Adwokaci. Zraniony zapał - Artur Nowak - ebook

Adwokaci. Zraniony zapał ebook

Artur Nowak

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Odkryj tajemnice profesji tak starej jak konflikt i zbrodnia.

Adwokaci to fascynująca podróż po arkanach tej starej jak konflikt i zbrodnia profesji. Otwierając drzwi gabinetów mecenasów, poznajemy odartą z blichtru i mitów rzeczywistość. Mamy okazję poczuć krańcowe emocje sądowych batalii, w których stawką bywa wolność albo bankructwo, a sednem ludzki dramat.

Jak sprostać kryzysowi, z którym zazwyczaj przychodzi do adwokata klient? Czasem pierwsze decyzje okazują się kluczowe. Trzeba wytrzymać ciśnienie, a jednocześnie mieć odwagę i pewność obranej strategii, bo na rachuby po prostu brakuje czasu. Jakich potrzeba predyspozycji, by unieść ten ciężar? Oto pytania, które autor postawił dziesiątkom tytułowych bohaterów tej książki.

Jedno jest pewne: to praca nieznosząca spokoju, a emocje, które jej towarzyszą, z czasem tylko rosną. Na szczęście emocje te tonują autoironia i poczucie humoru, zarówno autora, jak i jego rozmówców.

Artur Nowak drąży temat pracy adwokatów naprawdę głęboko. Z książki dowiemy się również, jak zmieniał się ten zawód, ile w nim można zarobić pieniędzy, ale też stracić rzeczy niewymiernych, jaką drogę musi przejść absolwent prawa, zanim zostanie adwokatem, co się dzieje z jego zapałem po latach praktyki, jakie refleksje towarzyszą naszym bohaterom na różnych etapach kariery i co mówią na ich temat sędziowie, prokuratorzy, wreszcie klienci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 296

Oceny
4,2 (28 ocen)
16
4
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna, prawdziwa.
00

Popularność




Ana­sta­zji

Śpiesz się tak, by jak naj­mniej prze­ga­pić po dro­dze.

Jest wiele rze­czy, któ­rych mi nie wypada już robić.

Bar­dzo tego żałuję.

„Gdy w grę wcho­dzi prawo, sumie­nie to jedy­nie zbędny balast”.

Andrew Neider­man, Adwo­kat dia­bła

(przeł. M. Machała, Vesper, Czer­wo­nak 2017)

Teraz to jest jakaś biedna dilerka. Zara­biają tyle, żeby się naćpać i żeby żona miała na botoks, tipsy i fry­zjera. No i to wygląda tak: jak zawiną gościa, to przy­jeż­dża zja­rana na sola­rium blon­dyna i daje ci jakieś uciu­łane dwa tysiące, bo jej bossa zawi­nęli. A jak się koń­czy ten areszt i ona wraca, żeby się dowie­dzieć, czy mu prze­dłużą, to jest już odmie­niona – ma odro­sty na pół głowy, tipsy zje­dzone z ner­wów i jest blada jak ściana, bo skoń­czyła się amfa.

Jak kie­dyś zara­biali adwo­kaci? Zara­biali tak, że nawet jak część zgu­bili, część prze­pili, to zosta­wało jesz­cze tyle, żeby nacha­pała się żona i żeby wystar­czyło na dobre życie.

Nie­da­jąca się zaspo­koić potrzeba suk­cesu i paniczny strach przed stratą tego, co osią­gnął, trzy­mały go w kie­ra­cie pracy. Wize­ru­nek wzię­tego adwo­kata dawał mu poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Tyle że żaden czło­wiek ani zewnętrzny blichtr nie da ci takiego poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, jakie możesz dać sobie ty sam. O tym jest ta książka.

W tym zawo­dzie ciężko jest zacho­wać rów­no­wagę i umiar. Naprawdę trzeba mieć w sobie dużo samo­dy­scy­pliny, żeby nie popaść w omni­po­ten­cję.

– Co ma pan na myśli?

– To zna­czy, żeby nie zostać adwo­ka­tem swo­jej próż­no­ści.

Przy­jaź­nie mię­dzy adwo­ka­tami są trudne, ponie­waż ten zawód polega na wkła­da­niu masek w imię wyż­szej koniecz­no­ści, a praw­dziwa rela­cja polega na szcze­ro­ści i otwar­to­ści. Ciężko to pogo­dzić, bo można stra­cić czuj­ność i wypaść z gry. To rów­nież dodat­kowy czyn­nik, który buduje napię­cie.

Z reguły jest tak, że na początku drogi zawo­do­wej wystę­puje wyso­kie zaan­ga­żo­wa­nie przy dość skrom­nych kom­pe­ten­cjach, ale u kresu kariery jest odwrot­nie: zasób kom­pe­ten­cji i umie­jęt­no­ści jest dość wysoki, ale zaan­ga­żo­wa­nie maleje. Myślę, że moment, kiedy te krzywe się prze­ci­nają, to czas naj­więk­szego kry­zysu. On może wystę­po­wać mniej wię­cej w poło­wie kariery zawo­do­wej.

DRESZ­CZE

Już od cza­sów liceum cho­dzi­łem na roz­prawy. To, że odby­wają się jaw­nie i każdy, kogo tylko naj­dzie ochota, może się im przy­glą­dać jako publicz­ność, było dla mnie epo­ko­wym odkry­ciem. Peszyła mnie nieco per­spek­tywa bycia pod­glą­da­czem. Oka­zało się jed­nak, że nikt tak naprawdę nie zaprzą­tał sobie głowy moją obec­no­ścią w trak­cie pro­ce­sów. Mnie nato­miast do głowy wów­czas nie przy­szło, że kie­dyś będę brał w nich udział, mało tego – że będę miał wpływ na ich prze­bieg.

To nie były jakieś spek­ta­ku­larne pro­cesy o dużą stawkę. Ot, prze­stęp­stwa drob­nych rze­zi­miesz­ków, zazwy­czaj na tle rabun­ko­wym, cza­sem pija­nych kie­row­ców, któ­rzy spo­wo­do­wali wypa­dek, wresz­cie, zapa­da­jące szcze­gól­nie w pamięć, sprawy o znę­ca­nie się przez doro­słych człon­ków rodziny nad bli­skimi.

Ni­gdy nie zapo­mnę pew­nych obraz­ków nama­lo­wa­nych przez emo­cje towa­rzy­szące klu­czo­wym momen­tom w życiu ludzi, któ­rych los zapro­wa­dził przed sąd: matek pła­czą­cych w kory­ta­rzu nad czy­nami synów, zadry ofiar roz­bo­jów nie­ma­ją­cych lito­ści dla wyrost­ków, któ­rzy bez­czel­nie ogra­bili je z nędz­nych oszczęd­no­ści, wyry­wa­jąc torebki na cmen­ta­rzach, czy też ner­wowo wycze­ku­ją­cych na wer­dykt sędziego oskar­żo­nych. W gma­chu sądu wszystko miało swoją dra­ma­tur­gię: na przy­kład poja­wia­jąca się zza drzwi sali roz­praw głowa pro­to­ko­lanta wywo­łu­ją­cego sprawę, poli­cyjne kon­woje dopro­wa­dza­jące na pro­ces zaku­tych w kaj­danki oskar­żo­nych, dobie­ga­jące cza­sem z sal pod­nie­sione głosy zwa­śnio­nych stron albo sędziego znie­cier­pli­wio­nego pysków­kami uczest­ni­ków postę­po­wa­nia.

Sala sądowa, do któ­rej wkra­cza­łem tuż za pro­ku­ra­to­rem, adwo­ka­tem i oskar­żo­nym, wyda­wała mi się świą­ty­nią. Naprawdę nie prze­sa­dzam z tym porów­na­niem. To miej­sce do dziś ma dla mnie swoją magię, zry­tu­ali­zo­waną formę i odświęt­ność: zawie­szony na łań­cu­chu sędziego przy­sa­dzi­sty orzeł, toporny stół na pod­wyż­sze­niu, zza któ­rego spra­wo­wany jest pro­ces, ława oskar­żo­nych, w któ­rej za ple­cami adwo­kata zasiada wycze­ku­jący na wyrok w asy­ście kon­wo­jen­tów pod­sądny. Wszystko to za każ­dym razem two­rzy nie­po­wta­rzalną scenę życio­wych dra­ma­tów.

Jako nasto­la­tek o pracy sędziów, adwo­ka­tów i pro­ku­ra­to­rów wie­dzia­łem nie­wiele. Jed­nak pro­cesy przed­sta­wiane w ame­ry­kań­skich fil­mach, a zwłasz­cza książ­kach wyda­wały mi się na tyle fascy­nu­jące, że mając szes­na­ście, a może sie­dem­na­ście lat, zapra­gną­łem spraw­dzić się w sądo­wych bata­liach i wybra­łem stu­dia praw­ni­cze.

Zapie­kłość adwer­sa­rzy wal­czą­cych z jed­nej strony o ska­za­nie, z dru­giej o nie­win­ność, mar­sowe miny sędziów i scho­wane w dło­niach twa­rze pod­sąd­nych, któ­rych wzbie­ra­jące do pła­czu oczy błysz­czały przez szcze­liny mię­dzy pal­cami, uka­zy­wały krań­cowe emo­cje, a ja chło­ną­łem je jak gąbka.

Sam nie wiem, czy bar­dziej fascy­no­wała mnie chwila, w któ­rej trium­fo­wała spra­wie­dli­wość, czy stra­te­gie pro­ce­sowe uczest­ni­ków sądo­wych wojen. Nie bez żenady wyznam, że w świe­cie ame­ry­kań­skich thril­le­rów sądo­wych pocią­gała mnie rów­nież dia­bel­ska prze­bie­głość adwo­ka­tów, z taką łatwo­ścią prze­chy­trza­ją­cych sys­tem i potężne kor­po­ra­cje.

Zauro­czył mnie oczy­wi­ście John Gri­sham, za któ­rego sprawą nie tylko poczu­łem zapach sądo­wego pola walki i zro­zu­mia­łem pro­ce­durę sądową, ale też spo­tka­łem się z emo­cjami adwo­ka­tów będą­cych nar­ra­to­rami tych opo­wie­ści. Pośród palety boha­te­rów z jego zna­ko­mi­tych ksią­żek naj­bar­dziej zapadł mi w pamięci Rudy Bay­lor z Zakli­na­cza desz­czu. Ta piękna kariera, w impe­rial­nym ame­ry­kań­skim stylu od bie­du­ją­cego stu­denta po wiel­kiego adwo­kata, roz­pa­liła moje marze­nia. Młody chło­pak, który wła­śnie skoń­czył prawo, jesz­cze pod­czas stu­diów, w trak­cie semi­na­rium u pew­nego eks­cen­trycz­nego pro­fe­sora, poznał histo­rię chłopca cho­rego na bia­łaczkę. Może to dobrze, że spo­tkali się wła­śnie wtedy, kiedy w Bay­lo­rze nie zdą­żyły okrzep­nąć wraż­li­wość i ide­alizm. Oka­zało się, że bogate towa­rzy­stwo ubez­pie­cze­niowe odmó­wiło nie­szczę­snemu chłopcu wypłaty środ­ków na lecze­nie. Chło­piec mimo real­nej szansy na odzy­ska­nie zdro­wia został ska­zany na pewną śmierć. W Pol­sce tym­cza­sem to nie do pomy­śle­nia, ale w Ame­ryce tak wła­śnie jest. Sys­tem ubez­pie­czeń spo­łecz­nych i zdro­wot­nych w tym impe­rium to temat na osobną książkę. Ta histo­ria gry­zła mło­dego praw­nika. Bay­lor posta­no­wił wziąć sprawę chłopca w swoje ręce, próżno szu­ka­jąc uprzed­nio adwo­kata, który by sta­nął prze­ciwko potęż­nej kor­po­ra­cji ubez­pie­cze­niowej. Nie­zbyt pomyślny począ­tek drogi zawo­do­wej – bole­sna kon­fron­ta­cja nie tylko z bez­dusz­no­ścią cwa­nych adwo­ka­tów i sądu, ale rów­nież z odej­ściem uko­cha­nej i wła­snym ban­kruc­twem – nie zra­ził Rudy’ego. Wytrwał.

Po uzy­ska­niu dyplomu sam niczym Dawid sta­nął naprze­ciwko Goliata – naj­bo­gat­szej kan­ce­la­rii praw­nej – i odniósł wielki suk­ces. Czy­ta­jąc tę pory­wa­jącą książkę, w pełni iden­ty­fi­ko­wa­łem się z Bay­lo­rem i kibi­co­wa­łem mu z całych sił, by w tej nie­rów­nej walce zatrium­fo­wała spra­wie­dli­wość. Ach, ten Gri­sham, jak on to robi, że boha­te­ro­wie jego powie­ści uwo­dzą czy­tel­ni­ków już od pierw­szych stron!

Pamię­tam jed­nak, że w histo­riach, które pozna­łem jako nasto­la­tek, spra­wie­dli­wość rozu­miana przeze mnie jako wymie­rze­nie spra­wie­dli­wej kary sprawcy, nie zawsze trium­fo­wała. Do dziś na myśl o jed­nej z nich mam na karku dresz­cze. Sprawa, w któ­rej sąd dał pry­mat pra­wo­rząd­no­ści, mimo ewi­dent­nych dowo­dów winy sprawcy, roz­gry­wała się w sta­nie Kali­for­nia. To był bar­dzo gło­śny pro­ces.

Opi­nię publiczną elek­try­zo­wała wieść o męż­czyź­nie, który w krót­kich odstę­pach czasu, dzia­ła­jąc z zimną krwią, ogra­bił, a następ­nie zabił pięć star­szych pań. Poli­cjanci roz­pacz­li­wie go poszu­ki­wali. Sta­ruszki bały się pew­nie wycho­dzić na ulicę. Sprawa absor­bo­wała media. Na połu­dniu Los Ange­les, gdzie doszło do tra­ge­dii, wiało grozą. Ludzie ocze­ki­wali od orga­nów ści­ga­nia uję­cia sprawcy i wymie­rze­nia mu spra­wie­dli­wej odpłaty przez sąd. Tyle że bez­względny zbrod­niarz był nie­uchwytny. Jakby się zapa­dał pod zie­mię z prze­rwami, by powra­cać, rabo­wać i mor­do­wać.

Do czasu. Któ­re­goś dnia poli­cjanci zain­te­re­so­wali się pew­nym męż­czy­zną. Gdy ten zorien­to­wał się, że jest na oku patrolu, zaczął ucie­kać. Jego zacho­wa­nie wyda­wało się na tyle dziwne, że poli­cjanci pod­jęli pościg, w trak­cie któ­rego zauwa­żyli, że męż­czy­zna w biegu wrzu­cił jakiś przed­miot do kosza na śmieci.

Tym przed­mio­tem oka­zał się pisto­let. Bada­nia bali­styczne potwier­dziły, że była to broń, z któ­rej zgi­nęły star­sze panie. Na niej zna­le­ziono odci­ski pal­ców męż­czy­zny. Mało tego, w trak­cie prze­szu­ka­nia jego lokum ujaw­niono pre­cjoza, zegarki, a nawet torebki, które nale­żały do zamor­do­wa­nych nie­szczę­śni­czek.

Sprawa była oczy­wi­sta i w zasa­dzie jedyną walką, którą – jak się zda­wało – miał sto­czyć adwo­kat mor­dercy, była walka o doży­wo­cie. Stawkę sta­no­wiło uni­ce­stwie­nie zbrod­nia­rza. W Kali­for­nii karę śmierci wyko­nuje się przez wstrzyk­nię­cie tru­ci­zny. Swoją drogą, pomy­śla­łem sobie wów­czas, że trzeba mieć dużo cywil­nej odwagi, by sta­nąć u boku bestii, która z niskich pobu­dek pozba­wiła życia tyle ofiar, i pod­jąć się jej gor­li­wej obrony. Byłem młody, nie rozu­mia­łem tego.

Obrońca oskar­żo­nego w trak­cie prze­słu­cha­nia stró­żów prawa przed sądem odmie­nił jed­nak los nie­do­szłego ska­zańca, dla któ­rego w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach sąd nie powi­nien mieć krztyny lito­ści. Zada­wał pyta­nia o prze­bieg pościgu i prze­szu­ka­nia w dniu zatrzy­ma­nia jego klienta. Klu­czowe zna­cze­nie miały zezna­nia poli­cjanta, który doci­śnięty przez mece­nasa wyja­śnił, że śmieci, do któ­rych wrzu­cono broń, zostały prze­szu­kane po umiesz­cze­niu ich w podaj­niku śmie­ciarki, wcze­śniej pustym. Mece­nas był bar­dzo zado­wo­lony z tej odpo­wie­dzi. Mam przed oczami scenę, gdy nie­śpiesz­nie zbliża się do stołu sędziow­skiego i pew­nym sie­bie gło­sem wnosi o wyłą­cze­nie dowo­dów, na któ­rych oparto oskar­że­nie. Z początku nie bar­dzo wie­dzia­łem, o co wła­ści­wie cho­dzi i jakim cudem oskar­że­nie wobec tak miaż­dżą­cych dowo­dów mia­łoby być – jak twier­dził mece­nas – wnie­sione bez­praw­nie. Ale dla tego adwo­kata było to jasne jak słońce:

„Mój klient ma prawo do pry­wat­no­ści. Poli­cja nie mogła uzy­skać nakazu, więc cze­kała na opróż­nie­nie kosza. Jed­nak funk­cjo­na­riu­sze prze­szu­kali podaj­nik śmie­ciarki, nie cze­ka­jąc, aż odpadki wymie­szają się z innymi i staną odpa­dem komu­nal­nym. Póki śmieci znaj­do­wały się na podaj­niku i nie wymie­szały się z innymi w zbior­niku, do prze­szu­ka­nia potrzebny był nakaz. Ist­nieje pre­ce­dens, sprawa Kali­for­nia prze­ciwko Kri­vdzie. Uzy­ska­nie nakazu i przy­zna­nie się do winy było efek­tem zna­le­zie­nia broni, a to nastą­piło z naru­sze­niem pry­wat­no­ści mojego klienta. Muszę więc pro­sić o uzna­nie dowo­dów za nie­do­pusz­czalne”.

Każdy, kto oglą­dał oparty na tej spra­wie film Try­bu­nał Petera Hyamsa z początku lat osiem­dzie­sią­tych, ni­gdy nie zapo­mni wyrazu twa­rzy sędziego Ste­vena Har­dina, któ­rego mistrzow­sko zagrał Michael Douglas. Mimo że szar­pały nim emo­cje, sędzia nie miał wyj­ścia. Prawo, na które powo­łał się adwo­kat, było bez­względne. Dało wol­ność mor­dercy.

To chyba wła­śnie wtedy zro­zu­mia­łem, że obraz spraw kry­mi­nal­nych kre­owany przez media to zale­d­wie ilu­zja, w którą trzeba się wgryźć. W mister­nych kon­struk­cjach dowo­do­wych przed­sta­wia­nych przez pro­ku­ra­turę można zna­leźć słabe punkty. Jeden z adwo­ka­tów, z któ­rymi roz­ma­wia­łem na potrzeby tej książki, mówił mi, że w każ­dej spra­wie jest jakiś knyf. Coś, czego się można uchwy­cić i drą­żyć. Pewne nie­ści­sło­ści spra­wia­jące, że zło­wiesz­cze rusz­to­wa­nie, które powinno nie­chyb­nie dopro­wa­dzić pod­sąd­nego do celi wię­zien­nej, w jed­nej chwili się zawala.

Dopiero po latach zro­zu­mia­łem, że pro­ces ma pewne reguły – cho­dzi o reguły rze­tel­nego pro­cesu – które chro­nią przede wszyst­kim oskar­żo­nych, i że ich naru­sze­nie ma swoje kon­se­kwen­cje.

Przy­wo­łany przy­kład to oczy­wi­ście pewna hiper­bola. W Pol­sce zresztą nie do pomy­śle­nia.

Jestem jed­nak pewien, że rola adwo­kata w wyda­wa­łoby się bez­na­dziej­nych spra­wach zawsze ma jakiś sens. Jego obec­ność w trak­cie prze­słu­cha­nia świad­ków, umie­jętne zada­wa­nie pytań, roz­ma­so­wy­wa­nie usta­leń pro­ku­ra­tury, które zdają się nie do oba­le­nia, wresz­cie przed­sta­wia­nie alter­na­tyw­nych wobec tez oskar­że­nia sta­nów fak­tycz­nych to ciężka, acz przy­no­sząca efekt praca. Cza­sem spra­wie trzeba dać czas, dać jej się wyci­szyć, uspo­koić naro­słe wokół niej emo­cje, dać jej odpo­cząć, zro­bić dru­gie podej­ście, żeby zoba­czyć coś, czego nie było widać wcze­śniej. Kiedy wydaje się, że nic się nie dzieje, działa czas. Jestem pewien, że oceny sprawcy w kon­tek­ście czynu, któ­rego się dopu­ścił, zostają czę­sto prze­pra­co­wane i zniu­an­so­wane. Warto więc, korzy­sta­jąc z dostęp­nych środ­ków, spo­wal­niać pan­cerny pociąg, jakim jest roz­pę­dza­jący się pro­ces.

Widzia­łem nie raz, jak podą­ża­jący niczym pies tro­piący za nie­spój­no­ściami w zezna­niach świad­ków adwo­kaci roz­sz­czel­niali oskar­że­nie, zasie­wa­jąc w spra­wach wąt­pli­wo­ści, poka­zu­jąc zara­zem wiele sce­na­riu­szy alter­na­tyw­nych wobec tez przy­ję­tych przez oskar­że­nie. Zadrę­cza­jąc świad­ków koron­nych dzie­siąt­kami pytań, uwal­niali swo­ich klien­tów od odpo­wie­dzial­no­ści, kom­pro­mi­tu­jąc wygodne dla pro­ku­ra­tury wer­sje zbu­do­wane na opo­wie­ściach spod celi, które koronni sprze­da­wali naiw­nym pro­ku­ra­to­rom. To była gra o dużą stawkę, nagrodą zaś – poczu­cie spraw­czo­ści, sensu tej pracy.

Nagle sytu­acje opi­sane w akcie oskar­że­nia, z pozoru nie do pod­wa­że­nia, w prze­dziwny spo­sób obra­cały się w zgoła inną rze­czy­wi­stość.

Obser­wu­jąc te pro­cesy, zro­zu­mia­łem, że dla adwo­kata pyta­nie o to, czy jego klient jest winny czy nie­winny, nie ma naj­mniej­szego zna­cze­nia. Liczy się co innego – to, na ile oskar­że­nie w spo­sób bez­sporny może dowieść przed sądem spraw­stwo i winę oskar­żo­nego.

Adwo­kat wal­czy o swo­jego klienta, zanim jesz­cze sprawa trafi przed sąd. Pamię­tam taką histo­rię: grupa pod­rost­ków, gro­żąc pisto­le­tem zabra­nym przez jed­nego z nich z szu­flady ojca, ster­ro­ry­zo­wała pew­nego nauczy­ciela. Zakuli go w kaj­danki i zabrali port­fel. Kiedy zostali zatrzy­mani, adwo­kat jako pierw­sze kazał ojcu chło­paka, który wyma­chi­wał bro­nią, kupić zabaw­kowy pisto­let. Zabawka została zło­żona przez mece­nasa do akt. Wyję­cie z opisu czynu, któ­rego dopu­ścili się mło­dzi ludzie, broni pal­nej miało klu­czowe zna­cze­nie dla przy­szłego pro­cesu. Dzięki for­te­lowi adwo­kata sprawcy zamiast zbrodni pod­le­ga­ją­cej karze pozba­wie­nia wol­no­ści od lat trzech sta­nęli pod zarzu­tem prze­stęp­stwa, za które teo­re­tycz­nie można było orzec karę w zawie­sze­niu.

Wiele lat po tym, gdy jako mło­kos wycie­ra­łem spodnie na sądo­wych twar­dych ławach dla publicz­no­ści, dopią­łem swego. Trzy­ma­jąc w ręku dyplom ukoń­cze­nia stu­diów praw­ni­czych, czu­łem się speł­niony. Świat stał przede mną otwo­rem. To był maj, świe­ciło słońce. Byłem z sie­bie naprawdę dumny. Świę­to­wa­łem ten dzień jak więk­szość kole­gów w aka­de­miku przy chip­sach, palusz­kach i piwie. Dopły­ną­łem prze­cież do brzegu, który miał być począt­kiem nowego życia.

Sta­rym wyże­ra­czom z sal sądów mój opis pracy praw­ni­ków wyda się pew­nie dość naiwny. Fakt, praca w tym zawo­dzie bywa roz­cza­ro­wu­jąca i rzadko ma coś wspól­nego z peł­nymi zwro­tów akcji histo­riami z ksią­żek Gri­shama. Ide­ały spra­wie­dli­wo­ści wynie­sione z ame­ry­kań­skich kry­mi­na­łów i pod­ręcz­ni­ków prawa kon­sty­tu­cyj­nego w kon­fron­ta­cji z sier­miężną rze­czy­wi­sto­ścią sądów i pro­ku­ra­tur to mrzonki.

Jeden z moich roz­mów­ców tak wspo­mina swoje pierw­sze doświad­cze­nia:

– Zaraz po roz­po­czę­ciu pracy w sądzie, kiedy z prze­ję­ciem stu­dio­wa­łem jedną ze spraw, które mia­łem osą­dzić, podzie­li­łem się swo­imi wąt­pli­wo­ściami ze star­szym o kilka lat kolegą: „Prze­cież tu nie ma żad­nych dowo­dów, że ten facet to zro­bił. Zobacz sam”. Kolega miał swoje stosy akt i nie zamie­rzał brać moich do ręki. Uśmiech­nął się tylko i powie­dział: „Jeśli masz wąt­pli­wo­ści, to daj mu zawiasy”.

Men­tal­ność dużej czę­ści sędziów, trak­tu­ją­cych swoją pracę jak rze­mio­sło i uwa­ża­ją­cych, że jej zwień­cze­niem ma być za wszelką cenę ska­za­nie, to dra­mat może więk­szy niż kry­zys ich nie­za­leż­no­ści. Tak ich wycho­wano, szko­lono i do tego są przy­zwy­cza­jeni, by sprawy, które pro­wa­dzą, wień­czył wyrok ska­zu­jący. Wiele można by też napi­sać o pro­ku­ra­to­rach, któ­rzy mimo solid­nego mate­riału dowo­do­wego uma­rzają postę­po­wa­nia, by na koniec grud­nia nakle­pać do sta­ty­styki jak naj­więk­sze liczby zakoń­czo­nych spraw.

Nie ma jed­nak sensu pomsto­wa­nie na sys­tem. Wręcz prze­ciw­nie: adwo­kaci powinni być wdzięczni. Wszel­kie jego ułom­no­ści dają im pole do popisu i tym­cza­sem godziwy zaro­bek.

Jed­nak cena, którą czę­sto płacą za suk­ces, to temat tabu. W dużej mie­rze opo­wiada o tym ta książka. Byłem zasko­czony powta­rzal­no­ścią histo­rii, które usły­sza­łem od jej boha­te­rów: od adwo­ka­tów, a cza­sem ich bli­skich. Sta­ra­łem się uni­kać ocen.

Obraz, który uło­żył mi się w całość z ponad setki prze­pro­wa­dzo­nych roz­mów, ma wiele odcieni i wymia­rów. Można nam oczy­wi­ście zazdro­ścić łatwo­ści zara­bia­nia pie­nię­dzy, spraw­czo­ści, elo­kwen­cji czy też ogłady. Ale to pozór. Tyle i tylko tyle widać z zewnątrz.

Prze­czy­ta­łem nie­dawno cie­kawą książkę o intry­gu­ją­cym tytule: Mnich, który sprze­dał swoje fer­rari. Ta lek­tura jak ulał pasuje do mojej książki. Robi­nowi Shar­mie udało się w tej histo­rii poka­zać to, czego cza­sem nie widzimy w mie­nią­cej się bla­skiem i splen­do­rem pracy adwo­kata. Jej boha­te­rem jest Julian Man­tle, nie­tu­zin­kowy mece­nas, mega­gwiazda ame­ry­kań­skiej pale­stry. Czło­wiek, który potra­fił zasiać w ławie przy­się­głych wąt­pli­wo­ści w spra­wach jasnych jak słońce.

To histo­ria osnuta na opo­wie­ści mło­dego adwo­kata, który pra­co­wał z Man­tle’em. Był świad­kiem świet­no­ści, upadku – dosłow­nego upadku – oraz zmar­twych­wsta­nia swo­jego mistrza. Pracę z Man­tle’em opi­sy­wał nie­mal w samych super­la­ty­wach: „To była lek­cja sztuki wygry­wa­nia i rzadka spo­sob­ność pod­pa­trze­nia mistrza w akcji. Chło­ną­łem te nauki jak gąbka”1. Ale Juliana Man­tle’a pochła­niało co innego: to głód, a w zasa­dzie nałóg suk­cesu. Jego sława rosła, przy­by­wało mu spraw. Cią­gle chciał wię­cej, mimo że był sądo­wym cele­brytą, miał miliony dola­rów na kon­cie, eks­klu­zywną posia­dłość, pry­watny samo­lot, a nawet dom na tro­pi­kal­nej wyspie, no i tytu­łowe fer­rari. Miał wszystko, ale nie potra­fił się tym cie­szyć.

Nar­ra­to­rowi, który spę­dzał całe dnie z Man­tle’em, udało się poka­zać cie­nie jego życia. Nie­mal dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę był w pracy. Jego myśli pochła­niały mean­dry spraw, oddy­chał nimi, śnił o mister­nych stra­te­giach pro­ce­so­wych. Towa­rzy­szył mu jed­nak lęk, że nie dał z sie­bie wszyst­kiego, by lepiej przy­go­to­wać się do sprawy, że stra­cił coś z pola widze­nia, cią­gle oba­wiał się, że coś mu umknęło. W rzad­kich momen­tach, kiedy mógł sobie pozwo­lić na wypo­czy­nek, nie potra­fił spać dłu­żej niż led­wie kilka godzin. Budził się z poczu­ciem winy, że traci czas, że powi­nien pra­co­wać jesz­cze wię­cej i wię­cej. Poszedł za daleko, stra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

Mimo mor­der­czego wysiłku Julian miał coraz mniej­szą wiarę w sie­bie, jego zaan­ga­żo­wa­nie w pracę weszło w fazę obse­sji. Wokół pracy kon­cen­tro­wało się całe jego życie. To był rze­czy­wi­ście nałóg. Nagle zaprze­stał kon­tak­tów z ojcem, pew­nie nie zauwa­żył nawet, jak dzień po dniu traci żonę, która w końcu ode­szła. W zasa­dzie nie miał z bli­skimi jakie­goś spek­ta­ku­lar­nego kon­fliktu, po pro­stu bra­ko­wało mu dla nich czasu. Nie miał też czasu, żeby zadbać o sie­bie. W wieku pięć­dzie­się­ciu trzech lat przy­po­mi­nał zanie­dba­nego starca. Trudno się dzi­wić. Późne kola­cje w dro­gich fran­cu­skich restau­ra­cjach, kubań­skie cygara i morze koniaku spra­wiły, że się roz­tył. Coś w nim zga­sło. Ten towa­rzy­ski czło­wiek, dusza bie­siad i zebrań, nagle zaczął narze­kać, że jest chory, per­ma­nent­nie zmę­czony. Przy­szedł taki dzień, że prze­stał się śmiać. Wciąż jed­nak się kato­wał. Nie­da­jąca się zaspo­koić potrzeba suk­cesu i paniczny strach przed stratą tego, co osią­gnął, trzy­mały go w kie­ra­cie pracy. Wize­ru­nek wzię­tego adwo­kata dawał mu poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Tyle że żaden czło­wiek ani zewnętrzny blichtr nie da ci takiego poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, jakie możesz dać sobie ty sam. O tym jest ta książka.

To musiało się tak skoń­czyć. Pew­nego dnia Julian Man­tle upadł w sali sądo­wej. Tego kolosa zwa­lił z nóg zawał serca. Prze­żył, a w zasa­dzie naro­dził się na nowo. Ale przed­tem znik­nął, by prze­pra­co­wać pro­blemy, któ­rych wcze­śniej nie dostrze­gał. Wró­cił młod­szy o wiele lat, pro­mie­nie­jący szczę­ściem. Zna­lazł je w sobie.

Odno­szę wra­że­nie, że histo­ria Man­tle’a, która ma swój ciąg dal­szy, to pewien wyol­brzy­miony, powta­rzalny kanon. Sły­sza­łem ją wiele razy, pisząc tę książkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Robin S. Sharma, Mnich, który sprze­dał swoje fer­rari, przeł. Ele­onora Kar­puk, wyd. II, Galak­tyka, Łódź 2021, s. 11. [wróć]

Text copy­ri­ght © by Artur Nowak 2021

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN

Foto­gra­fia na okładce

© Pixat­ti­tude | Dre­am­stime.com

Zdję­cie Artura Nowaka: Rafał Meszka

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Adwo­kaci, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-919-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer