A las pamięta - Wojtkiewicz Magdalena - ebook + audiobook

A las pamięta ebook i audiobook

Wojtkiewicz Magdalena

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Lato 1940 roku nie wróży nic dobrego czworgu partyzantów z ziem świętokrzyskich: Juliannie Tyszkiewicz ps. „Marcysia”, Wincentemu Sałacie ps. „Wisz”, Hannie Lisieckiej ps. „Lotka” i Cezaremu Witkiewiczowi ps. „Teoś”.

Niemcy wysiedlają Juliannę z jej domu rodzinnego. Stoi za tym jej niemiecka rówieśniczka – Ines von Schultz, żona brutalnego majora Bruna von Schultza. Ines postanawia zatrzymać przy sobie Polkę jako „damę do towarzystwa” i osobistą służącą. Szantażem zmusza ją do zamieszkania w przejętym dworku. Zrozpaczona Julianna w tej podłej sytuacji upatruje jednak korzyść – uważa, że jest w stanie pozyskać zaufanie młodej, zarozumiałej Niemki i wyciągać od niej cenne dla polskich partyzantów informacje. Będzie przekazywać je Wiszowi – jednemu ze swych najserdeczniejszych przyjaciół z dzieciństwa. Z czasem Polce udaje się nawiązać nić porozumienia z Niemką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 251

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 42 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Monika Chrzanowska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A kiedy spotkasz mogiłę w lesie,

Co nad nią szumi szereg drzew,

Niech i twe słowa wiatr w dal poniesie,

O partyzancie zanuć pieśń…[1]

 

 

 

[1] F. Bajcer, Pieśń partyzancka, https://www.nsz.com.pl/piesn–partyzancka/, dostęp: 11.08.2024 (przyp. aut.).

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

Mikułowice – powiat opatowski, 1940

 

Alojzy Boczarek, człowiek sędziwego wieku, uniósł głowę i spojrzał na słońce, które od samego rana dumnie panoszyło się po niebie.

– To będzie ładny dzień, Kasztanku! – oznajmił, zsiadając ostrożnie z wozu. – Postój sobie spokojnie w cieniu, a ja raz-dwa załatwię, co mam do załatwienia.

Koń w odpowiedzi zamlaskał, próbując poprawić denerwującą go uzdę.

Alojzy zawiązał wytarte skórzane lejce, po czym sięgnął po laskę. Podparłszy się na niej, ruszył przed siebie.

Ku swej uciesze na rynku w Wojciechowicach przyuważył sporo znajomych twarzy. Będzie miał okazję trochę poplotkować, a i może uda się ubić jakiś interes! Z uśmiechem na ustach – otoczonych mnóstwem głębokich zmarszczek – dalej podążał chodnikiem do celu. Wtem zza rogu kamienicy wyszli dwaj patrolujący okolicę esesmani. Widok umundurowanych Niemców zawsze go niepokoił i przyprawiał o nieprzyjemnie przyspieszone bicie serca. Ci młodzi, przystojni szeregowi kroczyli wprost na Alojzego. Zszedł im z drogi i posłusznie ukłonił się nisko, choć wiedział, że nie powinien był tego zrobić w tak ostentacyjny sposób – partyzanci zapewne każdego bacznie obserwują. Esesmani, gawędząc między sobą, nie zwrócili najmniejszej uwagi na starca, który całkiem przypadkiem wyłapał z ich wymiany zdań słowa o dworku w Mikułowicach. Od razu skojarzył fakty: rzecz mogła tyczyć się wyłącznie dworku państwa Tyszkiewiczów, a co za tym idzie – również i jego samego, pracował tam bowiem od trzech dekad. Pomagał w gospodarstwie, doglądał trzody, pilnował posiadłości… Z biegiem lat stał się bliskim przyjacielem gospodarza, Stanisława Tyszkiewicza, który zmarł trzy lata temu. Ostatnią wolą Stanisława było, aby Alojzy pozostał we dworku i nadal dbał o majątek, jak czynił to do tej pory. I tak – za sprawą obietnicy złożonej przyjacielowi na łożu śmierci – staruszek wypełniał swe obowiązki po dziś dzień. To oczywiste, że musiał zaryzykować i podsłuchać dalszą część rozmowy esesmanów. Zawrócił więc i poszedł kawałek za nimi. Zbladł, gdy jego uszu dobiegła informacja o wysiedleniu mieszkańców! Na ich miejscu miała osiąść niemiecka rodzina!

– Boże drogi… – wyszeptał.

Prędko wrócił do swego konia i wozu. Nie szczędząc zwierzęcia, popędził na skróty polną dróżką prosto do Mikułowic.

– Mamo! Musisz to zrobić! Nie słyszałaś, co powiedział Alojzy? Niemcy już tu jadą! – Dziewczyna złapała się za głowę, wsuwając palce w ciemne włosy.

– Nie, Julianno! – wrzasnęła. – Nigdzie się nie wybieram!

– To tylko dom!

– Jak śmiesz tak mówić?! – ofukała ją matka. – Ten dworek należy do rodziny od tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego piątego! Nie pozwolę, żeby jakaś hołota zalęgła się w tych murach!

Julianna przyglądała się roztrzęsionej matce, Zofii Tyszkiewicz. Wiedziała, że uwielbia być w centrum uwagi, ale jej iście aktorska gra nie przestawała zdumiewać córki. Delikatne matczyne dłonie dygotały jak galareta, a idealnie upięty, sztywny na co dzień kok – przekrzywił się lekko.

– Przecież wiesz, na co stać Niemców! Mogą nas zabić!

– Wolę umrzeć niż oddać majątek bez walki! – Zofia tupnęła, jak mają w zwyczaju robić małe dzieci. – Co się tak gapisz? Uciekaj sama, jeśli chcesz!

Julianna zwiesiła ręce. Już miała dać za wygraną, gdy rozległ się trzask otwartych gwałtownie drzwi.

– Jadą! Jadą! – krzyczała od progu Bogumiła, gosposia.

Julianna podbiegła do okna i stanęła ramię w ramię z Zofią. Na wyżwirowaną dróżkę prowadzącą do samego dworku Tyszkiewiczów wjechały trzy czarne samochody. Po paru sekundach korowód ten zamknęła ciężarówka. W tym samym momencie do salonu od strony kuchni wszedł zaprzyjaźniony starzec.

– Alojzy, oni już tu są… – wymamrotała łamiącym się głosem.

– Minęło zaledwie parę minut… Czemu Bóg nas nie ostrzegł wcześniej?

– Wyjdźmy im na powitanie – rzekła butnie Zofia. – Przecież jestem panią tego domu!

Nie czekając na niczyją reakcję, ruszyła do drzwi. Z wysoko uniesioną głową wyminęła wystraszoną Bogumiłę, która trzymała dłonie na sercu

– Mamo! Uspokój się!

Lecz Zofia nie zamierzała się zatrzymywać. Julianna pokręciła głową z bezradności. Nie pozostało jej nic innego, jak przyłączyć się do matki. Wierni Alojzy i Bogumiła uczynili to samo.

Wszyscy czworo stanęli na szczycie schodów werandy wiodącej do posiadłości. W milczeniu, z urywanymi oddechami obserwowali kłęby kurzu wzbijające się za parkującymi samochodami. Słońce wznosiło się z dumą pośrodku błękitnego nieba, a pracowite pszczoły fruwały beztrosko tam i z powrotem, nieświadome dramatu, który miał rozegrać się za moment. Julianna chciałaby być taką pszczołą – wolałaby w tej chwili dźwigać w koszyczkach tylnych nóżek ciężki pyłek niż przeżyć okrucieństwo, które prawdopodobnie ich czeka. W okolicy dochodziło do rozlicznych wysiedleń i wywózek mieszkańców do obozów pracy. Drżała z obawy, że i je czeka podobny los, jednocześnie jednak liczyła się z tym, że przyjdzie ten dzień, kiedy Niemcy zainteresują się ich dworkiem. Skryty w cieniu stuletnich akacji i lip, z pięknym ogrodem kwiatowym, z dala od pozostałych gospodarstw – stanowił idealne miejsce do życia… i na kwaterę nazistów. Pragnęła wrzeszczeć, żeby się stąd wynosili – niech wezmą sobie inny dom! – ale przecież nie toczył się żaden konkurs, w którym mogłaby odmówić udziału. To po prostu się działo i nic nie mogło tego zmienić.

Jako pierwszy zaparkował Mercedes 170V, zaraz za nim dwa Ople Admiral, z których natychmiast wysiedli uzbrojeni esesmani w mundurach w kolorze feldgrau[2]. Julianna policzyła ich wzrokiem – siedmiu. Drzwi mercedesa pozostawały zamknięte, a krwistoczerwona zasłonka w tylnych oknach maskowała pasażera.

– Ręce do góry! – Jeden niemiecki żołnierz wybił się naprzód. – Zejść na dół!

Alojzy i Bogumiła wykonali rozkaz bez cienia sprzeciwu, lecz Julianna i Zofia ani drgnęły.

– Głuche jesteście?! Nie rozumiecie w języku panów?! – Ten sam żołnierz się zaśmiał.

Rozumiały doskonale.

– Znamy wasz język – odparła płynną niemczyzną Zofia. – Ale to jest mój dom, więc kiedy przybywa do mnie gość, chciałabym się dowiedzieć, kim on jest.

Esesman bez namysłu wbiegł na werandę, przeskakując po dwa stopnie, i chwycił kobietę mocno za ramię. Szarpiąc nią, ciągnął ze sobą po schodach.

– Puść mnie!

– Mamo! – Julianna złapała matkę za drugą rękę. – Proszę ją puścić! Już zrozumiała swój błąd!

Żołnierz nie zwracał najmniejszej uwagi na prośby dziewczyny i z impetem pchnął Zofię na ziemię. Upadła obok Bogumiły i Alojzego, którzy błyskawicznie ją podnieśli. Ze skaleczonych kolan kobiety pociekły strużki krwi.

Gdy droga do posiadłości została utorowana, esesmani podzielili się na grupki i pierwsza z nich wtargnęła do środka. Zofia pękła i rozpłakała się rzewnie – nie mogła znieść obecności intruzów i tego, jak bestialsko ją potraktowali.

– Jak oni… Jak oni śmią nam to robić… – szlochała.

– Uspokój się, mamo. Teraz nic nie możemy, rozumiesz?

Kobieta ledwo pokiwała głową, gdy esesman, wychynąwszy z domu, stanął w progu.

– Czysto! – zaraportował.

Machina rzeczywistości nabrała rozpędu niczym za dotknięciem magicznej różdżki – nagle zrobiło się okropnie gwarno, ruchliwie. Z zaparkowanej z tyłu ciężarówki wyskoczyło pięciu przymusowych robotników w poszarpanych koszulach. Julianna nie mogła oderwać od nich oczu. Chudzi, wystraszeni, nie patrzyli w oczy wysiedlanych domowników. Ruszyli gęsiego za prowadzącym ich szeregowym; uwijali się jak mrówki. Nawet ukrop im nie wadził, kiedy wbiegali i zbiegali wciąż po schodach, nosząc rzeczy złupione we dworku. Zniecierpliwieni esesmani poganiali ich razami po głowach lub plecach.

– Jak śmiecie! Wy bestie! – wołała Zofia.

– Przestań. To na nic… – tłumaczyła matce Julianna.

– Pani Zofio, niechże pani przestanie, bo zrobią nam krzywdę. – Przestraszyła się Bogumiła. – Ja mam wnuki…

– A niech mnie zabiją, tylko do tego są zdolni! – załkała znów Zofia.

Po chwili z tajemniczego czarnego opla wysiadł umundurowany kierowca. Oczy pani i panny Tyszkiewicz, Alojzego oraz gosposi zwróciły się na niego. Esesman podszedł sztywno do tylnych drzwi, otworzył je i nachylił się ku pasażerowi. Julianna zamarła, gdy ujrzała, jak z wnętrza auta wyłania się szczupła, odziana w białą rękawiczkę dłoń…

Kierowca pomógł kobiecie wysiąść, a gdy stopy w skórzanych pantofelkach stanęły na drobnym żwirze, młoda, piękna Niemka ukazała się w całej swej okazałości. Blond warkocz oplatał jej głowę, a elegancką fryzurę dopełniał mały czepek ze zdobnym pawim piórem. Idealnie skrojona garsonka ujawniała wąską talię, granatowa tkanina podkreślała jasną karnację. Usta umalowane czerwoną pomadką wygięły się w grymasie niezadowolenia.

– Uspokójcie ją – rozkazała tonem pełnym pogardy, spojrzawszy na Zofię.

Kierowca ruszył w kierunku zlęknionych domowników.

– Nein! – wyrwało się Juliannie…

…na próżno. Mężczyzna wymierzył Zofii siarczysty policzek, od którego potężnie zawirowało jej w głowie.

– Od razu lepiej! – skwitowała Niemka. – Heinz, zrób z nimi porządek. Wywieź gdzieś czy coś… – Machnęła ręką.

Julianna poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Z natury była rozważna i wiedziała, kiedy milczeć, ale ta… niemiecka dziewczyna – na oko jej rówieśnica – wzbudziła w niej wstręt na tyle silny, że odważyła się odezwać:

– Pani wybaczy, ale my nie mamy dokąd pójść. To nasz dom. – Pokazała na bielony budynek, który penetrowali esesmani.

– Był wasz – poprawiła ją Niemka. – Podejdź do mnie! – Sięgnęła do małej torebki i wyciągnęła z niej lufkę oraz papierosa.

Julianna ostrożnie wypuściła matkę z objęć i bez słowa wypełniła rozkaz. Przystanęła dwa metry przed Niemką i utkwiła spojrzenie karmelowych oczu w jakże odmiennych, błękitnych tęczówkach swojej oprawczyni.

– Ile masz lat? – Niemka odpaliła papierosa.

– Dziewiętnaście.

– Ha! Niewiarygodne! – Roześmiała się melodyjnie. – Jesteśmy dokładnie w tym samym wieku! A zobacz, gdzie ty zaszłaś, a gdzie ja…?

Julianna spięła mięśnie na całym ciele. Gdyby nie gromada esesmanów, skręciłaby kark paniusi z piórkiem na głowie.

– Pokaż dłonie! – kontynuowała Niemka, wypuściwszy cienką wiązkę dymu prosto w jej twarz.

Julianna powoli wysunęła ręce przed siebie.

– Zadbane – oceniła z satysfakcją tamta. – Nazywam się Ines von Schultz. Mój mąż,SturmbannführerBruno von Schultz, został oddelegowany do… – Zamyśliła się. – Jak nazywacie tę waszą wieś? – Ściągnęła wąskie brwi.

– Mikułowice – posłusznie przypomniała jej Julianna.

– Jak to wymówić…? Zresztą nieważne! – Ines potrząsnęła głową. – Istotne jest to, że wcześniej mieszkałam w Berlinie. Rozumiesz? W Berlinie. – Zaciągnęła się ponownie. – Wymieniłam metropolię na jakąś tam wieś w Polen…ale co mieliśmy począć, jeślisam Streckenbach wydał rozkaz! Ponoć obaj z Karlem Laschem stwierdzili, że mój Bruno najlepiej nada się do pracy w Op… – znowu pogrążyła się w myślach w poszukiwaniu właściwego miana. – Nie mogę spamiętać tych kretyńskich nazw!

Julianna nie potrzebowała usłyszeć nazwy miejscowości, bo od razu domyśliła się, kim jest Sturmbannführer Schultz. Skoro mowa o Streckenbachu, to mąż Ines musi zająć posadę komendanta Policji Bezpieczeństwa w Opatowie – mieście oddalonym od Mikułowic o zaledwie siedemnaście kilometrów.

– U nas na pewno jest mniej atrakcji niż w Berlinie, ale myślę, że spodoba się pani nasza wioska – wyznała Julianna niemal jednym tchem. – Mamy piękne sady, staw, las…

– Co mi po sadach czy lasach?! Gdzie restauracje, kina albo sale balowe?! Umrę tu z nudów! – Ines postąpiła parę kroków w stronę schodów werandy. – Mieszkaliśmy z Brunonem w Lichtenberg. Wiesz, co to za dzielnica? – Obejrzała się przez ramię.

– Niestety nie wiem – przyznała speszona Julianna.

– To praktycznie centrum Berlina! Tam życie toczy się pełną parą! – Weszła na pierwszy stopień. – Chodź – rozkazała i ruszyła w górę.

Julianna tęsknym wzrokiem objęła swój ukochany dom – długi, niski, z fasadą i dwiema korynckimi kolumnami strzegącymi drzwi wejściowych. Przełknęła ślinę i zacisnęła szczęki – tym sposobem walczyła z wybuchem szlochu, który ugrzęznąwszy jej w gardle, przemienił się w rosnącą gulę.

W milczeniu szła krok w krok za Ines. Obraz biegających esesmanów i robotników z dobytkiem jej rodziny w rękach mrowił ją i załaził za skórę niczym drzazga. Wiedziała jednak, że nie może ich powstrzymać… Nie może zrobić niczego, co skłoniłoby ich do zostawienia jej i jej bliskich w spokoju i do odjechania tam, skąd przybyli.

– Zanudzę się tu na śmierć! – powtórzyła Ines, stanąwszy pośrodku wysokiego holu. – Ech! – Westchnęła.

Julianna za rozrywkę uważała sobotnie wypady z przyjaciółmi, kiedy to z Hanią Lisiecką, Wincentym Sałatą i Czarkiem Witkiewiczem wyprawiali się wozem konnym do Mierzanowic lub na Śródborze. Te podróże obfitowały zawsze w zabawne przygody i ogrom śmiechu. Niestety wszystko, co dobre, tak prędko się kończy… Gdy wybuchła wojna i Wehrmacht wkroczył do Polski, wszelkie uciechy zniknęły z codzienności Polaków, a miejsce po nich zajęła obawa o życie. Kina? Kto marzyłby o filmach, kiedy na ulicach gnieżdżą się esesmani, czyhający na ofiary jak głodny kot na mysz!

– Ale co ty możesz wiedzieć o wielkim życiu, jak od urodzenia tkwisz w tej dziurze! – żachnęła się Ines. – Raptem ile tu jest pokoi? – Podeszła do przestronnego okna w sąsiadującym z holem salonie i wyjrzała przez nie na tył domu.

– Izb mamy pięć, w tym jedną z alkową, i kuchnię. Jest jeszcze łazienka, ubikacja i garderoba. Z pomieszczeń gospodarczych pozostał nam gołębnik, kurnik i letnia kuchnia. Alojzy i Bogumiła mieszkają w swoich domach w sąsiedztwie, piętnaście minut drogi piechotą.

Ines rozejrzała się po pomieszczeniu. Zatrzymała wzrok na fortepianie stojącym w rogu.

– Nawet tu ładnie – zauważyła i niby się uśmiechnęła, ale tak naprawdę tylko skrzywiła usta w grymasie jakże odmiennym od zachwytu.

– Dziękuję. – Ukłoniła się Julianna. – Ten dwór należał do moich dziadków, Marii i Stanisława Tyszkiewiczów. Niestety oboje już nie żyją.

– A kto urządzał wnętrze? Gustowne… jak na taką wiochę.

– Każdy domownik wprowadzał coś do wystroju, ale w ostatnim czasie dużo zmieniła moja mama, Zofia.

– Kim ona w ogóle jest?

– Artystką.

– Artystka, powiadasz…? – Uniosła cienkie brwi.

– Tak. Mama była śpiewaczką operową.

– Była? Przecież żyje.

– Od śmierci mojego ojca nie śpiewa. Zeszła ze sceny i nie chce nawet słyszeć o powrocie.

– A ty? Wciąż mieszkałaś tutaj, kiedy ona robiła karierę? – Ines usiadła w głębokim fotelu i z lekkością baletnicy zarzuciła nogę na nogę.

– Tak, zostałam z papą w Mikułowicach… – Julianna zamyśliła się krótko. – Mama dużo podróżowała, dziecko przeszkadzałoby jej w spełnianiu marzeń.

– Przynajmniej zwiedziła kawałek świata. – Parsknęła Ines. – Grasz? – zmieniła temat, przenosząc wzrok na fortepian.

– Tak. – Oddech Julianny przyśpieszył. – To bardzo dobry fortepian, Hofera…

– W prezencie ślubnym dostaliśmy z Brunonem pianino Schimmel z trzydziestego piątego roku. To dopiero bardzo dobry instrument!

Julianna uchyliła usta, chcąc zapytać Ines o zamiary co do jej fortepianu, ale ta uprzedziła ją i sama zdradziła swoje plany:

– Póki mój instrument nie przyjedzie, zostaje ten.

– Dziękuję – wyszeptała Julianna.

– Tamtych dwoje starców na ganku to twoi dziadkowie?

– Nie, dziadkowie nie żyją… – Julianna upewniła się, iż Niemka jej nie słucha. – Alojzy to przyjaciel rodziny i pomocnik w jednej osobie, a Bogumiła jest gosposią.

– Czyli kto zarządzał tym wszystkim?

– Ja.

– Ty?!

– Musiałam – potwierdziła Julianna, a w jej głosie wybrzmiał smutek.

Po żniwach śmierci Julianna była zmuszona przejąć obowiązek utrzymania dworu i tym samym przeszła prawdziwą szkołę życia. Modląc się wieczorami, dziękowała dziadkowi Stanisławowi, który przewidział, co czeka ich rodzinę, i zdążył – a był już na łożu śmierci – podpisać akta sprzedaży ziem, które posiadali. Wcześniej zachęcał ojca Julianny, Adama, do podjęcia tej decyzji. Zajmowanie się gospodarstwem nie leżało bowiem w naturze Adama; od ciężkiej pracy wolał zakrapiane wieczory przy stoliku do brydża.

Trzy miesiące po śmierci Stanisława nadciągnęły nad Polskę czarne chmury – wybuchła wojna… Adam nie wytrzymywał presji wojny i tej ciążącej na nim po odejściu jego ojca, Stanisława, i pił coraz więcej. A potem umarł, zabierając ze sobą na tamten świat swoją matkę – Marię. Julianna została sama… do czasu, gdy dowiedziawszy się o spadku, wróciła Zofia. Na szczęście Stanisław cały majątek Tyszkiewiczów, czyli dworek, zapisał w testamencie wnuczce, nie synowej. Złość w sercu Zofii sprawiła, że kobieta postanowiła pozostać w Mikułowicach na utrzymaniu córki. Wstawała późnym południem, po czym w długim welurowym szlafroku rozkazywała Bogumile, aby ta skakała wokół niej tak, jak to się należy największej gwieździe operowej. Przepaść pomiędzy Julianną a matką pogłębiała się z dnia na dzień.

– Czyli najlepiej z was wszystkich miała twoja matka. Histeryczka… – podsumowała Ines.

Rówieśniczki mierzyły się nawzajem chłodnym wzrokiem, gdy chwilę intymności przerwał im esesman, który wszedł do salonu zamaszystym krokiem. Po całej twarzy spływały mu krople potu, a policzki opanował bordowy rumieniec, mocno kontrastujący z jego jasną karnacją.

– Frau von Schultz… – zaczął i wziął głębszy oddech. – Został tylko ten pokój.

Ines ponownie rozejrzała się po salonie.

– Zostawcie fortepian – nakazała. – Może najdzie mnie ochota na granie. Z resztą rupieci zróbcie porządek, nie chcę tu żadnych gratów!

Mówiąc „gratów”, miała na myśli książki, pościele, zdjęcia, duży obraz przedstawiający Jezusa, figurkę Maryi, która należała do babci, Biblię w skórzanej oprawie, inne obrazy, meble, ubrania… a więc cały dobytek rodziny Tyszkiewiczów, który niebawem wylądował w ogrodzie przed domem.

Ines nonszalancko podniosła się z siedzenia, po czym przeszła po opróżnionym salonie. Ogon ciężkich piżmowych perfum dziewczyny oplótł Juliannę jak wąż boa swoją ofiarę, odcinając na moment dopływ świeżego powietrza.

– Jadę z powrotem do… – Ines przewróciła oczami. – Kolejna głupia polska nazwa! Za dwa dni, kiedy skończą urządzać dom pod moje wymagania, wracam. I ty masz tu na mnie czekać.

Julianna ściągnęła brwi, nie zrozumiawszy do końca.

– Co się tak dziwisz? – spytała Ines. – Będziesz dla mnie czymś na wzór damy do towarzystwa. Na wzór, bo raczej nie masz w sobie tyle taktu, by rzeczywiście być damą. Ale… znasz płynnie niemiecki, masz zadbane dłonie, grasz na fortepianie i do tego jesteś idealnie w moim wieku. Bruno nie będzie zachwycony tym absurdalnym pomysłem, jednak i na to mam swoje sposoby!

– Ja mam pani towarzyszyć…? – Julianna nie mogła w to uwierzyć!

– Nie zadawaj głupich pytań, bo się rozmyślę! Będziesz dbać o moje potrzeby. – Podeszła bliżej rówieśnicy. – No… chyba że wolisz wywózkę do obozu, hm? A przy okazji mogę pozbyć się jeszcze kilku innych ludzi z tej wsi. To dla mnie żaden problem.

– Nie! Oczywiście, że nie! – krzyknęła przerażona wizją wywózki do obozu bliskich jej ludzi. – A co z moją…

– Nie wiem – przerwała jej Ines, wyczuwszy instynktownie, o kogo chce zapytać Polka. – Nie obchodzi mnie, co z twoją matką. Niech wyniesie się do swojej grubej gosposi albo co… Ja chcę tutaj tylko ciebie. Rozumiesz?

– Tak.

– Dwa dni! – rzuciła Ines na odchodne, po czym ruszyła do holu. – Wyjeżdżamy! – zakrzyknęła do jednego z żołnierzy, gdy wyłoniła się już na schodach werandy.

Zofia wsparta na ramieniu Bogumiły płakała krokodylimi łzami. Alojzy obserwował całe zdarzenie zupełnie biernie. Zrezygnowany, podobnie jak więźniowie, którzy szykowali kolejne partie mebli do spalenia, patrzył pustym wzrokiem przed siebie. Czuł, że zawiódł swojego przyjaciela Stanisława. Nie zdołał stawić czoła wrogowi i ocalić dworku.

Ines łypnęła jeszcze spod wytuszowanych rzęs i zatrzymała się w połowie drogi do mercedesa.

– Spalcie to – powiedziała dobitnie, wskazawszy na stos „gratów”.

Bez cienia skrupułów wsiadła do swojego wozu i odjechała.

– Nieee! – Pisk Zofii przeciął gęste, duszne powietrze, gdy trzech rosłych szeregowych z zapałem poczęło wykonywać polecenie Frau von Schultz.

 

 

 

[2]Feldgrau (z niem.) – dosłownie: polowa szarość. Barwa mundurów armii niemieckiej (przyp. aut.).

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

 

Julianna czuła, jak na szyi zaciska się jej pętla obezwładniającego smutku. Ogień trawił wszystko, co należało do niej i jej bliskich. Płomień stawał się coraz potężniejszy z każdą kolejną porcją wrzucanych do niego rzeczy.

Zanurzyła wzrok w tańcu pomarańczowych języków, które lizały pamiątki po dziadkach i ojcu. Obrazy, ukochane książki, albumy, zeszyty, nuty… Nie było jej wolno podejść do ogniska, choć tak bardzo pragnęła ukraść cokolwiek ze sterty, choćby kawalątek zdjęcia czy ocalałą jeszcze powieść. Żałowała, że nie zdołała przemycić czegokolwiek przed przyjazdem okupanta.

Rozbawieni sytuacją esesmani ciągle krążyli wokół paleniska. Dziewczyna nie spostrzegła nawet, że za jej plecami od dłuższej chwili stoi Hania Lisiecka. Głośny lament Zofii klęczącej na trawie zagłuszał zmysły Julianny. Dopiero gdy przerażona Bogumiła podeszła do Tyszkiewiczówny, ta zorientowała się, że wcale nie stała tu sama.

– Hania! – zawołała, zobaczywszy przyjazną twarz. – Nasz dom… – Broda zaczęła jej drżeć, a oddech stał się płytki.

– Ciii, kochanie – przemówiła czule Hania i przyciągnęła przyjaciółkę do siebie. – Wszyscy we wsi już wiemy, co się stało. Tak mi przykro… – Przytuliła ją mocno.

Obie rozpłakały się rzewnie. Nie mogły dłużej wytrzymać okropności losu, jaki spotykał Juliannę! Najpierw śmierć dziadka, potem babci i ojca – w tym samym roku… Na dokładkę powrót matki, która latami nie interesowała się ani mężem, ani córką… A teraz to!

– Poradzimy sobie. Zamieszkacie u nas – wyszeptała w ciemne włosy Julianny. – Oni nie będą tu wiecznie, wiesz o tym…

– Dziękuję. – Pozwoliła sobie jeszcze chwilę pozostać w kojących objęciach. – Musimy porozmawiać na osobności – wyznała, niechętnie wysuwając się z ramion przyjaciółki.

– Pewnie. Kiedy?

– Jak tylko to się skończy i sobie pojadą.

– Dobra – przytaknęła Hania. – Poczekam tu z tobą.

– Nie. Zabierz moją matkę i idźcie do ciebie. Zaparz jej jakieś zioła na uspokojenie albo daj kubek wina. Wtedy na pewno jej się polepszy.

– Jesteś pewna?

– Tak.

Obie zapatrzyły się na stos palonych rzeczy.

– Nie wygląda to za dobrze – skwitowała ponuro Hania. – A może jednak zosta…

– Poradzę sobie. Alojzy poszedł już do domu, jego stare serce nie wytrzymałoby dłużej oglądania tego wszystkiego. Bogusię też zaraz odeślę. Ja zniknę im z oczu i odczekam, aż pojadą. Potem przejrzę dom.

– Dobrze, ale uważaj na siebie! – ostrzegła ją Hania. – Szkopy to zwyrodnialcy. Gdyby cię złapali…

– Nie musisz mi o tym przypominać – odrzekła ostentacyjnie Julianna, a w jej oczach zatańczyła burza. – Zapłacą mi za to.

 

Po dwóch godzinach esesmani z satysfakcją zakończyli swą pracę i odjechali, pozostawiwszy po sobie niesmak i zniszczenie. Julianna ostrożnie wyszła z ukrycia – schowała się w gęstych krzakach za domem.

Przygarbiona rozejrzała się dookoła, aby zyskać pewność, że nikogo nie przeoczyła – że wszyscy pojechali. Umiała się skradać; już jako dziecko potrafiła wymknąć się niespostrzeżenie z klasy, podczas gdy nauczyciel pisał na tablicy temat lekcji. Dziś musiała zachować tę samą czujność co przed laty. Krok po kroku, metr po metrze… i już dotykała dłonią zimnego muru tylnej ściany dworku.

Ciśnienie szumiało jej w uszach – działo się tak za każdym razem, kiedy zbliżała się do wroga. Żałowała, że nie ma przy sobie żadnej broni. Ach! Ileż odwagi dodałby Juliannie łup zdobyty przez jej przyjaciela tydzień temu! Uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie opowieści Wincentego. Po tym, jak zdobył jedną sztukę komisarza[3], zwracali się do niego: „Wisz”[4]. Razem z Czarkiem – pseudonim „Teoś” – przebrani w mundury wroga podjęli próbę dostania się do niemieckiego ambulansu pocztowego, który zatrzymał się na stacji kolejowej w Opatowie. Gdy esesman z eskorty pociągu zauważył dwóch spacerujących kolegów, krzyknął coś do nich beztrosko, a ci mruknęli bez zająknienia: Heil, Hitler! Unieśli po mocno wyprostowanej dłoni w charakterystycznym geście pozdrowienia, po czym ruszyli dalej wzdłuż torów. Ich pewność siebie sprawiła, że Niemiec nie zorientował się, że ma do czynienia z przebierańcami. Odetchnęli z ulgą dopiero, gdy uszli w ciszy kilkanaście metrów. Wtedy los ponownie się do nich uśmiechnął! W jednym z wagonów dostrzegli śpiącego twardo szeregowego – chrapał na całe gardło, a z kącika ust ciekła mu ślina. „Wisz” szeptem polecił „Teosiowi”, aby stanął na czatach, a sam zwinnie wśliznął się do wagonu. Jak opowiadał później przy ognisku w lesie, nigdy nie bał się tak, jak wtedy, gdy wyciągał milimetr po milimetrze spluwę z kabury Niemca! To ryzyko nie poszło na marne, chłopaki zasiliły bowiem szeregi „Miśków”[5] o dodatkową spluwę, która mogła komuś uratować życie!

Ileż Julianna by dała, żeby poczuć w swojej drobnej dłoni metaliczne zimno pistoletu zdobytego przez „Wisza”! Obawiała się, że przeoczyła jakichś esesmanów, którzy czaili się gdzieś w posiadłości. Wiedziała, że jeżeli nakryją ją na skradaniu się, to strzelą bez zawahania. Musiała skupić się z całych sił!

Nasłuchując otoczenia i trzymając się blisko muru, skradała się powoli do wejścia. Okna mieściły się za wysoko, aby mogła zajrzeć do środka, więc starała się maksymalnie wyostrzyć zmysł słuchu.

Bezszelestnie dotarła przed front domu. Wychyliła się powolutku, aby sprawdzić, czy ktoś nie stoi w pobliżu. Gdy nie zauważyła nikogo, nie zwlekając ani chwili dłużej, pokonała odległość dzielącą ją od schodków werandy. Kiedy wkraczała na pierwszy stopień, serce łomotało jej w klatce piersiowej jak złowiona ryba w podbieraku. Swąd spalenizny wdzierał się do nozdrzy, mimo że wstrzymywała oddech.

– Serwus! – Dobiegł ją okrzyk.

Zapiszczała z przerażenia! Zachwiała się na miękkich nogach i upadła, lądując na pupie. Nad nią stał „Teoś”, który wyskoczył zza drzwi wejściowych dworku.

– Oszalałeś! – zrugała go. – O mało co nie dostałam zawału!

Za plecami Czarka stanął wyższy od niego „Wisz”.

– Mówiłem ci, żebyś zrobił to delikatnie! – rzucił do kompana, który nadal miał na ustach uśmiech. – Ślepy jesteś?! Nie widzisz, co tu się wydarzyło?

„Teoś” nareszcie zreflektował się i spoważniał. Zszedł z werandy i podał Juliannie rękę. Podciągnął ją i upewnił się, że stanęła na równych nogach.

– Przepraszam. – Pojednawczo podniósł ręce. – To było silniejsze ode mnie.

– Następnym razem pohamuj swoje dowcipne zapędy – upomniała go Julianna, strzepując ze spódnicy kurz. – Sprawdziliście wszystko? – Zwróciła się ku „Wiszowi”, bo „Teoś” pobiegł z powrotem do domu.

Chłopak ściągnął czapkę z daszkiem i poddał się spojrzeniu Julianny. Nie było dla niego piękniejszego koloru oczu niż ten, który miały jej tęczówki – ciepły brąz upstrzony bursztynowymi plamkami. Zawrzała w nim wściekłość, gdy zauważył siatkę czerwonych naczynek pokrywającą powierzchnię białka… Jego przyjaciółka musiała przelać wiele łez.

– Sprawdziliśmy wszystko – przytaknął. – Jesteśmy sami.

Julianna posłała mu blady uśmiech.

– „Marcysia”! – zawołał „Teoś” z głębi domu. – Chodź no tu!

– Idę! – odkrzyknęła, na ułamek sekundy oderwawszy wzrok od „Wisza”.

Szybko do niego powróciła; obecność „Wisza” koiła jej stargane nerwy. Sprawiał, że nie czuła się samotna, a wszystkie problemy malały. Był jej odtrutką na całe zło świata. Najchętniej przytuliłaby się do niego i trwała tak do końca wojny… lecz nie mogła tego uczynić. „Wisz” był jej przełożonym w szeregach „Chłopskiej Służby” i miał o wiele ważniejsze sprawy na głowie niż zauroczoną nim dziewczynę.

– Tamten znowu wymyślił coś mądrego… – „Wisz” pokręcił głową. – Jak się czujesz? – skupił na niej całą swą uwagę.

– Bywało lepiej, ale na szczęście nie zrobili nam krzywdy – zamilkła na sekundę. – Matce się lekko oberwało.

– Wszystko z nią dobrze?

– Tak. Nie masz się czym przejmować.

– A z tobą?

– Ze mną też.

– Zabiłbym każdego, gdyby spadł ci choć włos z głowy.

W brzuchu zakołowały jej tysiące motyli, a na policzki wstąpił rumieniec.

– Jesteś kochany, ale…

– Byliśmy w lesie – przerwał jej. – Obserwowaliśmy was.

– Ryzykowaliście! – zauważyła groźnym tonem.

– Nie mogłem… Nie mogliśmy zostawić cię samej. Tylko „Lotka” nie wzbudza podejrzeń. Ot co: przyjaciółka z sąsiedztwa zobaczyła dym, więc przybiegła, nic więcej.

– Idziecie?! – „Teoś” niecierpliwił się na szczycie schodów werandy. – Do jasnej ciasnej, ruszycie się?! Ileż można się na siebie patrzeć?

Julianna zaśmiała się melodyjnie.

– Chyba nie da nam spokoju – zauważył wesoło „Wisz”.

Pomimo ponagleń ich spojrzenia wciąż tkwiły na sobie nawzajem. W końcu wyciągnął do niej dłoń, a ta bez chwili zwłoki ujęła ją i lekko ścisnęła. Wspólnie wbiegli na górę.

Dworek był ograbiony – wyzuty z życia… ze wszystkiego, czym kwitł przez lata. Puste półki i ściany wionęły zimnem. Gardło Julianny niebezpiecznie się skurczyło, zwiastując rychły wybuch płaczu. Dziewczyna wciągnęła powietrze głęboko do płuc, następnie pomału je wypuściła. Powtórzyła to dwa razy i dopiero była gotowa skomentować to, co zastała.

– Zniszczyli wszystko… – Juliannie wymsknęło się ciche westchnienie. – Wszystko – podkreśliła, gdy wchodziła do pustego pokoju matki.

– Nie wszystko, bo zostawili fortepian – zauważył „Teoś”. – Czemu go nie zniszczyli?

– Dzięki Bogu, że go nie ruszyli! Bałam się o niego. – Julianna podeszła do fortepianu i wprawnie podniosła nakrywę górną. Zanurzyła rękę we wnętrzu instrumentu i po chwili wyjęła z niego pożółkłą kopertę. – Oszczędności dziadka – wytłumaczyła.

– Bóg ci sprzyja, „Marcysia” – skomentował „Wisz”, a „Teoś” przytaknął skinieniem głowy.

– Chociaż to mi zostało – odpowiedziała cierpko, dzierżąc w dłoni pieniądze. – Ta Niemka też gra na fortepianie. – Opuściła powoli nakrywę instrumentu.

– Pewnie po niego przyjadą, żeby wywieźć do Rzeszy. To dobry sprzęt – dedukował „Teoś”. – Poza tym szkopki nie miały siły dźwigać! – Zaśmiał się w głos.

– Słuchajcie, muszę z wami o czymś pomówić – podjęła niepewnie Julianna. – Ta paniusia…

– Ta Niemka? – dopytał dla pewności „Teoś”.

– Tak. To żona nowego komendanta Policji Bezpieczeństwa w Opatowie, Brunona von Schultza.

– Wezwali posiłki. – „Teoś” dobył z kieszeni pomiętą paczkę papierosów i wyciągnął z niej jednego. – Trzeba będzie powiadomić „Zenona”. Palicie?

– Nie, dzięki. – Chłopak pokręcił głową. – Ritter na pewno jest wściekły. Ten gość nie lubi, jak mu się patrzy na ręce.

– Który biurokrata lubi? Coś kombinują! – „Teoś” wypuścił nosem gęsty dym.

– Muszę wam coś jeszcze powiedzieć. – Julianna westchnęła i nerwowo potarła spocone czoło. – Ines von Schultz… ta paniusia… przyjedzie tu za dwa dni.

– To szybko – zauważył „Wisz”.

– Pewnie będzie urządzać dworek na bieżąco, ale nie o to chodzi! – Julianna denerwowała się coraz bardziej. – Ona chce, żebym z nią zamieszkała!

Chłopaki zaniemówiły i patrzyły na przyjaciółkę z niedowierzaniem.

– Możesz jaśniej? – „Teoś” zmarszczył ciemne brwi.

– Powiedziała, że mam tu na nią czekać. Będę jej Escort Dame… – Ostatnie słowa wypowiedziała z twardym niemieckim akcentem.

„Teoś” zaśmiał się głośno.

– Kim? Dame…?

– Damą do towarzystwa – odburknęła pod nosem. – Mam zabawiać Niemkę! – fuknęła zrezygnowana. – To jakaś katastrofa!

– Ale jaja! – Chłopak nie dawał za wygraną. – Ty? Damą…? To jakieś żarty! – Złapał się na wysokości brzucha i ze śmiechu zgiął wpół.

„Wisz”, choć starał się ze wszystkich sił, nie powstrzymał rozbawienia i dołączył do kolegi.

– Co was tak bawi?! – Zdenerwowana Julianna tupnęła nogą. Identycznie jak kilka godzin temu zrobiła to jej matka. – To wcale nie jest zabawne! Zagroziła, że jak się nie zgodzę, to wywiezie mnie i matkę do obozu! Ba! Powiedziała, że może wywieźć pół wsi!

Dopiero wzmianka o obozie uciszyła żartownisiów. Z powagą spojrzeli na rozwścieczoną dziewczynę.

– Przepraszamy, „Marcysia” – zaczął „Wisz”. – Po porostu to jakiś paradoks. Ty, my… polujemy na takie jak ona, a ta w zamian robi z ciebie swoją powiernicę?

– Wiem! Wiem… – Julianna spuściła oczy i zapatrzyła się na czubki swoich butów. – Ale nie mam wyboru.

– Słuchaj – ciągnął „Wisz”. – Jako twój dowódca muszę pierwszy powiedzieć o tym „Zenonowi”.

– Chyba mnie Szef nie wyrzuci? – spytała z trwogą, która zaszkliła jej oczy łzami.

Zapadła cisza. Wszyscy troje łypali na siebie spode łba, żadne nie znało odpowiedzi na to pytanie. Za oknem żegnało się pomarańczowe słońce, ustępując pola swojemu nocnemu bratu. Cztery kokoszki w kurniku gdakały głośno, dając do zrozumienia, że są głodne. Alojzy zawsze o nich pamiętał, ale dziś za bardzo bał się o własne życie, żeby zajść wieczorem, nakarmić ptactwo i zabezpieczyć je w szopie.

– Muszę zamknąć kury i gołębie – oznajmiła szeptem Julianna. – Mama jest u Hani…

– Zabierzemy kury do „Lotki” – odparł pośpiesznie „Wisz”. – Po okolicy rozeszła się wiadomość o waszym wysiedleniu. Zaraz będzie tu pełno bandziorów. Będą szukali skarbów i… – Spojrzał na kopertę w ręku przyjaciółki. – …jak widać, mogliby je znaleźć. Niestety, ale z gołębi do jutra nic nie zostanie.

– Przestań. – Uniosła na niego zapłakane oczy. – Do tej pory nikt we wsi nam nie dokuczał.

– Bo do tej pory to było wasze, a teraz jest szwabów – skwitował gorzko.

– „Wisz” ma rację – odezwał się „Teoś”. – Jeżeli masz gdzieś jeszcze jakieś skrytki, to chodźmy je przeszukać i spadamy stąd. Jutro Niemcy będą robić roszady. Przyjdziemy na obczajkę.

Julianna obeszła z chłopakami wszystkie pokoje. Niestety poza pustą aktówką matki nie znaleźli już nic cennego. Opuścili dworek z poczuciem porażki.

– Chodźmy do kurnika – odezwała się zrezygnowana. – Zaraz zrobi się ciemno.

– Myślicie, że szkopy jeszcze dziś tu wrócą? – „Teoś” kopnął leżący na drodze kamień.

– Pewnie tak, chociaż… Czego mają tu pilnować? – „Wisz” rozejrzał się wkoło. – Nawet jakby ukradli coś ze środka to im nie będzie potrzebne, a domu nikt nie ruszy, bo wiemy, czym by to groziło. My im jeden dom, to oni nam cztery.

– Cztery z ludźmi w środku – dopowiedział „Teoś”.

– Możecie przestać?! – Julianna zgromiła ich wzrokiem. – Chcę stąd już iść, rozumiecie?

Przytaknęli skinieniem głowy.

Bez słowa zabrali z kurnika kury i ruszyli znanymi sobie dobrze leśnymi ścieżkami do domu Hani. Julianna całą drogę rozmyślała, jak powinna przekazać matce, że za dwa dni jej córka wróci na dworek w roli służącej, a ona musi pozostać u rodziny Lisieckich i mieszkać z nimi w zaledwie dwóch izbach. Nie będzie łatwo, ale nie miały przecież wyjścia – wywózka do obozu to najsroższa z możliwych kar. Większość pojmanych stamtąd nie wracała, ci zaś, którym udało się przeżyć i wydostać na wolność, wspominali ze łzami w oczach czas spędzony za obozową siatką. Julianna była przekonana, że jej matka znalazłaby się w pierwszej grupie nieszczęśników. Cięty język i głupota kobiety nie dawały cienia szans na powrót do domu. Wybór zatem był oczywisty: Escort Dame Frau von Schultz… Na całe szczęście Zofia nie miała pojęcia o przynależności córki do „Chłopskiej Straży”. Nie mogła mieć, bo jedną z jej przywar było to, że w nerwach opowiadała, co jej ślina na język przyniosła, a w obecnej sytuacji coś takiego szybko doczekałoby się fatalnych skutków.

Hania obserwowała z okna polną dróżkę, którą powinni już nadchodzić przyjaciele. Gdy ich dostrzegła, uśmiechnęła się, dziękując Bogu, że nic się nikomu nie stało. Z ulgą w sercu wyszła im na powitanie.

W  czarnej czapce z daszkiem na głowie, koszuli i spodniach przypominała bardziej egzekutora niż dziewczynę. Postawna, szeroka w barkach, z zadziorną miną kroczyła dziarskim krokiem.

– Nasza „Lotka” to kawał baby, co? – „Teoś” zaśmiał się i uniósł trzymaną pod pachą kurę. – Mamy łupy!

– Może i jest sporych gabarytów, ale biega jak błyskawica – zauważył po cichu „Wisz”.

– Brawo! – Hania pomachała do przyjaciół. – Będzie więcej jajek!

Gdy cała czwórka spotkała się w połowie drogi, łzy napłynęły Juliannie pod powieki. Przytuliła mocno przyjaciółkę, po czym wręczyła jej jedną z kokoszek.

– Już po wszystkim – wyszeptała „Lotka”.

– Akurat! – zakrzyknął „Teoś”. – No, „Marcyśka”, pochwal się nową posadą! – Uśmiech nie schodził mu z twarzy.

Julianna odgarnęła z oczu ciut za długą grzywkę i spojrzała na Hanię.

– Mamy widownię – zauważył „Wisz”.

Przyjaciele odwrócili się, aby sprawdzić, o kim mowa. Przy płocie gospody stali rodzice „Lotki”, a wraz z nimi Zofia.

– Dobra, powiem ci na szybko, a potem w nocy pogadamy spokojnie. – Julianna odetchnęła głęboko i prędko opowiedziała Hani o żonie SturmbannführeraBrunona von Schultza.

– O cholera… – Wysłuchawszy skróconej wersji opowieści, Hania zakryła usta dłonią. – Ciekawe, jak na to wszystko zareaguje „Zenon”.

– Jego reakcji obawiam się najbardziej – przyznała „Marcyśka”.

– Wszystko będzie dobrze. Mamy szczęście, że komendant akurat jest na miejscu. W nocy pójdziemy z „Teosiem” na kwaterę, żeby z nim porozmawiać – powiedział „Wisz”. – W końcu jako dowódca naszej jednostki też mam coś do powiedzenia.

– Mogę iść z wami? – Julianna spojrzała na niego oczami pełnymi nadziei.

– Nie, „Marcyśka”. Ty zostajesz z „Lotką”. Twoja matka będzie pewnie szaleć pół nocy. – To powiedziawszy, oddał jej trzymaną kurę.

„Teoś” przekazał kokoszkę Hani.

– Spadamy! – zawołał „Wisz”, po czym zerwał się do biegu.

Chwilę później chłopaki zniknęły, a Julianna poczuła pustkę pomimo obecności innych bliskich. Pragnęła, aby Wincenty nadal tu był. Łączyła ich niewidzialna nić zrozumienia, której teraz desperacko potrzebowała. Wystarczyło, że spojrzała na niego, a on od razu wyczuwał jej nastrój. Z pustką w sercu usiadła na ławce przy płocie państwa Lisieckich i zanurzyła się w przemyśleniach. Czemu, „Wiszu”, nie potrafisz rozpoznać intencji mych maślanych oczu, które obserwują każdy twój ruch…? Albo tych zaszklonych, gdy wracasz z akcji cały i zdrów? Patrzysz, lecz nie w sposób, jaki bym chciała. Widzisz przyjaciółkę, nie kobietę…

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[3] Pistolet Mauser C96 (przyp. aut.).

[4] Wincenty Sałata pseudonim „Wisz” to postać autentyczna – mój pradziadek. Bohatera powieści stworzyłam ku jego pamięci (przyp. aut.).

[5] Oddział partyzancki w służbie „Straży Chłopskiej” – od wiosny 1941: „Bataliony Chłopskie”. Konspiracyjna organizacja zbrojna polskiego ruchu ludowego (przyp. aut.).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Magdalena Wojtkiewicz, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Michał Grosicki

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

PR & marketing: Sławomir Wierzbicki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-115-6

 

 

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.