Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Akta Departamentu Czasu” to zbiór opowiadań luźno związanych z dwiema pierwszymi powieściami science fiction autora.
W jedenastu krótkich formach przewijają się zarówno bohaterowie znani z „Continuum” i „Panta rhei”, jak i nowe postaci ze współczesności i/lub odległej przyszłości – wszyscy przedstawieni dodatkowo kreską Jakuba Kuleckiego.
Kamil Brach pokazuje siłę ludzkich uczuć i pragnień bez względu na wiek, ponownie podejmuje temat przyjaźni i poświęcenia, ale również zastanawia się nad kondycją współczesnego społeczeństwa i kierunkiem, w którym może ono podążyć.
Czy ludzkości grozi coś straszniejszego od wirusa lub wojny w sąsiednim kraju? Sięgnij po swój wehikuł czasu i wyrusz w podróż, pamiętając o tym, że zmieniając przeszłość, kontrolujesz przyszłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© 2024 Kamil Brach
Ilustracje: Jakub Kulecki @KuleckiRysuje
Redakcja: Agnieszka Brach
Korekta: Julia Młodzińska, Agnieszka Pokryszka-Prażmo
Skład i łamanie: Justyna Jakubczyk
Projekt okładki: Joanna Halerz
Druk i oprawa: PRINT GROUP Sp. z o.o.
Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Wydawca: NABIUS Agnieszka Brach
ISBN 978-83-940784-7-8
ISBN (e-pub) 978-83-940784-8-5 online
ISBN (mobi) 978-83-940784-9-2 online
Wydanie I
Lublin 2024
Kamil Brach – strona autorska
Facebook @czas.na.continuum
Instagram @kamil_brach_official
Dwudziesty czwarty wiek, jego wysłannicy, technologia i podwaliny przyszłej cywilizacji są bliżej, niż wam się wydaje.
„Akta Departamentu Czasu” to spin-off dylogii, w którym niejednokrotnie spotkacie bohaterów poznanych na kartach powieści „Continnum” i „Panta rhei”. Jedenaście opowiadań zabierze was w przyszłość i odkryje jeszcze więcej świata generałów Ransoma i Orfalego z Departamentu Czasu. Pokaże też, jak we współczesności radzą sobie po powrocie Jacek i Emil. Poznacie perypetie pracowników Departamentu Archeo w epoce pawia, a razem z Michałem, Nikodemem i Maćkiem zajrzycie do Piekielnej Dekady. Nieformalnym głównym bohaterem tomiku stał się ksiądz Marek, którego w epizodycznej roli poznali już czytelnicy „Panta rhei”.
Nie zapomniałem też o dwóch opowiadaniach – „Własna ścieżka” i „Ślady na śniegu” – które powstawały do pierwszych dwóch antologii Samowydawców (o takich zresztą tytułach), lecz nie znalazły się w tych zbiorach, ponieważ nie zdążyłem ich ukończyć w terminie. Ich czas jednak nadszedł.
Miłego odkrywania świata Departamentu Czasu.
Kolorowe światła wirowały po pustym jeszcze parkiecie. Z głośników słychać było mocne basowe brzmienie gitar z polskich przebojów rockowych. DJ naprzemiennie puszczał polskie i zagraniczne przeboje, aby nikt nie miał wątpliwości, że motywem przewodnim tej imprezy w studenckim klubie „Proxima” był rock. W strefie ze stolikami również nie było wielu gości. Studencka brać dopiero zamierzała pojawić się w klubie, jak zwykle koło godziny dwudziestej drugiej.
Na krześle barowym w rogu przy kontuarze siedział przysadzisty mężczyzna. Jego włosy sięgające ramion przykrywała sprana czerwona bejsbolówka. Wyglądał na dwudziestoparolatka, ale dane w dowodzie osobistym zdradzały, że był o dekadę starszy. Prawą dłonią obejmował półlitrową szklankę z piwem, która mimo dość wczesnej pory była już w połowie opróżniona z pienistego trunku. Wzrok mężczyzny był lekko zamglony i potwierdzał, że to dziś nie pierwsze jego piwo.
Do lady baru podeszli dwaj studenci.
– Dwa piwa poproszę – zwrócił się jeden z nich do barmana.
– Szesnaście złotych. – Nie czekając na zapłatę, barman zaczął nalewać piwo z nalewaka.
Zamawiający położył na ladzie banknot dwustuzłotowy, czym zainteresował dziewczynę, która również siedziała przy barze. Puściła płacącemu zalotne, obiecujące wiele spojrzenie, ale magię chwili przerwał siedzący w rogu mężczyzna.
– Cześć! – Odwrócił uwagę obu kumpli. – Beczka jestem. Postawisz mi piwo?
– Cześć – odpowiedział stojący bliżej niego zaskoczony chłopak.
Jego kolega obrzucił Beczkę oceniającym spojrzeniem.
– Ja cię znam – włączył się do rozmowy. – Widziałem cię ostatnio w „Parku”.
– Bywam w „Parku” i „Proximie”, i w wielu innych klubach – przyznał mężczyzna.
– Życie studenckie, co? – zakpił jeden z kumpli, po czym zwrócił się do barmana: – Pan mu naleje duże piwo.
Dziewczyna przy barze prychnęła obrażona i odeszła, ostentacyjnie ignorując chłopaków. Za to oni podeszli bliżej Beczki, przed którym pojawiła się kolejna szklanka z piwem.
– Raczej rentierskie – westchnął w odpowiedzi na zadane pytanie.
– Rentierskie? Nie rozumiem.
– Dostałem spadek po babci…
– To raczej ty powinieneś postawić piwo nam, a nie my tobie! – odezwał się z irytacją drugi student, słysząc wyznanie podchmielonego imprezowicza.
– I masz prawo się denerwować. – Beczka uśmiechnął się smutno. – Gdybym jeszcze miał te pieniądze, tobym wam postawił. Z chęcią, bo fajni z was goście.
– Chcesz powiedzieć, że przepiłeś cały spadek? Nie do wiary!
– No… jakoś tak wyszło. Piwo nie jest tanie, a do klubów też nie wpuszczają za darmo – westchnął filozoficznie i zamyślił się nad szklanką.
– Niesamowity gość z ciebie. – Obaj koledzy roześmiali się nad absurdalnością sytuacji, o której usłyszeli.
– Przynajmniej moje życie to jedna wielka balanga. A wasze?
– Daj spokój. Przyszliśmy się rozerwać. Na co dzień kujemy.
– I po co?
– Też się czasem zastanawiam. Myślisz, że nie warto studiować?
– A co studiujesz? – zainteresował się Beczka
– Politologię – odezwał się ten, który postawił piwo.
– A ja socjologię – dodał kolega.
– Aha… – Beczka lekko czknął. – Chcesz po studiach rządzić tą masą razem z twoim kumplem, który będzie przekonywał ten twój elektorat? – Zatoczył ręką w kierunku głównej sali klubu tak szeroko, że o mało nie spadł z krzesła. – No bo chyba nie studiujesz politologii, żeby być świadomym wyborcą, znającym mechanizmy stosowane w polityce? Znasz to powiedzenie, że lepiej nie wiedzieć, jak się robi politykę i parówki?
Student politologii pochylił się lekko w kierunku Beczki.
– Jeśli mam być szczery, to nie chcę babrać się w tym szambie. Rodzice wypchnęli mnie na te studia, bo mają znajomości partyjne i twierdzą, że mnie ustawią na całe życie. Tylko muszę mieć papierek wyższego wykształcenia. Gdybym mógł, zająłbym się czymś zupełnie innym.
– To się zajmij! Przynajmniej będziesz robił to, co cię kręci, co daje ci przyjemność.
– Ale rodzice… – zaczął niepewnie student.
– W dupie miej zdanie rodziców – stwierdził dosadnie Beczka. – Jeśli oni chcą być w polityce, to niech się nią zajmują. Czemu spełniają swoje marzenia twoim kosztem? Ty rób to, co chcesz, bo zanim się zorientujesz, za dziesięć czy dwadzieścia lat będziesz sfrustrowanym politykiem. Co z tego, że będziesz mieć pieniądze na loty w pierwszej klasie i drogie hotele, jeśli zabraknie ci czasu na robienie tego, co lubisz. Dobrze będzie, jak będziesz mieć rodzinę. Taką prawdziwą, a nie zorganizowaną ci przez przyjaciela, żeby lepiej wyglądać w mediach. – Wskazał na kolegę. – Gorzej, gdy zostaniesz sam jak palec i naokoło będziesz powtarzał, że poświęcasz się dla Ojczyzny. Całe swoje życie będziesz spędzał na knuciu przeciw oponentom, ale też przeciw swoim partyjnym kolegom, żeby nie wypaść z siodła. Będziesz tak dobry jak twoje ostatnie sondaże, które będą twoim bogiem. Jeśli powinie ci się noga, to koniec. Nikt nie stanie w twojej obronie, chyba że będziesz mieć na innych haki. Szantaż i strach, tak będziesz kupować sobie lojalność. Podoba ci się taka wizja?
– Nie – odparł oszołomiony student.
– To wiesz, jak skończysz? – zapytał retorycznie mężczyzna. – Jeśli szczęście ci sprzyja, to będziesz balansował napędzany alkoholem, koką lub przygodnymi znajomościami. Wszystkim, co pozwoli zapomnieć, w jakim szambie żyjesz. W najgorszym wypadku zadyndasz gdzieś samotnie na pasku od spodni albo wykitujesz na zawał. Tak czy siak, nie zazdroszczę.
– To ma sens… – odezwał się niepewnie student socjologii. – Przecież to powinien być nasz wybór.
– Nooo… – zaczął się rozkręcać student politologii. – Chciałbym rzucić to wszystko i ruszyć z plecakiem w świat. Jechać stopem przez Azję, spać w hamaku przy plaży, uczyć angielskiego. – Coraz bardziej odzyskiwał pewność siebie. – Jeśli nie teraz, to kiedy? Już raz prawie rzuciłem te studia… Może jednak najwyższy czas zacząć realizować swoją własną ścieżkę życia?
Jego kolega pokiwał niepewnie głową, zastanawiając się nad usłyszanymi słowami. Miał własne wątpliwości, o których jak dotąd nikomu nie wspomniał.
– Najwyższy – zgodził się Beczka. – Carpe diem, bo nie wiesz, kiedy jest zapisany twój koniec. Wasze zdrowie, chłopaki!
Podniósł do góry szklankę.
– Zdrowie! – zawtórowali mu studenci i wypili na raz prawie połowę złocistego trunku.
– Beczka, dobrze, że cię spotkaliśmy. – Student politologii klepnął go po plecach. – Jak człowiek się wygada, to go inni podniosą na duchu. Szkoda mi czasu na partolenie życia.
– Zapewne to przeznaczenie pokierowało nas tutaj. – Mężczyzna pokiwał na potwierdzenie głową. – Skoro tak szybko przyznałeś mi rację, to znaczy, że ty już podjąłeś decyzję, a ja tylko wyciągnąłem ją na światło dzienne. Odważyłeś się przyznać do tego publicznie.
– Zdecydowanie. Wypijmy za to spotkanie! – Szklanki po raz kolejny stuknęły się w powietrzu.
– Barman, nalej jeszcze trzy piwa! Opijam dziś z moimi kumplami początek nowego życia! – krzyknął z całej siły student politologii, aby przekrzyczeć imprezę, która rozkręcała się za ich plecami.
Po pierwszej kolejce przyszły kolejne. Wznosząc co chwilę toasty, zupełnie zapomnieli, że przyszli na dyskotekę, a nie do pubu. Gdy o drugiej w nocy DJ puścił ostatnią piosenkę – „To już jest koniec” Elektrycznych Gitar – trzej mocno podpici imprezowicze wytoczyli się z dyskoteki. Wspólnie trzymając jako tako pion, z trudem zeszli na parking przed klubem.
– Dzięki Beeee… szka za teeen wieeeczó… – student politologii starał się zachować resztki wielokrotnie ćwiczonej dykcji. – Jusz wiem, so mam robić sss… szyciem!
– Jesteś spoko gość! – wtórował student socjologii. – Chodź tu, mordo moja, niech cię ucałuję!
– To wy jesteście świetnymi kompanami, chłopaki! – Beczka wydawał się z nich najtrzeźwiejszy.
– Ty jesteś lepszy!
– Zdecydowanie leeepszy.
– Trzymajcie się chłopaki i nie dajcie sobie wmawiać, kim macie być.
– Nieee damy. Moszesz być… tego… pefny!
Podjechała wezwana wcześniej taksówka. Studenci upchnęli się nawzajem do środka i odjechali, a Beczka, lekko się zataczając, ruszył w kierunku alei Żwirki i Wigury. Miał nadzieję, że jeszcze zdąży na przystanek autobusu nocnego.
***
Nagła pobudka po imprezie zaskoczyła Beczkę. Zwykle prawie do południa odsypiał imprezy. Tym razem dużo wcześniej obudziło go delikatne pukanie do drzwi pokoju.
– Wojtusiu, obudź się.
– Daj mi spać, mamo… – wymamrotał w poduszkę.
– Wojtusiu, przyszedł twój znajomy.
– Powiedz mu – podniósł głos, ale poczuł w głowie mocne uderzenie – że… później.
– Wojtku, musimy porozmawiać jak najszybciej – odezwał się tym razem inny głos, męski.
– A może pan jednak przyjdzie jutro. – Beczka usłyszał słaby głos matki. – Wojtuś wrócił późno w nocy. Miał chyba po pracy jakieś pożegnanie. On teraz pracuje na drugie zmiany. Biedak nie dosypia.
– Ja panią rozumiem. Dla wszystkich to teraz ciężki okres. Niestety nie mogę czekać. Wyjeżdżam i zanim to zrobię, muszę rozmówić się z Wojtkiem.
– Pożyczył od pana pieniądze? – Beczka mógłby się założyć, że w tym momencie matka badawczo spojrzała na mężczyznę, który od razu się roześmiał.
– Nie, nic z tych rzeczy. Wojtek obiecał załatwić mi pewną przysługę. Zanim wyjadę z Warszawy, chciałem się dowiedzieć, jak mu poszło. To dla mnie bardzo ważna sprawa.
– Rozumiem – odpowiedziała uspokojona kobieta. – Wojtku! Pan naprawdę musi z tobą teraz porozmawiać. Bądź grzeczny i nie przynoś mi wstydu!
– Dobrze, już dobrze – stęknął z wysiłkiem.
Po chwili zamek w drzwiach szczęknął. Beczka wychynął w samych slipkach i w rozciągniętym T-shircie.
– O, widzi pan? Wymęczony biedak.
– Mamo, przestań – jęknął Beczka.
– Już nic nie mówię. – Kobieta się żachnęła i odeszła w stronę kuchni.
– Wejdź, Marku. – Wojtek gestem dłoni zaprosił gościa do pokoju. – Sorry za bajzel.
– Spokojnie, jako kapłan niejedno u was widziałem.
– Zapewne – odparł Beczka, spychając niedbale pościel, aby barłóg zaczął kształtem przypominać wersalkę. Gościowi podsunął jedyne w pokoju krzesło. – Siadaj, proszę.
– I jak poszło mi wczorajsze zadanie w „Proximie”? – spytał Marka, gdy ten wreszcie usiadł.
– Nad wyraz dobrze.
– Czyli zadanie wykonane?
– Nawet lepiej, niż zakładaliśmy.
– Lepiej? Co masz na myśli?
– Dzięki tobie przyszły minister obrony narodowej nie poznał swojej żony, która w przyszłości zostanie wpływową agentką obcego wywiadu. Według naszej historii mieli oni oboje bardzo duży wpływ na decyzję frakcji Słowian o przyłączeniu się do wojen religijnych, a co za tym idzie, faktycznie rozpętali jedną z nich w Europie.
– Rozumiem, że uratowałem dla was przyszłość.
– Możliwe. Nadal jednak nie uniknęliśmy światowego konfliktu. Ten chłopak, którego zagadałeś, nie pojawia się w naszej historii na tym eksponowanym stanowisku. Tak samo jak jego przyjaciel, najpierw doradca polityczny, a późniejszy minister propagandy w czasach Piekielnej Dekady. Zniknęli ze studiów i rozmyli się w historii. Co ty im powiedziałeś?
– Pokazałem, że mogą być tym, kim sami chcą, a nie tym, kim chce ich widzieć otoczenie.
– No to byłeś bardzo przekonujący. Jednym kilkugodzinnym spotkaniem zmieniłeś historię cywilizacji. Szkoda, że nie możemy już zaplanować więcej takich ingerencji. – Marek się zasępił.
– Czemu? Myślicie, że jestem za stary? Jestem gotowy dalej wam pomagać – zapewnił Wojtek. – Oczywiście z obopólną gratyfikacją. A właśnie… masz dla mnie przelew? – zainteresował się przyziemnym tematem.
– Oczywiście. Jak zwykle. – Marek podał mu kupon Lotto.
Wojtek spojrzał na szereg wydrukowanych cyfr.
– Bez plusa? – skrzywił się.
– Tym razem to kupon z sześcioma trafieniami.
– O ja pierdzielę! – Wojtek zarechotał i spojrzał z uśmiechem na Marka. – Naprawdę? Pozwolicie mi zostać milionerem?
– Spokojnie, spokojnie. W czwartek nie ma jakiejś megakumulacji. Do wygrania jest milion. Będzie czterech zwycięzców… to znaczy już teraz pięciu – poprawił się, wskazując na kupon.
– Dwieście tysiaków? – Beczka nie mógł uwierzyć w nadchodzące szczęście. – To i tak kupa pieniędzy. Nie obawiacie, że moja wygrana zmieni historię?
– Do tej pory pięciotrafieniowe kupony nie sprawiły, że coś się zmieniło, więc się nie obawiamy. Zresztą należy ci się na ko... należy ci się koniecznie premia! – dokończył.
Wojtek, wpatrując się w karteczkę, nie nie zwrócił uwagi na przejęzyczenie gościa.
– Jeden, dwa, pięć, siedem, dwadzieścia dwa, dwadzieścia dziewięć – mamrotał pod nosem szczęśliwe liczby.
– Będę się już zbierał. – Marek wstał z krzesła.
– Słyszałem, że wyjeżdżasz.
– Tak. Z pielgrzymką.
– Ty naprawdę jesteś księdzem? – Beczka nie mógł uwierzyć.
– Naprawdę.
– Myślałem, że to pic i przekupiłeś kogoś w kościele, żebyśmy mieli bezpieczną miejscówkę.
– Nie, jestem prawdziwym księdzem.
– Ale po co? Przecież masz za co żyć.
– To skomplikowane. Teraz ci tego nie wyjaśnię.
– A gdy wrócisz? Moglibyśmy wyskoczyć na piwo. – Wojtek speszył się trochę, więc dodał z uśmiechem: – O ile wasza świątobliwość pija coś oprócz wina mszalnego.
– Nie pajacuj, Wojtek – skarcił go protekcjonalnie duchowny. – Nadal jestem człowiekiem.
– To co? Piwo w przyszły weekend?
– Zobaczymy. – Marek wyciągnął dłoń na pożegnanie. – Jeszcze raz dziękuję w imieniu Arki Noego. Twój dotychczasowy wkład w zmianę historii świata jest nie do przecenienia.
– To jeszcze nie koniec! – odparł buńczucznie Beczka, gdy gość wychodził z jego pokoju.
– Już pan wychodzi? – Przy drzwiach wyjściowych Marek spotkał mamę Wojtka. – Nie zdążyłam nawet zrobić herbaty.
– Dziękuję. Nie trzeba – pożegnał się pospiesznie mężczyzna i wyszedł na klatkę schodową. Kierując się na schody, spojrzał jeszcze raz na drzwi mieszkania.
***
Poniedziałek zaczął kolejny imprezowy tydzień Beczki. Jak zwykle, o ile nie dostał on misji specjalnej, pierwsze trzy dni spędzał w klubie „Park” na Polu Mokotowskim. Kiedy impreza się kończyła, o drugiej przenosił się na przeciwległą stronę alei Niepodległości do pubu „Bolek”, gdzie kończył swoje imprezowanie koło czwartej. W ten sposób wypełniał czas pracy na swojej nocnej zmianie.
Czasem zostawał też w „Parku” na czwartek, kiedy to królowała tam ciężka muzyka metalowa podczas cyklicznej imprezy Hard Zone. Jeśli jednak nie miał klimatu na czerń, glany, łańcuchy i ćwieki, przenosił się na ten wieczór do innych warszawskich klubów.
Piątkową i sobotnią miejscówkę miał zawsze w „Proximie”. To tam spędzał weekendowe imprezy i najczęściej realizował zlecenia otrzymywane od Marka. Klub Uniwersytetu Warszawskiego ściągał wielu studentów nie tylko macierzystej uczelni. Według zlecającego zadania duchownego wśród imprezującej młodzieży nie brakowało tych, którzy jako wpływowi ludzie odcisną krwawe piętno na dwudziestopierwszowiecznym społeczeństwie, pchając je do światowego konfliktu.
Beczce trudno było uwierzyć, że ci młodzi imprezowicze w przyszłości będą odpowiadać za takie przewinienia. Póki agent przyszłości oczekiwał od niego tylko działań sabotujących spotkania w klubie, polegających na zagadaniu kogoś, aby nie poznał innej osoby podczas konkretnego wieczoru, a największym porywem przeciwko drugiej osobie było nie do końca przypadkowe oblanie piwem, godził się na to. Były to działania nieszkodliwe w teraźniejszości, a podobno fundamentalne dla przyszłości, jaką próbowała osiągnąć organizacja nazwana jak jakieś kółko oazowe – Arka Noego. W ocenie Wojtka Marek płacił słono za te mało znaczące przysługi, jednak dzięki temu mężczyzna miał stały dochód – pensję, którą w większości zostawiał w odwiedzanych klubach. Kolejną ciekawostką było to, że w zasadzie nigdy nie dostawał gotówki. Za każdym razem płacono mu za pomocą kuponów loteryjnych. Czasem był to odkryty wygrany los, czasem typ na gonitwach, najczęściej kupony Lotto. Żelazną zasadą było to, że nigdy nie pozwalano mu wygrać głównych wygranych. Aż do teraz. Od niedzieli miał w ręku kupon z główną wygraną czwartkowego losowania. We wtorek, przed wyjściem na imprezę, włożył go z namaszczeniem między szyby kredensu i poinstruował mamę, żeby go nie wyrzuciła.
– Ten kupon zapewni nam święty spokój, mamo, na zawsze – obiecał.
Kobieta pokiwała głową, choć nie bardzo wierzyła, że ten różowy skrawek papieru może odmienić los.
***
Odgłosy polskich przebojów rockowych niosły się daleko poza palisadę, która otaczała patio „Parku”. Dochodziła dwudziesta druga, gdy Beczka wysiadł z tramwaju i schodami wspiął się na kładkę łączącą obie części Pola Mokotowskiego przeciętego dwupasmową arterią. Idąc aleją parkową, wśród drzew dostrzegał przyszłych współimprezowiczów. Dopijali oni ukradkiem pierwsze piwa lub wprowadzali się w nastrój mocniejszymi trunkami, zanim jeszcze przekroczyli strzeżone drzwi klubu, nad którym widniał duży czerwony kot – logo tej studenckiej imprezowni.
Dziś Wojtek nie miał żadnego zadania do wykonania. Szedł tam dla własnej przyjemności obcowania z rozbawionym tłumem dwudziestoparolatków. W ich towarzystwie czuł się, jakby czas się dla niego zatrzymał ponad dekadę temu, jakby znów miał osiemnaście lat i niewyobrażalny dla tak młodego człowieka spadek do swojej dyspozycji. To były wspaniałe czasy beztroski i zabawy, które chciał zatrzymać na wieczność.
„Park” znał jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, kiedy to lokal składał się z dwóch ciasnych sal. Jedna była przeznaczona do tańczenia, więc miała niewielką scenę, na której stały pokaźne kolumny nagłośnienia i gdzie co odważniejsi goście tańczyli na widoku ponad pogującym tłumem, który wypełniał szczelnie salę. Drugie pomieszczenie z barem dawało wytchnienie od muzyki i pozwalało na pogłębienie relacji często inicjowanych na parkiecie.
Przez lata „Park” się zmieniał – rozrastał, unowocześniał. Zmieniała się muzyka i przychodzili nowi goście. Jedynym niezmiennym elementem pozostawał Beczka, siedzący przy barze, przepijający swój spadek i patrzący na tańczących, bo z biegiem czasu wyburzono jedną ze ścian i parkiet połączono z salą barową.
Babcia nie była milionerką, więc nawet niedrogie kluby studenckie w kilkanaście miesięcy wydrenowały jego majątek. Wtedy Beczka musiał zająć się jakąś pracą. „Jakaś praca” to najlepsze określenie celu jego poszukiwań. Nie miał szczególnych ambicji zawodowych. Praca miała dać mu stałą pensję i pozwolić na jak najczęstsze powroty do idyllicznego świata jego młodości, z którym nie chciał się żegnać. Radość Wojtka była ogromna, gdy pewnego dnia Marek zaproponował mu tę dziwną współpracę. Dzięki temu mógł na cały etat poświęcić się nocnemu imprezowaniu. Mógł przebywać w idealnej dla siebie krainie i nie martwić się o byt codzienny.
Jego mama również odetchnęła, gdy zaczął pracować, jak twierdził, na nocne zmiany. Nie wiedziała, czym syn się zajmuje, ale miała nadzieję, że dzięki temu nie będzie spędzał w klubach tylu nocy co wcześniej. Od momentu, gdy jak syn marnotrawny wrócił do domu po roztrwonieniu majątku przodków, wciąż martwiła się o to, jak długo zagrzeje on miejsce w nowej pracy i czy go nie wyrzucą za to imprezowanie. Nawet nie wiedziała, jak bardzo się myliła w swoich osądach co do obecnego zajęcia jedynaka.
Gdy parkiet rozświetliło jasne światło jarzeniówek i ucichła muzyka, Wojtek wiedział, że na dziś to koniec parkowej imprezy. Dopił piwo i ruszył do wyjścia. Wyszedł jako jeden z ostatnich. Na pobliskich przystankach nocne autobusy zdążyły zabrać już imprezowiczów. Co majętniejsi jeszcze wcześniej odjechali taryfami spod klubu. Wokół było pusto.
Beczka skierował się w stronę dwupasmówki. Zamiast jednak przejść kładką, postanowił skrócić sobie drogę dołem. O tej godzinie ruch na obu jezdniach był niewielki. Można było śmiało wybrać krótszą drogę do „Bolka”, przechodząc dołem, gdzie jedyną przeszkodą były płotki odgradzające torowisko tramwajowe na pasie zieleni. Można je było łatwo ominąć, klucząc między filarami kładki a schodami prowadzącymi na nią z poziomu przystanku. Zabierało to trochę czasu, ale nie trzeba było za to wspinać się po schodach.
Beczka pokonał szykany parkanu i wytoczył się zza schodów drugiego przystanku. Wchodząc na jezdnię, nie spojrzał w prawo, skupiając się na tym, żeby w miarę prosto dojść do pubu, który majaczył pośród drzew i krzewów tej strony Pola Mokotowskiego.
Od strony centrum, środkiem trzypasmowej jezdni w kierunku Mokotowa, pędził samochód. Nocną ciszę przerwał nagle krótki, głuchy, pojedynczy odgłos uderzenia blachy. Jednoczesny pisk opon awaryjnego hamowania oznajmił, że właśnie wydarzyła się tragedia. Samochód zatrzymał się ponad sześćdziesiąt metrów za filarami kładki i schodami. Ciało mężczyzny leżało bliżej. Uderzone, przeleciało nad samochodem i przeturlało się bezwładnie po asfalcie. Cisza nie trwała długo. Już po kilkunastu sekundach imprezowicze z pobliskiego „Bolka” przybiegli zobaczyć, co się wydarzyło.
– No to straciłeś agenta – odezwał się mężczyzna stojący na kładce obok Marka i obserwujący wypadek z zacienionego miejsca.
– Straciłem – westchnął duchowny – ale wszystko zgodnie z planem. Wiedzieliśmy, że to dziś nastąpi.
– Mówiłeś, że był dobry. Nie chciałeś go uratować? Przecież tamci pewnie by się nie zorientowali, że ktoś nie zginął w swoim czasie. Są za daleko.
– Był dobry. Sam wiesz, że pomógł nam zmienić sporo wydarzeń. Przez chwilę myślałem, żeby dać mu jeszcze jedną szansę, ale kto wie, jakie miałoby to reperkusje. Żyjący Beczka był dla naszej cywilizacji z przyszłości nic nieznaczącym człowiekiem tych czasów, ale może sprawca wypadku namieszałby nam bardziej, gdyby nie dzisiejsza tragedia? Albo ktoś z obserwujących… – Wskazał tłumek stojący na chodniku. – Ingerencje zawsze są wieloaspektowe i nie możemy o tym zapominać. Nie mamy, jak Departament Czasu, możliwości podejrzenia, czy nasze działania nie przynoszą nieprzewidzianych negatywnych zmian. Musimy robić to trochę po omacku i na tyle skrycie, aby ci ze Stacji Kontrolnej nie zorientowali się, że generujemy falę zmian, która ich dosięgnie. Jeśli nie zdążą uciec w tryb autonomii, nowa historia wymaże ich wcześniejszą wiedzę o Piekielnej Dekadzie. Zresztą im mniej jest wtajemniczonych w działalność Arki, tym lepiej. Walczymy o większy cel – przypomniał Marek.
– Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy – spuentował jego rozmówca.
– Dobre! Nie znałem.
– Słyszałem wczoraj w radiu piosenkę z takim tekstem. Jakoś zapadło mi w pamięć.
– Dobrze, przejdźmy do meritum naszego spotkania. Niedługo pojawią się służby i będą szwendać się po okolicy. Spotkanym zadadzą pytania. Czas się rozejść – stwierdził trzeźwo Marek. – Masz dla mnie kandydatów?
– Na seminarzystów? – Mężczyzna uśmiechnął się kącikami ust.
– Bardzo dowcipne, generale – wycedził przez zęby Marek.
– Nie bądź taki sztywniak. – Podał mu szyfrowanego pendrive’a. – Wytypowałem piątkę. Powinno wystarczyć. Do tej pory miałeś tylko jego jednego. – Wskazał ciało Wojtka wciąż leżące na jezdni. – Czeka cię jednak pielgrzymka po Polsce. Jeden mieszka w Warszawie, ale masz też mieszkankę Gdańska, dwoje z okolic Krakowa, jednego w Poznaniu. Wszyscy są pełnoletni, między osiemnastym a dwudziestym drugim rokiem życia. Oceń ich przydatność do planowanych misji i podatność na współpracę jako nowych agentów na terytorium słowiańskiego imperium. Ja zajmę się zabezpieczeniem waszych tyłów.
– Jak na zastępcę szefa polskiego kontrwywiadu przystało – odgryzł się za seminarzystów Marek.
– Nie bądź uszczypliwy. Oddziel aktualną działalność mojej instytucji od tego, co robię dla Arki. Wiem sporo i w razie czego mogę was uratować przed dekonspiracją. Nie wszystko załatwisz z poziomu ołtarza.
– Wiem. Sojusz z tronem jest nam niezbędny.
– No właśnie – przytaknął usatysfakcjonowany agent. – Za kilka minut dotrą tu służby. Znikamy.
– Dobry pomysł. Trzymaj się, przyjacielu. Do kolejnego spotkania. Punkt kontaktowy jak zwykle.
– Jak zwykle – przytaknął i ruszył przez kładkę w stronę wschodnią.
Marek skierował się w przeciwną stronę, przez Pole Mokotowskie, na zachód.
***
Mama Wojtka siedziała w odrętwieniu przed włączonym telewizorem. Mimo że mijał już drugi dzień od śmierci syna, nadal nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Nie docierało do niej, że jej dziecko już więcej nie pojawi się w drzwiach domu.
W telewizji zaczęła się transmisja z losowania Lotto. Prezenter jak zawsze przypomniał zasady gry, poinformował o milionie, który jest dziś w puli do wygrania. Zaprezentował maszynę losującą i zapewnił, że losowanie odbywa się pod nadzorem komisji. Na koniec życzył graczom przed telewizorami wysokich wygranych.
Starsza pani na dźwięk losowania obudziła się z letargu, wstała z fotela i podeszła do kredensu. Wyjęła różowy kupon syna, gdy pierwsze kule zaczęły wpadać do kasetki na górze maszyny. Losowanie dobiegło końca i kamera skupiła się na szczęśliwych liczbach, a prezenter odczytał je w kolejności, w jakiej kule znalazły się w kasetce – dwa, siedem, dwadzieścia dwa, dwadzieścia dziewięć, pięć i jeden.
Mama Beczki prześledziła kolejne liczby na kuponie. Powtarzały się wszystkie.
– Wygrałeś synu – westchnęła – wygrałeś dla nas główną nagrodę. Zadbałeś o matkę nawet po śmierci… – Przy ostatnim słowie głos jej się załamał, a łzy popłynęły po policzkach.
Opowiadanie zostało pierwotnie opublikowane w 2016 roku jako osobny e-book na platformie Riderò; poprawione w 2023 roku.
Akademicki Ośrodek Szybowcowy na szczycie Kamionki od prawie dziesięciu lat górował nad Bezmiechową Górną. Znów, jak w dwudziestoleciu międzywojennym, Bezmiechowa wychowywała kolejne pokolenia szybowników. Ale nie tylko ich można było tu spotkać. W każdy pogodny weekend góra ściągała na szczyt zarówno pilotów, modelarzy, jak i wielu turystów spragnionych uczty dla oczu, jaką była zapierająca dech panorama Bieszczad. Widok przelatujących nad lądowiskiem szybowców, paralotni i modeli zdalnie sterowanych był dodatkowym magnesem i dla mieszkańców pobliskiego Leska, i dla gości przyjeżdżających z różnych stron Polski.
Tamta czerwcowa sobota była przepiękna i ciepła. Błękit nieba usiany nielicznymi cumulusami zwiastował dobre warunki lotne. Koło południa wszystkie parkingi na terenie ośrodka, podobnie jak pobocze drogi dojazdowej, były zastawione samochodami. Południowe zbocze przed szkołą zajmowali głównie opalający się ludzie, a po trawie biegały i turlały się dzieci w każdym wieku. Przy Domku Pilota, usytuowanym na zachód od głównego budynku ośrodka, grupa szybowników omawiała sobotnie zadania w ramach prowadzonego kursu. Sam budynek AOS-u również nie stał pusty. W ten weekend członkowie Stowarzyszenia Młodych Inżynierów Lotnictwa świętowali dziesiątą rocznicę założenia organizacji. Tętniącemu życiem zboczu z nieukrywaną satysfakcją przyglądał się stojący na tarasie pierwszego piętra doktor Świetlicki. Spełniło się jego marzenie sprzed lat – gdy resztki fundamentów pierwszej, przedwojennej szkoły zarastały samosiejkami z okolicznego lasu – aby przywrócić temu miejscu życie.
Nie mniejsze oblężenie niż zbocze przeżywała znajdująca się na parterze ośrodka restauracja Kamionka. W kuchni przy elektrycznych polach grzewczych kuchenki dwoił się i troił Aleksander, kucharz, który od lat przygotowywał w tym miejscu niepowtarzalne dania.
– Pierogi mięsne i sałatka z pomidorów. – Właściciel restauracji zajrzał przez futrynę pomiędzy kontuarem a kuchnią z nowym zamówieniem.
– Robi się. – Kucharz ruszył w kierunku lodówek.
Zwykle nie zwracał uwagi na gości na sali. Kiedy kelnerki starały się go wciągnąć w swoje plotki o tym czy innym gościu, ucinał rozmowę zdawkowym stwierdzeniem, że jest zbyt zajęty w kuchni, żeby zerkać za jej próg. Była to pewna poza. Tak naprawdę stronił od ludzi. Mimo kilku lat współpracy właściciel Kamionki nie potrafił rozgryźć tego obowiązkowego i uczynnego – ale jednak – samotnika. Nie wiedział nawet, czy ma rodzinę. Znał tylko jego adres zamieszkania. Aleksander nie opowiadał o swojej przeszłości, nie dzielił się rozterkami teraźniejszości, nie wspominał o planach na przyszłość. Żył dniem dzisiejszym. Pojawiał się zawsze na czas, uruchamiał kuchnię, a swoje królestwo opuszczał jako ostatni po wysprzątaniu całego pomieszczenia. Idealny pracownik, nawet zbyt idealny.
Tym razem jednak wzrok Aleksandra prześlizgnął się po wycinku sali widocznym przez drzwi do kuchni i zatrzymał na mężczyźnie w dobrze skrojonej marynarce i markowych okularach przeciwsłonecznych. Nad jego głową unosił się czerwony ośmiościan, a całą sylwetkę otaczała niebieska poświata. Mężczyzna czekał spokojnie w kolejce do stojącego za kontuarem właściciela.
„Strażnik!”, piorunująca myśl pojawiła się w umyśle kucharza. Jednym ruchem ściągnął fartuch i odłożył pudełko świeżych pierogów. Obserwując z ukrycia kolejkę przy barze, cofał się w kierunku drzwi zewnętrznych. Gdy oparł dłoń na klamce, odgrzebał w pamięci procedury pościgów. „Gdzieś jest drugi. Może być za drzwiami. Muszę uciekać inaczej”, pomyślał i zrezygnował z najprostszej drogi ucieczki.
Kolejka przy barze ruszyła i mężczyzna w garniturze znalazł się na wprost przyjmującego zamówienia uśmiechniętego łysawego właściciela.
– Słucham, co podać? – Zdawał się nie dostrzegać niecodziennej poświaty ani bryły lewitującej nad głową klienta.
– Nic. Funkcjonariusz ABW. Szukam kogoś. – Mężczyzna dyskretnie pokazał tuż nad blatem legitymację.
– Kogo?
– Nazywa się Aleksander Dawson. – Funkcjonariusz wyciągnął urządzenie z niewielkim ekranem, na którym wyświetlone było zdjęcie kucharza.
– To Aleksander Dawidowski. Pracuje u mnie.
– Jest teraz?
– W kuchni.
– Sam?
– Tak.
– Wejdę tam. Proszę zadbać, żeby nikt się nie zbliżał. Zależy nam na dyskrecji.
Strażnik wyciągnął niewielki paralizator i wszedł za bar, kierując się do kuchni. Szybko omiótł wzrokiem puste pomieszczenie. Podszedł do drzwi na zewnątrz i wpuścił swojego kompana. Obaj przeczesali kuchnię, nie znajdując nikogo. Już myśleli, że rozpłynął się w powietrzu, i zamierzali przeskanować pomieszczenie na okoliczność zaburzeń linii continuum, gdy głuchy dźwięk z szybu windy zdradził drogę ucieczki ściganego. Strażnik wycofał się do restauracji.
– Dokąd prowadzi winda?
– Winda?
– Ta w kuchni!
– Do sali konferencyjnej piętro wyżej.
Strażnik polecił kompanowi z kuchni zabezpieczenie poziomu ziemi, po czym ruszył w kierunku klatki schodowej.
W tym czasie Aleksander wygramolił się z przestrzeni dźwigu, przeskoczył kontuar oddzielający pomieszczenie socjalne od sali konferencyjnej i na oczach zaskoczonej grupki studentów i absolwentów kierunków lotniczych przebiegł do drzwi prowadzących na taras, skąd zewnętrznymi schodami zbiegł na dół. W ślad za nim podążał Strażnik, który ułamek sekundy po uciekającym wpadł do sali. Fory, jakie zyskał Aleksander, pozwoliły mu jednak dobiec do ściany lasu na wschód od ośrodka. Na linii drzew kucharz skręcił ostro na południe, zbiegając wzdłuż stoku aż do resztek fundamentów przedwojennego hangaru. Z bijącym szaleńczo sercem odliczył odpowiednią sekwencję kroków od jednego z narożników, kucnął i po chwili rozpłynął się w powietrzu.
W lesie grupa pościgowa zwolniła. Przez chwilę Strażnicy analizowali możliwe drogi ucieczki, następnie ruszyli w dwóch wytypowanych kierunkach, transformując w tym samym czasie prawe dłonie w broń energetyczną. Kiedy jeden ze Strażników dochodził do fundamentów, w których wcześniej zniknął Aleksander, ciszę lasu przerwał dźwięk uruchamianego dwuipółlitrowego silnika UAZ-a 469. Samochód musiał być tuż obok, choć nadal nie było go widać. Po chwili pojazd wyprysnął spod osłony wytworzonej przez generator maskowania. Strażnik nie był na to przygotowany – raporty z ucieczki nie wspominały o posiadaniu przez uciekiniera technologii maskowania – mimo to oddał w kierunku samochodu trzy strzały. Energetyczne ładunki nie wyrządziły konstrukcji sprzed rewolucji elektronicznej żadnej krzywdy. W ślad za nimi pomknął jednak kolejny ładunek, wyposażony w znacznik biometryczny. Sygnał namiaru miał za zadanie zniwelować przewagę, którą Aleksander zyskiwał, pędząc na złamanie karku po przekątnej pola wzlotów.
Niespodziewane pojawienie się samochodu wzbudziło spore zamieszanie wśród lotników i obsługi wyciągarki, która właśnie podrywała kolejny szybowiec PW-6 do lotu. Rajd samochodu po zboczu dostrzegli również niektórzy z wypoczywających na szczycie. Pokazywali sobie nawzajem terenówkę, która po przejechaniu w poprzek zbocza, wyskoczyła na pełnej prędkości na drogę prowadzącą w kierunku wsi. W tym samym czasie drugi ze Strażników dobiegł do partnera stojącego obok fundamentów hangaru. Ocenił sytuację i wyciągnął z kieszeni dwie kilkumilimetrowe kulki. Każdą z nich dotknął na sekundę palcem serdecznym. Kulki ożyły – ich zewnętrzna powłoka, do tej pory matowa, delikatnie opalizowała w promieniach słońca. Uniosły się na centymetr nad powierzchnię dłoni, po czym z prędkością pocisku pomknęły za uciekinierem, nabierając jednocześnie wysokości.
Strażnicy rozejrzeli się, czy technologia, jakiej właśnie użyli, nie zdemaskowała ich, po czym przywrócili prawym dłoniom początkowy wygląd i biegiem wrócili na parking ośrodka. Korzystając z uprawnień funkcjonariuszy, za jakich się podawali, zarekwirowali jeden ze stojących samochodów i ruszyli z piskiem opon. Cała grupa pościgowa zbyt długo tropiła Dawsona, więc nie mogli pozwolić, żeby teraz znowu im się wymknął.
Dawson uciekał w serce Bieszczad. Nie wiedząc o znaczniku ani dwóch śledzących go dronach, liczył, że zgubi pościg w górach. Od lat był przygotowany na taki scenariusz. Stąd samochód ukryty pod plandeką maskującą i schron przygotowany na północnym stoku masywu Okrąglika, do którego zmierzał.
Pędząc w kierunku Cisnej, Dawson wielokrotnie zerkał w lusterko, upewniając się, że pościg nadal jest poza zasięgiem wzroku. Nie miał wątpliwości, że łatwo nie zrezygnują. Przybyli tu, aby go aresztować i sprowadzić na Stację Kontrolną lub od razu wykonać wyrok wymazania z continuum. Nie wiedział, którą karę zaocznie zasądził Zegarmistrz podczas procesu, ale nie był tego ciekawy. Obie opcje nie były dla niego akceptowalne. Wolał banicję w dwudziestym pierwszym wieku, na którą sam siebie skazał po utracie ukochanego syna i popełnieniu jednego z najcięższych przestępstw – ingerencji w czasie.
Praca przy modyfikacjach wehikułów w ośrodku badawczo-rozwojowym Departamentu Czasu niezwykle przydała się Aleksandrowi. Znał procedury obowiązujące Strażników, wytyczne, którymi się kierowali, i stosowaną przez nich taktykę. Pamiętał mocne i słabe punkty wehikułów, dlatego ukrył się w odległej przeszłości, gdzie nie było sieci nadzoru. Mimo to trafili tu do niego. „Jak to się mogło stać? Skąd wiedzieli, gdzie mnie szukać? Byłem przecież ostrożny. Od kiedy wiedzą? Czy mnie wcześniej śledzili? Czy znają moją kryjówkę?” – zadawał sobie pytania, na które nie znał odpowiedzi.
Sukces ucieczki leciwym radzieckim jeepem dawał szansę, że Strażnicy nie przeprowadzili wstępnego wywiadu. Skoro nie wiedzieli o systemie maskującym, tym bardziej nie powinni znać górskiego schronu. Zaszyje się tam na miesiące. Dostatecznie długo, aby myśleli, że przeniósł się w inny czas. Po jego stronie stała przewaga taktyczna. Znał okolicę i był przygotowany do ukrywania się. Oni nie mogli przecież szukać go w nieskończoność w dwudziestym pierwszym wieku. Sama podróż do jego obecnej teraźniejszości wymagała dodatkowych źródeł energii lub podróży z długimi postojami w celu ładowania wehikułu. Dodatkowo każdy pobyt Strażników w przeszłości powinien być maksymalnie krótki, aby nie ryzykować zanieczyszczenia continuum wydarzeniami związanymi z pojawieniem się istot z przyszłości. Aleksander nie sądził, że stał się tak ważny dla Departamentu Czasu, aby jego pracownicy marnotrawili siły i środki oraz ryzykowali zmianę linii czasowej w celu jego pochwycenia. Dla swoich pobratymców i tak nie żył. Poniósł karę nie mniejszą niż osadzenie w celi. Z dala od bliskich. Z dala od swoich czasów.
Znał architekturę systemu kontroli czasu i wiedział, że nie może wrócić bliżej niż do granicy wyznaczonej przez koniec ery boi sygnalizacyjnych i pojawienie się sieci szkieletowej. Tutaj, w czasach przed Piekielną Dekadą, mógł czuć się bezpieczny.
„Więc skąd się tu wzięli?” – ponownie pytanie pojawiło się w jego głowie. „Czyżby poprawiono nadzór nad zamierzchłą przeszłością? Rozbudowano sieć szkieletową od czasu mojej ucieczki? Czy szukali mnie wytrwale przez ostatnie sześć lat, czy gdzieś popełniłem błąd?”
Dotarł do Cisnej. Pościgu nadal nie było widać, choć kilkakrotnie stawał na wzniesieniach Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, lustrując wijącą się w dolinach drogę w poszukiwaniu androidów, które przecież powinny go ścigać. Wizjer specjalnej lornetki nie wykrył jednak żadnych lokalnych zaburzeń continuum.
Z Cisnej Dawson pognał w kierunku Majdanu, żeby po kilku kilometrach, tuż za mostem, skręcić w lokalną drogę biegnącą wzdłuż koryta Roztoczki. Tak dotarł do granicy ze Słowacją. Zaparkował samochód, z bagażnika wyciągnął całoroczny strój do górskich wędrówek. Szybko się przebrał, zarzucił na plecy dwudziestokilogramowy plecak i jeszcze raz zlustrował drogę, którą przyjechał. Uspokajał go brak oznak technologii z przyszłości. „Czyżby odpuścili?” – próbował dodać sobie otuchy. Prawą ręką opuścił lornetkę, której soczewka znalazła się na linii zderzaka UAZ-a. Drżenie artefaktu sprawiło, że Aleksander znów się spiął. Spojrzał w kierunku, w którym ustawiona była lornetka i strach ścisnął mu gardło. Na zderzaku wyraźnie było widać wbity znacznik biometryczny. „A więc przyjdą jak po śladach. Póki co nic nie zyskałem!”
Zdjął dopiero co założony plecak. Otworzył jeszcze raz tylną klapę samochodu i spod plandeki wyciągnął korbę rozruchową. Przymierzył i jednym uderzeniem pozbawił pościg informacji o obecnej pozycji. Rzucił korbę do rowu. Ponownie narzucił na plecy swój ekwipunek. Poprawił regulację ramion i ruszył czerwonym szlakiem prowadzącym w kierunku szczytu Okrąglika.
Całość zajścia z wysokości prawie dwóch kilometrów monitorował jeden z dronów, podążając za Aleksandrem od samej Bezmiechowej, poza zasięgiem jego wzroku.
Strażnicy docierali właśnie do Cisnej. Na podstawie danych z drona ekstrapolowali przewidywaną dalszą trasę uciekiniera. Dla zwiększenia szans i skrócenia czasu pościgu podjęli decyzję o rozdzieleniu się. Jeden android wysiadł w Cisnej i ruszył biegiem na południe wzdłuż czerwonego szlaku. Drugi dojechał do Strzebowisk i kierując się na przełaj leśnymi ścieżkami i duktami używanymi przez drwali, miał dotrzeć na czerwony szlak prowadzący na szczyt Okrąglika od wschodu.
Aleksander wszedł ścieżką w leśne ostępy. Chciał jak najszybciej dojść do schronu i poczuć się bezpiecznie. Dron podążał za nim. Gęstwina liści nie stanowiła żadnego maskowania. Anomalia czasoprzestrzenna była dobrze widoczna, dzięki czemu grupa pościgowa nadal miała aktualną pozycję uciekiniera i aktualizowała przewidywane miejsce spotkania. Pętla okrążenia zaciskała się wokół nieświadomego mężczyzny. Tymczasem Dawson wspinał się niestrudzenie górską ścieżką. Adrenalina sprawiała, że nie czuł zmęczenia, choć na plecach dźwigał dwadzieścia kilogramów wyposażenia wędrownika. Mimo pięknej pogody na szlaku o tej porze spotykał tylko pojedynczych turystów. Pozdrawiał ich zdawkowo, choć w obecnej sytuacji wolałby nie natknąć się na nikogo. Każda nadchodząca osoba mogła być przecież ścigającym go androidem.
Do Okrąglika było już blisko. Aleksander minął właśnie ścianę lasu. Do szczytu pozostało mu kilkadziesiąt metrów otwartej przestrzeni. Jeżeli dotrze na szczyt i zejdzie dzikim północnym stokiem, nikt go nie odnajdzie przez najbliższy rok.
Na ścieżce pojawił się kolejny turysta. „Znowu jakiś goguś z Warszawki”, pomyślał Dawson, widząc sylwetkę nadchodzącego mężczyzny. Dopiero z bliższej odległości dostrzegł niebieską poświatę i czerwony ośmiościan nad jego głową.
– Strażnik – wyszeptał bezgłośnie i stanął jak wryty. Zrobił krok w tył, spojrzał za siebie, oceniając szansę ucieczki w las.
Sytuacja była beznadziejna. Na końcu widocznej w lesie ścieżki pojawił się drugi android. Obaj nie mieli już na sobie garniturów krępujących ruchy. Uniwersalny kombinezon przybrał postać typowego stalowoszarego munduru Strażników.
Uciekinier rozejrzał się na boki. Nie miał szans. Odkryty stok nie dawał żadnego prawdopodobieństwa na ucieczkę zwieńczoną sukcesem. Mógł najwyżej wydłużyć pościg. Tymczasem Strażnicy zbliżali się do niego z dwóch stron.
– Aleksandrze Dawson, pańska ucieczka dobiegła końca – odezwał się android, który nadszedł od strony szczytu. – Uda się pan z nami na Stację Kontrolną, gdzie zostanie panu odczytany wyrok.
„Misja koloru czerwonego – pomyślał Dawson – czyli ich nadrzędną wytyczną jest to, że muszą mnie pochwycić żywego! Muszę to wykorzystać”.
– Proszę nie utrudniać nam zadania – odezwał się drugi android, który nadszedł od tyłu.
Z każdą sekundą skracał się dystans pomiędzy nimi a Dawsonem.
– Nie zamierzam – odezwał się Aleksander, chcąc uśpić czujność ścigających. Jednocześnie wykonał półobrót, wyciągając z kieszeni kurtki pistolet. Odbezpieczył go i wystrzelił w kierunku androida.
Pierwszy pocisk, mimo że trafił w pierś, nie zrobił na Strażniku żadnego wrażenia. Dopiero drugi – z rdzeniem zawierającym mikroładunek elektromagnetyczny – penetrując zewnętrzny pancerz, wywołał spięcie w obwodach, wyłączając androida z walki.
Widząc to, pierwszy Strażnik natychmiast przetransformował prawą dłoń w broń i wystrzelił w kierunku Dawsona. Ładunek energetyczny trafił jednak w plecak i rozproszył się, zanim dotarł do ciała. Uciekinier nie tracił czasu. Po celnych strzałach, które dosięgły androida, rozpiął klamry plecaka i zrzucił balast na ścieżkę. Przeturlał się w trawę, przykucnął i strzelił w kierunku pierwszego Strażnika. Chybił.
Układy celownicze androida zaadaptowały się do obecnej sytuacji. Strażnik postanowił za wszelką cenę wyeliminować z ręki Dawsona zagrożenie, jakie stanowił antyczny pistolet, zwłaszcza że zgodnie z Encyklopedią androidy powinni być odporne na broń prochową z tych czasów.
Cyborg namierzył prawą rękę Aleksandra i wystrzelił serię trzech pocisków energetycznych o maksymalnej mocy. Pierwszy trafił w dłoń, paraliżując mięśnie i ścięgna, i rozbroił mężczyznę. Kolejne pociski dosięgły przedramienia i nadgarstka, na którym Dawson miał wehikuł. Obezwładniony zdążył jeszcze złapać lewą dłonią za sparaliżowaną rękę, po czym silny rozbłysk rozpoczynający się od nadgarstka pochłonął postać uciekiniera. Strażnik odruchowo przesłonił oczy. Gdy po sekundzie spojrzał przed siebie, Dawsona już nie było. Na ścieżce pozostał jego plecak i sparaliżowany, leżący na wznak drugi Strażnik.
Lewitujące w powietrzu drony zbliżyły się do androidów, skanując obszar w poszukiwaniu artefaktów z przyszłości. Zadania nie ułatwiały anomalie czasoprzestrzenne po implozji, które skaziły obszar walki. Dawson musiał wyparować wraz z wehikułem, bo nigdzie wokół nie znaleziono urządzenia.
Android raz jeszcze przeskanował otoczenie wokół siebie za pomocą czujników optycznych. Nie były one tak zaawansowane jak czujniki pasma zaburzeń continuum, które wykorzystywano w takich sytuacjach do posprzątania tego, co zostaje po uciekinierach. Podniósł pistolet, jedyną rzecz, którą dostrzegł w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał cel ich misji. Nie czekając, aż ktoś nadejdzie górską ścieżką, zabrał plecak Dawsona, deaktywował drony, które spoczęły w kieszeni kombinezonu, i podszedł do uszkodzonego w walce kompana. Na szczęście zegarek na jego nadgarstku działał. Strażnik uruchomił wehikuł i wprowadził koordynaty przybliżające ich do oryginalnego czasu, z którego wyruszyli. Po chwili obaj rozpłynęli się w powietrzu, a na ścieżce pozostał po nich jedynie obłok pary, który wiatr rozwiał w ułamku sekundy.
***
Holograficzna rzeczywistość dwudziestego pierwszego wieku zniknęła sprzed ich oczu. Znów siedzieli w uczelnianej auli.
– Widzieliście rekonstrukcję wydarzeń, którą pokazuję wszystkim studentom pierwszego semestru mechaniki temporalnej – wyjaśnił zebranym studentom wykładowca. – Dla mnie to pod wieloma względami modelowy przykład tego, z czym mamy do czynienia w Departamencie Czasu. Takich jak Dawson co roku są dziesiątki. Wyruszają, tak jak on, w przeszłość, żeby zmieniać historię. Na nic zdają się zakazy, ograniczenie do minimum ludzi podróżujących w czasie i zastępowanie ich Strażnikami, wprowadzanie blokad do wehikułów dostępnych dla cywili. Zawsze znajdzie się ktoś, kto postanowi złamać prawo i narazić nasz świat. Nie każdemu, tak jak Dawsonowi, udaje się uciec z miejsca ingerencji. Zwykle chwytamy ich na gorącym uczynku, podczas zmieniania przeszłości.
Pełen zdziwienia szmer przeszedł po sali.
– Tak. Dobrze usłyszeliście. Zmieniając przeszłość, kontrolujecie przyszłość. Taka sentencja jest wyryta na każdym wehikule pracowników Departamentu Czasu i nie są to puste słowa. Nawet niewielka ingerencja w przeszłości może mieć katastrofalny wpływ na dzień dzisiejszy. To na barkach personelu Stacji Kontrolnej Departamentu Czasu spoczywa odpowiedzialność, aby nikt nie zmienił continuum… – Wykładowca zawiesił głos. – Tym gorzej, gdy zdrajcą jest ktoś z nas, ktoś, kto rozpoczynając pracę w Departamencie, składał przysięgę, że będzie chronił continuum przed nieuprawnioną ingerencją. Podporuczniku Orfali, czy ja pana nudzę? – Spojrzał w górny sektor auli, a system identyfikacji podał dane wywołanego słuchacza.
Feliks Orfali, zajęty rozmową z sąsiadem, nie zwrócił uwagi na pytanie prowadzącego.
– Podporuczniku Orfali! – huknął wykładowca.
Student spojrzał w kierunku katedry.
– Tak?
– Pytałem, czy ja pana nudzę. – Wykładowca nie otrzymał jednak odpowiedzi. – Przed chwilą miał pan tyle do powiedzenia – wykpił milczenie kadeta i ponownie zwrócił się do wszystkich: – Mówię wam raz na zawsze – podniósł głos, a jego intonacja niosła w sobie twardość i bezkompromisowość – weterani korpusów ekspedycyjnych, Departament Czasu prowadzi taką samą walkę jak wasze oddziały. Należymy do tych samych sił zbrojnych i tak samo karzemy z pełną surowością wrogich agentów. Nadrzędną zasadą jest ochrona ludzkiego życia. To wpajano wam od małego, ale nie będziemy płakać nad losem tych, którzy mają gen zdrady i łamią nasze cywilizacyjne wytyczne! Dlatego nie lekceważcie mojego przedmiotu. Wśród przydziałów po zakończeniu akademii oficerskiej będą również skierowania do Departamentu Czasu, a tam mechanika temporalna będzie nieodzowna, jeśli dalej chcecie wspinać się po szczeblach wojskowej kariery. Na dziś tyle wstępu. Od jutra normalna nauka. Zajęcia będą odbywać się codziennie o tej samej porze i radzę się nie spóźniać! Do widzenia – pożegnał się ze słuchaczami i sprężystym krokiem, zdradzającym wieloletni dryl wojskowy, wyszedł z auli.
– Podpadłeś mu, Feliks – odezwał się siedzący obok Orfalego podporucznik Gennaro. – I to już na pierwszych zajęciach. Masz przerąbane.
– Bez przesady. Jutro nie będzie mnie pamiętał – odparł lekceważąco Orfali. – W jego wieku pamięć już nie ta.
– To ty nie wiesz, kim on jest?
– A ty wiesz?
– No jasne! Kto by tego nie wiedział. To generał Ransom. Dwa lata temu zakończył służbę jako głównodowodzący Departamentu Czasu. Szkoli teraz korpus oficerski. Mówią, że szuka kadr dla Departamentu. Taki łowca głów.
– Na mnie nie ma co liczyć. – Głos Feliksa był zimny. – Jestem żołnierzem korpusów ekspedycyjnych. Interesuje mnie wyłącznie czyszczenie galaktyki z zagrożeń tu i teraz, a nie jakieś wyimaginowane ganianie się z uciekinierami przez epoki.
– On też zaczynał w korpusach, tak jak my. – Gennaro nie dawał za wygraną.
– I co sprawiło, że zesłali go do Departamentu Czasu?
– Jako początkującego kadeta skierowano go do układu Terisa. Charakteryzował się świetnymi zdolnościami taktycznymi. Jego drużyny zwykle wykazywały się bohaterstwem, a podwładni uznawali jego autorytet. Po akademii oficerskiej znów trafił na front. Dowodził kompanią MECH-ów, ciężko opancerzonych robotów kroczących.
– Kompanią? To niemożliwe! Nikt na polu walki nie jest w stanie kontrolować całej kompanii.
– Masz rację. To jedyny człowiek, o którym wiem, że miał takie zdolności mentalne, że dowództwo przyznało mu taki awans. Według testów psychologicznych był w stanie kontrolować sytuację taktyczną wokół swoich siedemdziesięciu jednostek.
– I co się stało?
– Został ranny, gdy w jego MECH-a trafiły pociski na Honah V, ale mimo ran nie stracił ducha walki. Nie pozwolił lokalnej armii przejść do kontrnatarcia. Utworzył ze swoich jednostek linię obrony, wykorzystując okoliczny teren, i dzięki temu utrzymał przyczółek, co pozwoliło na desant z orbity naszych głównych sił. Za ten wyczyn otrzymał Order Niezłomnych, ale już nie wrócił na front. W ramach rekonwalescencji trafił do centrum badawczo-rozwojowego wehikułów czasu w Zurichu, a po sześciu miesiącach do Stacji Kontrolnej. Miał tam pozostać kolejne pół roku i po tym czasie wrócić do służby w oddziałach ekspedycyjnych.
– I co się stało? Komisja nie pozwoliła mu wrócić i został w Departamencie? – Dopiero teraz Orfali wykazał zainteresowanie opowieścią kolegi z kompanii, z którym trafił do Akademii.
– Sam zrezygnował i poprosił o przeniesienie do wydziału pościgowego Departamentu Czasu.
– Co?!
– Postanowił złapać Dawsona, tego, o którym był dzisiejszy wykład.
– Żartujesz?
– Nie. Poznał Dawsona podczas pobytu w centrum badawczym. Mówią nawet, że zaprzyjaźnił się z nim i jego żoną. Potem, gdy służył na Stacji Kontrolnej, dowiedział się, że Dawson przywłaszczył sobie wehikuł czasu, próbował ingerencji w continuum, a gdy Strażnicy go powstrzymali, uciekł w przeszłość. Podobno godzinę po tym, jak Ransom się o tym dowiedział, pojawił się u dowódcy stacji z podaniem o przeniesienie na stałe do Departamentu Czasu. Dołączył do wydziału pościgowego i zaczął szukać Dawsona w przeszłości. Zajęło mu to sześć lat. W międzyczasie zmieniły się techniki pościgowe. Kiedy Ransom zaczynał służbę, typowy zespół pościgowy składał się ze Strażnika model drugi i z oficera Departamentu. Z biegiem czasu i udoskonaleń androidów model trzeci przejął obowiązki oficerów. Wyrugowano w ten sposób czynnik ludzki, najbardziej zawodny i obarczony współczuciem. Wyjątkiem był podobno Ransom. Pozwolono mu nadal tropić Dawsona osobiście.
– Coś tu nie gra. Słyszałeś przecież, że zatrzymania dokonali dwaj Strażnicy – zaprotestował Orfali.
– To była jedyna misja, w której Ransom nie wziął udziału. Pewnie żałował, że nie udało mu się zakończyć tego sześcioletniego pościgu osobiście. Mimo że misja zakończyła się połowicznym sukcesem, bo zamiast pochwycenia uciekiniera dokonano jego likwidacji, była to trampolina do awansu na dowódcę Stacji Kontrolnej.
– Ciekawa opowieść, ale nadal nie zamierzam awansować w ramach Departamentu Czasu.
– Nie chciałbyś zostać na Ziemi?
– Nie! – Głos Orfalego nie pozostawił wątpliwości.
***
Wykład z mechaniki temporalnej dla pierwszego rocznika był dla generała Ryszarda Ransoma pierwszym w tym semestrze. Dziś były to jedyne zajęcia wykładowcy na uczelni, nie wracał on jednak od razu do domu. Postanowił siąść do tak zwanej papierkowej roboty, choć z papierem nie miało to już od wieków nic wspólnego. Ransom miał już dość spinania się pod koniec semestru, tak jak robili to jego studenci przed egzaminami semestralnymi. Zakopany w raportach osobowych nowych kadetów zupełnie stracił poczucie czasu. Do rzeczywistości przywróciło go mrowienie w nadgarstku. Włączył myślami ekran stojącego na biurku komunikatora, przekierowując połączenie. Pojawiła się na nim twarz nastoletniej dziewczyny.
– System bezpieczeństwa Akademii wykrywa połączenie przychodzące – odezwał się awatar. – Połączenie od pani Anny Dawson do generała Ransoma. Połączyć?
– Połącz – odezwał się szeptem.
– Witaj, kochanie. – Renderowanego awatara zastąpiła twarz kobiety w dojrzałym wieku.
– Witaj, Aniu.
– Wracasz do domu?
– Zaraz będę się zbierał. Trochę się zasiedziałem – odparł przepraszającym tonem.
– To nie zatrzymuję cię dłużej. – Zmęczona twarz rozpromieniła się w jednej chwili, po czym połączenie się zakończyło.
Ransom pozamykał wyświetlone przed oczami aplikacje, odłączył implant komunikacyjny od uczelnianego serwera. Wirtualna rzeczywistość zniknęła. Był sam w spartańsko urządzonym biurze. Oprócz fotela, na którym siedział, i biurka będącego jednocześnie konsolą sterującą systemami uczelnianymi nie było tam innych mebli. Blat biurka również był sterylny. Po jednej stronie stał ekran do przyjmowania rozmów, a po drugiej leżało, w równej odległości od obu krawędzi, niewielkie pudełko. Oficer zawiesił na nim wzrok. Przez chwilę trwała niema walka, aż wreszcie Ransom sięgnął po pudełko i podniósł wieczko. W środku, w gąbkowej formie, spoczywała replika pistoletu Wist, ikony broni krótkiej z istniejącego w zamierzchłych czasach kraju Lechitów. Pod pistoletem znajdowała się inskrypcja:
Dla pułkownika Ryszarda Ransoma, Kawalera Orderu Niezłomnych, za odwagę i bezkompromisowość w ściganiu i zlikwidowaniu Aleksandra Dawsona, zbiega i zdrajcy Departamentu Czasu.
Opuszkiem palca dotknął tabliczki i zatoczył okrąg wokół imienia i nazwiska uciekiniera.
– Dziś znów opowiadałem twój przypadek… – odezwał się szeptem. – Wybacz, przyjacielu, że nazywam cię publicznie zdrajcą, ale tak muszę. Nikt nie może się dowiedzieć, że kiedykolwiek mi na tobie zależało. Poza tym mam nadzieję, że będziesz dla tych młodych adeptów przestrogą, że nie można zmieniać continuum, cokolwiek by się wydarzyło. Wiem, co byś mi powiedział. Chciałeś ratować dziecko, swojego syna. Ale po co? Ty najlepiej powinieneś wiedzieć, że wykryją twoją ingerencję, skorygują twoją poprawkę i wyruszą za tobą. Nie mogłeś mieć wątpliwości, że będą ścigać cię aż do śmierci lub osadzenia w celi. Dlaczego więc to zrobiłeś Annie? Zostawiłeś ją samą, egoisto! Najpierw straciła syna, a rok później ciebie! Gdybym tylko dotarł do ciebie pierwszy, pozwolił ci się wymknąć i wysłał w umówione miejsce Annę, moja misja w Departamencie dobiegłaby końca. Połączyłbym was w przeszłości; ale ty byłeś dobry, za dobry dla mnie i analityków mojej grupy pościgowej. Niestety nie dane mi było wykonać tej misji. Stąd ten artefakt z czasów, kiedy cię pochwycono. – Westchnął ciężko. – Uwiera on moją dumę od dnia wręczenia.
Zamknął pudełko i odsunął na miejsce. Coroczny rytuał wieńczący wykład dla pierwszego roku mechaniki temporalnej dobiegł końca.