Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polskie tłumaczenie powieści „Соня” wydanej na Ukrainie w 2013 roku i nominowanej do ukraińskiej nagrody Książka Roku BBC 2013. Historia młodej Ukrainki Soni, pokazuje, że gotowość do bycia matką nie zawsze pojawia się wraz z wieścią o ciąży. Bohaterka powieści, znalazłszy się na życiowym zakręcie, udaje się w podróż, by spotkać własnego ojca, którego nigdy nie poznała, wierząc, że pomoże jej to odnaleźć własną tożsamość i w przyszłości nawiązać lepszą więź z dzieckiem. Podróże jednak nie zawsze przynoszą rozwiązanie, jakie sobie wyobrażamy. Historia nieprzewidywalna, pełna zwrotów akcji i opisów niekiedy magicznych, co może wynikać z wyjątkowego stanu Soni.
Kateryna Babkina (ur. 1985 w Iwano-Frankiwsku) – znana ukraińska pisarka, dziennikarka, scenarzystka i menedżerka kultury. Autorka kilku tomików poezji (debiut „Ognie św. Elma”, 2002), powieści „Sonia” (2013), zbiorów opowiadań, książek dla dzieci, a także scenariuszy filmowych oraz sztuki „Hamlet Babylon”, wystawianej w Kijowie, Genewie i Wiedniu. Jej twórczość tłumaczona jest na angielski, czeski, francuski, hiszpański, niemiecki, szwedzki, rumuński, rosyjski i hebrajski. W 2017 r. nakładem wydawnictwa Warsztatów Kultury ukazał się zbiór opowiadań „Szczęśliwi nadzy ludzie” (wyd. ukr. 2016), który był pierwszą książką Kateryny Babkiny wydaną w Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wschodni Express
Seria wydawnicza
Kateryna Babkina
Sonia
Przełożył Bohdan Zadura
Warsztaty Kultury
Lublin 2022
Tak w ogóle to życie jej się podobało. Od kwietnia do września lizało ją słońce, pozostawiając pod skórą przyjemne łaskotanie i mieszając na Soni ulotne pastelowe ciepłe odcienie. Kolor wychodził taki, jaki ma wypalona trawa czy gorąca herbata z jamajskim rumem, odbicie porannego księżyca w zielonkawej wodzie nagrzanego płytkiego jeziora czy piasek na odsłoniętych latem głębokościach. Od października do marca słońce lizało Sonię tak samo, tyle że przez ubranie, i to też ją całkowicie zadowalało. Cienkie niezauważalne włoski na łydkach i rękach, których nigdy się nie pozbywała, były przezroczyste. Mężczyźni lubili na nie dmuchać i patrzeć, jak drżą. Czasem w ciemności te włoski świeciły, jakby przebiegał przez nie niezauważalny cielesny prąd.
Pieniędzy nie miała prawie nigdy. Nie to, żeby Sonia nie była zdolna do pracy – po prostu takie życie też się jej podobało. Dwa razy w roku myła skromne okno w kuchni i wielkie okno w nieprawdopodobnie małym pokoju, który zdawał się zaprojektowany tak, żeby w nim żyć w górę, ściany wznosiły się na wysokość aż trzech Soń, co uniemożliwiało wymianę żarówek i uważne przyglądanie się ciemnoskrzydłym, niezgrabnym nocnym motylom. Dlatego Sonia lubiła wszelkie żyrandole, oglądała motyle na obrazach i fotografiach. I jeszcze dwa razy w roku Sonia myła cudze okna, a potem za „wymyte” pieniądze kupowała sobie lekkie powiewne sukienki, sandały z second handu, naszyjniki z emalii i czasem srebrne łańcuszki, które owijała wokół nadgarstków. Kiedy Sonia malowała, łańcuszki cicho pobrzękiwały. W zimie Sonia zaparzała zioła i podawała do nich robione latem – z najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy, przeważnie jednak z owoców i kwiatów – powidła, konfitury i dżemy. Te, których nie podawała – zawoziła do sklepiku przyjaciela. Za pieniądze ze sklepiku za te dżemy kupowała włóczkę i robiła z niej swetry i czapki, szaliki, rękawiczki, wysokie skarpetki, które pasowały jej niewiarygodnie – zwłaszcza jeśli prócz nich nie ubierała się w nic. Te skarpetki, czapki, rękawiczki, mufki, swetry i kołnierze, które wydziergała, ale ich nie nosiła z czymś innym czy bez niczego innego – rozdawała. No, i Bóg z nimi, z pieniędzmi.
Sonia z wprawą prowadziła jasne, obszerne, lśniące auto marki WAZ, jasnozielone, okrągłookie, jakoś wzruszające i beznadziejne. Pachniało w nim radzieckim dzieciństwem, wyjazdami nad rzekę z badmintonem, piłką, dywanami do wyczyszczenia i wielką białą miednicą, w której to, zamiast w rzece, pływała całkiem jeszcze nieduża Sonia, póki mama prała dywany, dziadek mrużył oczy, obierając jabłka, a czyjeś białe i czarne kozy szwendały się w nadbrzeżnej wiklinie; pachniało jesiennymi wyprawami na grzyby i po dziką różę, które potem w domu suszono – te pierwsze jak naszyjnik, na nitkach, wysoko w kuchni, a tę drugą – rozrzuconą na parapetach, pomarańczową, nieprzyjemną, paskudną w środku – jak grudki szklanej waty w jaskrawej żelatynowej osłonce; pachniało też nocnym odprowadzaniem na pociąg jadący nad morze, gdzie chorowało się na szkarlatynę, mieszkało w prywatnych kwaterach i w jadalniach z najbardziej zygzakowatymi jadowitymi żmijami kolejek jadło zupę charczo; pachniało gumowymi kaloszami, skrzynkami z jabłkami, deszczem przeciekającym przez stare uszczelki w oknach, i zawsze trochę benzyną, bo pompę paliwową Sonia przykręciła sama. Samochód miał tyle lat, co Sonia, ale ona uważała, że to niewiele.
Sonia zawsze wszystkich podwoziła, zwłaszcza przyjaciół – wraz z instrumentami muzycznymi na koncerty i z obrazami na wystawy, z notebookami, projektorami i ekranami na prezentacje, z ubraniami na pokazy, z wizażystowskimi walizkami na sesje fotograficzne i po prostu z walizkami na lotnisko. I takich bez niczego, pijanych, pogubionych, śmiesznych, wesołych podwoziła także. Nie było jej ciężko. Za to przyjaciele i inni ludzie dawali Soni piękne rzeczy – malutkie, prawie nieużywane półeczki z IKEI, kubeczki z Butlers, kieliszki z restauracji, dawali też prawie nowe flakony perfum, swetry i koszulki z All Saints, Therapy czy Bolongaro Trevor, a pewnego razu nawet sukienkę z Comme des Garçons, którą można nosić na wiele sposobów, i okulary Balenciaga. To dlatego Sonia zawsze była najpiękniejsza. Chociaż istnieje podejrzenie, że Sonia była najpiękniejsza z innego powodu. Malowała Sonia przeważnie siebie samą. Do czasopism, stron internetowych, wydawnictw i plakatów, logotypów, książek dla dzieci, własnymi rękami i w Photoshopie Sonia malowała Sonię. Czasami Sonia była czarna, czasami blond. Czasami krótko obcięta, czasami z długimi włosami. Czasami ubrana ładnie i ze smakiem, a czasami naga i z bezwstydnie rozchylonymi nogami (było i tak). Czasami Sonia była dzieckiem, które wykonuje różne akrobatyczne ćwiczenia z literami do elementarza, a czasami mężczyzną. Ale zawsze to ewidentnie była Sonia.
Sonia chodziła na imprezy.
Sonia uczyła się języków na kursach, czasami niemieckiego, czasami francuskiego.
Sonia łamała obcasy i załamywała ręce ze śmiechem, kiedy obcasy się łamały.
Sonia miała zaświadczenie o tym, że może uczyć języka migowego i nie miała żadnego pojęcia o języku migowym.
Sonia się zakochiwała.
Sonia miała certyfikat o ukończeniu kursu z historii, co prawda, nie wyszczególniono w nim, czego historia ta dotyczyła – czasem Sonia mówiła, że to historia wszechświata, czasem, że to historia z psem w nocy, czasem – że historia zapytań ofertowych, a czasem, że historia kultury początku stulecia*.
Sonia często marzyła.
Sonia miała klucze od gołębnika, mało tego, w podwórzu jej stalinówki też był gołębnik. Sonia zawsze była życzliwa dla starych ludzi, nawet czasami ze szkodą dla siebie samej.
Sonia zawsze kończyła, kiedy się kochała, a czasami nawet, kiedy nie.
Sonia nigdy nie myślała o tym, że mogłoby być lepiej, niż jest.
Sonia śmiesznie tańczyła i sprawiało to jej satysfakcję.
Sonia nie chciała nigdy nikogo oszukać, więc kiedy oszukała – a Sonia oszukiwała stale – to potem przychodziła i mówiła całą prawdę. Sonia bała się wielu rzeczy, na przykład samotności, starości, niespodziewanych kontroli drogowych, niewyjścia za mąż, tego, że zacznie źle malować, zostanie przyłapana na tym, że czegoś nie wie, pozostanie na całe lato w mieście, zgubi telefon, nie wykorzysta wszystkich wykupionych godzin na basenie, rozmów z ludźmi, od których zależy jej życie, ale czasami Sonia była też zupełnie bezwstydna, i to bardzo jej pomagało.
Wszystko było takie dobre.
Co z tego wszystkiego nie spodobało się Luisowi – było niejasne.
ˑ
– I dokąd on pojechał? – pytała Katia, siorbiąc w kuchni Soni z koktajlowej szklanki konfiturę rozprowadzoną wodą z lodem. Sonia wzruszała złotymi ramionami. Siedziały w samej bieliźnie – nowo narodzony maj był jak późny lipiec, klimatyzacji Sonia nie miała.
– „Nie kocham cię więcej” – przeczytała Eteri z mocno wytartej już kartki – przez ostatnie kilka godzin przekazywały ją sobie z rąk do rąk. – „To byłoby nieuczciwe. Postaraj się mi wybaczyć”. Tak?
– Tak – powiedziała Sonia. Teraz uczyła się francuskiego, i Luis napisał do niej też po francusku.
– A więc jest napisane – „nie kocham cię więcej”? – po raz drugi upewniła się Nastia.
– Dla mnie „mniej” też brzmiałoby naturalnie – powiedziała Sonia i wszystkie zamilkły.
– I dokąd on pojechał? – znowu zapytała Katia. Poza kuchnią Soni Katia odpowiadała za komunikację klientów z dizajnerami, zawsze więc wielokrotnie zadawała pytania, dopóki nie uzyskała odpowiedzi. Eteri łykała ze swojej szklanki i to nie konfiturę z wodą, a koniak. Bielizny latem Eteri nie nosiła, więc siedziała naga, nie czując z tego powodu żadnego dyskomfortu. Piersi Eteri były ciężkie, z ciemnymi sutkami. Eteri miała prawie trzydzieści lat, a czym się zajmowała, nikt nie miał pojęcia.
– Do pracy pojechał – powiedziała Eteri – wrócił do swego Lille. Ile tu siedział i robił te swoje badania? Rok. A ile miał siedzieć?
– Rok – z rezygnacją powiedziała Sonia. – No i ja też nie kocham go więcej. Kocham go tak samo jak wcześniej – ani więcej, ani mniej.
– Przecież on cię wykorzystał – powiedziała Nastia i oczy jej zwilgotniały. – Nastia miała małe dziecko i wszystko brała sobie do serca, zwłaszcza kiedy zbliżała się ustalona pora karmienia i zewnętrzny nacisk na serce się zwiększał.
– Zapłacił za wszystko? – zapytała Katia.
– Za co zapłacił? – popatrzyła na nią Sonia.
– Nie wiem. No za coś chyba zapłacił.
– Wyrodek – podsumowała Eteri.
– Jak był, to ze mną coś takiego się działo – powiedziała Sonia – że serce pęka. Nigdy się nie kłóciliśmy. Wszystko, co on robił, było dobre.
– Niczego dobrego nie robił – zauważyła Eteri.
– Jeździliśmy do Paryża – powiedziała Sonia. – Wszystko mi opowiadał i pokazywał. Gdzie mieszkał i gdzie chodził do szkoły, i gdzie pracował w przedszkolu – właśnie tak dokładnie go sobie wyobrażałam, wysokiego, opalonego, z tymi maleńkimi dziećmi, czarnymi czemuś, może dlatego, że to było Château-Rouge, a tam wszyscy byli czarni. I jeszcze ten dom, w którym się wychował, dom, jakby cały zamieszkały przez jego próżną, niemogącą usiedzieć na miejscu rudą siostrę śpiewaczkę z białymi zębami i gęstymi brwiami; tam wstajesz rano i podchodzisz boso do okna w sypialni, a za oknem ogródek dwa na dwa metry, w ogródku – stare krzesło i marokański stolik, a gdzieś za krzakami ulica i pachnie chlebem i mydłem. I jego ojciec jest pochowany na Père-Lachaise, a matka w sześćdziesiątym ósmym rzucała kostką brukową i krzyczała, że pod brukiem jest plaża. I butelkami z substancją zapalającą też rzucała, a ja nikogo takiego nie mam. Chodziliśmy na spacer do Belville – tam jest dokładnie tak jak w Trio z Belleville, i do dzielnicy chińskiej, a tam są lampiony i też czemuś wszyscy czarni, i jeszcze po ulicy Ménilmontant, i on mi śpiewał – mają taką piosenkę: „Madame, tu na tej ulicy, kiedyś straciłem serce, ale znalazłem nowy płomień, który mnie unosi”, i tak dalej, albo może wymyślam, ale jest taka piosenka.
Nastia pochlipywała.
– Wszystko tak mi się podobało, i te jego żarty, i to, że mogłam po prostu cieszyć się każdym słowem, które on wypowiadał, i każdym zdaniem, które pisał. Podobało mi się, że najbardziej mi się podobają jego ulubione miejsca, i że zawsze smakuje mi jedzenie, które on wybiera, i że zawsze plan spacerów i plan życia, które on przedstawiał, były bardzo obiecujące, i że dla mnie jest ciekawe i korzystne wszystko, co ze mną się dzieje, kiedy z nim jestem. I że lubię, jak układają się jego włosy, i jak rośnie mu skórka wokół paznokci na rękach i na nogach, i jak on wyjmuje soczewki minus 5 każdego wieczora, zakłada okulary, robi się całkiem inny, taki swój, i jak pomnaża na lokacie pieniądze, żeby odnowić stary rodzinny dom na południu, i jak chce się nauczyć robić i odnawiać meble, jak mi jest wszystko jedno, czy ma pieniądze i czy kiedyś będzie je miał, i jak rapuje w parze z sąsiadem, i nawet jak pijany trzyma plecy prosto niby tancerz, i je nożem i widelcem, jakby całe życie tak jadł, i je rękami, jakby był małpą, i jaki ma kaloryfer na brzuchu, jakie doskonałe i proporcjonalne ciało, jak zmięte koszule rozprostowują się na jego ramionach, i jak o poranku światło przebija się przez rolety i błyszczy na jego przedramionach i na kolanach. I najważniejsze – że on cały ze mną był. To mi się podobało.
– Przynajmniej to może ci się już nie podobać – powiedziała Eteri. – To podejrzane. Moim zdaniem ty po prostu potrzebujesz kogoś, żeby o nim dobrze myśleć.
Katia dopiła konfitury. Eteri odlała jej trochę koniaku ze swojej szklanki.
– Jakbym cały czas tańczyła, nawet kiedy spałam czy malowałam, a malowałam wtedy tak dużo. I nawet czytałam jego badania, chociaż, prawdę mówiąc, więcej rozumiem po niemiecku. Kiedy spał, patrzyłam, jak pełznie po nim światło. Kiedy mnie dotykał – we mnie jakby zaczynały pływać kwiaty czereśni, świecący plankton i maleńkie meduzki. Robiłam się jakaś taka, że na ulicy wszyscy się za mną oglądali, kiedy szliśmy razem.
– Za tobą i tak wszyscy się oglądają, Soniu – powiedziała Eteri.
– Nie wiem, co mam bez niego robić. Jakbym się zamknęła. To taka miłość? – Jaka naprawdę jest miłość, Sonia czemuś zapomniała, a bez tego trudno było jej połapać się w szczegółach.
– Nie, taka to do kitu – powiedziała Eteri.
ˑ
Potem odwiozły Nastię do domu, następnie pojechały do lasu. Las świecił się od środka.
Sonia wyłączyła światła, siedziały ogarnięte wilgotną nocą i patrzyły, jak między pobliskimi drzewami pulsuje grudka kolorowego od reflektorów dymu, i sylwetki ludzi wyginają się, poruszają, podnoszą ręce. Czasami sylwetki wychodziły z jasnego dymu i szły w mrok – pojedynczo, żeby się odlać, albo po dwie czy po kilka – w różnych zamiarach. Muzyka dopływała jakby z bardzo daleka, ginęła pośród pni, krzaków i młodej zieleni, a majowa noc była cała wokół nich, z wszystkimi swymi maleńkimi zgrabnymi, gęstymi dźwiękami – szelestami, kroplami, cichym przeciekaniem soków drzew, trzaskiem namnażania się komórek w nowym liściu, oddechami wilgotnej ziemi. Ciemne niebo położyło się na las i tarło oń miękkim brzuchem.
– No właśnie – powiedziała Sonia. – Serce pęka.
Jednak możliwe, że serce pękało w niej nie przez Luisa, a tak po prostu.
– A czy wy wiecie, co u Heny? – nie wytrzymała Katia.
– Co u Heny? – spytała Eteri.
– Hena jest skończony – powiedziała Katia. Potem opowiedziała. Bez wątpienia skończony Hena, kiedy minęły obowiązkowe dwa tygodnie niezobowiązujących spotkań, tępych bezsensownych postów, nocnych telefonów po pijanemu i wzajemnych wyobrażeń, od których zakochanie rozdyma się gdzieś pod żołądkiem jak błękitna świecąca żarówka z wstążkami ciepłego oddechu wewnątrz, przywiózł Katię do domu, zaparkował niby to na całą noc, objął ją za szyję i powiedział poważnie:
– Chcesz? Nauczę cię latać. – Tak dokładnie powiedział.
– Może to metafora? – spytała Eteri.
– To jest możliwe – powiedział – wiem, jak.
– Może po prostu coś sobie zaaplikował?
– Nic sobie nie zaaplikował, jest przeciwny substancjom.
– Przeciwny zupełnie wszystkim substancjom? – zapytała Sonia.
– Nie, tylko niektórym.
– No i co? – spytała Eteri.
– Nic – smutno odpowiedziała Katia. – Po prostu jest skończony. Skończony w sensie klinicznym, no, chory. Ja się takich boję, oni zostają potem prześladowcami albo maniakami-zabójcami.
– To nie bardzo ci zależało – powiedziała Eteri.
– Tak – powiedziała Katia, choć naprawdę zależało jej bardzo.
Sonia wyszła z samochodu na trawę, było jej zimno i niepewnie w lekkich sandałach. Wysoko podnosząc nogi, podążyła w kierunku światła i muzyki, za każdym krokiem krople z łodyg wypryskiwały spod sandałów i dzwoniły srebrne bransolety, jakby tworząc dźwięk, od którego Soni rozrywało się serce. Katia i Eteri szły za nią, nie dzwoniły, pachniały perfumami, wydychając w noc motyle swoich różnych oczekiwań. Potem wszystkie trzy weszły w kolorowy dym imprezy.
Kiedy Sonia tańczyła, pasma jej włosów jakby zawisały w powietrzu wokół jej głowy i ramion i tylko kołysały się w rytm ruchów jej ciała. Sonia zamknęła oczy i wsłuchała się w to, co dzieje się niej bez Luisa. Ale w niej bez Luisa nie działo się nic. Jakaś dźwięczna pustka ścierpła w środku, chłodna i gorzka, starała się przypomnieć sobie jego twarz, ale nie mogła. Sonia starała się odtworzyć w pamięci ruch, kiedy on odwraca głowę, ale pamięć podsuwała w zamian jakieś inne ruchy – jak się wiąże węzeł holowniczy, jak podskakują pod T-shirtem piersi Eteri, jak uruchamia się Photoshop, jak przesuwają się budynki i drzewa w lusterku wstecznym. Sonia spięła się i chciała wyobrazić sobie Luisa, jego postawę, włosy, ręce, kolor koszuli, uśmiech, zmrużone oczy i zmarszczki wokół nich, ale pamięć zbierała jakieś cudze, przypadkowe rysy, i oto na Sonię patrzył wyobrażony niespodziewany, nieprzyjemny mężczyzna, złożony z poszczególnych kawałków, zbyt wyraźnych, i gdyby naprawdę złożyć je razem – podobny do męża lalki Barbie, powiększonego do ludzkich rozmiarów. Sonia zrelaksowała się i wypuściła potwora, otworzyła oczy i patrzyła na ludzi, którzy tańczyli wokół. Wszyscy byli to zieloni, to różowi, to niebiescy, to fioletowi, potem światło lekko błyskało i wtedy ludzie świecili oczami, zębami i białymi detalami ubrań i poruszali się jak roboty. Dym, wypuszczony na placyk, nie miał smaku ani zapachu. Ktoś przytulił się do Soni od tyłu i tańczył razem z nią, oddychał w jej potylicę i chwytał ustami jej włosy. Pooddychał, pocałował ją w kark, odstąpił na krok i zniknął. Sonia znów się napięła i próbowała ze wspomnień poskładać Luisa, ale przed oczami pojawiały się całkiem inne rzeczy. Eteri i Katia siedziały w barze. Sonia nagle zatrzymała się, włosy jeszcze troszkę powisiały w powietrzu, a potem położyły się na jej ramionach. Wśród poruszających się spoconych nocnych ciał Sonia czuła wewnątrz siebie jakoś szczególnie wyraźnie statyczną niezwyciężoną pustkę.
– Zupełnie go nie zapamiętałam – powiedziała Sonia, zajmując stołek między Eteri a Katią.
– I co to znaczy?
– Że powinnam z nim jeszcze dokładnie jeden raz się spotkać. Spotkać, obejrzeć i zapamiętać. Teraz nawet nie potrafiłabym go namalować. To naprawdę wstrętne, że nawet nie uprzedził – przecież nic nie zostało. Jakby nie było żadnego Luisa. Miałam prawo pamiętać go wiecznie, a teraz nawet nie mogę sobie wyobrazić, jak on wygląda.
– Obejrzyj sobie zdjęcia w telefonie – poradziła Eteri.
Sonia wyciągnęła aparat. Luis na dotykowym ekranie wyglądał jak Luis, ale gdy tylko odwracała wzrok – zapamiętane rysy znowu znikały, rozsypywały się, ginęły czy układały się w jakiś przerażający majak.
– Też tak miałam, jak umarł ojciec – nagle powiedziała Katia. – Siedziałam i myślałam, jaki był. Wszystko mogłam odtworzyć w słowach – że miał łysinę i brodawkę pod lewym okiem, że oczy miał brązowe, a rzęsy i brwi prawie mu wypadły, że dolna warga się wykrzywiła w wyniku wypadku jeszcze sześć lat temu, kiedy mówił, to zawsze jakby uśmiechał się jedną stroną, dlatego stale wydawało się, że do czegoś robi aluzję. Często przez to się kłóciliśmy. Że miał długą szyję, zawsze za duże kołnierzyki, jakieś kruche ramiona, że prawe ucho odstawało, a lewe nie. Łatwo mi było to wszystko powiedzieć, jakbym nauczyła się tekstu i nosiła go w sobie, ale w ogóle nie mogłam się skupić i znów go zobaczyć. A to nie Luis. To był mój tato. Całe życie na niego patrzyłam, może nie z taką przyjemnością, jak ty na Luisa, ale przez całe życie.
Tato Katii utopił się w jakimś przypadkowym jeziorze, jeżdżąc na nartach z jej młodszym bratem. Śnieg przysypał cienki lód i wpadli obaj, kiedy zjeżdżali poza trasą szerokim pustym zboczem. Brat Katii pływał tam kilkadziesiąt minut, zdjąwszy pod wodą narty i ciężkie buty, a mimo to nie mógł się wydostać, lód łamał się i kruszył, a jezioro nie miało końca, było wszędzie wokół. Tato też zdjął pod wodą swój sprzęt, i tak potem wszystko to leżało na zamarzniętym dnie – dwie pary nart, dwie pary narciarskich butów i siny tato Katii w kombinezonie i w wełnianej czapce.
– A potem przypomniałaś sobie?
– Potem mi się przyśnił – powiedziała Katia – z nartami. W mokrej czapce. Jak bardzo się staram – tylko tak go sobie przypominam. Czasem siadam i myślę – oto moja rodzina. Widzę: mama – schudła tego lata, brat – postarzał się, dorósł, wygląda wreszcie jak człowiek; tato i narty.
– A Luis też mi się przyśni? – spytała Katia.
– Tak – powiedziała Eteri. – Kiedy umrze.
Sonia miała powiedzieć, jak bardzo nie chce, żeby Luis w ogóle kiedykolwiek umierał, ale wsłuchała się w siebie – było jej wszystko jedno. W środku w Soni jakby znajdował się jakiś pusty, zamknięty na czas remontu basen, skąd miłość i ból spuszczono jak błękitną chlorowaną wodę. Czemuś jej się zdawało, że to jest o wiele gorsze niż przeżywanie miłości i bólu. Zostały tylko codzienne wspomnienia i plany życia we dwoje, które już nie mogły się ziścić – podobne do szczątków słupków i trampoliny, wyłączonych pryszniców i zamkniętych szatni. Od tego, że nie można z tego wszystkiego dalej korzystać, pękało jej serce.
– Tak nie można – powiedziała Sonia. – To nie do wytrzymania. Muszę jeszcze raz go zobaczyć.
– A więc zobaczysz – powiedziała Eteri.
ˑ
I wtedy Sonia zobaczyła Luisa.
Biegła za nim, szedł wielkimi krokami, na jego ramionach jakby zostało jeszcze trochę dymu i światła, ciemny las otaczał go niespiesznie, a on, idąc, rozpinał spodnie. Plecy miał wielkie i równe, jak zawsze. Sonia podeszła niemal bezszelestnie, zatrzymała się i czekała, kiedy załatwiał się na jakiś dąb czy grab. Co zresztą miała mu powiedzieć? „Nic – postanowiła Sonia – tylko popatrzę i zapamiętam. Potem niech sobie idzie, dokąd chce”. Luis pozapinał się, odwrócił i niemal nadział się na Sonię. Sonia zamknęła oczy i wciągnęła nosem powietrze.
– No co ty? – powiedział, a Soni prawie natychmiast zebrało się na płacz. Mężczyzna był wysoki, giętki i cały jakiś twardy, miał zmarszczki wokół oczu i rozczochrane włosy, brodę, gęste równe brwi, wielkie ręce (jedną wciąż jeszcze trzymał zamek dżinsów), wąskie usta. Plecy, koszula, wąskie uda. Wszystko to nie pomagało. Wszystko było jak u Luisa, ale razem składało się, jak w spustoszonej Soninej wyobraźni, w całkiem innego człowieka.
– Może cię namaluję? – niespodziewanie powiedziała Sonia. Zgrabne brwi nasrożyły się, patrzył na nią jakoś bardzo z góry.
– No tak – powiedział – teraz jestem bardziej cierpliwy i mogę pozować. Teraz? Nie za ciemno? Szłaś za mną, żeby mnie namalować?
– Tak – powiedziała Sonia i natychmiast się poprawiła. – Nie. Przepraszam, nigdy nie oszukuję.
– Ja też – powiedział. Soni to się spodobało.
– Jesteś pijana? – spytał. – Ja jestem.
– Nie – powiedziała Sonia – piję wodę. Prowadzę samochód.
– Dobrze, że prowadzisz – powiedział mężczyzna. – Jedźmy.
– Jedźmy, podwiozę cię – zgodziła się Sonia, pomyślała i spytała: – A co, gdybym była pijana?
– To byśmy nie pojechali – powiedział mężczyzna.
I była to prawda.
ˑ
Kiedy Sonia ostrożnie wydostawała się na drogę, a koła buksowały w mokrej trawie, mężczyzna zasnął. Sonia zatrzymała się i zapięła na nim pas bezpieczeństwa, głowa odchyliła mu się do tyłu i w bok. Sonia powąchała jego szyję, pod uchem. Nie zbudził się, kiedy zadzwoniła Eteri.
– Gdzie jesteś?
– Jadę do domu – powiedziała Sonia. – A wy?
– Nikt nas nie poderwał – przekrzykując muzykę, powiedziała do słuchawki Katia.
– Mnie też – powiedziała Sonia i popatrzyła na siedzenie pasażera. Mężczyzna spał i wcale jej nie podrywał.
– Zostaniemy jeszcze – powiedziała Eteri.
Przy wjeździe do miasta na drogę wyskoczył zając, jakiś czas skakał obok samochodu. „Jeśli śni ci się zając – przypomniała sobie Sonia – oznacza to wielkie zmiany. Jeśli zając ucieka – trzeba go dogonić, wtedy to będą zmiany na lepsze”. Sonia przyhamowała i zając znalazł się z przodu. Dodała gazu, zając się przestraszył, podskoczył jakoś krzywo i znikł w trawie, nim Sonia go dogoniła. Nic strasznego, przecież mi się to nie śni. I pomyślała: „nie można przechytrzyć siebie i zająca. Przynajmniej jednocześnie”.
Mężczyzna sapał. Luis, kiedy spał, często mówił po francusku, śniły mu się nieprzyjemne męczące rzeczy – że ucieka przed policją i nie może się schować albo że nie może wsiąść do samolotu w Belgradzie, samolot odlatuje, a on wciąż męczy się z jakimś dokumentami, których brakuje, albo jeszcze, że chodzi po Père-Lachaise i nie może znaleźć grobu ojca. Sonia budziła się i dmuchała mu w ucho – kiedyś ktoś jej powiedział, że tak można podzielić się snem, a Soni zawsze śniły się lekkie, dobre, proste sny. Kiedyś w trolejbusie Sonia dmuchnęła w ucho jakiejś babie, która niespokojnie zasnęła na siedzeniu obok niej, a baba przestraszyła się, podskoczyła, upadła i złamała sobie szyjkę kości udowej. Sonia kupowała i woziła jej jedzenie i leki, aż potem gdzieś z Iżewska przyjechały córki kobiety i krzyczały, że Sonia chce wpędzić kobietę do grobu i zabrać jej mieszkanie. Sonia przestała przywozić jedzenie i leki, kobieta szybko umarła i wtedy córki dzwoniły i pytały, czy Sonia nie chce kupić mieszkania za przyzwoitą cenę, bo one chciałyby już wrócić w spokoju do Iżewska, ale Sonia nie chciała, bo z tym mieszkaniem przecież były związane jej smutne wspomnienia i jakieś niejasne poczucie winy. Sonia wtedy spytała Eteri, Katię i Nastię, ale one też nie chciały. W ogóle nikt z otoczenia Soni nie chciał kupić mieszkania – każdy ze wszystkich sił starał się nie chcieć, bo chcenie jest zupełnie nie do zniesienia, kiedy się nie jest w stanie. Nawet za przyzwoitą cenę.
ˑ
Zbudził się, kiedy Sonia zaparkowała na podwórku i zgasiła silnik. Śpiewały ptaki.
– Gdzie jesteśmy? – spytał mężczyzna.
– U mnie w domu – powiedziała Sonia. – No, jakby w domu. Prawie.
– I co będziemy robić?
Sonia milczała.
– Masz kogoś? – spytał mężczyzna.
– Nie mam – powiedziała Sonia. – A ty?
– A ja mam – powiedział mężczyzna. Nigdy nie oszukiwał. – Jesteś piękna. Co chcesz?
Sonia zaczęła przypominać sobie wszystko, czego chce. Było tego bardzo dużo, ale właśnie teraz nic jej nie przychodziło do głowy.
– Chcę wszystko pamiętać – powiedziała Sonia.
– No to musisz znaleźć gołębie jajko i je wypić – poważnie powiedział mężczyzna. – Masz gołębie?
– Nie – powiedziała Sonia – ale jest gołębnik. Jak to u mnie, po prostu jest.
– Pokaż – mężczyzna nie uwierzył.
Zaszli do gołębnika. Żelazna drabina była śliska, bo opadła już na nią poranna rosa albo może jeszcze wieczorna. Na niziutkich drzwiczkach wisiała wielka kłódka, też śliska i mokra. Sonia otworzyła ją i weszła. W gołębniku było ciemno i ciasno, Sonia mogła się wyprostować, ale mężczyzna już nie. Nie było ani piór, ani odchodów, tylko jakiś nieuchwytny ptasi zapach. Gołębnik chwiał się od ich ruchów. Mężczyzna siadł na podłodze. Przez maleńkie okienka było dobrze widać, że niebo na dworze już zaczęło jaśnieć.
– A gdzie gołębie? – zapytał mężczyzna.
– Wypuścił je. Gołębiarz.
– Dlaczego?
– Bo był już ślepy i nie mógł na nie patrzeć. A co z nimi można jeszcze robić, sam pomyśl.
– Po co w ogóle gołębie? – spytał mężczyzna.
– One latają w koło. Dobre gołębie latają jak należy. Trzeba je karmić, poić, sprzątać po nich. Ten dziadek sprzątał, karmił. Dobre miał gołębie, szare i białe.
– Szare to jakie? – znowu spytał mężczyzna.
– To szare z mlekiem i jeszcze trochę niebieskie.
– Co się stało potem?
– Potem on oślepł. Gołębie bardzo się męczyły – nikt ich nie karmił, nie poił, nie pokazywał im tych wszystkich komend, żeby latały w koło. I nie latały. Siedziały tu i się męczyły, jęczały. Wiesz, jak gołębie jęczą?
– Wiem – powiedział mężczyzna. – Mieszkają u mnie na strychu. I w szybie windy.
– Poprosił mnie i je wypuściłam. Wyganiałam zewsząd, łapałam i wyrzucałam, w górę, a one biły skrzydłami, lazły z powrotem. Wszystko tu posprzątałam i zamknęłam, ale długo jeszcze przylatywały. Siedziały. Potem nastała zima, i dopiero wtedy przestały przylatywać.
– Chodź do mnie.
Sonia usiadła na podłodze i mężczyzna ją objął, przytulił do siebie.
– Opowiadaj jeszcze. Tak pięknie opowiadasz, mała. O gołębiach.
– Dziadek potem umarł – powiedziała Sonia.
– Szkoda go.
– Szkoda – zgodziła się.
Mężczyzna był ciepły, chciało się z nim obejmować. Zielonkawe, jeszcze wątłe światło przebijało się przez szpary między deskami, drżało za maleńkimi oknami. Niewidoczne niezadowolone gołębie jęczały gdzieś nad dachem, szeleściły skrzydłami, tuliły się jeden do drugiego, rozsiadając się i moszcząc na porannych ukośnych promieniach. Sonia wyciągnęła usta i pocałowała mężczyznę w brodę, gdzieś obok ust. Bo co jeszcze można było zrobić? On ostrożnie wziął w dłonie jej twarz i patrzył, jaka jest niemal przejrzysta w gęstym mroku, który powoli ustępował. Potem przytulił się wargami do jej warg i ostrożnie wepchnął w jej usta język. Sonia zamknęła oczy i otarła się oń swoim, posmakowała. Serce nie pękało, ale było przyjemnie. Im głębiej ją całował, tym więcej było światła, tym cieplejszą miało barwę. Sonia wsunęła ręce pod jego T-shirt, głaskała jego plecy i ramiona, ogrzewając swoje dłonie i palce, kiedy on całował jej podbródek, szyję, piersi, brzuch. Brodę miał miękką, a usta wielkie. Od jego wilgotnych pocałunków Sonia wyginała się i uśmiechała, wyplątując się z cienkiej sukienki, łaskotało ją – wyobrażała sobie, jak pełzną po niej żywe wielkie powolne ślimaki w muszlach żółtych z różowym, ale od ślimaków nie było wstrętnie, tylko słodko. „Słoneczne ślimaki” – pomyślała Sonia.
– Podrapiesz sobie plecy – westchnął mężczyzna, obrócił się, lekko podniósł Sonię i posadził na sobie. Sonia kołysała się na nim i wiła, między nimi przeciekały ciepło i światło, on zdejmował włosy z jej twarzy i patrzył, dotykał jej warg, zanurzał palce w jej ustach. Sonia ścisnęła jego palce zębami, on wypuścił całe ciepło, i wtedy Sonia mimowolnie te palce przygryzła, bo to ciepło przyjęła. Zaśmiał się cicho, Sonia głęboko westchnęła i długo nie oddychała, potem złapała ustami poranne powietrze, pochyliła się i przekazała je mężczyźnie. On ją objął, jej głowę położył sobie na ramieniu, wygładził lekko włosy i głaskał po brzuchu kołami, jak latają dobre gołębie, dopóki jej oddech nie spowolnił i dobre sny nie weszły do jej ucha, jeden przy drugim, jak obrażone ptaki w drzwiczki gołębnika.
ˑ
Gdy Sonia się obudziła, mężczyzny nie było. Słońce sączyło się do gołębnika spomiędzy desek, przecinało mrok cienkimi płaszczyznami, w których wisiały i błyszczały kurz, pierze i dawne ptasie jęki. Był upał, Sonia zamknęła oczy i przypomniała sobie miękką brodę, wysokie kości policzkowe, napiętą szyję, palce na swoich udach, nawet rude zamszowe półbuty – ale nie przypomniała sobie całego mężczyzny. Wtedy nałożyła cienką sukienkę, która trochę pachniała nocnym lasem, wilgocią i grzybami, a trochę – obcym ciałem i gołębiami, i spływała po jej ciele jak ciepłe mleko, łasiła się. Włosy się rozprostowały. Sonia je przygładziła, żeby wyglądać przyzwoicie, i wyszła na dwór.
– A ty co, nawet majtek nie nosisz? – zdziwiła się dozorczyni, skrupulatnie się przyglądając, jak zaspana Sonia schodzi po drabinie z gołębnika.
– Noszę – bezwstydnie odpowiedziała Sonia, ale natychmiast się poprawiła. – Nie noszę. Czasami. Dzień dobry.
– Ty tam śpisz? – spytała niedowierzająco dozorczyni.
– Śpię – zgodziła się Sonia.
– Oto co z ludźmi robi brak przestrzeni życiowej – pożałowała jej nagle stara. – Najważniejsze, nie śpij w samochodzie. Zwłaszcza zimą, Zadusisz się spalinami. Latem się nie zadusisz – latem okna się otwiera. Ale mimo wszystko nie śpij.
– Nie będę – obiecała Sonia i poszła do domu.
O spalinach wiedziała.
ˑ
W domu niepochwytna miłość do nieobecnego Luisa, jak miraż nad gorącym asfaltem, drżała w powietrzu nad powierzchniami i półkami tam, gdzie powinny być jego koszule i marynarki, jego książki z zakładkami i dokumenty w okładkach, jego półbuty, szczoteczka do zębów, jego szaliki i krawaty, ciepła kurtka, dzbanuszek, do którego wrzucał wizytówki i zagraniczne monety, które potem jeszcze można wykorzystać, srebrne ozdoby i zestaw do golenia. Prócz drżenia w powietrzu po komplecie do golenia zostały jeszcze ślady pianki z obciętym ciemnymi, ostrymi, krótkimi włoskami. Więcej nic. Nie całkiem było jasne, jak to oni teraz nie pojadą samochodem nad morze, nie będą mieszkać w Paryżu z rudą siostrą, nie urządzą się razem w starym domu na południu, nie będą na cztery ręce szlifowali prostych, ale cennych mebli, nie pojadą na francuską imprezę pod koniec lata, by jeść winogrona i sery, tańczyć przy czyimś niezdarnym akordeonie, w ogóle było nie do pojęcia, że Sonia nawet nie popatrzy na mamę, która rzucała butelkami i kamieniami i paliła policyjne samochody, nie nauczy się czytać francuskiego rapu, nie będzie kupować gorącego chleba na śniadanie, nie będzie rano wychodzić boso przez okno sypialni na kłującą trawę i po prostu nie będzie więcej nigdy tą Sonią, która jest z Louisem.
– Ty nie chcesz być z nim – powiedziała Eteri przy śniadaniu. – Ty po prostu chcesz trochę być nim. To są różne rzeczy. To mimo wszystko by się nie udało.
Siedziały na odkrytym tarasie, Eteri piła kawę i jakiś żółty fresh, a Sonia jadła sałatę z pomidorów, ziół i krewetek. Pragnienie bycia Luisem, żeby nie być Sonią, którą on zostawił, zawstydzone przycupnęło gdzieś nad płucami, ale nie znikło. Skończony Hena pomachał im przyjaźnie ręką, ale przeszedł, żeby usiąść w drugim końcu tarasu.
– Widzisz? – cicho spytała Eteri. Hena trzymał za rękę kobietę niewielkiego wzrostu, pełną, uśmiechniętą, jasnowłosą i też na pewno skończoną. Sonia patrzyła. Usiedli razem i wybrali jedzenie, uśmiechali się, dotykali się wzajemnie i najwyraźniej przebywanie ze sobą sprawiało im radość.
– To i nie bardzo ci zależało – z przekonaniem powiedziała Eteri. – Taka prawda.
Potem Sonia z Eteri poszły do toalety. Kabina była jedna, weszły we dwie i zamknęły się, drzwi do kabiny były matowe z zewnątrz, ale ze środka jak z zasadzki można było czemuś zobaczyć umywalkę i małe okrągłe lustro nad nią. Sonia odwróciła się i czekała, aż Eteri zrobi, co należy w toalecie, choć oczywiście mało co tam należy robić. Maleńka kobieta Heny zaszła tymczasem do łazienki i myła ręce. Potem wyjęła z torebki szminkę. Lustro wisiało dla niej nieco za wysoko. Jakoś trochę niedbale spojrzała na matowe drzwi, a potem zrobiła coś takiego – jakby wspięła się na palce, podciągnęła się w górę, oderwała podeszwy butów od płytek i wypłynęła odbiciem w okrągłej tafli nad umywalką. Chwiejąc się i wisząc w powietrzu, malowała usta.
– Widzisz? – samymi wargami wymówiła Sonia. Eteri widziała. Kobieta dokończyła makijaż, dobrze się sobie przyjrzała, pływając w powietrzu przed lustrem jak koło ratunkowe na płytkiej wodzie, potem lekko zeskoczyła z powrotem na podłogę, dla pewności tupnęła nogą i wyszła.
– Powiemy Katii? – spytała Sonia potem, kiedy podwoziła Eteri.
– No co ty, głupia jesteś? – powiedziała Eteri i po chwili milczenia dodała. – Nauczył latać, widzisz. Wiesz, nikomu nie można wierzyć. Ale czasami trzeba.
ˑ
Wszystko będzie dobrze, jeśli nie będziesz dłużej myśleć o Luisie, mówiły Eteri, Katia i Nastia. Albo może już nie będzie tak dobrze, ale na pewno będzie lepiej. Od kilku tygodni Sonia ostatkiem sił starała się więc nie myśleć o Luisie. Chodziła jednocześnie na niemiecki i francuski, czasami myślenie po tym było w ogóle niemożliwe. Wymieniła filtry w samochodzie i posprzątała wnętrze, jeszcze raz na wszelki wypadek umyła okna, chociaż tej wiosny już je myła, namalowała wszystko, co komu obiecała, czasem nawet dwa razy, żeby zamawiający miał wybór, podwiozła wszystkich, gdzie potrzebowali, niektórych nawet tam, gdzie nie potrzebowali. Od natłoku zajęć, nawet tych absolutnie bez sensu, od wypełnionych prostych dni stawała się lżejsza i jej też robiło się lżej. Sonia wreszcie znalazła czas i otwarcie i uczciwie napisała mamie o tym, jak to u niej wszystko jest normalnie. Mama Soni pracowała w Szwajcarii w domu dla starców, specjalizowała się w tłumaczeniu snów, chociaż niewykluczone, że na początku miała robić coś trochę innego. Po prostu starzy ludzie znaczne częściej śnili, niż robili cokolwiek innego, a rzeczywistość przecież koryguje zawód, tak jak nauczycielka poprawia niepewne linijki liter w szkolnym zeszycie. Czasami ta rzeczywistość odciska na czole piętno jak pieczątkę o możliwości sprawy karnej za zaniedbania w opiece nad niepełnoletnimi, a czasami przynosi na tacy drugą szansę, prostą i upragnioną jak szengeńska wiza z pozwoleniem na pracę czy dar tłumaczenia snów komuś, żyjącemu w dalekim górskim przytułku. Innymi słowy, w przypadku mamy Soni wszystko skończyło się dobrze.
W te tygodnie Sonia przypominała sobie wiele drobnych epizodów, przyjemnych rzeczy, bezimiennych szczegółów – jakieś dotyki, żarty, drobne podarunki, krótkie niespodziewane podróże, pocałunki bez dalszego ciągu, dobre imprezy, dobre poranki, ciche noce, szczere rozmowy. Nawet nie wspomnienia – po prostu dobre wrażenia rozdymały się przed jej nosem wysoko, jak bańki mydlane, drżały radośnie, lśniły i szybko pękały, opryskując ją błyszczącymi kropelkami nadziei na to, że wkrótce znowu będzie tak samo. Sonia zbierała te wspomnienia i wrażenia ostrożnie, jak wczesne słodkie orzeszki pod krzakiem leszczyny. Wyłuskaną z Luisa, napełniało ją to jeśli nie nowymi oczekiwaniami, to ciągłym ruchem radości, który wystarczał jej na co dzień. Tak w ogóle to życie się jej podobało, tylko wciąż dokuczliwie czegoś brakowało, jak bezsensownie i głupio pozostawionych na stole biletów i paszportu, kiedy już stoisz przed stanowiskiem check-in na lotnisku. Coś niby miało się stać i wcale się nie stawało, Sonia bała się, że teraz, bez Luisa, tak będzie już zawsze, a czasami nawet się bała, że tak samo było i przed Luisem, i z Luisem też, bo zupełnie jakoś nie pamiętała dokładnie, jak właśnie było. Zdawało się, że coś niewymownie znaczącego jest wokół niej, ale w żaden sposób nie można się do tego zbliżyć, schwycić, przytulić do siebie, wetrzeć w skórę czy przełknąć. Potem jakiegoś ranka, nie wiedząc, gdzie uciec przed zapachem kwitnących lip, którym nie wiadomo czemu przesiąknięte było całe mieszkanie, chociaż lipy puściły dopiero pączki, a ta woń niespodziewanie wyróżniająca się spośród innych domowych zapachów wdzierała się do jej mózgu niczym wiertło przez nos, Sonia nagle sobie przypomniała, czego jej właśnie brakuje, co ma się stać i się nie staje. Luis, trzeba przyznać, nie miał już z tym nic wspólnego.
ˑ
– Mama mówi, że śniły się jej ryby – Sonia postanowiła rozpocząć oględnie.
– No i co? – powiedziała Eteri. – Twój dziadek łowił ryby, przywoził jej do domu i twoja mama musiała je wszystkie sprawiać, i tak całymi dniami zabijała i czyściła dziadkowi ryby, których potem nawet nie jadła. Nic dziwnego, że niewinne i niewdzięcznie uśmiercone ryby teraz jej się śnią.
– Czyściła, bo więcej nie było komu – usprawiedliwiała dziadka Sonia. – U nich w domu przecież nie było mamy.
– Dziadek wychował twoją mamę bez mamy, a mama wychowała ciebie bez ojca. – Nadia zamyśliła się. – Ciekawe, co to karmicznie znaczy dla ciebie. Jaką historię to zapoczątkowało?
– Masz wychować czyjegoś ojca bez dziadka? – zaśmiała się Katia.
– Masz wznieść się ponad siebie na tyle, żebyś sama była za dziadka, ojca i mamę – powiedziała Nastia.
– Masz być ostrożna i myśleć głową – powiedziała Eteri.
– Już za późno – raptem przyznała się Sonia.
– Na co? – powiedziała Katia.
– No nie! – westchnęła Nastia.
– Który tydzień? – spytała Eteri.
ˑ
Jeśli komuś coś opowiesz – od razu sam odbierasz te zdarzenia i zjawiska tak, jakby to działo się naprawdę. Szczególnie, jeśli wszystko rzeczywiście dzieje się naprawdę. Ciąża jednak była dla Soni czymś tak niezgłębionym, że długo grzebała w najdalszych zakamarkach siebie, przerzucając kupę suchych wspomnień i wilgotnych przeczuć, drobne kamyczki różnych szczegółów i cichych jęków cudzych tajemnic, ale i tak nie wiedziała, co myśleć o tym, co dzieje się właśnie teraz i właśnie z nią.
– Powinnam coś czuć? – spytała, patrząc na Nastię.
– No ja ci nie powiem, czy tak od razu – powiedziała Nastia.
– A kto powie? – zdenerwowała się Eteri. – Jesteś jedyną żywą osobą z dzieckiem, jaką znamy.
– Naprawdę? – zdziwiła się Nastia.
– Jasne, że nie, ale przecież wiesz, co chcę powiedzieć. Co ona powinna czuć?
– Może nudności – niepewnie odpowiedziała Nastia.
Ale Soni nie nudziło.
– I to na pewno nie Luis? – spytała Katia.
– Na pewno – powiedziała Sonia. Nikt nie miał odwagi spytać, co Sonia zamierza robić.
– No cóż – powiedziała Eteri. – Cokolwiek byś postanowiła – trzeba pójść do lekarza. No zobaczyć, jak to tam.
– Już byłam – powiedziała Sonia.
– I jak tam?
– Lekarz powiedział, że wszystko w porządku.
– Niczego sobie w porządku – powiedziała Katia.
– Lekarz pytał cię o aborcję? – ostrożnie zainteresowała się Nastia. Sonia milczała.
– Zostawić czy pozbyć się dziecka – to musi być twoja decyzja – powiedziała Katia. – Ale jak ty możesz coś zdecydować, skoro w ogóle nic nie czujesz?
– No nie mogę – zgodziła się Sonia. – Myślałam, że to staje się w jakiś szczególny sposób, jak kataklizm w naturze. Że to cała historia. Nie mogłam sobie wyobrazić, że to takie proste, jak śniadanie – wstałeś, wszedłeś pod prysznic, wstawiłeś wodę na ryż, napisałeś SMS, popatrzyłeś w okno, czy był deszcz, poczułeś zapach lipy i kwiatu moreli – i hop, okazuje się, że jesteś ciężarny.
– Może znaleźć tego mężczyznę? – powiedziała Nastia. Sonia pokiwała głową.
– Coś trzeba robić – powiedziała Nastia. – Bodaj cokolwiek. To dzieje się tak nieznośnie szybko. Nie możesz sobie wyobrazić, jak szybko. Czas, póki ono jest jeszcze w środku, mija jak zagajniki za oknem, kiedy rozpędzisz się na trasie do dwustu. Powiedziałaś mamie?
– Nie – Sonia popatrzyła na swój brzuch, jakby czekała, że on jej podpowie albo choć zasugeruje, jak należy postąpić.
– Kogo jeszcze masz?
– Nie mam nikogo – powiedziała Sonia.
– Sonia, gdzie jest twój tato? – spytała nagle Katia. Sonia nikomu wcześniej o nim nie opowiadała.
– Na pewno jest gdzieś tam, gdzie dorastałam. Nigdy go nie widziałam.
– A chciałaś? – spytała Eteri.
– On nigdy nie chciał – powiedziała Sonia.
– Jak można przeżyć całe życie i nie czuć, że gdzieś masz dziecko. Gniewasz się na niego? – spytała Katia,
– Nie – odpowiedziała Sonia.
– Gniewasz – powiedziała Eteri.
– No ty przecież nie czujesz, że w tobie jest dziecko, choć ono w tobie już prawie jest. Może znajdź ojca i naucz się akurat na nim coś odczuwać? Poczujesz głos krwi, upleciesz sobie miłość z łańcuszków wspólnego DNA.