Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Jakie wyzwania stawia przed ludzkością teraźniejszość?
Nowa książka autora światowych bestsellerów Sapiens i Homo deus. Krótka historia jutra.
Yuval Noah Harari, słynny izraelski historyk i wizjoner, w swej najnowszej książce skupia się nie na przeszłości ani na możliwej przyszłości gatunku ludzkiego, lecz na problemach, w obliczu których stoimy obecnie.
21 lekcji na XXI wiek to zaproszenie czytelnika do wzięcia udziału w debacie na temat naszych czasów. Harari z właściwą sobie lekkością, w krótkich rozdziałach, omawia i analizuje zjawiska, które dziś definiują cywilizację homo sapiens i wpływają na jej losy.
Donald Trump, Brexit, fake newsy, biotechnologia, sztuczna inteligencja, rozszerzona rzeczywistość, dewastacja środowiska naturalnego, kryzys uchodźczy, terroryzm, schyłek liberalizmu. Co te zjawiska naszej codzienności mówią o człowieku i współczesnym świecie?
Harari, jak zwykle, stawia prowokacyjne pytania, ale i udziela błyskotliwych odpowiedzi, dzięki którym nasz coraz bardziej rozpędzony XXI wiek wydaje się choć trochę pojmowalny przez ludzki rozum.
Książka 21 lekcji na XXI wiek zamyka hat trick Harariego... Jak zawsze jego tekst jest niezwykle elegancki, ludzki, ujmujący, a często też ironiczny.
Caroline Sanderson, „The Bookseller”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
9
IMIGRACJA
Niektóre kultury mogą być lepsze od innych
Globalizacja w ogromnym stopniu zmniejszyła różnice kulturowe na całej naszej planecie, ale też sprawiła jednocześnie, że dużo łatwiej jest spotkać obcych i doznać irytacji z powodu ich osobliwości. Różnica między anglosaksońską Anglią a indyjskim cesarstwem za rządów dynastii Pala była dużo większa niż różnica między współczesną Wielką Brytanią a współczesnymi Indiami – ale za czasów króla Alfreda Wielkiego linie British Airways nie oferowały bezpośrednich połączeń między Delhi a Londynem.
W miarę jak coraz więcej ludzi przekracza coraz więcej granic w poszukiwaniu pracy, bezpieczeństwa i lepszej przyszłości, systemy polityczne i tożsamości zbiorowe ukształtowane w mniej płynnych czasach są poddawane silnym naprężeniom z powodu konieczności konfrontowania się z obcymi, konieczności ich zasymilowania lub wydalenia. Ten problem nigdzie nie ujawnia się ostrzej niż w Europie. Unię Europejską zbudowano na nadziei płynącej z przekraczania różnic kulturowych między Francuzami, Niemcami, Hiszpanami i Grekami. Teraz Unia może się zawalić z powodu nieumiejętności pomieszczenia różnic kulturowych między Europejczykami a imigrantami z Afryki i Bliskiego Wschodu. Jak na ironię, właśnie na tym polegał sukces Europy w tworzeniu dobrze prosperującego systemu wielokulturowego: że ściągała tak wielu imigrantów. Syryjczycy nie dlatego chcą emigrować raczej do Niemiec niż do Arabii Saudyjskiej, Iranu, Rosji czy Japonii, że do Niemiec jest bliżej albo że jest to kraj bogatszy od wszystkich innych potencjalnych miejsc – lecz dlatego, że Niemcom znacznie lepiej wychodzi przyjmowanie imigrantów.
Rosnąca fala uchodźców i imigrantów wywołuje wśród Europejczyków mieszane reakcje oraz zażarte dyskusje na temat tożsamości i przyszłości Europy. Niektórzy mieszkańcy Starego Kontynentu domagają się, by zatrzasnął on swe bramy: czy zdradzają tym samym wielokulturowe i tolerancyjne ideały Europy, czy też chcą właśnie podjąć odpowiedzialne kroki, by zapobiec nieszczęściu? Inni nawołują do jeszcze szerszego otwarcia: czy są wierni podstawowym europejskim wartościom, czy też raczej winni obciążania europejskiego projektu niemożliwymi do realizacji oczekiwaniami? Ta rozmowa o imigracji często przeradza się w regularną pyskówkę, podczas której żadna strona nie słucha drugiej. By sprawę rozjaśnić, pomocne może być spojrzenie na imigrację jako na układ obejmujący trzy podstawowe warunki:
Warunek 1: Kraj przyjmujący pozwala na napływ imigrantów.
Warunek 2: W zamian muszą oni przyjąć przynajmniej podstawowe normy i wartości gospodarza, nawet jeśli oznacza to dla nich rezygnację z niektórych własnych tradycyjnych norm i wartości.
Warunek 3: Jeśli imigranci asymilują się w wystarczającym stopniu, z czasem stają się równoprawnymi członkami kraju przyjmującego. „Oni” stają się „nami”.
Te trzy warunki rodzą trzy odrębne dyskusje na temat dokładnego znaczenia każdego z nich. Czwarta dyskusja dotyczy kwestii spełnienia tych warunków. Gdy ludzie spierają się o imigrację, często mieszają ze sobą te cztery dyskusje, przez co nikt nie rozumie, o co tak naprawdę toczy się spór. Dlatego najlepiej przyjrzeć się każdej z tych dyskusji oddzielnie.
Dyskusja 1: Pierwsza klauzula imigracyjnego układu stwierdza po prostu, że kraj przyjmujący pozwala na napływ imigrantów. Jak jednak należy to rozumieć: jako obowiązek czy jako przywilej? Czy kraj przyjmujący jest zobowiązany otwierać swe granice każdemu, czy też ma prawo przebierać wśród chętnych do imigracji, a nawet całkowicie ją wstrzymać? Jak się wydaje, zwolennicy swobodnej imigracji uważają, że każdy kraj ma moralny obowiązek przyjmować nie tylko uchodźców, lecz również ludzi z obszarów dotkniętych biedą, którzy szukają pracy i lepszej przyszłości. Zwłaszcza w zglobalizowanym świecie wszyscy ludzie mają moralne zobowiązania wobec wszystkich innych, a kto od tych zobowiązań się uchyla, jest egoistą albo nawet rasistą.
Wielu zwolenników imigracji podkreśla ponadto, że nie da się jej całkowicie powstrzymać, więc bez względu na to, ile postawi się murów i ogrodzeń, zdesperowani ludzie zawsze znajdą sposób, by je pokonać. Dlatego lepiej zalegalizować imigrację i stawić jej czoło w świetle dnia, niż tworzyć ogromną przestrzeń dla przestępczych procederów, których efekty to handel ludźmi, nielegalni robotnicy i nigdzie nierejestrowane dzieci.
Przeciwnicy swobodnej imigracji odpowiadają, że z użyciem odpowiedniej siły można całkowicie powstrzymać imigrację, jeśli zaś chodzi o otwieranie granic, to nie wolno na nikogo nakładać takiego obowiązku – acz wyjątek można zrobić dla uchodźców, którzy uciekają przed brutalnym prześladowaniem w sąsiednim kraju. Być może Turcja ma moralny obowiązek zezwolić zrozpaczonym syryjskim uchodźcom na przekraczane jej granic. Jeśli jednak ci uchodźcy próbują następnie przedostać się dalej do Szwecji, to Szwedzi nie są zobowiązani ich przyjąć. Jeśli chodzi o imigrantów poszukujących pracy i zasiłków, to decyzja o tym, czy ich wpuszczać oraz o ewentualnych stawianych im warunkach zależy całkowicie od kraju przyjmującego.
Przeciwnicy imigracji podkreślają, że jednym z podstawowych praw każdej ludzkiej zbiorowości jest obrona przed najazdem z zewnątrz, który może przyjmować formę akcji zbrojnej albo fali imigrantów. Szwedzi ciężko sobie zapracowali na stworzenie bogatego liberalnego państwa demokratycznego i ponieśli wiele ofiar na rzecz tego projektu, a jeśli Syryjczykom nie udało się osiągnąć tego samego, to już nie jest wina Szwedów. Jeśli szwedzcy wyborcy nie chcą u siebie więcej syryjskich imigrantów – z jakiegokolwiek powodu – to mają pełne prawo odmówić im wjazdu. A jeśli niektórych imigrantów przyjmują, to powinno być rzeczą całkowicie jasną, że jest to wyrazem okazanej im ze strony Szwecji łaski, a nie wypełnieniem jakiegokolwiek obowiązku. Co za tym idzie, imigranci, którym pozwolono przybyć do Szwecji, powinni odczuwać ogromną wdzięczność za to, co dostają, zamiast zachowywać się, jakby byli u siebie, i wysuwać całą listę żądań.
Ponadto, twierdzą przeciwnicy imigracji, każdy kraj może prowadzić taką politykę imigracyjną, jaką mu się podoba, może selekcjonować imigrantów nie tylko na podstawie ich przeszłości kryminalnej albo kwalifikacji zawodowych, lecz nawet na podstawie takich kryteriów jak religia. Jeśli przykładowo Izrael chce wpuszczać do siebie tylko żydów, a na przykład Polska zgadza się przyjmować bliskowschodnich uchodźców pod warunkiem, że są chrześcijanami, to może się to wydawać obrzydliwe, ale są to decyzje całkowicie mieszczące się w obrębie praw przysługujących izraelskim albo polskim wyborcom.
Sprawa dodatkowo się komplikuje, ponieważ w wielu wypadkach ludzie nie potrafią się pogodzić z tym, że nie można mieć wszystkiego. Wiele krajów przymyka oko na nielegalną imigrację albo nawet przyjmuje tymczasowo zagranicznych robotników, by wykorzystać energię, talenty i tanią siłę roboczą obcokrajowców. Później jednak państwa te odmawiają zalegalizowania statusu tych osób i twierdzą, że nie chcą u siebie imigrantów. Na dłuższą metę może to prowadzić do powstawania hierarchicznych społeczeństw, w których wyższa klasa pełnoprawnych obywateli żyje z wyzysku marginesu społecznego złożonego z bezsilnych obcokrajowców, tak jak dzieje się to dzisiaj w Katarze i kilku innych państwach z rejonu Zatoki Perskiej.
Dopóki nie znajdziemy rozstrzygnięcia tej dyskusji, niezwykle trudno będzie odpowiedzieć na wszystkie późniejsze pytania na temat imigracji. Ponieważ zwolennicy swobodnej imigracji uważają, że ludzie mają prawo imigrować do innego kraju, jeśli tego chcą, a kraje przyjmujące mają obowiązek ich przyjmować, to reagują moralnym oburzeniem, gdy narusza się prawo do imigracji i gdy państwa nie wywiązują się ze swego obowiązku przyjmowania imigrantów. Przeciwnicy imigracji są zdumieni głoszeniem takich poglądów. Uważają imigrację za przywilej, a przyjmowanie imigrantów za wyraz szczególnej przychylności. Dlaczego mielibyśmy oskarżać kogokolwiek o to, że jest rasistą czy faszystą, z tego tylko powodu, że odmawia innym wjazdu do swego kraju?
Oczywiście nawet jeśli wpuszczanie imigrantów stanowi raczej wyraz przychylności niż spełnienie obowiązku, to z chwilą osiedlenia się imigrantów w kraju przyjmującym stopniowo zaczyna on zaciągać wobec nich i ich potomków liczne zobowiązania. Dlatego dzisiaj w Stanach Zjednoczonych nie można usprawiedliwiać antysemityzmu, twierdząc: „wyświadczyliśmy twojej prababci przysługę, wpuszczając ją w 1910 roku do tego kraju, dlatego teraz możemy obchodzić się z tobą, jak nam się podoba”.
Dyskusja 2: Druga klauzula imigracyjnego układu mówi, że jeśli imigrantom pozwala się wjechać do danego kraju, to są oni zobowiązani do asymilowania się z miejscową kulturą. Jak daleko jednak ma sięgać ta asymilacja? Jeśli imigranci przenoszą się ze społeczeństwa patriarchalnego do liberalnego, to czy muszą stać się zwolennikami feminizmu? Jeśli przybywają ze społeczeństwa głęboko religijnego, to czy konieczne jest, by przyjęli światopogląd świecki? Czy mają porzucić swój tradycyjny sposób ubierania się i zakaz spożywania niektórych pokarmów? W tym względzie przeciwnicy swobodnej imigracji na ogół wieszają poprzeczkę wysoko, podczas gdy zwolennicy imigracji chcą, by znajdowała się znacznie niżej.
Zwolennicy swobodnej imigracji przekonują, że sama Europa jest niezwykle różnorodna, a jej rdzenni mieszkańcy mają szerokie spektrum opinii, zwyczajów i wartości. Właśnie to sprawia, że Europa jest tak tętniąca energią i silna. Dlaczego zatem imigrantów miano by zmuszać do równania do jakiejś wyimaginowanej europejskiej tożsamości, której kryteria tak naprawdę spełnia niewielu Europejczyków? Czy będziemy zmuszać muzułmańskich imigrantów przybywających do Wielkiej Brytanii, by zostawali chrześcijanami, podczas gdy wielu brytyjskich obywateli w ogóle nie chodzi do kościoła? Czy będziemy żądać od imigrantów z Pendżabu, by porzucili swe curry i masalę na rzecz takich brytyjskich przysmaków, jak fish and chips czy Yorkshire pudding? Jeśli Europa naprawdę ma jakiekolwiek fundamentalne wartości, to są to liberalne wartości tolerancji i wolności – co oznacza, że Europejczycy powinni okazywać tolerancję również wobec imigrantów i przyznawać im jak największą swobodę, tak by mogli żyć zgodnie z własnymi tradycjami, pod warunkiem że nie będzie to naruszało wolności i praw innych ludzi.
Przeciwnicy imigracji zgadzają się, że tolerancja i wolność to najważniejsze europejskie wartości, i oskarżają wiele grup imigrantów – zwłaszcza z krajów muzułmańskich – o nietolerancję, mizoginię, homofobię i antysemityzm. Właśnie dlatego, że Europa tak ceni tolerancję, nie może wpuszczać na swoje terytorium zbyt wielu nietolerancyjnych ludzi. Podczas gdy tolerancyjne społeczeństwo potrafi sobie poradzić z niedużymi nietolerancyjnymi mniejszościami, to gdy liczba takich ekstremistów przekracza pewien próg, wówczas zmienia się wręcz natura społeczeństwa. Jeśli Europa wpuści na swój teren zbyt wielu bliskowschodnich imigrantów, w końcu sama będzie wyglądać jak Bliski Wschód.
Inni przeciwnicy imigracji posuwają się o wiele dalej. Zwracają uwagę na to, że społeczność narodowa to coś znacznie więcej niż zbiór ludzi, którzy się nawzajem tolerują. Nie wystarczy zatem, by imigranci przestrzegali europejskich standardów tolerancji: muszą też przyjąć wiele przeróżnych charakterystycznych cech brytyjskiej, niemieckiej lub szwedzkiej kultury. Wpuszczając ich do siebie, przedstawiciele lokalnej kultury podejmują wielkie ryzyko i ponoszą ogromne koszty. Nie ma powodu, by ich otwartość miała prowadzić do samozagłady. Skoro oferują imigrantom docelową pełną równość, mają prawdo żądać pełnej asymilacji. Jeśli przybyszom nie odpowiadają jakieś dziwactwa brytyjskiej, niemieckiej czy szwedzkiej kultury, mogą poszukać sobie miejsca gdzie indziej.
Dwa kluczowe elementy tej dyskusji to różnica zdań w kwestii nietolerancyjności imigrantów oraz różnica zdań w kwestii europejskiej tożsamości. Jeśli faktycznie imigranci okażą się winni nieuleczalnej nietolerancji, to wcześniej czy później wielu liberalnych Europejczyków, którzy obecnie sprzyjają imigracji, da się przekonać do tego, by stanowczo się jej sprzeciwiać. I na odwrót: jeśli okaże się, że większość imigrantów będzie liberalna i tolerancyjna w swym odniesieniu do religii, płci i polityki, wówczas przeciwnikom imigracji wytrąci to z ręki najbardziej przekonujące argumenty.
Wciąż jednak otwarta pozostanie kwestia wyjątkowych europejskich tożsamości narodowych. Tolerancja to wartość uniwersalna. Czy są jakieś wyjątkowe francuskie normy i wartości, które powinien przyjmować każdy, kto imigruje do Francji? Czy są jakieś wyjątkowe duńskie normy i wartości, które muszą przyjmować imigranci udający się do Danii? Dopóki Europejczycy pozostają głęboko podzieleni w tej kwestii, dopóty nie mogą raczej myśleć o klarownej polityce wobec imigracji. I na odwrót: z chwilą gdy Europejczycy dowiedzą się, kim są, pięćsetmilionowa populacja Unii Europejskiej powinna bez trudu wchłonąć parę milionów uchodźców – albo odmówić im wjazdu.
Dyskusja 3: Trzecia klauzula imigracyjnego układu mówi, że jeśli imigranci rzeczywiście szczerze starają się zasymilować – a w szczególności zaakceptować wartość, jaką jest tolerancja – to kraj przyjmujący jest zobowiązany traktować ich jak pełnoprawnych obywateli. Ile jednak dokładnie czasu musi upłynąć, nim imigranci staną się w pełni członkami społeczeństwa? Czy pierwsze pokolenie imigrantów z Algierii powinno czuć się pokrzywdzone, jeśli po dwudziestu latach spędzonych we Francji wciąż nie uważa się ich w pełni za Francuzów? A trzecie pokolenie imigrantów, których dziadkowie przyjechali do Francji w latach siedemdziesiątych?
Zwolennicy swobodnej imigracji domagają się na ogół szybkiej akceptacji nowych obywateli, podczas gdy przeciwnicy chcą, by okres próbny był znacznie dłuższy. Zdaniem zwolenników imigracji, jeśli przybyszów w trzecim pokoleniu nie uważa się za równoprawnych obywateli i tak się ich nie traktuje, oznacza to, że kraj przyjmujący nie wypełnia swych zobowiązań wobec imigrantów, jeśli zaś powoduje to napięcia, wrogość, a nawet przemoc – to taki kraj może za to winić wyłącznie własną nietolerancję. Według przeciwników imigracji to właśnie te nadmierne oczekiwania w znacznej mierze przyczyniają się do powstania całego problemu. Imigranci powinni być cierpliwi. Jeśli ich dziadkowie przybyli tu zaledwie czterdzieści lat temu, a teraz oni urządzają rozruchy na ulicach, ponieważ ich zdaniem traktuje się ich inaczej niż miejscową ludność, to znaczy, że przybysze nie zdali testu.
Zasadnicza kwestia w tej dyskusji dotyczy rozbieżności między indywidualną i kolektywną miarą czasu. Z punktu widzenia ludzkich zbiorowości czterdzieści lat to krótki okres. Trudno oczekiwać, by w ciągu paru dziesięcioleci społeczeństwo w pełni wchłonęło obce grupy. Jeśli chodzi o dawne cywilizacje, które dokonywały asymilacji cudzoziemców i przyjmowały ich jako równoprawnych obywateli (jak choćby Rzym z okresu cesarstwa, muzułmański kalifat, cesarstwa chińskie oraz Stany Zjednoczone), w każdym wypadku osiągnięcie tej transformacji rozciągało się raczej na całe stulecia niż dekady.
Jednakże z punktu widzenia jednostek czterdzieści lat to może być wieczność. Dla nastolatki, która urodziła się we Francji dwadzieścia lat po tym, jak jej dziadkowie tam wyemigrowali, ich podróż z Algieru do Marsylii to dawne dzieje. Dziewczyna urodziła się tutaj, wszyscy jej przyjaciele tu się urodzili, mówi raczej po francusku niż po arabsku i nigdy nawet nie była w Algierii. Francja to jedyna ojczyzna, jaką kiedykolwiek miała. A teraz słyszy, że to nie jej dom i że powinna „wrócić” do miejsca, w którym nigdy nie mieszkała?
To tak, jakby wziąć nasiono eukaliptusa z Australii i zasadzić je we Francji. Z perspektywy ekologicznej eukaliptusy to gatunek inwazyjny i trzeba by poczekać kilka pokoleń, zanim botanicy zaszeregowaliby je jako rodzime rośliny europejskie. Gdy jednak spojrzeć na to z punktu widzenia tego konkretnego drzewa, wówczas trzeba uznać, że jest ono francuskie. Jeśli nie będzie się go podlewać francuską wodą, uschnie. Jeśli spróbuje się je wyrwać, okaże się, że zapuściło korzenie głęboko we francuską glebę, dokładnie tak jak miejscowe dęby i sosny.
Dyskusja 4: Oprócz wszystkich tych różnic zdań związanych z dokładnym zdefiniowaniem imigracyjnego układu fundamentalne pytanie brzmi: czy sam ten układ tak naprawdę działa? Czy obie jego strony wywiązują się ze swych zobowiązań?
Przeciwnicy imigracji utrzymują na ogół, że imigranci nie spełniają warunku numer dwa. Nie dokładają starań, by się zasymilować, i zbyt wielu z nich trzyma się nietolerancyjnego albo bigoteryjnego światopoglądu. A zatem kraj przyjmujący nie ma powodu, by spełniać warunek numer trzy (czyli traktować ich jak pełnoprawnych obywateli), ma natomiast wszelkie powody, by zmienić zdanie w kwestii warunku numer jeden (czyli zezwalania na wjazd). Jeśli ludzie pochodzący z pewnej konkretnej kultury sami konsekwentnie dowodzą, że nie mają ochoty wywiązywać się z imigracyjnego układu, to po co pozwalać na napływ jeszcze większej ich liczby i generować jeszcze większy problem?
Zwolennicy swobodnej imigracji odpowiadają, że to kraj przyjmujący nie wypełnia swojej części układu. Mimo podejmowanych przez ogromną większość imigrantów najszczerszych wysiłków w celu asymilacji gospodarze im to utrudniają, a co gorsza, tych imigrantów, którzy skutecznie się asymilują, nawet w drugim i trzecim pokoleniu wciąż traktuje się jak obywateli drugiej kategorii. Jest też oczywiście możliwe, że obie strony nie wywiązują się ze swoich zobowiązań, podsycając w ten sposób wzajemne podejrzenia i urazy oraz tworząc coraz większe błędne koło.
Czwartej dyskusji nie sposób rozstrzygnąć, póki nie wyjaśni się, jak dokładnie należy rozumieć wspomniane trzy warunki. Dopóki nie wiemy, czy przyjmowanie imigrantów jest obowiązkiem, czy okazywaniem specjalnych względów, dopóki nie ustalimy, jakiego stopnia asymilacji wymaga się od imigrantów oraz jak szybko kraje przyjmujące mają zacząć traktować ich na równi z pozostałymi obywatelami – dopóty nie będziemy umieli ocenić, czy obie strony spełniają ciążące na nich obowiązki. Dodatkowy problem wiąże się z rachunkowością. Dokonując oceny imigracyjnego układu, obie strony zdecydowanie większą wagę przywiązują do jego naruszeń niż do tego, co świadczy o jego zachowywaniu. Jeśli milion imigrantów to praworządni obywatele, ale setka przyłącza się do grup terrorystycznych i atakuje kraj przyjmujący, to czy ogólnie rzecz biorąc, imigranci przestrzegają warunków układu, czy je naruszają? Jeśli imigrantka w trzecim pokoleniu może tysiąc razy spacerować po ulicach i nie spotkać się z żadnymi zaczepkami, ale raz na jakiś czas znajdzie się rasista, który rzuci w jej kierunku jakąś obelgę, to czy należy uznać, że miejscowa ludność akceptuje, czy odrzuca przybyszów?
Spod tych wszystkich dyskusji wyziera jednak znacznie bardziej zasadnicze pytanie, które dotyczy naszego rozumienia ludzkiej kultury. Czy przystępujemy do dyskusji na temat imigracji z założeniem, że wszystkie kultury są z natury równe, czy też uważamy, że niektóre z nich mogą być lepsze od innych? Czy kiedy Niemcy spierają się na temat przyjęcia miliona syryjskich uchodźców, mają prawo sądzić, że kultura niemiecka jest pod jakimkolwiek względem lepsza niż syryjska?
Od rasizmu do kulturyzmu
Przed stu laty Europejczykom wydawało się oczywiste, że niektóre rasy – a w szczególności rasa biała – są z natury lepsze od innych. Po roku 1945 tego rodzaju poglądy stawały się coraz bardziej nie do przyjęcia. Rasizm uznawano za coś nie tylko potwornego pod względem moralnym, lecz również pozbawionego wszelkich podstaw naukowych. Przedstawiciele nauk przyrodniczych, a w szczególności genetycy, przedstawili bardzo mocne naukowe dowody, że różnice biologiczne między Europejczykami, Afrykanami, Chińczykami i Indianami są nieistotne.
Jednocześnie antropologowie, socjologowie, historycy, ekonomiści behawioralni, a nawet badacze mózgu zgromadzili całe mnóstwo danych potwierdzających istnienie znacznych różnic między kulturami. Rzeczywiście, gdyby bowiem wszystkie kultury były w gruncie rzeczy takie same, to po co w ogóle by nam byli antropologowie i historycy? Po co mielibyśmy wkładać tyle wysiłku w badanie jakichś błahych różnic? Przynajmniej moglibyśmy przestać wydawać pieniądze na te wszystkie drogie wyprawy terenowe na wyspy Południowego Pacyfiku i pustynię Kalahari – wystarczyłoby przecież w zupełności analizować ludzi mieszkających w Oksfordzie czy Bostonie. Jeśli różnice kulturowe są mało znaczące, to wszystko, czego się dowiemy na temat studentów w Harvardzie, powinno się również sprawdzać w odniesieniu do zbieraczy-łowców z Kalahari.
Po namyśle większość ludzi uznaje istnienie przynajmniej niektórych znacznych różnic między kulturami, różnic dotyczących takich spraw, jak obyczaje seksualne czy zwyczaje polityczne. Jak zatem powinniśmy traktować te różnice? Kulturowi relatywiści przekonują, że zróżnicowanie nie oznacza hierarchii i że nie wolno nam przyznawać jednej kulturze uprzywilejowanej pozycji w stosunku do innych. Ludzie mogą myśleć i zachowywać się w rozmaity sposób, ale ta różnorodność powinna być dla nas powodem do radości, a wszystkim przekonaniom i praktykom powinniśmy przyznawać równą wartość. Niestety, tego rodzaju tolerancyjne postawy nie sprawdzają się w zetknięciu z rzeczywistością. Rozmaitość może być czymś wspaniałym, gdy mówimy o kuchni i poezji, ale takie rzeczy, jak palenie czarownic, dzieciobójstwo czy niewolnictwo, mało kto uznałby za fascynujące przejawy ludzkiej różnorodności, które należy chronić przed zakusami globalnego kapitalizmu i coca-colonializmu.
Albo weźmy sposób, w jaki różne kultury odnoszą się do obcych, imigrantów i uchodźców. Nie wszystkie kręgi kulturowe cechuje dokładnie ten sam stopień akceptacji. Kultura niemiecka początku XXI wieku jest bardziej tolerancyjna dla obcych i bardziej otwarta na imigrantów niż kultura saudyjska. Dużo łatwiej jest muzułmaninowi wyemigrować do Niemiec niż chrześcijaninowi do Arabii Saudyjskiej. W rzeczy samej, muzułmańskiemu uchodźcy z Syrii jest nawet prawdopodobnie łatwiej wyemigrować do Niemiec niż do Arabii Saudyjskiej, a od 2011 roku Niemcy przyjęły znacznie więcej syryjskich uchodźców niż Arabia Saudyjska[1]. Wiele wskazuje również na to, że kultura panująca w Kalifornii początku XXI wieku jest znacznie bardziej przyjazna imigrantom niż kultura japońska. Gdyby zatem uznać, że tolerancja wobec obcych i przyjmowanie imigrantów jest czymś dobrym, to czyż nie należałoby też sądzić, że przynajmniej pod tym względem kultura niemiecka jest lepsza od kultury saudyjskiej, a kalifornijska od japońskiej?
Ponadto nawet jeśli dwie normy kulturowe są równie prawomocne w teorii, w praktycznym kontekście imigracji i tak można mieć prawo uznawać za lepszą kulturę kraju przyjmującego. Normy i wartości, które są odpowiednie w jednym miejscu, w innych warunkach zwyczajnie się nie sprawdzą. Przyjrzyjmy się bliżej jakiemuś konkretnemu przykładowi. Aby uniknąć wielu szeroko rozpowszechnionych uprzedzeń, wyobraźmy sobie dwa fikcyjne państwa: Zimnię i Cieplandię. Między tymi dwoma krajami istnieje wiele różnic kulturowych, a jedną z nich jest stosunek do relacji i konfliktów międzyosobowych. Zimnian od dzieciństwa uczy się, że gdy w szkole, pracy, a nawet w rodzinie zdarzy się im wejść z kimś w konflikt, najlepiej jest tłumić towarzyszące temu emocje. Nie należy krzyczeć, wyrażać wściekłości ani konfrontować się z tą drugą osobą – wybuchy złości jedynie pogarszają sprawę. Lepiej powściągnąć własne uczucia, a jednocześnie pozwolić, żeby sytuacja się uspokoiła. W tym czasie należy ograniczyć kontakty z osobą, której dotyczy konflikt, a jeśli taki kontakt jest nieunikniony, trzeba być oszczędnym w słowach, ale uprzejmym i unikać drażliwych kwestii.
Cieplandczyków natomiast od dzieciństwa uczy się uzewnętrzniania uczuć w podobnych okolicznościach. W konfliktowej sytuacji nie należy niczego uśmierzać ani tłumić. Przy pierwszej okazji trzeba otwarcie dać ujście własnym emocjom. Złoszczenie się, krzyczenie, mówienie drugiej osobie dokładnie tego, co się czuje – to wszystko zachowania jak najbardziej pożądane. Tylko tak: szczerze i wprost, można wspólnie się uporać z trudną sytuacją. Jeden dzień głośnych krzyków może rozwiązać konflikt, który w przeciwnym razie mógłby zaogniać się całymi latami, a choć bezpośrednie starcie nigdy nie jest przyjemne, potem wszyscy czują się znacznie lepiej.
Obie te metody mają swoje wady, mają też zalety i trudno powiedzieć, że jedna z nich w każdej sytuacji jest lepsza. Pomyślmy jednak, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Cieplandczyk wyemigrował do Zimni i dostał pracę w cieplandzkiej firmie.
Ilekroć cieplandzki imigrant wchodziłby w konflikt z którymś z kolegów, waliłby pięścią w stół i darłby się jak potępieniec, spodziewając się, że dzięki temu zwróci uwagę na problem i pomoże go szybko rozwiązać. Powiedzmy, że kilka lat później w firmie zwolni się jakieś wyższe stanowisko. Mimo że Cieplandczyk ma wszelkie konieczne kwalifikacje, szefowa będzie wolała awansować zimniańskiego pracownika. Wyjaśniając powody swej decyzji, powie: „Owszem, Cieplandczyk ma wiele talentów, ale też ma pewien poważny problem w kontaktach z ludźmi. Jest wybuchowy, tworzy wokół siebie niepotrzebne napięcia i zakłóca naszą kulturę korporacyjną”. Ten sam los spotka innych cieplandzkich imigrantów mieszkających w Zimni. Większość z nich wciąż będzie zajmowała niższe stanowiska albo w ogóle nie znajdzie pracy, ponieważ kadra zarządzająca będzie z góry zakładała, że skoro kandydaci są Cieplandczykami, to przypuszczalnie będą wybuchowymi i kłopotliwymi pracownikami. Ponieważ Cieplandczycy nigdy nie zajmą wyższych stanowisk, trudno im będzie zmieniać zimniańską kulturę korporacyjną.
W dużej mierze podobny proces dotyczyłby Zimnian, którzy emigrowaliby do Cieplandii. Zimnianin rozpoczynający pracę w cieplandzkiej firmie szybko zyskiwałby reputację snoba albo sztywniaka, mało kto by się z nim zaprzyjaźniał. Ludzie uważaliby go za osobę nieszczerą albo nieposiadającą podstawowych umiejętności społecznych. Nigdy by nie awansował i dlatego nie miałby okazji zmieniać tamtejszej kultury korporacyjnej. Cieplandzka kadra zarządzająca doszłaby do wniosku, że większość Zimnian to ludzie nieprzyjemni albo nieśmiali, i na ogół nie zatrudniałaby ich na stanowiskach wymagających kontaktu z klientem albo ścisłej współpracy z innymi pracownikami.
Może się wydawać, że obie te sytuacje trącą rasizmem. W rzeczywistości jednak nie ma w nich nic rasistowskiego. Chodzi natomiast o coś, co można nazwać „kulturyzmem”. Ludzie wciąż toczą heroiczną walkę przeciwko tradycyjnemu rasizmowi, a nie zauważają, że zmienił się jej front. Tradycyjny rasizm zanika, świat natomiast pełen jest „rasistów kulturowych”.
Tradycyjny rasizm miał silne oparcie w teoriach biologicznych. W latach dziewięćdziesiątych XIX oraz trzydziestych XX wieku w krajach takich jak Wielka Brytania, Australia i Stany Zjednoczone rozpowszechniony był pogląd, zgodnie z którym pewne dziedziczne cechy biologiczne miały decydować o tym, że Afrykanie i Chińczycy są z natury mniej inteligentni, mniej przedsiębiorczy i gorsi moralnie od Europejczyków. Problem tkwił we krwi. Tego rodzaju poglądy cieszyły się poważaniem politycznym, jak również powszechnym poparciem środowisk naukowych. Dzisiaj natomiast jest już inaczej: wprawdzie wielu ludzi wciąż głosi tego rodzaju rasistowskie twierdzenia, straciły one jednak całe swe wcześniejsze naukowe poparcie i większość poważania w środowiskach politycznych – chyba że nadaje im się nowe brzmienie dzięki zastosowaniu kategorii kulturowych. Mówienie, że poziom przestępczości wśród osób czarnoskórych jest wyższy z powodu ich gorszego uposażenia genetycznego, wychodzi z mody; całkiem modne zaczyna natomiast być twierdzenie, że powodem tak wysokiego poziomu ich przestępczości jest zakorzenienie w patologicznych subkulturach.
Na przykład w Stanach Zjednoczonych niektóre partie i przywódcy otwarcie popierają dyskryminacyjne rozwiązania polityczne i często wygłaszają uwłaczające uwagi na temat Afroamerykanów, Latynosów i muzułmanów, rzadko jednak – jeśli w ogóle – twierdzą, że ma to coś wspólnego z DNA tych społeczności. Problem ma rzekomo tkwić w ich kulturze. Gdy zatem prezydent Trump nazwał Haiti, Salwador i niektóre kraje afrykańskie „zadupiami”, najwyraźniej dzielił się ze swymi słuchaczami pewną refleksją na temat kultury tych miejsc, a nie nad charakterem genetycznym ich mieszkańców[2]. Innym razem Trump tak wyraził się o meksykańskich imigrantach przybywających do Stanów Zjednoczonych: „Meksyk nie przysyła nam swoich najlepszych obywateli. Przysyła nam ludzi, którzy sprawiają wiele problemów. Przywożą narkotyki i przestępczość. To są gwałciciele i mordercy! Choć zakładam, że są wśród nich uczciwi ludzie”. To bardzo obraźliwe twierdzenie, jest to jednak obelga o charakterze raczej socjologicznym niż biologicznym. Trump nie chce powiedzieć, że jeśli ktoś jest Meksykaninem, nie może być dobry – mówi jedynie, że dobrzy Meksykanie na ogół zostają na południe od Rio Grande[3].
W centrum tej dyskusji wciąż znajduje się ludzkie ciało – ciało latynoskie, afrykańskie, chińskie. Kolor skóry ma ogromne znaczenie. Jeśli chodzisz po nowojorskich ulicach, a twoja skóra zawiera mnóstwo melaninowego pigmentu, to gdziekolwiek się wybierzesz, policja może cię traktować ze szczególną podejrzliwością. Jednak zarówno osoby pokroju prezydenta Trumpa, jak i pokroju prezydenta Obamy będą wyjaśniały znaczenie koloru skóry w kategoriach kulturowych i historycznych. Policja patrzy podejrzliwie na kolor twojej skóry nie z jakichś powodów biologicznych, lecz raczej z powodu obciążającej cię historii. Przypuszczalnie obóz Obamy będzie tłumaczył, że uprzedzenia policji to nieszczęsna spuścizna historycznych zbrodni, takich jak niewolnictwo, podczas gdy obóz Trumpa będzie wyjaśniał, że przestępczość czarnoskórych obywateli jest nieszczęsną spuścizną historycznych błędów popełnianych przez białych liberałów i czarne społeczności. Tak czy owak, nawet jeśli w rzeczywistości jesteś turystą z Delhi, który nic nie wie o amerykańskiej historii, i tak będziesz musiał jakoś sobie radzić z jej konsekwencjami.
Przejście od biologii do kultury to nie tylko nic nieznacząca zmiana żargonu. To głębokie przesunięcie o daleko idących praktycznych konsekwencjach, po części dobrych, a po części złych. Zacznijmy od tego, że kultura jest bardziej plastyczna niż biologia. Z jednej strony znaczy to tyle, że współcześni rasiści kulturowi mogą być bardziej tolerancyjni niż rasiści tradycyjni – jeśli tylko „inni” przyjmą naszą kulturę, zaakceptujemy ich jak równych sobie. Z drugiej strony może to wywoływać dużo silniejsze naciski na „innych”, by się asymilowali, a także dużo ostrzejszą ich krytykę, jeśli tego nie zrobią.
Trudno raczej winić człowieka o ciemnej karnacji, że nie wybiela sobie skóry, natomiast jak najbardziej można oskarżać Afrykanów albo muzułmanów o to, że nie dostosowują się do norm i wartości zachodniej kultury. Nie znaczy to, że tego rodzaju zarzuty są od razu uzasadnione. W wielu wypadkach nie ma za bardzo powodu, by wszyscy mieli przyjmować dominującą kulturę, a w wielu innych jest to zadanie prawie niemożliwe. Bywa, że Afroamerykanie ze slumsów, którzy szczerze próbują się dopasować do hegemonistycznej amerykańskiej kultury, najpierw napotykają na tej drodze blokady w postaci instytucjonalnej dyskryminacji – a później spadają na nich oskarżenia, że niedostatecznie się starają, wobec czego za swe kłopoty mogą winić wyłącznie siebie.
Druga zasadnicza różnica między narracją odwołującą się do biologii a tą mówiącą o kulturze polega na tym, że w odróżnieniu od tradycyjnego rasistowskiego dogmatyzmu argumenty rasizmu kulturowego mogą od czasu do czasu być całkiem sensowne, tak jak to widzieliśmy na przykładzie Cieplandii i Zimni. Kultura Cieplandczyków i kultura Zimnian naprawdę się od siebie różnią, ponieważ cechują je odmienne sposoby kształtowania międzyludzkich relacji. Skoro zatem stosunki między ludźmi są w wielu zawodach kwestią zasadniczą, to czy karanie Zimnian przez cieplandzką firmę za to, że zachowują się zgodnie ze swym kulturowym dziedzictwem, jest nieetyczne?
Dla antropologów, socjologów i historyków to wyjątkowo krępująca kwestia. Z jednej strony wszystko to niebezpiecznie zbliża się do rasizmu. Z drugiej strony rasizm kulturowy ma dużo solidniejsze podstawy naukowe niż rasizm tradycyjny, a kto jak kto, ale przedstawiciele nauk humanistycznych i społecznych nie mogą zaprzeczyć istnieniu i doniosłości różnic kulturowych.
Oczywiście nawet jeśli się zgodzimy, że część twierdzeń zwolenników kulturyzmu jest słuszna, nie musimy akceptować pozostałych. Wiele z nich cechują te same trzy wspólne im wszystkim wady. Po pierwsze, rasizm kulturowy często myli wyższość w kontekście lokalnym z wyższością obiektywną. Na przykład w lokalnym kontekście Cieplandii tamtejsza metoda rozwiązywania konfliktów jak najbardziej może być lepsza niż metoda zimniańska, a zatem cieplandzka firma działająca w Cieplandii ma pełne prawo dyskryminować introwertycznych pracowników (co będzie powodowało nieproporcjonalne karanie zimniańskich imigrantów). Nie oznacza to jednak, że cieplandzka metoda jest obiektywnie lepsza. Niewykluczone, że Cieplandczycy mogliby się czegoś nauczyć od Zimnian, a gdyby zmieniły się warunki – gdyby na przykład ta cieplandzka firma stała się globalną marką i zaczęła otwierać filie w wielu różnych krajach – wówczas różnorodność mogłaby nagle stać się atutem.
Po drugie, jeśli wyraźnie określi się miarę, której się używa, oraz czas i miejsce, których dotyczą twierdzenia zwolenników rasizmu kulturowego, wówczas jak najbardziej można uznać, że mają one solidne podstawy empiryczne. Zdecydowanie jednak zbyt często ludzie przyjmują bardzo ogólne tezy kulturyzmu, co nie ma zbytniego sensu. A zatem stwierdzenie, że „kultura zimniańska jest mniej tolerancyjna w stosunku do publicznych wybuchów złości niż kultura cieplandzka”, jest rozsądne, dużo mniej jednak uzasadnione będzie sformułowanie, że „kultura muzułmańska jest bardzo nietolerancyjna”. Ta ostatnia teza jest po prostu o wiele za mglista. Co rozumiemy przez „nietolerancyjny”? Nietolerancyjny w stosunku do kogo albo do czego? Dana kultura może być nietolerancyjna wobec mniejszości religijnych albo niezwykłych poglądów politycznych, a jednocześnie być bardzo tolerancyjna wobec ludzi otyłych albo starszych. A co rozumiemy przez określenie „kultura muzułmańska”? Czy mówimy o Półwyspie Arabskim w VII wieku? O imperium osmańskim w XVI stuleciu? O Pakistanie początku XXI wieku? Ostatecznie, co jest tu punktem odniesienia? Gdyby interesowała nas tolerancja wobec mniejszości religijnych i porównalibyśmy imperium osmańskie w XVI wieku z zachodnią Europą w XVI wieku, doszlibyśmy do wniosku, że kultura muzułmańska jest niezwykle tolerancyjna. Gdybyśmy porównali Afganistan pod rządami talibów ze współczesną Danią, nasz wniosek byłby zupełnie inny.
Najgorszy problem, który wiąże się z tezami kulturyzmu, polega jednak na tym, że choć mają charakter statystyczny, zdecydowanie zbyt często używa się ich do oceniania j e d n o s t e k. Gdy rdzenny Cieplandczyk i zimniański imigrant starają się o to samo stanowisko w cieplandzkiej firmie, jej dyrektor może wybrać Cieplandczyka, ponieważ „Zimnianie są chłodni i nietowarzyscy”. Nawet jeśli statystycznie jest to prawda, to być może akurat ten konkretny Zimnianin jest w rzeczywistości dużo bardziej serdeczny i otwarty niż ten konkretny Cieplandczyk. Wprawdzie kultura jest ważnym elementem, jednak ludzi kształtują również geny oraz wyjątkowa u każdego osobista historia. Poszczególne jednostki często przeczą statystycznym stereotypom. Z punktu widzenia firmy sensowne jest awansowanie ciepłych i miłych pracowników, a nie zimnych i oschłych, nie ma jednak sensu awansowanie Cieplandczyków, a nie Zimnian.
Wszystko to modyfikuje konkretne twierdzenie kulturyzmu, ale bynajmniej nie podważa całości rasizmu kulturowego. W odróżnieniu od tradycyjnego rasizmu, który jest pozbawionym naukowych podstaw uprzedzeniem, argumenty kulturyzmu mogą czasami być całkiem mocne. Jeśli patrzymy na statystykę i widzimy, że w cieplandzkich firmach nie ma wielu Zimnian na wyższych stanowiskach, może to wynikać nie z rasistowskiej dyskryminacji, lecz z właściwej oceny sytuacji. Czy zimniańscy imigranci powinni być niezadowoleni z tego powodu i twierdzić, że Cieplandia nie dotrzymuje imigracyjnego układu? Czy należy zmuszać cieplandzkie firmy do zatrudniania większej liczby zimniańskich dyrektorów, wprowadzając ustawodawstwo o charakterze „akcji afirmatywnej”, w nadziei na schłodzenie wybuchowej kultury biznesowej Cieplandii? Czy też być może wina leży po stronie zimniańskich imigrantów, którzy nie asymilują się z lokalną kulturą? Może zatem powinno się wkładać więcej wysiłku w to, by wpajać zimniańskim dzieciom cieplandzkie normy i wartości?
Wracając ze sfery fikcji do sfery faktów, widzimy, że europejska dyskusja na temat imigracji wcale nie jest jednoznaczną bitwą między dobrem a złem. Zwolennicy imigracji nie mają racji, przedstawiając wszystkich swoich rywali jako rasistów pozbawionych moralności, natomiast ci, którzy sprzeciwiają się imigracji, nie mają racji, odmalowując wszystkich swoich przeciwników jako zdrajców pozbawionych racjonalności. Spór o imigrację to debata między dwoma uzasadnionymi poglądami, pomiędzy którymi można i należy dokonać wyboru w ramach normalnej procedury demokratycznej. Do tego właśnie służy demokracja.
Bez względu na to, do jakiej konkluzji dojdzie mechanizm demokratyczny, należy pamiętać o dwóch kluczowych sprawach. Po pierwsze, byłoby błędem ze strony rządu zmuszanie niechętnej lokalnej ludności do akceptowania imigracji na dużą skalę. Wchłanianie imigracji jest trudnym, długoterminowym procesem, a do skutecznej integracji imigrantów konieczne jest wsparcie i współpraca ze strony miejscowej ludności. Jedynym wyjątkiem od tej zasady jest sytuacja, gdy państwa otwierają swe granice przed uchodźcami uciekającymi przed śmiercią w sąsiednim kraju – mają taki obowiązek, nawet jeśli miejscowej ludności się to nie podoba.
Po drugie, chociaż obywatele mają prawo sprzeciwiać się imigracji, powinni zdawać sobie sprawę, że mimo to mają pewne zobowiązania wobec cudzoziemców. Żyjemy w globalnym świecie i niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie, nasze życie przeplata się z życiem ludzi na drugim końcu planety. Hodują to, co jemy, produkują to, w co się ubieramy, bywa, że giną na wojnie, której stawką jest cena zużywanej przez nas ropy naftowej, bywa, że padają ofiarą naszych za mało restrykcyjnych przepisów dotyczących ochrony środowiska. Nie wolno nam pomijać własnej etycznej odpowiedzialności wobec ludzi tylko dlatego, że żyją daleko.
Obecnie nie jest jasne, czy Europa będzie umiała znaleźć jakąś drogę pośrednią, która pozwoli jej nie zamykać granic przed przybyszami, a jednocześnie nie narazi kontynentu na zdestabilizowanie przez ludzi niepodzielających europejskich wartości. Gdyby Europie udało się znaleźć taką drogę, być może jej formułę można by było skopiować na poziomie globalnym. Ale jeśli europejski projekt upadnie, będzie to oznaczać, że sama wiara w liberalne wartości wolności i tolerancji nie wystarcza do rozwiązania kulturowych konfliktów świata i do zjednoczenia ludzkości w obliczu wojny jądrowej, katastrofy ekologicznej oraz przełomu technicznego. Skoro Grecy i Niemcy nie mogą się porozumieć w sprawie wspólnego losu i skoro pół miliarda zamożnych Europejczyków nie potrafi wchłonąć paru milionów zubożałych uchodźców, to jakie są szanse na przezwyciężenie dużo głębszych konfliktów, które nękają naszą globalną cywilizację?
Tym, co na pewno mogłoby pomóc Europie i światu lepiej się zintegrować oraz zachować otwarte granice i umysły, jest zmniejszenie histerii związanej z terroryzmem. Ogromnie byłoby szkoda, gdyby europejski eksperyment w zakresie wolności i tolerancji nie powiódł się z powodu przesadnego strachu przed terrorystami. Nie tylko byłoby to urzeczywistnieniem celów samych terrorystów, lecz także dałoby tej garstce fanatyków zdecydowanie za duży wpływ na przyszłość ludzkości. Terroryzm to broń znikomego i słabego wycinka ludzkości. Jak mu się udało zdominować globalną politykę?
PRZYPISY
9. Imigracja
[1] UNHCR [United Nations High Commission for Refugees, Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców], Global Trends. Forced Displacement in 2016, http://www.unhcr.org/5943e8a34.pdf (dostęp: 11 stycznia 2018).
[2] L. Gambini, Trump Pans Immigration Proposal as Bringing People from „Shithole Countries”, „Guardian”, 12 stycznia 2018, https://www.theguardian.com/us-news/2018/jan/11/trump-pans-immigration-proposal-as-bringing-people-from-shithole-countries (dostęp: 11 lutego 2018).
[3] T. Kopan, What Donald Trump Has Said about Mexico and Vice Versa, CNN, 31 sierpnia 2016, https://edition.cnn.com/2016/08/31/politics/donald-trump-mexico-statements/index.html (dostęp: 28 lutego 2018). Polski przekład za: https://www.tvp.info/20809199/donald-trump-chce-karac-meksyk-za-nielegalnych-imigrantow-100-tys-dolarow-od-lebka (dostęp: 16 kwietnia 2018) (dopisek tłum.).