jeszcze we mnie szlagońska żyłka. Po krótkich tego dnia tańcach, niby po generalnej próbie – bo to dopiero wigilia dnia – idziemy spać. Dwór duży, ale osób na noc ze czterdzieści. Dostaję jednak osobny pokoik w oficynie dla siebie samego. Wdzięczny za tę atencję gospodyni domu (skądinąd miła osóbka), nie myślę już o wieczornych swych przyzwyczajeniach kąpielowych; zmęczony kładę się spać na wcale niezłej bieliźnie z cyfrą pani, pod kołdrą, zrobioną widocznie ze starej sukni jedwabnej. Niech ją tam! do spódnic nigdy nie miałem wstrętu. Ale łóżko haniebne: materac złożony z trzech takich placków – wie pan? Mysz, bestia, chrupie w kącie i tańczy po zmiętych papierach. Nie spałem wcale aż do rana. Nareszcie zamierzam ubierać się. Na dużym jakimś meblu z szufladami stoi maleńka miedniczka i dzbanek wielkości nalewki do mleka. Po bezowocnych poszukiwaniach dzwonka, spostrzegam przez okno kogoś ze służby, spoconego już od rana, lecącego na złamanie karku; łapię go i wypraszam sobie konewkę wody. Nie wziąłem ze sobą strzelca Hansa, z którym zawsze jeżdżę, bo mnie uprzedzono, że miejsca będzie mało. Rozwijam więc tub i chcę się zabierać do mycia, gdy stwierdzam znowu nieobecność ręczników. Drugi raz złapać owego rozpędzonego lokaja wydaje mi się niepodobieństwem; zaczynam więc szukać. Aha – zapewne w tych licznych szufladach umywalni znajdą się ręczniki? Ale szuflady szczelnie zamknięte. Jedną wreszcie otwieram, podważając z dołu i wyciągam z niej przeróżne rzeczy: teczkę, słoik zapieczętowany z napisem „karp dwutygodniowy”, zatłuszczony papier, pokryty cyframi, raport ekonomiczny z dóbr takich to, folwarku takiego – i wreszcie list z nagłówkiem: kochany Tadeuszu...? Tadeuszu? To imię mego gospodarza! Rzucam zdumionym okiem na umywalnię i pękam od śmiechu: to przecie biurko pana domu! Mieszkałem w jego kancelarii, ergo – myłem się na jego biurku.

Zaśmiałem się i ja, bo pan Zygmunt opowiada dobrze, a realizm tego stylu sprawdziłem niejednokrotnie na wsi. Ponieważ jednak ta scenka zajęła mnie stroną swą obyczajowo-komiczną, wyobrażałem sobie dalej zebranie wiejskie, powabne przez tryskającą swobodę życia, żartów, zdrowej gimnastyki i rozkosznego zmęczenia. Rozweselony, pytałem:

– Ale bawiliście się doskonale?

– No tak, to dobre na jeden dzień i raz na trzy lata. Ja wyniosłem się zaraz po imieninach, rankiem. Widzi pan – te obyczaje mogą się nadawać do opowiadań i anegdot, ale są w gruncie smutne. Kiedy się patrzy na brud naszych chłopów, na brud nieludzki Żydów, na brud ulic, domów, Mieszkań, a nie znajduje się czystości nawet u ludzi zamożnych i osłuchanych o cywilizacji, człowiek zadaje sobie pytanie: toż to są moi rodacy? – no, i wyjeżdża za granicę. Przecie ja we Francji, w Tyrolu, w Prusach mogę od biedy mieszkać u prostego chłopa.

– A cóż pan pocznie we Włoszech?

– Włoch, przyznam się, nie lubię. To nie dla mnie kraj, a nawet te przechwalone zabytki ich dawniejszej cywilizacji – to stara moda.

– Panie! – zaczynałem już mówić, chwytając za miecz estetyczny, kiedy dłuższy świst lokomotywy oznajmił zbliżanie się do Lublina.

Zamąciły się obrazy sielskie. Na widnokręgu dymi kilka kominów fabrycznych, wystrzeliło kilka wież, zapstrokaciło się od kolorowych domów. W porannym świetle wyglądało to żywo, ozdobnie, zamożnie. Chciałem zwrócić uwagę Podfilipskiego na ten widok, ale przypomniałem sobie wnętrze miasta, nadzwyczajne zabytki średniowiecznej architektury przy biednych uliczkach – i, nie mając jakoś nic nadto do powiedzenia, zamilkłem.

W Lublinie każdy z nas miał osobne sprawy; spotkaliśmy się dopiero przy późnym śniadaniu. Dla mieszkańców wsi, przybyłych z okolic, była to pora obiadowa, więc tłum w niewielkich pokojach najlepszej miejscowej restauracji był znaczny. Znalazło się paru znajomych, do których przysiedliśmy się. Kilkanaście osób jechało przez Lublin w powrocie z prowincjonalnych wyścigów, a w niewielkim mieście, gdy „panowie przyjadą”, czyni się zaraz pełno. Wyrazy turf, start, finish wymawiano głośno z pewną arystokratyczną wyższością, czasem znów w kombinacjach angielsko-polskich, jak na przykład: „szkapa finiszowała siarczyście”. Te rozmowy prowadzili przeważnie młodsi. Jeden z nich, dziarski, opalony chłopiec, targował się z drugim o konia, przy czym udawał Żyda; trwało to pół godziny wśród stałego efektu i wybuchów zdrowego śmiechu.

Nie wiedzieli ci wszyscy, że obok nich, pobłażliwie milcząc, siedzi jeden z najbieglejszych w Polsce znawców koni i wyścigów. Gdyby kto nawet wymówił nazwisko Podfilipskiego, umilkliby.

Towarzysze, którzy nam przypadali w udziale, byli innego gatunku. Obaj z głębokiej prowincji, rzadcy nawet goście w Lublinie. Jeden z nich, pan Apolinary ***, należał do ginącego już typu szlachty takiej, jaką ją sam Pan Bóg stworzył, zadowolonej z siebie, a nigdy z urodzaju.

– Cóż tam słychać ex publicis? – pytał nas.

– Tyle, ile piszą w gazetach. Czas jest dość cichy.

– Kiedy ja, dobrodzieje moi, nie czytuję gazet.

– Jak to! żadnej?

– A żadnej. Chciałem się kiedyś do gazet przekonać, bo mnie pan Jan, obecny tu sąsiad mój i dobrodziej, do tego obligował. Czytam i czytam: same dalsze ciągi! Gdzież początki? Zacząłem raz od nowego roku – znów dalsze ciągi! Więc porzuciłem całą imprezę, dobrodzieje moi, do diabła, i równie dokładnie wiem o wszystkim. Tu się człowiek zapyta, tam sami ci powiedzą – wychodzi na jedno.

– Ee, sąsiad tak się tylko chwali – odrzekł pan Jan – sam go często widywałem nad gazetą.

– Tylko kiedy gdzie jaka wojna. Wtedy już pilno mi wiedzieć, dobrodzieju mój; więc łapię gazetę, gdzie się zdarzy, i rżnę przegląd polityczny od a do z.

– Wie pan – rzekł z uśmiechem Podfilipski – że mamy pod tym względem wspólne wstręty. Ja także nie czytuję naszych gazet.

– Pan?! – Szeroko otworzył oczy pan Apolinary i wzniósł do góry ręce, zbrojne w nóż i widelec.

– Tak, panie. Oczywiście przejrzę co rano telegramy, kurs giełdy – to są informacje konieczne. Ale żeby tak czytać jaki artykuł wstępny, jaką polemikę dwóch filarów danej instytucji o dach tejże instytucji, to mi do głowy nie przychodzi. Wolę już, nawet w Warszawie, czytywać zagraniczne gazety. A kiedy je czytuję tam, sprawiają mi prawdziwą przyjemność; dają mi sumę wszystkich walk, prądów, potrzeb chwili obecnej; są mi niezbędne, jak rozmowa z rozumnym i wszędzie bywającym człowiekiem. U nas zaś – co to jest? Sposób do życia dla ubogich... Szanuję wszelką nędzę, ale wolę się z nią nie spotykać co dzień.

– Za pozwoleniem – odezwał się pan Jan, człowiek grzeczny – niedobrze rozumiem, co pan nazywa nędzą? Nasze gazety bywają nudne. Ale cóż robić? żyjemy tu, trzeba coś wiedzieć, co się tutaj dzieje. A z gazety wyczyta się niejedno: i sprawozdanie targowe, i przepisy obowiązujące, i zawsze coś z polityki, chociażby krajowej.

– Tak – odrzekł Podfilipski – ale co się u nas dzieje? To, co już pierwej działo się gdzie indziej. A potem, gdy się coś dzieje, jak też mi podadzą o tym wiadomość? Z szarym sosem, po polsku. W Paryżu wezmę do ręki takiego „Intransigeant” i przeczytam z rozkoszą wstępny artykuł Rocheforta, poszukam nazajutrz, co mu odpowie Cassagnac w „Autorité” – i będę miał przeciętną chwili, echo debatów parlamentarnych, wrażenie sił, ścierających się. Tam gazeta potrzebna mi jest, bo żyje razem z życiem i ze mną samym; przyjemna, bo czuję w niej rozumną siłę, rzeczywisty motor społeczny.

Szlachcic, zwolennik naszych gazet, coraz trudniej dawał sobie radę z argumentami pana Zygmunta. Drugi, pan Apolinary, słuchał z nabożeństwem, połykając duże kąski mięsa i ciągnąc ze smakiem krajowe mętne piwo. Pan Jan próbował spierać się dalej:

– U nas trudno, szanowny panie, powiedzieć coś dobrze i śmiało. Ale zawsze, co się napisze, to nasze. A nie czytając gazet na prowincji, zapominasz czasem, że żyjesz i gdzie żyjesz. Ja tam mało znam francuskie gazety. Czasem zobaczę w mieście „Figaro” (akcentował pierwszą sylabę; pan Zygmunt mrugnął ku mnie), a w nim to też, jak mówi pan Apolinary, same dalsze ciągi. Kiedy kto mieszka we Francji, to je tam rozumie. Każdy kraj ma swoje sprawy. A we Francji zrozumiałby kto naszą gazetę, żeby i mówił po polsku?

– Nie zrozumiałby z pewnością – odrzekł Podfilipski. – Właśnie w tym jest rzecz. Z naszych gazet można zaczerpnąć trochę pierwotnych wiadomości miejscowych, ale znaleźć w nich objaśnienie i dalszy ciąg życia – niepodobna. To są gazety w znaczeniu przedpotopowym: otrąbianie na rynku o zgubionych przedmiotach, o postanowieniach policji z dodatkiem mnóstwa omawień pseudoliterackich i pseudopolitycznych dla zapełnienia szpalt.

– Bo to trzeba umieć czytać nasze gazety – odparł pan Jan. – Czasem czytasz, panie, wiadomości bieżące, aż znajdujesz raptem jakieś szydełko; albo jest powtórzenie z takich to a takich gazet, a w samym powtórzeniu już i krytyka. Człowiek czasem się nad tym zamyśli i miałby coś do odpowiedzenia i gada o tym później z innymi, którzy także przeczytali. – A co pan o tym powiesz. – A to i to. – Dobrze, ale i tak dalej. To także coś warte, panie szanowny. A kiedy na przykład coś ci chcą zakładać albo konwersja, panie! – to człowiekowi jednak z naszych gazet dużo się w głowie wyjaśni. Wierzaj mi pan.

– Wierzę panu – rzekł Podfilipski poważnie z niedostrzegalnym prawie uśmiechem oczu.

Podano nam jakąś potrawę, zamówioną specjalnie przez pana Zygmunta. Osądził, że była niezła, ale wykonana z wielu usterkami; kazał więc zawołać kucharza, wyłożył mu dokładnie, czego brak, odprawił łaskawie. Kucharz pocałował go w rękę i zapewne już nigdy nie kładł imbieru, zamiast estragonu, do swego sosu.

Tak rozrzucał Podfilipski drobną monetę i obrączkowe dukaty swych cywilizacyjnych skarbów. Pozostało zaś w nim tyle jeszcze niewydanych zasobów. Te, o ile znam, postaram się rozpowszechnić przy wspomnieniach moich o tym znacznym człowieku, którego wszystkie prawie Rozmowy warte były druku.

I wtedy, po wyjściu obu naszych towarzyszów obiadu, odsłonił przede mną niektóre bogactwa swej rozległej myśli. Tamci wstali od stołu szybko po skończeniu jedzenia, pożegnali się z pewnym zakłopotaniem, patrząc w oczy Podfilipskiego, jak w nieswoje i niezbadane głębie. Pan Zygmunt pożegnał ich ze swobodną i okazałą grzecznością. Wiejską szlachtę, z której sam ostatecznie pochodził, traktował dobrze; wyższość swą dawał jej raczej odczuwać, niż ją wyraźnie zaznaczał.

Pozostaliśmy we dwóch.

– W tym, co mówił człowiek ten prosty i cichego serca – odezwał się do mnie pan Zygmunt – jest cała nasza rdza i pleśń. Nie obwiniam go: jest niezdolny, ale szczery. Może mu co zapadło w głowę z tego, com mu powiedział.

Broniłem trochę pana Jana, mam go bowiem nie tylko za człowieka cichego serca, ale i dobrej woli. W innych okazjach wydał mi się wymowniejszym: tutaj tracił oczywiście na porównaniu ze świetnością Podfilipskiego. I żal mi było, że ludzie więksi, jak oto pan Zygmunt, nie biorą bardziej do serca spraw ogólnych, czy to w publicystyce, czy w działaniu praktycznym.

Powiedziałem mu to, a on przyjaźnie mi się uśmiechnął, ale z właściwym sobie smakiem podniósł tylko lekką krytykę, zawartą w mych prostych słowach, i zawołał:

– Cóż to? przedsięwziął pan moralizować mnie dzisiaj? Ja się przecie nie wypieram swego pochodzenia i w miarę możności tutaj działam. Wydaję trochę pieniędzy za granicą, ale ich pieniędzy; to pewna, żem więcej wprowadził do kraju, niż stąd wywiozłem. (Tu uśmiechnął się z wyrazem dumy, jednak bez arogancji). Ale widzi pan, są natury, jak moja, które trudno nagiąć do służby, a jeżeli służą, to nie w piechocie, tylko w marynarce. Ja potrzebuję jeździć i słuchać pulsu świata tam, gdzie bije najtężej. A wie pan, gdzie ten puls bije najtężej? Stań pan na skrzyżowaniu wielkich bulwarów z „Avenue de l’Opéra”, na schronieniu dla pieszych – i posłuchaj.

Po drewnianym bruku, na którym kół nie słychać, toczy się wciąż głuchy grzmot podków końskich, ludzkiej mowy, nawoływań, śmiechów; szepty same już by stanowiły duży głos, gdyby je można było z ogólnej wrzawy wyróżnić. Ale pan już tego nie słyszy, bo ma ten huk w uszach od rana za atmosferę i tło wszystkich wrażeń. Patrzy pan:

Wolno, z ciągle naprężoną uwagą i cuglami, prowadzą furmani przepyszne konie; przejeżdża Alfons Rotschild, prezydent Rzeczypospolitej, Liane de Pougy i tam jeszcze ktoś – aha – król szwedzki. Między morzem krzyżujących się fiakrów, płynących dwoma wstecznymi prądami, reklamowe budy, krzykliwie malowane i wieloryby tego morza – potworne omnibusy, szczelnie zapełnione aż po dachy. Patrzy pan na przechodniów. Jak ubrani! jak śpieszą gorączkowo albo jak rozkosznie „flanują!”. Oczy kobiet błyszczą – wszystkie oczy błyszczą w Paryżu: w powietrzu jest na to jakiś środek, lepszy od belladony.

Teraz pan myśli: Co mam do roboty? Mam czek na „Crédit Lyonnais”, najlepszy bank świata – zaraz na lewo. Jedyna trudność, to przejście ulicy, którą ciągnie nieprzerwana procesja fiakrów i powozów. Ale stoi policjant, zatrzyma ręką cały ich szereg pour monsieur qui veut passer.

Chcę sprowadzić takiego pana, który mieszka aż w cyrkułach pól Elizejskich. Piszę mu depeszę miejską, un petit bleu. Biuro obok.

Chciałbym coś wiedzieć o nowym wynalazku Edisona, bo ciągle o nim mówią. Mam o nim wykład popularny, z doświadczeniami, przy restauracji Café Riche – kilka domów stąd.

Jeszcze potrzebna mi jakaś informacja. Pójdę do byle jakiego „salonu redakcji”, otwartego na ulicę, gdzie albo przeczytam, albo ustnie się dowiem. Jest ich dosyć na prawo i na lewo.

Kupić mam to, to i to. W promieniu pół kilometra jest do kupienia wszystko, o czym kiedykolwiek pomyślałem, i wiele rzeczy, których jeszcze nie znam.

Pójdę potem na obiad: o kilka kroków jest Paillard, najlepsza restauracja świata, albo Café Anglais, albo Joseph – równie dobre.

I wreszcie pójdę sobie na operę, pod której gmachem stoję. Śpiewają Reszkowie.

– Tak, panie – ciągnął dalej Podfilipski przyciszonym głosem, bo zauważył, że mu się przysłuchują od sąsiednich stołów – tam albo w Londynie, nawet czasem w Berlinie, człowiek czuje się zupełniejszym, bogatszym, wyższym. We wszystkich głównych zdobyczach wieków mam swój udział, za średnie pieniądze dostępne mi jest wszystko, od bułki aż do cnoty i sławy. Naprawdę żyję i wiem, że kiedy umrę, tom się spalił albo złamał, a nie zgnił z braku ruchu i od zamoknięcia. Naturalnie, wszyscy nie mogą mieszkać w Paryżu, ale że się ludzie ruchliwszej myśli i szerszych poglądów garną do takich centrów, to rzecz prosta. Człowiek przywiązany jest instynktownie do rozkoszy; ci, którzy do niej nie dochodzą, są albo grubo nieoświeceni, albo chorzy, albo należą do klas roboczych. To wcale niegłupie przysłowie to „ubi bene, ibi patria”.

– Nie, to nie jest głupie...

Ktoś nam przerwał.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.