Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młoda bohaterka trafia wprost z bombardowanego Kijowa do wiedeńskiego domu swojego ojca, towarzyszy jej dziecko, którego nie urodziła. Szuka swojego miejsca pomiędzy nieodczytanymi wiadomościami, nowymi ulicami i wspomnieniami z innego życia. To opowieść o błędach, które popełnia rzeczywistość, roślinach, które jednak nie wyrosły, pierwszej miłości i dorastaniu. „A pamiętasz, mamo?” jest też przejmującym portretem ukraińskich uchodźców wojennych, niewypowiedzianych traum, które wracają w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Bohaterka jest matką i dzieckiem jednocześnie, jest w Wiedniu, ale też w Kijowie, jest blisko i daleko w tej samej chwili. Powieść ta to obraz świata, którego mieszkańcy próbują otaczać innych troską, choć sami jej potrzebują. To zdjęcie rodzinne ze śmiercią, która stale przebywa w pobliżu, o której nie sposób przestać myśleć, ale nie sposób też wiecznie ją rozpamiętywać. Bohaterka Babkiny jest dorosłym dzieckiem zdanym na łaskę rzeczywistości, która sama nie wie, co robi.
„A pamiętasz, mamo” to najnowsza powieść Kateryny Babkiny, napisana w formie listów kilkunastoletniej bohaterki do nieobecnej matki. Autorem przekładu na język polski jest Bohdan Zadura.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 141
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
*
A pamiętasz, mamo, jak w trzeciej klasie wszyscy chcieliśmy mieć reborny? Teraz muszę się z tobą zgodzić, te lalki są straszne, ale wtedy oczywiście też taką chciałam. Dasza miała Belindę, nie wiem, kto i po co przywiózł ją jej, czy podarował, bo wydaje mi się, że nie ma rodziców, którzy z własnej woli coś takiego kupują – no chyba że pod presją. Belindzie nawet biło serce.
Marzyłam o rebornach-bliźniakach, w internecie wyglądały naprawdę fajnie, zwłaszcza z tymi usteczkami i gęstymi rzęsami. Strach pomyśleć, jak daleko społeczeństwo może się posunąć w wynajdowaniu różnych instrumentów presji na reprodukcję: nawet chłopcy chcieli mieć reborny. Nie wszyscy, ale niektórzy chcieli. Przypominam sobie, jak gdzieś potem czytałam, że te lalki często wykorzystywane są na opak, w terapii dla kobiet czy mężczyzn, którzy stracili dzieci albo nie mogą ich mieć, jednak mimo wszystko uważam, że to presja na reprodukcję. Człowiek chce mieć dziecko, ale zamawia sobie reborna, czyli może to działać także w drugą stronę; człowiek chce mieć reborna, a w rezultacie myśli, że chce – i rodzi – prawdziwe dziecko. Nie, nie w trzeciej klasie, ale wiesz, o co mi chodzi.
Nasza klasa zmieniała się wtedy w maksymalnie realistyczną ilustrację tego, jak w dawnych czasach całe plemię łączyło się, żeby dbać o niemowlęta: tak opiekowaliśmy się rebornami. Przed feriami bożonarodzeniowymi mieliśmy już cztery: jeszcze jedną Belindę – kropka w kropkę taką samą, chociaż z założenia każdy reborn to ręczna i artystyczna robota, więc nie powinny się dublować (taaa, jasne!), Celinę – rodzice Lili mieli jakiegoś innego google’a niż wszyscy, więc kupili trochę inną lalkę: mniej przypominała żywe dziecko, dlatego też być może była nawet trochę mniej straszna, i Dylana – jemu też biło serce. Milana była z jednej strony niezadowolona, że ma chłopczyka, a więc nie może mu uszyć sukienki i opaski, ale on przynajmniej miał otwarte oczka i w ogóle znacznie przyjemniejszy wygląd. Zresztą ignorując jego metrykalną płeć, zaczęłyśmy szyć dla niego sukienki i opaski na głowę ze wstążkami i kwiatkami. Denys powiedział, że Dylan wyrośnie na geja, ale Milana, choć bardzo się obraziła i płakała, wcale się nie poddała i dalej szyła mu sukienki. Pani Hanna, nasza wychowawczyni, normalnie była w szoku.
Rzecz jasna po Bożym Narodzeniu i Nowym Roku spodziewaliśmy się wielu nowych rebornów w naszym plemieniu, ale w sklepach na szczęście pojawił się furby connect, wszyscy więc odetchnęli z ulgą i to jego dzieci dostawały w prezencie.
Czasami wydaje mi się, że serca obu Belind i Dylana dotąd biją gdzieś pod zwałami zabawek przemieszanych z klockami lego, a teraz może już po prostu pod zwałami gruzu.
Krótko mówiąc, prawdopodobnie ojciec najpierw pomyślał, że przyjechałam z czymś w rodzaju reborna.
Jakaś paranoja.
*
A pamiętasz, mamo, jak czasami się złościłaś i mówiłaś, że jestem jak mój ojciec? I raz ci powiedziałam: „No, jeśli on jest taki wspaniały, to po prostu nie rozumiem, dlaczego się rozwiedliście”. Na sekundkę cię zatkało, a potem śmiałaś się jak szalona. Ja też się śmiałam.
Nie wiem, czy jestem taka jak on, ale wtedy na granicy przez chwilę czułam, że toczymy ze sobą pojedynek jak równy z równym. Co prawda ja miałam zajęte ręce, za to on w ogóle nie był przygotowany na taką sytuację, bo przecież na coś takiego nie da się przygotować. Pomiędzy nami stała wolontariuszka Tania. Naprawdę było mi jej szkoda. Wszystko wyglądało mniej więcej tak:
– Czyje to dziecko? – pyta tata, zamiast powiedzieć: „Dobry wieczór” czy „Jak się jechało?”.
– Moje – odpowiadam.
Wolontariuszce Tani gały wychodzą z orbit – przeprowadzała nas przez granicę, więc widziała nasze dokumenty, a paszporty moje i Iwanki wciąż trzyma w ręku. No ale kto z nas wierzy dokumentom, szczególnie teraz. Tacie gały też wychodzą z orbit, ale to co innego – przecież wiem, że on nie ma pojęcia o Iwance. Spokojnie, domyślam się, o co w tym chodzi. Formalnie wszystko jest OK – nie pytał cię. W końcu i tak wasz kontakt ograniczał się jedynie do obgadania spraw związanych ze mną, więc dlaczego miałby cię pytać, czy przypadkiem kogoś jeszcze nie urodziłaś.
Milczę, tylko zupełnie nie w porę dzwoni mój telefon. To Orest, musi się upewnić, że wszystko jest w porządku, ale nie mogę mu ot tak odpowiedzieć, bo nie wiem, co teraz zrobi tata. Powie, żebym odniosła ją z powrotem czy co? Ale trzeba przerwać milczenie. Dookoła krzątają się wolontariusze i z jakiegoś powodu tłoczą się obok nas zagubieni czarnoskórzy studenci. Do taty podchodzi jakiś mężczyzna, żeby o coś spytać, ale on zatrzymuje go gestem i tamten zamiera na okropnie długą chwilę, ale w końcu idzie dalej. Tata patrzy na mnie pytająco. No to mówię:
– To mój plecak, to moje trampki, a to moje dziecko.
Najwyraźniej nie do końca zrozumiawszy, o co mi chodzi, Tania spina się jeszcze bardziej.
– Dziecko to nie dobytek – odpowiada automatycznie tata i bierze z rąk wolontariuszki nasze paszporty.
Najpierw mój – wie, co jest w środku, więc tylko szybko go otwiera, zamyka i chowa do tylnej kieszeni dżinsów. Porada życiowa: jeśli chcecie zgubić dokumenty, włóżcie je do tylnej kieszeni dżinsów. Zawsze zadziała – cztery razy potwierdzone przez mojego ojca, a to tylko te przypadki, o których wiem.
Paszport Iwanki tata kartkuje długo, studiuje każdą literę, cyfrę i kreskę. Niezbyt mu to pomaga: Iwanka ma nazwisko Oresta, którego (i nazwiska, i Oresta) tata nie zna, a imię matki tam nie figuruje – to po prostu zwyczajny biometryczny zagraniczny paszport ukraińskiego dziecka, które na zdjęciu wygląda mniej więcej tak jak każde inne ukraińskie dziecko albo w ogóle jakiekolwiek białe dziecko na tym świecie, albo nawet jak reborn, czyli jak kabaczek z uszami. Wyrobiliśmy jej paszport, bo wybieraliśmy się na Malediwy. Jeszcze dwa dni i byśmy zdążyli. I pomyśleć, że nie bardzo chciałam tam lecieć…
Iwanka śpi u mnie pod kurtką, w buzi ma smoczek – prawie prostokątny, w kolorze kakao. Mój ulubiony, no w tym sensie, że podoba mi się jego wygląd. Niosę ją w chuście narzuconej na sweter, kurtka na Iwance schodzi się tylko do połowy, ale to dobrze, kombinezon ma ciepły, chusta jest ciepła, ja jestem ciepła, wszystko jest ciepłe. Mnie samej od Iwanki jest aż gorąco – właśnie przestał padać śnieg, zdjęłam czapkę i trzymam ją w ręce.
Ktoś woła Tanię po polsku, ale ona tylko rozgląda się bezradnie, nie wiedząc, czy może nas zostawić w takiej sytuacji, tym bardziej że sama jej nie rozumie. Tylko dzisiaj przekroczyła granicę ze dwadzieścia razy, zapewne w obie strony, nic dziwnego, że reaguje tak powoli.
– Chodź na słówko. – Tata leciutko bierze mnie pod ramię, jakby chciał, żebyśmy odeszli na bok, ale tak naprawdę daje jej do zrozumienia, że to ona ma odejść.
Tania przyjmuje to z ulgą i szybko gdzieś znika.
– To jest Iwanka, moja siostra – wyjaśniam w końcu.
Tata rozgląda się – albo w poszukiwaniu Tani, jakby ona wiedziała, jak rozwiązać ten problem, albo po prostu próbuje zyskać czas do namysłu. Potem patrzy mi prosto w oczy, a ja patrzę prosto w oczy jemu.
– Dziecko musi trafić do władz opiekuńczych – mówi. – W odpowiednie miejsce. Do czasu, aż wszystko pozałatwiamy. Takie jest prawo. Dziecko bez opiekuna nawet w znacznie bardziej samodzielnym wieku nie może przebywać w innej rodzinie niż własna, nawet jeśli są to znajomi lub dalsi krewni. Niedawno pewna matka przywiozła syna z jego kolegą z klasy do Wiednia, planowała, że obaj z nią zostaną, ale tego drugiego chłopca…
– Nie – mówię. – Nie.
Instynktownie chcę objąć Iwankę, przytulić ją mocniej, ale tak zachowałby się ktoś słaby. Dlatego stoję, jak stałam, i dalej patrzę mu prosto w oczy.
– Opiekunem – jak zawsze zaczyna się targować – mogą być tylko krewni. Pełnoletni krewni.
Wzruszam ramionami.
– To całkiem maleńkie dziecko – dodaje tata. – Powinni o nie zadbać ludzie, którzy wiedzą jak.
Wzruszam ramionami i dalej patrzę.
– Nie, to nie moje dziecko. To po prostu nie moje dziecko – powtarza.
Odrywam od niego wzrok i trochę demonstracyjnie oglądam wszystko dookoła. A dookoła nas jest chaos. Kobiety płaczą, koło nich krzątają się ludzie w żółtych i pomarańczowych kamizelkach robotników drogowych, takich z paskami odblaskowymi. Ktoś coś krzyczy do telefonu słabą polszczyzną, biegają dzieci, a wolontariusze jak mrówki ciągną we wszystkich kierunkach jednocześnie jakieś paczki. Do tego wszędzie reklamówki z kanapkami, termosy, plastikowe kubki, z których unosi się para, paczki pampersów, ulotki. Nieopodal rozstawiono kilka wielkich namiotów, tłoczą się tam kobiety i dzieci, większość owinięta w szare koce. Koło długiego rzędu autobusów różnej wielkości też jest tłum, a kierowcy i wolontariusze wykrzykują nazwy miast, tak jak na dworcu autobusowym we Lwowie – pamiętasz, kiedyś przesiadałyśmy się tam w drodze powrotnej z Karpat, jeszcze przed Orestem: „Kraków! Katowice! Przemyśl! Warszawa!”. Jakiś facet stojący przy minivanie woła głośno: „Na Berlin!”. Kilku ludzi ogląda się na gościa i wokół niego momentalnie tworzy się niebezpieczna pustka. Wie, że mimo najlepszych intencji wykrzykuje coś nie tak, i woła jeszcze raz, szybko: „Berlin! Berlin! Berlin! Uchodźcy do Berlina! Pięć osób albo rodzina! Można ze zwierzętami!”. Po chwili jego głos gubi się wśród innych głosów, krzyków, klaksonów, dzwonków telefonów, polskich, niemieckich, rosyjskich, ukraińskich, angielskich słów.
Przenoszę wzrok na tatę.
– To teraz naprawdę takie ważne? – pytam.
– Serio? – odrzuca do tyłu modnie ostrzyżone włosy i zagryza wargę. Ja też mam taki zwyczaj. – Serio?
Wciąż jest bardzo młody, a wygląda na jeszcze młodszego. Wkurza mnie ta jego droga czerwona kurtka, zwłaszcza w tej chwili. Trze oczy rękami i znowu niespokojnie się rozgląda – w poszukiwaniu Tani albo jakiejś odpowiedzi. A ja stoję i dalej na niego patrzę.
– Samochód jest tam, gdzie żółte autobusy, czarny X4, powinnaś poznać. – Wreszcie podaje mi kluczyki. – Idź… idźcie tam. Ja zaraz przyjdę.
Robi kilka kroków i wraca.
– Jej metryka. Metryka urodzenia? – Jego głos jest już wymagający jak zwykle, skupiony.
– Ona… ona była… była u…
Ale nie mogę dokończyć. Po prostu nie jestem w stanie wypowiedzieć na głos tego słowa.
*
A pamiętasz, mamo, że przestałaś mi pozwalać na wyjazdy z tatą po tym, jak na Wybrzeżu Amalfitańskim skoczyłam do wody i połamałam obie nogi? Strasznie się z nim wtedy pokłóciłaś. Gdybyś znała prawdę, tobyś go chyba zabiła. Wcale nie wskoczyłam do żadnej wody, po prostu wylecieliśmy z drogi. Ja siedziałam na przednim siedzeniu, jasne, że nie w foteliku, no bo kto dobrowolnie w wieku ośmiu lat usiadłby w czymś takim w kabriolecie we Włoszech, a tata złamał sobie tylko jedną nogę i ileś tam żeber. Pewnie coś byś podejrzewała, gdybyś zobaczyła go w gipsie, no bo przecież trudno, żebyśmy tak we dwoje nieszczęśliwie skoczyli do wody, jednak od razu wróciliśmy do Wiednia i on w przeciwieństwie do mnie nosił gips bardzo krótko – kiedy po mnie przyleciałaś, już go nie miał.
Tata wszystko tak załatwił we Włoszech, że chociaż zabrali nas do szpitala z ubezpieczenia, a samochód – wypożyczony – kompletnie rozbiliśmy, to jakoś nikt go nie pytał, dlaczego dziecko na przednim siedzeniu, gdzie fotelik i w ogóle. No, i tym razem też wszystko załatwił. Jest opiekunem Iwanki i – znowu – nikt nie pyta, skąd ją wziął.
A tak w ogóle to historia piętnastoletniego chłopca, którego zabrała matka jego najlepszego kolegi, jest prawdziwa. Opieka społeczna zabrała go do rodziny zastępczej, bo ta matka nie otrzymała żadnego pełnomocnictwa, czy co tam powinna dostać od prawdziwej matki, żeby uważać się za opiekunkę. Na placu zabaw w parku wszystkie Ukrainki o tym mówią. Postałam trochę koło nich, ale ani Iwanka nie ma jeszcze czego szukać na placu zabaw, ani tym bardziej ja wśród tych kobiet, więc poszłyśmy na spacer.
Tata przeprowadził się na drugą stronę kanału, nadal jednak mieszka niedaleko Augarten. Ma jeszcze mniej funkcjonalne mieszkanie niż poprzednio – dwa poziomy, krowie skóry na podłodze i osobny pokój na płyty, gramofon oraz barek. Na górę prowadzą stylowe schody. My dostałyśmy sypialnię na dole, a łazienka z normalną wanną, w której można wygodnie wykąpać Iwankę, jest na górze, tam gdzie sypialnia taty oraz mniejszy salon z wyjściem na taras. Iwanka jest chyba trochę zestresowana, bo właśnie na te stylowe schody często zdarza jej się zrobić kupę, zanim przeniosę ją na dół. Jak tak dalej pójdzie, może tata odda nam tymczasowo swoją sypialnię. Z niej jest wspaniały widok. No wiesz, pracuję nad tym – na razie zostawiłam pampersy w jego łazience. A, pewnie się ucieszysz: Iwanka całkiem dobrze zniosła odstawienie od piersi.
Nie lubię Augarten, odkąd okazało się, że nie można tu porządnie pojeździć na hulajnodze, bo nie ma asfaltowych ścieżek, tylko takie wysypane żwirem. Tyle że oczywiście już pierwszego dnia po naszym przyjeździe tata kupił Iwance bugaboo. Wózek dla ukraińskiego dziecka dostanie się teraz wszędzie za darmo, ale oczywiście on musi wydać mnóstwo kasy, inaczej nie potrafi. Na wszelki wypadek nie powiedziałam mu jeszcze, że za kilka miesięcy będzie potrzebny kolejny wózek. A bugaboo to nie hulajnoga, dobrze się nim tutaj jeździ, tak więc całymi dniami jeżdżę sobie z Iwanką po Augarten i poza tym nikt niczego ode mnie nie chce.
A, dzwoniła Tania. Pytała, czy nie potrzebuję pomocy do Iwanki, ale nie potrzebuję. Tata zabrał mnie też na rozmowę z Lizą. Szczerze mówiąc, nie byłam w stanie wiele jej opowiedzieć, ale już to, co ode mnie usłyszała, całkowicie ją rozbiło. Nie mogło więc być mowy o pocieszaniu mnie. To był jej pomysł, żeby pisać te listy zamiast pamiętnika. Wymieniłam obietnicę, że będę je pisała przynajmniej co drugi dzień, na to, że przez następne trzy tygodnie ojciec nie będzie mnie już do niej ciągnął. Omówiliśmy to dokładnie we trójkę, muszę stwierdzić, że wyszło bardzo głupio. W dużym przybliżeniu: mówię, że z zasady nie podoba mi się konieczność omawiania moich uczuć, i bez tego czuję się dobrze, a Liza, jakby tłumaczyła to tacie, mówi, że po prostu potrzebuję więcej czasu, żeby dojść do siebie i się ustabilizować. Co ona w ogóle mówi? Jestem przytomna i bardzo zrównoważona, a jak popatrzeć wokół mnie – to nikt nie trzyma się lepiej.
Przy okazji, dobre wieści: Iwanka zaczęła przesypiać całą noc! Bez przerwy. Nie żeby mi to wcześniej jakoś przeszkadzało, ale pamiętam, że ty i Orest bardzo na to czekaliście. Mimo wszystko jednak często budzę się w nocy i nasłuchuję, czy nie cmoka i nie kwili. Zawsze mam pod ręką butelkę i mleko, a przed pójściem spać gotuję wodę w czajniku, dzięki czemu jest ciepła prawie do rana.
Tata kupił mi ajfona 13, ale nie mogę korzystać z insta, twittera, tiktoka, fejsa itp. Nie przejmuję się tym, zwłaszcza że i tak nie miałam twittera ani fejsa. Dostałam też airpodsy, chociaż nie słucham teraz prawie niczego. Wiesz, to jak z wózkiem – tata po prostu musi wyrzucić na coś kasę, ale ajfon ogólnie jest bardzo fajny, zupełnie nie to co ósemka.
Orest jest na wojnie. Wczoraj wysłałam mu wideo, na którym Iwanka się śmieje. Długo go nie otwierał. Strasznie się martwiłam, ale potem jednak otworzył. Tyle że nie odpisał. No nic, przynajmniej obejrzał.
Wysłałam je również do ciebie, ale twój telefon pewnie się rozładował.
Kateryna Babkina, Apamiętasz, mamo?
Tytuł oryginału: Мам, пам’ятаєш?
Przekład: Bohdan Zadura
Opieka redakcyjna i korekta: Emil Pasierski
Projekt graficzny i skład: Joanna Skrzypiec-Żuchowska
Copyright © by Kateryna Babkina, 2023
Copyright © by Bohdan Zadura, 2023
Copyright © by Wrocławski Dom Literatury |
Wydawnictwo Warstwy, 2023
Wydawnictwo Warstwy
Przejście Garncarskie 2, 50-107 Wrocław
www.wydawnictwowarstwy.pl
Dyrektor Wrocławskiego Domu Literatury: Irek Grin
Redaktor naczelny Wydawnictwa Warstwy: Dawid Skrabek
Wydanie I
ISBN 978-83-67186-16-2
Wrocław 2023
Książka dostępna również jako e-book w języku ukraińskim.