Aleja bzów - Aleksandra Tyl - ebook + audiobook + książka

Aleja bzów ebook i audiobook

Aleksandra Tyl

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na głowę Izabeli, młodej, samotnej dziennikarki spadają kolejne problemy. Zawierucha w pracy, nagły wyjazd jedynej przyjaciółki, kłopoty finansowe – to wszystko kumuluje się w jednym czasie.

Na domiar złego nadchodzi wiadomość, że pałac na wsi, położony przy uroczej Alei Bzów, w którym Izabela spędziła dzieciństwo i w którym mieszka jej babcia – został sprzedany przez gminę i staruszka niebawem zostanie eksmitowana. Dopiero gdy Izabela poznaje Monikę – matkę chorego dziecka, jej własne problemy odchodzą na dalszy plan. Zaangażowana w pomoc nowej koleżance, pochłonięta pracą, nie zauważa, że i do niej powoli zaczyna uśmiechać się szczęście. Bo choć przeprowadzka babci wydaje się być nieunikniona, to każda wizyta w Alei Bzów powoduje u Izabeli mocniejsze bicie serca…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 14 min

Lektor: Paulina Raczyło
Oceny
4,5 (140 ocen)
84
41
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna-60

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Polecam
00
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

5 z małym minusem
00
RAKOSI

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka godna polecenia
00
19basia75

Nie oderwiesz się od lektury

super się czyta
00
UrszulaSagan

Nie oderwiesz się od lektury

Super bardzo dobrze ale czyta
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Alek­san­dra Tyl, 2011

Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Zdję­cie na okład­kę: iStock­pho­to

Ko­rek­ta: Mał­go­rza­ta Ma­jew­ska

Wszyst­kie po­sta­ci w tej książ­ce są fik­cyj­ne.

Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do osób rze­czy­wi­stych jest cał­ko­wi­cie przy­pad­ko­we.

Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

www.pro­za­mi.pl

War­sza­wa 2011, 2014

ISBN 978-83-63742-08-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Blask re­flek­to­rów ośle­pił zwie­rzę na tyle, że za­miast ucie­kać, sta­ło spło­szo­ne na środ­ku dro­gi, zu­peł­nie bez ru­chu ni­czym mu­ze­al­ny okaz. Iza­be­la, po­chło­nię­ta bu­do­wa­niem w my­ślach pierw­szych aka­pi­tów swo­je­go ar­ty­ku­łu, na­wet nie za­uwa­ży­ła, że jej sa­mo­chód nie­bez­piecz­nie zbli­ża się do ży­wej prze­szko­dy. W ostat­nim mo­men­cie jej świa­do­mość prze­ka­za­ła in­for­ma­cję, iż trze­ba na­ci­snąć ha­mu­lec. Opo­ny za­pisz­cza­ły, ale sa­mo­chód nie wy­ha­mo­wał do koń­ca. Dziew­czy­na wie­dzia­ła, że za chwi­lę na­stą­pi ude­rze­nie. Pa­trzy­ła na psa, ści­ska­jąc moc­no kie­row­ni­cę i mo­dląc się w du­chu o cud. Ich peł­ne prze­ra­że­nia oczy spo­tka­ły się na mo­ment. Ten je­den je­dy­ny mo­ment, kie­dy czas zwal­nia nie­mi­ło­sier­nie i nie moż­na zro­bić nic wię­cej, jak tyl­ko cze­kać. Kie­dy pies znik­nął z pola wi­dze­nia, a sa­mo­chód za­trzy­mał się w koń­cu, ser­ce Iza­be­li biło tak moc­no, że sama nie wie­dzia­ła, czy sły­sza­ła ude­rze­nie, czy może jed­nak nic się nie sta­ło. Roz­glą­da­jąc się wo­kół, nie za­uwa­ży­ła jed­nak zwie­rzę­cia. A za­tem psi­na leży pew­nie mar­twa pod ko­ła­mi. A może to wca­le nie był pies?

Iza­be­la sta­ra­ła się opa­no­wać swój od­dech i mi­mo­wol­ne drże­nie nóg. Do­cho­dzi­ła go­dzi­na dwu­dzie­sta, o tej po­rze roku to już pra­wie zmierzch, tej je­sie­ni zresz­tą wie­czo­ry były wy­jąt­ko­wo po­nu­re. Może po­win­na udać, że nic nie za­uwa­ży­ła i po­je­chać da­lej? A je­śli pies żyje? Prze­cież nie zo­sta­wi go tak sa­me­go na pa­stwę losu.

Ro­zej­rza­ła się po­now­nie, nie wy­sia­da­jąc jesz­cze z sa­mo­cho­du. Sta­ra­ła się doj­rzeć ja­kąś syl­wet­kę, auto, świa­tła, co­kol­wiek, co mo­gło­by oznaj­mić, że zbli­ża się inny czło­wiek. Ktoś, kto prze­jął­by od­po­wie­dzial­ność, po­wie­dział, co ro­bić, może na­wet sam zo­bo­wią­zał się, że za­bie­rze psa do we­te­ry­na­rza. Nie­ste­ty, żad­nych sa­mo­cho­dów, ro­we­rów, ży­wej du­szy w za­się­gu wzro­ku. Była sama.

Do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wa­ła się, że przez uchy­lo­ne okno do­cho­dzi ci­chy dźwięk, jak­by skom­le­nie. Po­wo­li pu­ści­ła kie­row­ni­cę, wy­tar­ła spo­co­ne dło­nie o spodnie, za­cią­gnę­ła ha­mu­lec ręcz­ny, wci­snę­ła świa­tła awa­ryj­ne, wy­ję­ła z to­reb­ki te­le­fon i wy­sia­dła.

Oka­za­ło się, że pies, wil­czur, leży tuż przed sa­mo­cho­dem. Nie krwa­wił, nie war­czał, skom­lał ci­cho i wy­glą­dał na prze­stra­szo­ne­go. Bała się go po­gła­skać, ale ukuc­nę­ła nie­opo­dal, sta­ra­jąc się mó­wić szep­tem, żeby go uspo­ko­ić, a za­ra­zem uspo­ko­ić sie­bie. Drżą­cy­mi pal­ca­mi wy­stu­ka­ła nu­mer bab­ci na ko­mór­ce i cze­ka­jąc na po­łą­cze­nie, wciąż szep­ta­ła do psa, aby się nie bał.

– Halo? – Usły­sza­ła w koń­cu cie­pły głos po dru­giej stro­nie słu­chaw­ki.

– Bab­ciu, prze­je­cha­łam psa! Prze­je­cha­łam psa! – krzy­cza­ła, da­jąc upust ner­wom.

– Jak to? Gdzie je­steś? Prze­cież do­pie­ro co wy­je­cha­łaś.

– Je­stem nie­da­le­ko, ja­kieś dwa ki­lo­me­try przed Stru­ga­mi. Prze­je­cha­łam psa, wła­ści­wie go tyl­ko po­trą­ci­łam, bo żyje, od­dy­cha, skom­le. Nie wiem, co ro­bić.

– Nie de­ner­wuj się, to po pierw­sze…

– Bab­ciu, to strasz­ne, my­śla­łam, że go za­bi­łam. – Dziew­czy­nie za­drżał głos, a z oczu po­pły­nę­ły gru­be łzy. – To chy­ba jest czyjś pies, bo ma ob­ro­żę – za­uwa­ży­ła, przy­glą­da­jąc się le­żą­ce­mu wil­czu­ro­wi.

– Ob­ro­żę? Tu­taj nikt nie za­kła­da psom ob­ro­ży, je­steś pew­na?

– Tak, jest ob­ro­ża. To wil­czur, chy­ba do­syć mło­dy…

– Cze­kaj, mło­dy wil­czur… To już wiem – oży­wi­ła się bab­cia. – No tak, to by się zga­dza­ło, że z ob­ro­żą, w koń­cu mia­sto­wy!

– Wiesz, czyj to pies? Może by za­wia­do­mić wła­ści­cie­la? Mógł­by przy­je­chać i go wziąć, ja opła­cę we­te­ry­na­rza, by­le­by go wziął.

– To ra­czej nie­moż­li­we, bo wła­ści­ciel gdzieś po­je­chał. Szu­kał tego psa po po­łu­dniu, to na pew­no jego.

– Ale czyj?

– No, tego dzia­da jego mać! – Głos bab­ci na­gle stał się ner­wo­wy. – Tego, co chce mnie da­chu nad gło­wą po­zba­wić!

– Co? Ja­kie­go dzia­da? Kto chce cię po­zba­wić da­chu nad gło­wą? Nic mi nie mó­wi­łaś!

– A co mia­łam mó­wić? Wpa­dłaś jak po ogień, na­wet się her­ba­ty nie na­pi­łaś, zresz­tą sama masz swo­je spra­wy, nie będę ci za­wra­cać gło­wy mo­imi. Ju­tro ro­bi­my na­ra­dę lo­ka­to­rów, to się zo­ba­czy.

– Ale o czym ty mó­wisz, bab­ciu? Prze­pra­szam, że nie mia­łam cza­su, mu­szę dziś na­pi­sać ar­ty­kuł na ju­tro. Ale prze­cież mo­głaś mi po­wie­dzieć, sko­ro coś złe­go się dzie­je. O co cho­dzi?

– No o co, o co… Zna­lazł się spad­ko­bier­ca pa­ła­cu i chce nas wy­go­nić, i tyle. Biz­nes­men je­den, cho­le­ra by go wzię­ła. Bę­dzie tu ro­bił ho­tel! A my mamy się wy­nieść!

– Co? Ale kto to jest? Jak się na­zy­wa? Skot­nic­ki?

– Nie, ja­koś in­a­czej. Za­pi­sa­łam so­bie, cze­kaj… Wik­tor Mo­raw­ski. Dziad je­den.

– Bab­ciu, mu­szę koń­czyć, je­dzie ja­kiś ro­we­rzy­sta, może mi po­mo­że. – Iza­be­la z na­dzie­ją pa­trzy­ła na zbli­ża­ją­cy się dwu­ko­ło­wiec. – Przy­ja­dę do cie­bie za ty­dzień, to wszyst­ko mi opo­wiesz. Tym­cza­sem po­wia­dom tego pana Wik­to­ra, jak się zja­wi, że mam jego psa, żeby się nie mar­twił.

– A niech się mar­twi! – krzyk­nę­ła bab­cia ucie­szo­na. – Niech się mar­twi! Nic mu nie po­wiem, dzia­do­wi. Niech się po­mar­twi. Ja mam te­raz gor­sze zmar­twie­nia na gło­wie i ja­koś go to nie in­te­re­su­je.

– Do­brze, bab­ciu, po­roz­ma­wia­my na spo­koj­nie, jak przy­ja­dę, ca­łu­ję cię, pa!

Iza­be­la wy­łą­czy­ła te­le­fon i po­ma­cha­ła ener­gicz­nie w stro­nę ro­we­rzy­sty. Męż­czy­zna pod­je­chał i nie zsia­da­jąc z ro­we­ru, oce­nił sy­tu­ację:

– Trze­ba go wrzu­cić do rowu.

– Nie mogę, prze­cież on jesz­cze żyje – wy­ja­śni­ła Iza­be­la. - Czy mógł­by mi pan po­móc wło­żyć go do sa­mo­cho­du? Sama nie dam rady.

Chłop po­pa­trzył na nią z nie­sma­kiem, ale odło­żył ro­wer i pod­szedł bli­żej. Po­mi­mo że była nie­dzie­la, miał na so­bie brud­ną ka­mi­zel­kę i spodnie ro­bo­cze. Iza­be­la po­czu­ła od nie­go woń al­ko­ho­lu, nie za­ta­czał się jed­nak i nie wy­glą­dał na pi­ja­ne­go. Naj­wi­docz­niej miał bar­dzo moc­ną gło­wę.

– Ja bym go tam wrzu­cił do rowu, i po spra­wie. Na co pani taki prze­trą­co­ny pies? – za­ga­dał, przy­glą­da­jąc się wil­czu­ro­wi. Ten prze­stał już skom­leć, le­żał te­raz z wy­wie­szo­nym ję­zo­rem i dy­szał.

– Mnie na nic, ale prze­cież go tak nie zo­sta­wię. Po­ja­dę z nim do we­te­ry­na­rza. Po­mo­że mi pan go wło­żyć?

– A jak nas udzia­bie?

– Nie udzia­bie – po­wie­dzia­ła Iza­be­la, ale bez prze­ko­na­nia. - De­li­kat­nie go weź­mie­my i po­ło­ży­my z tyłu.

– No do­bra, da­waj pani, ja za tył, a pani za przód.

Iza­be­la, drżąc tym ra­zem ze stra­chu przed po­gry­zie­niem, unio­sła de­li­kat­nie tu­łów psa. Ro­we­rzy­sta w tym cza­sie po­dźwi­gnął go z tyłu. Pies wark­nął, ob­ru­szył się, ale nie wy­szcze­rzył zę­bów. Znów za­czął po­pi­ski­wać, naj­wy­raź­niej coś go bo­la­ło. Kie­dy uda­ło się wło­żyć go do sa­mo­cho­du, Iza­be­la czu­ła, jak całe ubra­nie aż klei się do niej, mo­kre od potu.

– Dzię­ku­ję panu – po­wie­dzia­ła, za­my­ka­jąc tyl­ne drzwi od sa­mo­cho­du.

– Za­schło mi w gar­dle, cięż­kie było ciel­sko – za­uwa­żył męż­czy­zna ochry­ple.

– Prze­pra­szam, nie mam nic do pi­cia…

– Nie szko­dzi. Jó­zek otwie­ra sklep, jak tyl­ko się za­pu­ka w okno. On miesz­ka za­raz z tyłu.

Iza­be­la zro­zu­mia­ła alu­zję i wy­cią­gnę­ła z port­fe­la dzie­sięć zło­tych. Męż­czy­zna uśmiech­nął się za­do­wo­lo­ny, po­pra­wił czap­kę i wsiadł na ro­wer.

– Jak­by na­stęp­nym ra­zem po­trą­ci­ła pani ja­kieś by­dlę, to je­stem do usług!

Do­cho­dzi­ła pół­noc, gdy Iza, dźwi­ga­jąc le­d­wie przy­tom­ne zwie­rzę, do­tar­ła do swo­jej ka­wa­ler­ki. Otwie­ra­jąc drzwi, nie spo­dzie­wa­ła się, że to jesz­cze nie ko­niec wra­żeń. I nie cho­dzi­ło by­najm­niej o tłum ko­biet, jaki uda­ło się zgro­ma­dzić na nie­wiel­kiej po­wierzch­ni miesz­kan­ka, a ra­czej o wia­do­mo­ści, któ­re ten tłum ko­biet wła­śnie skoń­czył ce­le­bro­wać.

– Je­steś wresz­cie! – krzyk­nę­ła na wi­dok Iza­be­li Jo­an­na, jej współ­lo­ka­tor­ka i naj­bliż­sza przy­ja­ciół­ka. – Pró­bo­wa­łam się do cie­bie do­dzwo­nić, ale mia­łaś wy­łą­czo­ny te­le­fon. Co to za pies?

– Roz­ła­do­wa­ła mi się ko­mór­ka – wy­ja­śni­ła Iza, pró­bu­jąc zna­leźć so­bie ka­wa­łek miej­sca na pod­ło­dze. Psa po­ło­ży­ła na pro­wi­zo­rycz­nym po­sła­niu z ręcz­ni­ka w ła­zien­ce. – Ob­dzwa­nia­łam we­te­ry­na­rzy i ko­mór­ka mi pa­dła, nie mam ła­do­war­ki w sa­mo­cho­dzie. A pies to znaj­da, po­trą­ci­łam go dzi­siaj.

– My wła­ści­wie już wy­cho­dzi­my – wtrą­ci­ła się Ka­ro­li­na, któ­rą Iza­be­la zna­ła do­tych­czas z wi­dze­nia jako bliż­szą zna­jo­mą Jo­an­ny, zda­je się z pra­cy. – Póź­no się zro­bi­ło, ju­tro po­nie­dzia­łek, trze­ba się rano zwlec z łóż­ka.

Jak na ko­men­dę po­zo­sta­łe dziew­czy­ny pod­nio­sły się ze swo­ich miejsc i żar­li­wie przy­tu­la­ły Jo­an­nę, za­pew­nia­jąc ją o swo­ich do­zgon­nych uczu­ciach ko­le­żeń­skich, zro­zu­mie­niu i trzy­ma­niu za nią kciu­ków. Iza­be­la była co­raz bar­dziej oszo­ło­mio­na całą sy­tu­acją, nic z tego nie ro­zu­mia­ła. Sia­da­jąc na zwol­nio­nym przez ko­goś krze­śle, przy­glą­da­ła się w zdu­mie­niu ca­łej ak­cji po­że­gnal­nej. Gdy go­ściom wresz­cie uda­ło się wyjść, Jo­an­na cięż­ko opa­dła na swo­je łóż­ko.

– Nie ro­zu­miem, co to za im­pre­za w nie­dzie­lę? Skąd to po­że­gna­nie, co się dzie­je? – za­py­ta­ła Iza, wciąż nie znaj­du­jąc wy­tłu­ma­cze­nia na to wszyst­ko.

– Wy­jeż­dżam – oświad­czy­ła su­cho Jo­an­na.

– Do­kąd? Kie­dy?

– Ju­tro. Wy­jeż­dżam po pro­stu. Na rok albo i dłu­żej. Jesz­cze nie wiem do­kąd. Mam za­miar rano po­je­chać na lot­ni­sko, ku­pić so­bie bi­let i le­cieć, do­kąd­kol­wiek. Za­le­ży, gdzie uda mi się zna­leźć miej­sce w sa­mo­lo­cie.

– Osza­la­łaś? A pra­ca? A Ma­ciek?

– Pra­ca, do­bre py­ta­nie! A co to za pra­ca! Całe dnie w biu­rze, nic się nie dzie­je, je­stem ni­czym au­to­mat, nie tego ocze­ki­wa­łam. Wca­le mi nie żal, rzu­ci­łam pra­cę, stąd wła­śnie to mi­ni­po­że­gna­nie z ko­le­żan­ka­mi. Maj­ka za­nie­sie ju­tro moje wy­po­wie­dze­nie sze­fo­wi, i po spra­wie. Na­wet nie mu­szę oglą­dać jego miny. A Ma­ciek? No cóż… my­ślę, że po­win­ni­śmy dać so­bie tro­chę cza­su…

– Ale prze­cież je­ste­ście za­rę­cze­ni, nic nie ro­zu­miem. Po­kłó­ci­li­ście się?

– Jak by to po­wie­dzieć – za­wie­si­ła na mo­ment głos Jo­an­na. - Róż­ni­ca ocze­ki­wań. To co zwy­kle, nie­raz prze­cież ci mó­wi­łam. On chciał, że­by­śmy szyb­ko wzię­li ślub i za­raz mie­li dzie­ci. Ja chcę się roz­wi­jać, do­pie­ro co skoń­czy­łam stu­dia, nie mam za­mia­ru wska­ki­wać od razu w pie­lu­chy. Dziś po raz ko­lej­ny pró­bo­wa­łam mu to wy­tłu­ma­czyć. Bez­sku­tecz­nie. No to trud­no, nie chciał pójść na ustęp­stwa, to te­raz niech się mar­twi, czy w ogó­le kie­dy­kol­wiek do nie­go wró­cę. Dam mu rok na prze­my­śle­nia.

– No ale nie mu­sisz od razu też wy­jeż­dżać, i to tak bez pla­nu. Z cze­go się tam utrzy­masz? Roz­ma­wia­łaś ze swo­imi ro­dzi­ca­mi?

– Nie. Mam za­miar po­sta­wić ich przed fak­tem do­ko­na­nym. Za­dzwo­nię z Mek­sy­ku lub RPA, za­le­ży, gdzie będę, żeby się nie mar­twi­li. Mam tro­chę oszczęd­no­ści, a po­tem za­ha­czę się w ja­kimś ba­rze, zo­ba­czy­my. Nie ja jed­na jadę głod­na przy­gód.

– Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć. – Iza­be­la krę­ci­ła gło­wą, wpa­tru­jąc się w uśmiech­nię­tą i zre­lak­so­wa­ną Jo­an­nę. – Nic nie mó­wi­łaś. Nie spo­dzie­wa­łam się po to­bie cze­goś ta­kie­go!

– Nie mó­wi­łam, bo sama nie wie­dzia­łam. Dziś po­kłó­ci­łam się z Mać­kiem i to był mo­tor na­pę­do­wy. Zda­łam so­bie spra­wę, że czas mi ucie­ka, prze­cie­ka przez pal­ce, że ko­lej­ne mie­sią­ce tra­cę w dur­nej pra­cy, że męż­czy­zna, któ­re­go ko­cham, za­miast ro­man­tycz­nych unie­sień, chce mnie do­pa­so­wać do swo­ich pla­nów ro­dzin­no-pro­kre­acyj­nych, że je­stem tyl­ko na­rzę­dziem w rę­kach in­nych. Chcia­ła­bym zro­bić coś dla sie­bie, po­znać świat, inne kul­tu­ry, in­nych lu­dzi. A może masz ocho­tę je­chać ze mną?

– Nie żar­tuj. Ja mam zgo­ła inne po­dej­ście. Nie­ba­wem awans w re­dak­cji, nie mam za­mia­ru tego po­psuć. Swo­ją dro­gą, uwa­żam, że dzia­łasz nie­roz­trop­nie, prze­cież nie mu­sisz nig­dzie je­chać ju­tro. Daj so­bie czas, zrób plan, omó­wi­my to na spo­koj­nie.

– Coś ty! – krzyk­nę­ła Jo­an­na. – Gdy­bym od­wle­kła, to pew­nie bym się roz­my­śli­ła. Ja wła­śnie mu­szę dzia­łać szyb­ko, bo w prze­ciw­nym ra­zie nic z tego nie bę­dzie. Na­wet nie mam za­mia­ru dzi­siaj spać, żeby przy­pad­kiem mi nie prze­szło. Mam na­dzie­ję, że mi po­to­wa­rzy­szysz? W koń­cu to na­sza ostat­nia noc.

– Boże, je­steś na­praw­dę sza­lo­na. Mnie by chy­ba nie star­czy­ło od­wa­gi… Cho­le­ra, mu­szę na­pi­sać ar­ty­kuł na ju­tro.

– Chrzań ar­ty­kuł, przy­ja­ciół­ka wy­jeż­dża, a ty się ba­wisz w służ­bist­kę. Prze­cież ja je­stem waż­niej­sza niż ja­kiś ar­ty­kuł, je­den dzień cię nie zba­wi, na­pi­szesz ju­tro.

– Jak ja dam so­bie radę bez cie­bie? – Iza­be­la na­gle po­smut­nia­ła. Do­pie­ro te­raz do­tar­ło do niej, że przez naj­bliż­szy rok sama bę­dzie mu­sia­ła opła­cić ra­chun­ki, do tej pory dzie­lo­ne na dwie. Poza tym wie­czo­ra­mi nie bę­dzie mia­ła do kogo się ode­zwać. Brak jej bę­dzie Jo­an­ny pod każ­dym wzglę­dem.

– Dasz radę, to tyl­ko rok! Prze­pra­szam, że cię sta­wiam w ta­kiej sy­tu­acji, nie mam kasy, żeby opła­cić swo­ją część za rok z góry, ale obie­cu­ję, że jak tra­fi mi się ja­kaś eks­tra­płat­na pra­ca, to coś przy­ślę.

– Nie mu­sisz. W koń­cu to two­je miesz­ka­nie. I tak dużo za­osz­czę­dzi­łam nie pła­cąc ci za wy­na­jem. Ja­koś zwią­żę ko­niec z koń­cem. Masz ra­cję, to tyl­ko rok…

– Le­piej po­wiedz, co to za pies, nie mo­głaś pod­rzu­cić go gdzieś do schro­ni­ska?

– Nie, bo ten pies ma wła­ści­cie­la, ja­kie­goś sta­re­go dzia­da, któ­ry chce wy­rzu­cić moją bab­cię z miesz­ka­nia, nie­waż­ne. – Iza­be­la mach­nę­ła ręką, nie chcąc roz­trzą­sać te­ma­tu, któ­re­go sama jesz­cze do­kład­nie nie zna­ła. – W so­bo­tę po­ja­dę do Skot­nik, to go od­wio­zę.

– Ale jak to go po­trą­ci­łaś? Nie wi­dzia­łaś go, śle­po­to?

– Nie wiem. Na szczę­ście nic mu nie jest, we­te­ry­narz spraw­dził, czy nie ma ob­ra­żeń we­wnętrz­nych, ale chy­ba go tyl­ko lek­ko wal­nę­łam zde­rza­kiem. Z boku jest tro­chę obi­ty, wy­li­że się. Pierw­szy raz ko­goś po­trą­ci­łam. Wra­ca­łam z Że­la­zo­wej Woli, mia­łam na­pi­sać ar­ty­kuł o fa­nie Cho­pi­na. Po dro­dze za­ha­czy­łam o bab­cię, żeby jej za­wieźć za­ku­py, po­tem szyb­ko do sa­mo­cho­du, spie­szy­łam się, może dla­te­go go nie za­uwa­ży­łam.

– Spo­koj­ny pie­sek – za­uwa­ży­ła Jo­an­na, za­glą­da­jąc do ła­zien­ki przez uchy­lo­ne drzwi. Wil­czur grzecz­nie drze­mał na ręcz­ni­ku.

– Do­stał ja­kiś za­strzyk, poza tym to mło­dy pies, nie­agre­syw­ny. Słod­ki – roz­czu­li­ła się Iza­be­la. – Na­zwa­łam go Sze­ryf. Jak pod­ro­śnie i bę­dzie groź­ny, to imię w sam raz bę­dzie pa­so­wa­ło.

– Chy­ba że wła­ści­ciel ma ja­kiś inny po­mysł.

– Przez naj­bliż­szy ty­dzień ja je­stem wła­ści­cie­lem.

Iza­be­la na chwi­lę za­mil­kła. Wpa­dła jej do gło­wy myśl, że sko­ro Asia chce wy­je­chać, to może zo­sta­wi­ła­by so­bie Sze­ry­fa. Mia­ła­by to­wa­rzy­stwo, na pew­no by­ło­by raź­niej i we­se­lej z psem. I cie­plej w łóż­ku. Poza tym spa­ce­ry z nim by­ły­by świet­ną oka­zją, aby po­znać ja­kie­goś przy­stoj­ne­go ama­to­ra psów, w koń­cu lu­dzi z psa­mi spa­ce­ru­je wie­lu, może by się ktoś sa­mot­ny tra­fił.

– Bab­cia nie wy­ga­da, ale mam świad­ka – rzu­ci­ła na głos dra­ma­tycz­nie. Jo­an­na prze­krzy­wi­ła gło­wę.

– Na co masz świad­ka?

– Fa­cet na ro­we­rze po­ma­gał mi wsa­dzić Sze­ry­fa do sa­mo­cho­du. Sama tro­chę się ba­łam go dźwi­gać.

– A tu­taj go do­dźwi­ga­łaś – za­uwa­ży­ła Jo­an­na.

– Bo już się nie ba­łam, że mnie ugry­zie, zresz­tą, le­d­wo go do­dźwi­ga­łam. Gdy­by nie win­da, to­bym go nie do­nio­sła. Niby kil­ku­mie­sięcz­ny szcze­niak, a cięż­ki jak sta­ry.

– Bez prze­sa­dy, słod­ka psi­na. To ty chu­chro je­steś. Co się przej­mu­jesz tym świad­kiem, sko­ro nic się nie sta­ło?

– Nie o to cho­dzi, mam świad­ka na to, że mam psa, a za­tem mu­szę go od­dać…

Jo­an­na po­pu­ka­ła się pal­cem w czo­ło.

– No pew­nie, i ty uwa­żasz, że ja je­stem wa­riat­ką, a sama po­stę­pu­jesz nie­roz­waż­nie. Chcesz zo­sta­wić psa, a nie my­ślisz o tym, że cza­sem całe dnie spę­dzasz poza do­mem, jeż­dżąc na ja­kieś wy­wia­dy. Kto by wte­dy z nim wy­cho­dził? Prze­cież mnie nie bę­dzie.

Iza­be­la zgo­dzi­ła się z przy­ja­ciół­ką i szyb­ko zmie­ni­ły te­mat. Jo­an­na opo­wia­da­ła jej o swo­ich pla­nach, miej­scach, któ­re za­mie­rza zwie­dzić, o swo­ich oba­wach, o na­dzie­jach, a tak­że o ży­ciu, ja­kie chcia­ła­by w przy­szło­ści pro­wa­dzić. Zde­cy­do­wa­na była wró­cić za rok, choć nie wy­klu­cza­ła moż­li­wo­ści po­zo­sta­nia gdzieś na sta­łe.

– Jak się ktoś tra­fi… – po­wie­dzia­ła z roz­ma­rze­niem.

Iza­be­la słu­cha­ła z za­in­te­re­so­wa­niem, nie wie­rząc w ani jed­no sło­wo Jo­an­ny. Nie chcia­ła być jed­nak złą przy­ja­ciół­ką, dla­te­go uda­wa­ła, że to wszyst­ko ma sens i że po­pie­ra każ­dy po­mysł i wi­zję współ­lo­ka­tor­ki. Tak na­praw­dę wie­dzia­ła jed­nak, że kie­dy rano się obu­dzą, Jo­an­na po­pa­trzy na wszyst­ko w zu­peł­nie in­nym świe­tle, po­bie­gnie pierw­sza do pra­cy, żeby uprze­dzić Maj­kę i za­brać jej wy­po­wie­dze­nie, za­nim zo­ba­czy je szef, że po­go­dzi się z Mać­kiem i w koń­cu za­czną wy­zna­czać datę ślu­bu, a przede wszyst­kim, że bę­dzie się śmia­ła z tych swo­ich pla­nów glob­tro­ter­skich. Jak za­wsze.

Bu­dzik dzwo­nił już od siód­mej rano, ale Iza­be­la wpraw­nym ru­chem ręki prze­łą­cza­ła go na funk­cję drzem­ki. Dzwo­nił więc co dzie­sięć ko­lej­nych mi­nut, aż po ósmej wy­łą­czy­ła go de­fi­ni­tyw­nie i za­nu­rzy­ła się z po­wro­tem w śnie. Do­pie­ro zim­ny i szorst­ki ję­zyk Sze­ry­fa zdo­łał wy­bu­dzić ją na tyle sku­tecz­nie, że zry­wa­jąc się z łóż­ka, na­tych­miast przy­po­mnia­ła so­bie wszyst­kie wczo­raj­sze wy­da­rze­nia. Ze­gar wska­zy­wał za pięć je­de­na­stą. Pies skom­lał, naj­wy­raź­niej chciał iść na dwór, ar­ty­kuł nie na­pi­sa­ny, re­dak­tor pro­wa­dzą­cy pew­nie od rana pró­bo­wał się do­dzwo­nić, ale ko­mór­ka nie­na­ła­do­wa­na. W do­dat­ku nig­dzie nie było Jo­an­ny. Iza­be­la jesz­cze raz obie­gła wzro­kiem po­kój, ale łóż­ko Asi było ide­al­nie za­ście­lo­ne, zni­kąd nie do­bie­gał ża­den od­głos wska­zu­ją­cy na jej obec­ność w miesz­ka­niu.

– Albo po­je­cha­ła do pra­cy, żeby zdą­żyć przed Maj­ką, albo… – wy­mam­ro­ta­ła do Sze­ry­fa Iza­be­la, pró­bu­jąc wy­grze­bać spod łóż­ka ła­do­war­kę do ko­mór­ki. Pod­łą­czy­ła te­le­fon, za­rzu­ci­ła na sie­bie wczo­raj­sze ubra­nie, płaszcz i wy­szła z psem na dwór.

Sze­ryf nie wy­glą­dał już na obo­la­łe­go, bły­ska­wicz­nie do­szedł do sie­bie, Iza­be­la le­d­wie mo­gła go utrzy­mać na ku­pio­nej u we­te­ry­na­rza smy­czy. Zna­la­zł­szy ka­wa­łek traw­ni­ka, pies zro­bił to, na czym mu za­le­ża­ło, a po­tem mer­da­jąc we­so­ło ogo­nem, chciał się ba­wić. Iza ża­ło­wa­ła, że nie ma przy so­bie żad­nej pił­ki. Z dru­giej stro­ny nie czas te­raz na za­ba­wę. Szarp­nę­ła zde­cy­do­wa­nie za smycz i po­cią­gnę­ła psa z po­wro­tem do domu.

– Prze­pra­szam. Za dużo mam te­raz spraw na gło­wie, po­bie­gam z tobą wie­czo­rem – tłu­ma­czy­ła się w win­dzie, pa­trząc w we­so­łe oczy wil­czu­ra.

W te­le­fo­nie cze­ka­ło je­de­na­ście nie­ode­bra­nych po­łą­czeń i dwa SMS-y. Wszyst­kie z pra­cy z za­py­ta­niem, co się dzie­je i dla­cze­go Iza­be­li jesz­cze nie ma. Iza szyb­ko wy­pi­ła kawę, wrzu­ci­ła psu do mi­ski ja­kieś zna­le­zio­ne w lo­dów­ce reszt­ki wę­dlin, spa­ko­wa­ła swo­je­go lap­to­pa i, obie­cu­jąc psu szyb­ki po­wrót, wy­szła. W dro­dze do re­dak­cji kle­ci­ła w gło­wie ko­lej­ne zda­nia swo­je­go nie­na­pi­sa­ne­go jesz­cze ar­ty­ku­łu. Jak się oka­za­ło, zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie.

– Nie przy­szłaś rano na spo­tka­nie ze­spo­łu, nie od­bie­ra­łaś ko­mór­ki, zde­cy­do­wa­łem się więc wy­rzu­cić twój te­mat z naj­bliż­sze­go wy­da­nia – wy­ja­śnił po­krót­ce szef dzia­łu, gdy Iza­be­la, tłu­ma­cząc dość męt­nie, pró­bo­wa­ła wy­ja­śnić po­wód swo­jej nie­obec­no­ści. – Mo­że­my go umie­ścić w ko­lej­nym nu­me­rze.

– Ale prze­cież zdą­żę, za chwi­lę ar­ty­kuł bę­dzie go­to­wy. – Iza­be­la nie da­wa­ła za wy­gra­ną. Pierw­szy raz zda­rzy­ła jej się taka sy­tu­acja, do­tych­czas wszyst­kie swo­je tek­sty do­star­cza­ła na czas, nig­dy nie mia­ła pro­ble­mów z punk­tu­al­no­ścią.

– Bę­dzie go­to­wy, to pój­dzie do ko­lej­ne­go nu­me­ru. Te­raz mamy inny te­mat. Mar­ta już dała mi ma­te­riał, któ­ry wej­dzie w tam­to miej­sce.

Mar­ta… Iza­be­la po­czu­ła nie­mi­ły uścisk w żo­łąd­ku. Mar­ta, dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia sta­żyst­ka, była jej głów­ną ry­wal­ką w dro­dze o awans w re­dak­cji. Niby mniej do­świad­czo­na, młod­sza, go­rzej pi­szą­ca, ale za to sio­strze­ni­ca sze­fa dzia­łu kul­tu­ry i nie­zwy­kle prze­bie­gła zoł­za po­tra­fią­ca wy­ko­rzy­stać każ­de po­tknię­cie Izy, by­le­by tyl­ko wy­su­nąć się na pro­wa­dze­nie. Dwa ty­go­dnie wcze­śniej to wła­śnie Mar­ta na spo­tka­niu ze­spo­łu pod­wa­ża­ła wszel­kie po­my­sły Iza­be­li, po­ka­zu­jąc wszem wo­bec, jaka jest kre­atyw­na, jak bar­dzo jej za­le­ży na pra­cy, a przede wszyst­kim jak – w po­rów­na­niu z Iza­be­lą – jej te­ma­ty mogą wy­wo­ły­wać praw­dzi­we dys­ku­sje i uzna­nie w oczach czy­tel­ni­ków. Tego zda­nia była jed­nak tyl­ko ona sama i oczy­wi­ście szef dzia­łu, cała resz­ta ze­spo­łu uwa­ża­ła zgod­nie, iż pi­sa­nie Mar­ty, owszem, jest nie­złe, ale bar­dziej pa­su­je do żąd­ne­go sen­sa­cji bru­kow­ca niż sza­no­wa­ne­go ty­go­dni­ka o te­ma­ty­ce głów­nie kul­tu­ral­nej.

– Sko­ro tak… – Iza­be­la wie­dzia­ła, że dal­sza dys­ku­sja nie ma sen­su. – Do­brze, przy­go­tu­ję ten ma­te­riał do ko­lej­ne­go nu­me­ru. My­ślę, że już ju­tro będę mo­gła dać ci go do przej­rze­nia. A co do dzi­siej­sze­go po­ran­ne­go spo­tka­nia to ja­kie są usta­le­nia, masz dla mnie ja­kieś te­ma­ty?

– Nie wie­dzie­li­śmy, co się z tobą dzie­je. Oba­wia­łem się, że może ja­kiś wy­pa­dek, cho­ro­ba, nie zo­sta­łaś więc uwzględ­nio­na przy roz­dzie­la­niu te­ma­tów. Two­ją dział­kę prze­ję­ła Mar­ta, mo­żesz być jej wdzięcz­na, że tak bły­ska­wicz­nie uda­ło jej się za­re­ago­wać.

– Wdzięcz­na! – prych­nę­ła Iza. – Je­stem jej bar­dzo wdzięcz­na! Ale nie chcę, żeby się prze­pra­co­wa­ła, może ją od­cią­żę.

– To już wa­sza spra­wa. Dla mnie li­czą się efek­ty. Pod ko­niec ty­go­dnia chcę mieć na biur­ku kom­plet tek­stów.

Iza­be­la wy­szła z ga­bi­ne­tu re­dak­to­ra ze zło­ścią w oczach. Szu­ka­jąc Mar­ty, szy­ko­wa­ła so­bie w gło­wie prze­mó­wie­nie. Gdy wresz­cie ją doj­rza­ła, ser­ce za­czę­ło jej moc­niej bić ze zde­ner­wo­wa­nia.

– A kogo to wi­dzę? – spy­ta­ła słod­kim gło­sem Mar­ta, uśmiech­nię­ta i zre­lak­so­wa­na.

– Sły­sza­łam, że wzię­łaś ja­kieś te­ma­ty, któ­re mia­ły być pier­wot­nie dla mnie? – Iza nie si­li­ła się na zbęd­ne wstę­py.

– No cóż, po­pro­szo­no mnie, to wzię­łam, prze­cież cie­bie nie było. – Mar­ta fi­glar­nie za­wi­nę­ła ko­smyk swo­ich ciem­nych wło­sów na pa­lec wska­zu­ją­cy. W ten sam spo­sób za­cho­wy­wa­ła się w oto­cze­niu męż­czyzn. Iza­be­la jed­nak nie była męż­czy­zną i ten wła­śnie ruch wpra­wił ją w jesz­cze więk­szą złość.

– Pro­szę cię, że­byś od­da­ła mi część ro­bo­ty, sko­ro już je­stem - po­wie­dzia­ła zde­cy­do­wa­nie, choć mia­ła ocho­tę krzy­czeć i do­ma­gać się swo­je­go o wie­le bar­dziej dra­stycz­nie.

– Chy­ba masz jesz­cze ja­kiś za­le­gły ar­ty­kuł – za­uwa­ży­ła spo­koj­nie Mar­ta. – Po­pra­cuj so­bie nad nim, ja już mam wszyst­ko zor­ga­ni­zo­wa­ne, po­uma­wia­łam wy­wia­dy, nie będę te­raz tego od­wo­ły­wać, bo sza­now­na pani przy­szła do pra­cy.

– Po­słu­chaj – za­czę­ła jesz­cze raz Iza­be­la, sta­ra­jąc się trzy­mać swo­je ner­wy na wo­dzy, cho­ciaż do­sko­na­le czu­ła, jak dol­na war­ga za­czy­na jej drżeć i w środ­ku rów­nież cała się trzę­sła. – Do­brze wiesz, że za­le­ży mi na tym, aby pi­sać te­raz jak naj­wię­cej. Do­brze wiesz, że wal­czę o sta­no­wi­sko sze­fa dzia­łu i je­stem na do­brej dro­dze. Wresz­cie do­brze wiesz, że ty tego sta­no­wi­ska w tej chwi­li nie do­sta­niesz, więc pro­szę cię, że­byś mi przy­najm­niej nie prze­szka­dza­ła.

– A niby cze­mu my­ślisz, że nie do­sta­nę?

– Po pierw­sze dla­te­go, że je­steś na STA­ŻU – wy­ce­dzi­ła Iza­be­la. – Po dru­gie dla­te­go, że je­steś tu ZBYT KRÓT­KO, a po trze­cie dla­te­go, że je­steś zbyt mło­da. Jak wi­dzisz, więk­szość dzien­ni­ka­rzy sta­ra­ją­cych się o to sta­no­wi­sko jest już gru­bo po trzy­dzie­st­ce.

– Z wy­jąt­kiem cie­bie – za­uwa­ży­ła z prze­ką­sem Mar­ta.

– Ja też nie­ba­wem będę PO trzy­dzie­st­ce, choć tu aku­rat nie rocz­ni­ki się li­czą, ale do­świad­cze­nie. Ty do­pie­ro co za­czę­łaś stu­dia, to jest twój pierw­szy staż. Nie mo­żesz na­wet ma­rzyć o tym sta­no­wi­sku, co naj­wy­żej o umo­wie na etat, a więc pro­szę cię, że­byś nie wci­na­ła się ani w moją, ani w in­nych pra­cę.

– To te­raz ty mnie po­słu­chaj. – Mar­ta zdję­ła ze swo­jej twa­rzy uśmiech, zbli­ży­ła się na od­le­głość jed­ne­go kro­ku do Izy i wy­szep­ta­ła: – Może i je­stem tu zbyt krót­ko, ale nie li­czy się czas, tyl­ko efek­ty, a nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że JE­STEM do­bra. Po dru­gie, jak wspo­mnia­łaś, nie li­czy się me­try­ka. Moim zda­niem i do­świad­cze­nie nie­wie­le ma do wal­ki o sta­no­wi­sko. Sze­fem dzia­łu po­win­na być oso­ba z po­my­sła­mi, mło­dość jest tu atu­tem. A po trze­cie nig­dzie nie jest na­pi­sa­ne, że koń­cząc staż, nie moż­na pod­pi­sać umo­wy na sta­no­wi­sko sze­fa dzia­łu. Mam wszel­kie pre­dys­po­zy­cje i two­je ga­da­nie nie­wie­le mnie in­te­re­su­je.

– Gów­no praw­da! – krzyk­nę­ła zde­ner­wo­wa­na Iza na tyle gło­śno, że kil­ka głów obec­nych w re­dak­cji od­wró­ci­ło się od swo­ich biu­rek. – Li­czysz na to, że za­fa­scy­no­wa­ny tobą Kryp­ski wsa­dzi cię na swo­je miej­sce, od­cho­dząc na eme­ry­tu­rę. Licz się jed­nak rów­nież z tym, że to na­czel­ny po­dej­mu­je osta­tecz­ną de­cy­zję, a chy­ba nie jest na tyle głu­pi, żeby nie wi­dzieć, że się kom­plet­nie nie na­da­jesz.

– Jesz­cze zo­ba­czy­my – po­wie­dzia­ła Mar­ta spo­koj­nie i od­wró­ci­ła się na pię­cie, zo­sta­wia­jąc zde­ner­wo­wa­ną Iza­be­lę. Do­pie­ro po chwi­li za­czę­li pod­cho­dzić do Izy ko­le­dzy, ujaw­nia­jąc swo­je opi­nie na te­mat usły­sza­nej roz­mo­wy. Więk­szość z nich była tego sa­me­go zda­nia co Iza, nikt nie lu­bił Mar­ty, wszy­scy wie­dzie­li, w jaki spo­sób zna­la­zła się na sta­żu. Jed­no­cze­śnie kil­ku z nich rów­nież wal­czy­ło o awans i mia­ło po­czu­cie, iż Iza­be­la, jako jed­na z lep­szych dzien­ni­ka­rek, ma cał­kiem spo­re szan­se go otrzy­mać, a za­tem była re­al­ną kon­ku­ren­cją, z któ­rej po­ra­żek na­le­ża­ło się ra­czej cie­szyć, niż współ­czuć. Z dru­giej stro­ny Mar­ta naj­wy­raź­niej roz­po­czę­ła agre­syw­ną wal­kę i rów­nież sta­ła się re­al­nym za­gro­że­niem. Nie słod­ką, uśmiech­nię­tą ma­ło­la­tą, ale zde­ter­mi­no­wa­ną, po­waż­nie my­ślą­cą o sta­no­wi­sku ry­wal­ką. W do­dat­ku ry­wal­ką z sil­ny­mi „ple­ca­mi”. Była fa­wo­ryt­ką od­cho­dzą­ce­go sze­fa dzia­łu, a po re­dak­cji krą­ży­ła po­gło­ska, iż fa­wo­ry­za­cja ta ma moc­ne pod­ło­że oso­bi­ste, gdyż Mar­ta, jak twier­dzi­ła se­kre­tar­ka, była sio­strze­ni­cą sta­re­go Kryp­skie­go. Wszy­scy jed­nak mie­li na­dzie­ję, że i tak osta­tecz­ną de­cy­zję po­dej­mu­je na­czel­ny, a ten naj­wy­raź­niej nie bar­dzo orien­to­wał się w za­leż­no­ściach ro­dzin­nych Mar­ty, no­szą­cej zgo­ła inne na­zwi­sko niż jej wu­jek.

Iza­be­la za­ci­snę­ła zęby. Usia­dła przy kom­pu­te­rze, sta­ra­jąc się prze­lać na kla­wia­tu­rę uło­żo­ne wcze­śniej zda­nia. Jej my­śli jed­nak błą­dzi­ły w zu­peł­nie in­nych kie­run­kach, po­mię­dzy zło­śli­wą Mar­tą, sza­lo­ną Jo­an­ną, któ­ra w jed­nej chwi­li zo­sta­wi­ła całe swo­je do­tych­cza­so­we ży­cie, psem, co pew­nie skom­le te­raz w miesz­ka­niu, a bab­cią, któ­ra za­pew­ne w tym mo­men­cie umie­ra z ner­wów o swój dom.

Kie­dy wresz­cie póź­nym po­po­łu­dniem do­tar­ła do swo­jej ka­wa­ler­ki, Sze­ryf prak­tycz­nie był już na skra­ju obłę­du. Do­brze wy­cho­wa­ny pies, po­my­śla­ła, bo prze­cież rów­nie do­brze mógł swo­je po­trze­by po­za­ła­twiać gdzieś na pod­ło­dze. On jed­nak po­słusz­nie cze­kał, aż pani wró­ci, i do­pie­ro wte­dy wy­rwał jak sza­lo­ny, szu­ka­jąc do­god­ne­go miej­sca na po­bli­skim skwer­ku. Iza­be­la nie mia­ła nic prze­ciw­ko dłuż­sze­mu spa­ce­ro­wi. Uzna­ła, że tego wła­śnie jej po­trze­ba: świe­że­go po­wie­trza, ru­chu i we­so­łe­go szcze­ka­nia.

Ko­mór­ka Jo­an­ny, któ­rą ta zo­sta­wi­ła wraz z krót­kim li­stem, dzwo­ni­ła nie­ustan­nie. Iza­be­la nie od­bie­ra­ła tych te­le­fo­nów, bała się, że być może to ro­dzi­ce Asi pró­bu­ją się do­dzwo­nić, a wte­dy mu­sia­ła­by po­wie­dzieć im, że Jo­an­na po­sta­no­wi­ła za­cząć nowe ży­cie gdzieś da­le­ko, na­wet nie wia­do­mo gdzie. Z dru­giej stro­ny Iza nie chcia­ła, aby pań­stwo Szmidt de­ner­wo­wa­li się o cór­kę, jesz­cze go­to­wi byli przy­je­chać do War­sza­wy, aby spraw­dzić, co się sta­ło. Po­sta­no­wi­ła za­tem sama do nich za­dzwo­nić, gdy już bę­dzie go­to­wa na tę roz­mo­wę. Na szczę­ście jak na ra­zie nie wy­świe­tlał się nu­mer wpi­sa­ny pod na­zwą „Ro­dzi­ce”, wszyst­kie po­łą­cze­nia nad­cho­dzi­ły z nu­me­rów wpi­sa­nych jako „Kar­la”, „Ola”, „Lid­ka” i naj­praw­do­po­dob­niej były to ko­le­żan­ki z pra­cy Jo­an­ny. Cie­ka­we, czy uda­ło jej się zre­ali­zo­wać plan. Kil­ka razy pró­bo­wał do­dzwo­nić się do niej tak­że Ma­ciek, naj­wy­raź­niej rów­nież nie­po­in­for­mo­wa­ny o pla­nach swo­jej spon­ta­nicz­nej by­łej na­rze­czo­nej.

Iza­be­la nie czu­ła się do­brze w tej sy­tu­acji. Kil­ka pierw­szych dni od wy­jaz­du Jo­an­ny od­czu­wa­ła smu­tek, ale i za­zdrość o po­sta­wę przy­ja­ciół­ki. Tam­ta po­tra­fi­ła w jed­nej se­kun­dzie zmie­nić wszyst­ko i ru­szyć na po­szu­ki­wa­nie swo­jej przy­go­dy, sen­su, celu ży­cia, pod­czas gdy Iza­be­la tkwi­ła w nie­zbyt przy­ja­znym śro­do­wi­sku w pra­cy, go­rącz­ko­wo pra­gnąc awan­su i mar­twiąc się o to, co przy­nie­sie ju­tro. Je­dy­nym to­wa­rzy­szem, gdy za­bra­kło Jo­an­ny, był Sze­ryf. Do nie­go mo­gła się ode­zwać, opo­wie­dzieć o swo­ich pro­ble­mach z Mar­tą, o tę­sk­no­cie za Jo­an­ną. Sze­ryf jed­nak nie od­po­wia­dał, na­wet nie przy­ta­ki­wał. Wpa­try­wał się w nią tyl­ko zdzi­wio­ny tymi swo­imi wiel­ki­mi śle­pia­mi, jak­by to, co mó­wi­ła, wca­le nie było zbyt waż­ne. Jego oczy roz­sze­rza­ły się do­pie­ro na wi­dok mi­ski z je­dze­niem lub smy­czy, któ­ra zwia­sto­wa­ła dłu­gi spa­cer.

W pra­cy Mar­ta co­raz bar­dziej da­wa­ła o so­bie znać. Bły­ska­wicz­nie od­da­ła swo­je ar­ty­ku­ły, któ­re po­cząt­ko­wo mia­ła pi­sać Iza­be­la. Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy nie mógł wyjść z po­dzi­wu dla jej obo­wiąz­ko­wo­ści, szyb­ko­ści, a do tego jesz­cze bły­sko­tli­wo­ści w pi­sa­niu tek­stów. Wciąż po­wta­rzał, że Mar­ta wy­zna­cza nowy kie­ru­nek dzia­ła­nia dzia­łu kul­tu­ry. Kie­ru­nek, w któ­rym ga­ze­ta po­win­na po­dą­żać, bo to wła­śnie on spra­wi, iż sta­nie się jesz­cze bar­dziej po­czyt­na i atrak­cyj­na rów­nież dla re­kla­mo­daw­ców. Oczy­wi­ście pod­kre­ślał to za każ­dym ra­zem w obec­no­ści na­czel­ne­go, aby ten póź­niej nie miał wąt­pli­wo­ści co do tego, że Mar­ta jest może świe­żym na­byt­kiem, ale jak­że uda­nym i per­spek­ty­wicz­nym.

Kie­ru­nek, któ­ry ob­ra­ła Mar­ta, z pew­no­ścią znaj­do­wał uzna­nie w oczach pod­sta­rza­łe­go Kryp­skie­go, ale dla resz­ty za­ło­gi było to po pro­stu po­wie­le­niem sty­lu pi­sa­nia sto­so­wa­ne­go przez ty­po­we bru­kow­ce. Krzy­czą­ce na­głów­ki, ty­tu­ły, któ­re swo­im ar­ty­ku­łom nada­wa­ła Mar­ta, być może zwra­ca­ły na sie­bie uwa­gę, ale nie­ko­niecz­nie od­no­si­ły się rze­tel­nie do tre­ści. Bo jak in­a­czej ode­brać ty­tuł dla jed­ne­go z wy­wia­dów, jaki prze­pro­wa­dzi­ła z ak­tor­ką Ga­brie­lą Zim­ską. Od lat wia­do­mo było, że Ga­brie­la jest les­bij­ką ży­ją­cą w uda­nym związ­ku z nie­ja­ką Syl­wią Pa­proc­ką, tan­cer­ką i cho­re­ograf­ką. Ga­brie­la za­wsze mó­wi­ła o tym otwar­cie i jej orien­ta­cja prze­sta­ła ko­go­kol­wiek szo­ko­wać. Lu­dzie przy­zwy­cza­ili się do tego, że Ga­brie­la i Syl­wia to para, i ni­ko­go już nie bul­wer­so­wa­ły ar­ty­ku­ły na ten te­mat. Dla­te­go Mar­ta, ro­biąc wy­wiad z Ga­brie­lą, za­ty­tu­ło­wa­ła ar­ty­kuł „Wszy­scy moi męż­czyź­ni”, su­ge­ru­jąc tym sa­mym, że Ga­brie­la, za­de­kla­ro­wa­na les­bij­ka, za­czę­ła na­gle zdra­dzać pi­kant­ne ta­jem­ni­ce ze swo­je­go ży­cia, opo­wia­da­jąc o związ­kach z męż­czy­zna­mi, do któ­rych nig­dy wcze­śniej prze­cież się nie przy­zna­wa­ła. Nic bar­dziej myl­ne­go! Ga­brie­la, owszem, wspo­mi­na­ła w tym wy­wia­dzie o męż­czy­znach swo­je­go ży­cia, ale mia­ła na my­śli ojca i bra­ci, a nie do­mnie­ma­nych ko­chan­ków.

Na­czel­ny z po­cząt­ku nie był prze­ko­na­ny do ta­kich wła­śnie po­my­słów, dba­jąc o do­bre imię ga­ze­ty, któ­ra wła­śnie dzię­ki rze­tel­nym, po­waż­nym ar­ty­ku­łom i wy­wia­dom zdo­by­wa­ła ser­ca czy­tel­ni­ków i od wie­lu lat była wio­dą­cym ty­go­dni­kiem spo­łecz­no-kul­tu­ral­nym. Szef dzia­łu jed­nak na każ­dym spo­tka­niu pod­kre­ślał z peł­ną de­ter­mi­na­cją, że krzy­czą­ce na­głów­ki są świet­nym chwy­tem po­ma­ga­ją­cym zdo­być ga­ze­cie nową gru­pę od­bior­czą, i choć przy­zna­wał, że prze­sa­dzać nie na­le­ży, to za­wsze je­den taki wła­śnie szo­ku­ją­cy, zwra­ca­ją­cy na sie­bie uwa­gę ar­ty­kuł po­wi­nien się w nu­me­rze zna­leźć, a jego krzy­kli­wy ty­tuł po­wi­nien znaj­do­wać się jako jed­na z za­ja­wek na okład­ce. Pod­kre­ślał przy tym, że zgod­nie z ba­da­nia­mi gru­py do­ce­lo­wej czy­tel­ni­ka­mi ma­ga­zy­nu są oso­by po­wy­żej trzy­dzie­ste­go roku ży­cia, miesz­kań­cy du­żych i śred­nich miast ści­śle za­in­te­re­so­wa­ni kul­tu­rą i waż­ny­mi wy­da­rze­nia­mi. Tym­cza­sem war­to rów­nież za­dbać o gru­pę szer­szą – czy­tel­ni­ków ma­łych miast, któ­rych nie in­te­re­su­je te­atr czy książ­ki, ale zwy­kłe plot­ki na te­mat gwiazd i osób ze świecz­ni­ka. Na­czel­ny w koń­cu przy­znał mu ra­cję, cho­ciaż de­cy­du­ją­cym czyn­ni­kiem było za­pew­ne re­al­ne prze­li­cze­nie na wpły­wy z re­klam przy ta­kim wła­śnie po­sze­rze­niu gru­py do­ce­lo­wej.

– Co to jest? – za­py­tał Kryp­ski, gdy Iza­be­la przy­nio­sła mu go­to­wy ar­ty­kuł ze swo­jej wi­zy­ty w Że­la­zo­wej Woli.

– Jak to co? Ar­ty­kuł – wy­ja­śni­ła zdez­o­rien­to­wa­na. Przy biur­ku sze­fa dzia­łu sie­dzia­ła aku­rat po­grą­żo­na w lek­tu­rze swo­je­go wła­sne­go tek­stu Mar­ta, uda­jąc, że nie zwra­ca uwa­gi na roz­mo­wę Kryp­skie­go z Izą.

– Wi­dzę – przy­znał re­dak­tor. – Tyle tyl­ko, że to miał być prze­cież ar­ty­kuł na te­mat psy­cho­fa­na Cho­pi­na, a ty da­jesz mi zu­peł­nie co in­ne­go.

– Bo żad­ne­go psy­cho­fa­na nie ma i nig­dy nie było, to plot­ka - wy­tłu­ma­czy­ła Iza­be­la. – Spe­cjal­nie po­je­cha­łam tam w nie­dzie­lę, gdy są naj­więk­sze tłu­my, roz­ma­wia­łam i z ludź­mi, i z ob­słu­gą. To zwy­kła plot­ka z tym psy­cho­fa­nem. W tej sy­tu­acji prze­cież nie było sen­su o nim pi­sać. Na­pi­sa­łam więc ar­ty­kuł o Cho­pi­nie i Geo­r­ge Sand. Zbli­ża się rocz­ni­ca śmier­ci Cho­pi­na, moż­na da­wać tego typu wspo­mnie­nia.

Re­dak­tor Kryp­ski wzru­szył ra­mio­na­mi. Mar­ta uśmiech­nę­ła się pod no­sem, co nie umknę­ło uwa­dze Iza­be­li. Za­pew­ne roz­ma­wia­li­by jesz­cze dłu­żej, ale w tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon Kryp­skie­go i ten, od­bie­ra­jąc go, dał Izie znak ręką, że jest już wol­na.

Wy­szła z ga­bi­ne­tu z mie­sza­ny­mi uczu­cia­mi. Wie­dzia­ła, że na­pi­sa­ła do­bry tekst, a jed­nak czu­ła, że nie spro­sta­ła no­wym wy­ma­ga­niom, ja­kie od cza­su po­ja­wie­nia się Mar­ty i jej no­wa­tor­skich po­my­słów sta­wiał przed wszyst­ki­mi Kryp­ski.

– Je­steś strasz­nie bla­da – za­uwa­ży­ła Ka­ro­li­na, se­kre­tarz re­dak­cji, pa­trząc z nie­po­ko­jem na Izę.

– Rze­czy­wi­ście, nie naj­le­piej się czu­ję. Być może po tej roz­mo­wie z Kryp­skim mój żo­łą­dek za­re­ago­wał ner­wo­wo. Nie­do­brze mi – przy­zna­ła Iza, czu­jąc, jak jej or­ga­nizm wy­sy­ła nie­bez­piecz­ne sy­gna­ły. Czym prę­dzej po­bie­gła do to­a­le­ty, gdzie, ku jej zdu­mie­niu, tło­czy­ła się już spo­ra ko­lej­ka.

– Ten cho­ler­ny wi­rus – mam­ro­ta­ła bla­da jak ścia­na re­cep­cjo­nist­ka, trzy­ma­jąc się za brzuch. – Już wczo­raj gra­so­wał. Pew­nie i cie­bie do­rwa­ło. Le­piej jedź do domu, póki mo­żesz, bo się tu wszy­scy nie po­mie­ści­my. A nie­ste­ty nie każ­dy może so­bie po­zwo­lić na wy­ciecz­kę sa­mo­cho­dem – do­da­ła z obo­la­łym wy­ra­zem twa­rzy.

– Gry­pa żo­łąd­ko­wa – wtó­ro­wa­ła jej po­staw­na bru­net­ka, o bla­dej jak ścia­na twa­rzy, któ­rej Iza­be­la nie mo­gła w ogó­le sko­ja­rzyć. Być może nie pra­co­wa­ła wca­le w re­dak­cji, a była tyl­ko przy­pad­ko­wym go­ściem, któ­re­go pod­czas wi­zy­ty do­rwa­ła nie­przy­jem­na do­le­gli­wość.

Iza­be­la, nie cze­ka­jąc na roz­wój wy­pad­ków, pod­bie­gła do swo­je­go biur­ka po to­reb­kę i na­tych­miast, ile sił w no­gach, uda­ła się na par­king. Dro­ga do domu na szczę­ście była wol­na od kor­ków i czer­wo­nych świa­teł. O tej po­rze do­jazd do miesz­ka­nia zaj­mo­wał jej nie­ca­łe dzie­sięć mi­nut. Wy­star­czy­ło, aby zdą­żyć na dra­ma­tycz­ny fi­nał w to­a­le­cie.

Gdy­by nie to, że był pią­tek, pew­nie nie prze­ję­ła­by się swo­im sta­nem, w koń­cu ta­kie czy inne do­le­gli­wo­ści mogą zła­pać czło­wie­ka w każ­dym mo­men­cie. Iza­be­la jed­nak mia­ła na­dzie­ję, że uda jej się po­je­chać w so­bo­tę do bab­ci, aby po pierw­sze do­wie­dzieć się wszyst­kie­go na te­mat eks­mi­sji, a po dru­gie po to, żeby od­dać psa.

Nie­ste­ty, so­bo­ta wca­le nie przy­nio­sła uko­je­nia w żo­łąd­ku. Było może tro­chę spo­koj­niej na tyle, żeby wy­sko­czyć z psem, ale na pew­no nie na tyle do­brze, by udać się w ja­ką­kol­wiek po­dróż. Kie­dy za­dzwo­ni­ła do bab­ci, tłu­ma­cząc stan, w ja­kim się zna­la­zła, ta ubo­le­wa­ła bar­dzo, że nie ma jej obok i nie może za­jąć się wnucz­ką…

– Na­go­to­wa­ła­bym ci ry­ży­ku, te­raz mu­sisz trzy­mać die­tę - po­ucza­ła. – Pa­mię­taj, nic cięż­ko­straw­ne­go. I kup so­bie może w ap­te­ce ja­kieś elek­tro­li­ty. Bied­ne dziec­ko, to się na­mę­czysz.

– Nic mi nie bę­dzie, bab­ciu, dam so­bie radę. Szko­da tyl­ko, że nie mo­głam te­raz do cie­bie przy­je­chać. Wia­do­mo już coś wię­cej na te­mat pa­ła­cu i wa­szych wy­pro­wa­dzek?

– Ach, szko­da ga­dać, mie­li­śmy spo­tka­nie z tym jego ad­wo­ka­tem. Mają nam po­za­ła­twiać ja­kieś miesz­ka­nia, czy coś, ja tam się nie wy­zna­ję w tych pa­pie­rach, ale po­dob­no przed zimą nie zdą­żą, do­pie­ro na wio­snę.

– No i do­brze, mamy wię­cej cza­su, aby coś za­dzia­łać. Nie po­dej­muj żad­nych de­cy­zji beze mnie ani nic nie pod­pi­suj. Jak będę na miej­scu, to się wszyst­kie­go do­wiem. Bab­ciu, mam jesz­cze jed­ną proś­bę. Uprzedź tego wła­ści­cie­la, że nie do­ja­dę dzi­siaj i nie przy­wio­zę psa. Do­sta­nie go za ty­dzień.

– A tym to się nie martw, on na­wet nie wie, że go masz. Przez cały ty­dzień go tu nie było, tyl­ko ten jego ad­wo­kat się z nami spo­tkał. On sam do­pie­ro dziś rano przy­je­chał, wca­le nie mam za­mia­ru z nim roz­ma­wiać.

– Do­brze, to będę za ty­dzień. Gdy­by coś się dzia­ło, to dzwoń.

Na po­nie­dział­ko­we spo­tka­nie ze­spo­łu Iza­be­la przy­by­ła przed cza­sem. Peł­na no­wej ener­gii, z po­sta­no­wie­niem pod­ję­cia rę­ka­wi­cy, cze­ka­ła, aż cała resz­ta dzia­łu za­cznie się scho­dzić. Mia­ła w gło­wie wie­le po­my­słów na ar­ty­ku­ły do ko­lej­nych nu­me­rów i uzna­ła, że tym ra­zem nie da się Mar­cie zga­sić. Bę­dzie wal­czyć i po­sta­ra się prze­ko­nać Kryp­skie­go do swo­ich ra­cji.

Kie­dy jako pierw­sza do­tar­ła se­kre­tar­ka z go­rą­cym jesz­cze na­kła­dem ga­ze­ty, Iza­be­la ze smut­kiem za­uwa­ży­ła, że za­miesz­czo­no tyl­ko dwa ar­ty­ku­ły pod­pi­sa­ne jej na­zwi­skiem, pod­czas gdy tyle samo było pod­pi­sa­nych na­zwi­skiem Mar­ty. Ze zgro­zą po­my­śla­ła, że w ko­lej­nym nu­me­rze Mar­ta bę­dzie mia­ła więk­szość miej­sca, bo prze­cież sy­gno­wa­ny na­zwi­skiem Iza­be­li uka­że się tyl­ko ar­ty­kuł o Cho­pi­nie. Na szczę­ście nie było już cza­su pła­kać nad roz­la­nym mle­kiem, po­wo­li do sali kon­fe­ren­cyj­nej za­czy­na­li scho­dzić się re­dak­cyj­ni ko­le­dzy i, za­nim ze­bra­nie się roz­po­czę­ło, każ­dy miał spo­ro do opo­wia­da­nia o mi­nio­nym week­en­dzie, a ra­czej jego bra­ku z uwa­gi na do­le­gli­wo­ści żo­łąd­ko­we spo­wo­do­wa­ne pa­skud­nym wi­ru­sem. Mar­ta przy­szła do re­dak­cji ostat­nia, mimo to Kryp­ski nie zwró­cił jej uwa­gi za spóź­nie­nie. Ubra­na była dość spe­cy­ficz­nie, w zwy­kłe dżin­sy i nie­bie­ską bluz­kę, jak­by wpa­dła tyl­ko na chwi­lę po­mię­dzy za­ku­pa­mi a wyj­ściem do kina. Za­zwy­czaj przy­cho­dzi­ła do pra­cy w bar­dzo ofi­cjal­nych stro­jach, nie­zwy­kle ele­ganc­ka jak na sta­no­wi­sko sta­żyst­ki i swój wiek – w do­sko­na­le do­pa­so­wa­nych ża­kie­tach, krót­kich spód­nicz­kach i bu­tach na nie­bo­tycz­nie wy­so­kim ob­ca­sie. Tym ra­zem więc jej ubiór przy­kuł uwa­gę wszyst­kich obec­nych, któ­rzy nie kry­li wca­le swo­je­go za­sko­cze­nia.

– Ja tyl­ko na chwil­kę, nie pa­trz­cie tak na mnie, za­raz ucie­kam – nie si­li­ła się na wy­ja­śnie­nia Mar­ta. – Wła­ści­wie to wca­le mnie tu nie ma. Je­śli po­zwo­li­cie, to jako pierw­sza przed­sta­wię swo­je pro­po­zy­cje i będę zmy­kać, bar­dzo mi się spie­szy.

Iza­be­la ucie­szy­ła się z ta­kie­go ob­ro­tu spraw, bo to ozna­cza­ło, że Mar­ta nie bę­dzie obec­na pod­czas ca­łe­go ze­bra­nia, nie uda jej się za­tem po­psuć pla­nów wy­daw­ni­czych Iza­be­li. Przy­kla­snę­ła za­tem jej pro­po­zy­cji, cie­sząc się, że i inni nie mają nic prze­ciw­ko temu. Nie słu­cha­jąc spe­cjal­nie tego, co Mar­ta ma do za­pre­zen­to­wa­nia, Iza otwo­rzy­ła swo­je­go lap­to­pa i włą­czy­ła skrzyn­kę pocz­to­wą. Już po chwi­li po­ja­wi­ła się pierw­sza wia­do­mość. Jo­an­na. Cała i zdro­wa pi­sa­ła z Rzy­mu:

Prze­pra­szam, że do­pie­ro te­raz, ale mu­sia­łam się tro­chę urzą­dzić i nie bar­dzo mam do­stęp do netu. U mnie wszyst­ko OK, dzwo­ni­łam już do ro­dzi­ców. Nie py­taj. Je­stem te­raz w Rzy­mie, pie­nią­dze jesz­cze mam na kar­cie, więc na ra­zie od­po­czy­wam, miesz­kam w ja­kimś mar­nym ho­te­lu, ale nie­ba­wem się stąd wy­no­szę. Będę się od­zy­wać. Mam na­dzie­ję, że u Cie­bie wszyst­ko do­brze i pies nie umarł z gło­du. Ści­skam, Aśka!

Iza­be­la uśmiech­nę­ła się do sie­bie. Ucie­szy­ła ją ta wia­do­mość. Po pierw­sze dla­te­go, że Asia jest cała i zdro­wa, a po dru­gie dla­te­go, że omi­nę­ła ją wąt­pli­wa przy­jem­ność po­wia­da­mia­nia jej ro­dzi­ców o po­dró­ży przy­ja­ciół­ki. Każ­de­go dnia obie­cy­wa­ła so­bie, że do nich za­dzwo­ni, po czym prze­kła­da­ła to na ko­lej­ny dzień, i tak w kół­ko. Na szczę­ście dy­le­mat, czy dzwo­nić do nich, czy jed­nak cze­kać aż Asia się z nimi skon­tak­tu­je, wła­śnie się skoń­czył. Iza­be­la ode­tchnę­ła. Mar­ta aku­rat koń­czy­ła oma­wia­nie swo­ich po­my­słów.

– Szyb­ko jej po­szło – za­uwa­ży­ła z prze­ką­sem sie­dzą­ca obok Izy Ka­sia, dzien­ni­kar­ka, któ­ra jako jed­na z nie­wie­lu wca­le nie chcia­ła wal­czyć o po­sa­dę sze­fa dzia­łu. Jako szczę­śli­wa mę­żat­ka i mama dwój­ki dzie­ci uwa­ża­ła, że nie po­trze­ba jej do­dat­ko­wych obo­wiąz­ków, szcze­gól­nie że ra­zem z nimi nie wią­za­ła się ja­kaś su­per­pła­ca.

– Na­wet nie słu­cha­łam – przy­zna­ła Iza­be­la i oby­dwie za­chi­cho­ta­ły. Kie­dy Mar­ta wy­szła, cały ze­spół ocho­czo za­brał się do kry­ty­ko­wa­nia jej pro­po­zy­cji. Uzna­no zgod­nie, iż po­mysł na ar­ty­kuł do­ty­czą­cy kosz­tów otwar­cia no­we­go te­atru jest nie­tra­fio­ny, bo prze­cież nie są ga­ze­tą eko­no­micz­ną. Kryp­ski jed­nak bro­nił za­my­słu Mar­ty, tłu­ma­cząc, iż w do­bie otwie­ra­nia ko­lej­nych pry­wat­nych te­atrów, te­mat ten może lu­dzi na­praw­dę za­in­te­re­so­wać. Iza­be­la wy­wró­ci­ła ocza­mi, co Kryp­ski nie­traf­nie od­czy­tał jako znu­dze­nie i chcąc szyb­ko za­koń­czyć te­mat, za­pro­po­no­wał jej przed­sta­wie­nie wła­snych po­my­słów. Wsta­ła więc ocho­czo i na fo­rum ca­łej gru­py oma­wia­ła kon­cep­cje, ja­kie wpa­dły jej do gło­wy pod­czas mi­nio­ne­go week­en­du. Nie każ­dy z obec­nych był za­chwy­co­ny jej pla­na­mi, ale też nie kry­ty­ko­wa­no jej tak moc­no jak Mar­ty. Naj­wy­raź­niej Iza­be­la była mniej­szym za­gro­że­niem w dro­dze po awans niż jej młod­sza ko­le­żan­ka – sta­żyst­ka, albo też lu­dzie po pro­stu Iza­be­lę da­rzy­li więk­szą sym­pa­tią.

– Albo nie było co kry­ty­ko­wać – pod­su­mo­wa­ła Ka­sia, gdy po skoń­czo­nym spo­tka­niu uda­ły się ra­zem na kawę do re­dak­cyj­ne­go bu­fe­tu. – Za­czę­ła się ostra gra, wia­do­mo, że te­raz każ­dy bę­dzie pod­ci­nał nogi każ­de­mu, żeby tyl­ko się sa­me­mu wy­bić. Do­brze, że mnie to nie do­ty­czy.

– Ja to wszyst­ko ro­zu­miem – uśmiech­nę­ła się kwa­śno Iza­be­la. – W koń­cu ta­kie sta­no­wi­sko to nie lada grat­ka. I nie cho­dzi wca­le o pie­nią­dze, bo ko­ko­sów z tego nie ma, tyl­ko o do­świad­cze­nie, awans, więk­sze wy­zwa­nia, no wiesz. Dla­te­go nie mam pre­ten­sji ani do Jac­ka, ani do Ka­ro­la, że mnie kry­ty­ku­ją, sie­bie na­wza­jem zresz­tą też. Masz ra­cję, że roz­po­czę­ła się ostra ry­wa­li­za­cja i by­łam na to przy­go­to­wa­na, zgła­sza­jąc swo­ją kan­dy­da­tu­rę. Wku­rza mnie jed­nak ta cała Mar­ta. Ukra­dła mi ar­ty­ku­ły tyl­ko dla­te­go, że nie było mnie je­den dzień z przy­czyn oso­bi­stych, prze­cież nie ola­łam te­ma­tu. Poza tym te jej ko­nek­sje… Za­czy­nam wie­rzyć, że ona ma jed­nak szan­sę, że Kryp­ski zro­bi wszyst­ko, by za­ję­ła jego fo­tel.

– Żar­tu­jesz so­bie, na­czel­ny nig­dy na to nie po­zwo­li. – Ka­sia chłod­no oce­nia­ła sy­tu­ację. Jej wy­raz twa­rzy po­zwa­lał są­dzić, że nie uwa­ża Mar­ty za po­waż­ne­go part­ne­ra, co zresz­tą po­twier­dza­ła sło­wa­mi. – Jest za mło­da i tyle. Do­pie­ro co za­czę­ła tu­taj pra­cę, zresz­tą na­wet nie na etat. Guc nie jest taki głu­pi, żeby ją od razu tak wy­no­sić na pie­de­stał.

– Nie był­bym tego taki pe­wien – wtrą­cił się Ka­rol, któ­ry sto­jąc od kil­ku mi­nut nie­opo­dal sto­li­ka, przy­słu­chi­wał się ca­łej roz­mo­wie. – Nie chcę plot­ko­wać, bo od tego są baby – za­zna­czył, nie­mal sy­la­bi­zu­jąc – ale pod­słu­cha­łem przy­pad­kiem… przy­pad­kiem, po­wta­rzam, jak Kryp­ski roz­ma­wiał z Gu­cem na te­mat Mar­ty wła­śnie. Za­chwa­lał ją jako mło­dą nie­ska­żo­ną krew, war­tą naj­więk­szych in­we­sty­cji, w tym awan­su, bo jego zda­niem tyl­ko taka mło­da wil­czy­ca jest w sta­nie od­po­wied­nio po­kie­ro­wać dzia­łem, aby we­tch­nąć w nie­go, cy­tu­ję: no­wo­cze­sny styl, któ­ry tak lu­bią re­kla­mo­daw­cy.

Iza­be­la za­sty­gła w bez­ru­chu, nie­omal wy­pusz­cza­jąc fi­li­żan­kę z ręki. Ka­sia cmok­nę­ła i zmru­ży­ła oczy.

– To robi się co­raz cie­ka­wiej – przy­zna­ła, do­sy­pu­jąc do swo­jej kawy ko­lej­ną ły­żecz­kę cu­kru. Wcze­śniej wsy­pa­ła już dwie, cho­ciaż od ty­go­dni za­rze­ka­ła się, że w imię po­wro­tu do fi­gu­ry sprzed ciąż re­zy­gnu­je z wszel­kich słod­ko­ści. Po­dob­no od dzie­się­ciu dni nie mała w ustach cu­kier­ka ani cze­ko­la­dy. Naj­wy­raź­niej cu­kier do kawy nie li­czył się jako tu­czą­ce sło­dy­cze.

– A co na­czel­ny na to? – do­py­ty­wa­ła Iza­be­la, pa­trząc się z wy­cze­ki­wa­niem na sto­ją­ce­go nad nimi Ka­ro­la.

– Nie wiem, głu­pio mi tak było stać i pod­słu­chi­wać pod drzwia­mi, szcze­gól­nie że usły­sza­łem, jak win­da sta­je, ktoś mógł z niej wyjść i mnie zo­ba­czyć. Od­sze­dłem stam­tąd, ale za­pew­niam cię, jak na mój gust to, co mó­wił Kryp­ski, było cał­kiem prze­ko­nu­ją­ce.

– Cho­le­ra – za­klę­ła pod no­sem Iza­be­la, od­kła­da­jąc swo­ją fi­li­żan­kę na sto­lik. Z ner­wów ode­chcia­ło jej się pić.

– Wy­eli­mi­nuj­cie ją! – krzyk­nę­ła na­gle Ka­sia, uśmie­cha­jąc się prze­bie­gle.

– Mam ją za­bić? – za­py­tał Ka­rol szep­tem, z praw­dzi­wym, nie­kła­ma­nym bły­skiem w oku. Ka­sia po­pu­ka­ła się osten­ta­cyj­nie w gło­wę.

– Idź­cie do Guca i przed­staw­cie spra­wę ja­sno. Po­wiedz­cie, że Kryp­ski ma­ni­pu­lu­je nim, że fa­wo­ry­zu­je Mar­tę, bo po pro­stu jest jego sio­strze­ni­cą, i tyle.

– Tego tak do koń­ca nie­ste­ty nie wie­my, to tyl­ko po­gło­ski. Prze­cież ani Kryp­ski, ani Mar­ta nig­dy się nie przy­zna­ją do ro­dzin­nych ko­li­ga­cji – za­uwa­ży­ła Iza­be­la. – Zro­bi­my z sie­bie za­zdro­snych dur­niów w oczach Guca za ta­kie ma­new­ry.

– Ona nie­ste­ty ma ra­cję. – Ka­rol po­ki­wał gło­wą, wsa­dza­jąc ręce do kie­sze­ni. Z jed­nej z nich wy­jął po­mię­ty bank­not. Na jego wi­dok oczy mu roz­bły­sły i szyb­ko za­koń­czył roz­mo­wę. – By­łem pe­wien, że je­stem bez kasy, a tu taka nie­spo­dzian­ka. Jed­nym sło­wem, nie mu­szę już wą­chać wa­szych opa­rów, tyl­ko za­mó­wię so­bie wła­sną kawę. Ech, ży­cie, je­śli zo­sta­nę sze­fem dzia­łu, to skoń­czy się ster­cze­nie w tym mar­nym bu­fe­cie. Pani Ju­styn­ka na każ­de moje za­wo­ła­nie po­le­ci do Star­buck­sa.

– Swo­ją dro­gą, wi­dzia­łaś, jak ona się dzi­siaj ubra­ła? – spy­ta­ła Ka­sia, gdy tyl­ko Ka­rol od­da­lił się po swo­je za­mó­wie­nie.

– Kto? Ju­styn­ka?

– Mar­ta! Co mnie ob­cho­dzi se­kre­tar­ka? O Mar­cie mó­wię.

– Pew­nie, że wi­dzia­łam, chy­ba każ­dy zwró­cił uwa­gę. Może ją ten ro­ta­wi­rus do­rwał z opóź­nie­niem, ale i-de-al-na Mar­ta za­miast sie­dzieć w domu mu­sia­ła sta­wić się w pra­cy, choć­by nie wiem co – wy­ce­dzi­ła przez zęby Iza­be­la.

– Mó­wię ci, ona coś kom­bi­nu­je, nie wy­glą­da­ła mi na cho­rą.

– Kom­bi­nu­je? Ale co?

– Nie wiem, ale to ide­al­ny strój na ja­kąś po­dróż. Wy­da­je mi się, że ona dzi­siaj gdzieś po­je­cha­ła. Pew­nie zna­la­zła ja­kiś te­mat i chce nas wszyst­kich za­sko­czyć.

Iza­be­la wes­tchnę­ła. Mia­ła już dość słu­cha­nia o Mar­cie. Naj­chęt­niej skoń­czy­ła­by wcze­śniej pra­cę, po­je­cha­ła do domu, wy­szła z Sze­ry­fem na dłu­gi spa­cer i nie my­śla­ła o ni­czym istot­nym. Nie­ste­ty, czas go­nił, nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na wa­ga­ry. Za­mie­rza­ła na­pi­sać kil­ka do­dat­ko­wych, awa­ryj­nych ar­ty­ku­łów do ko­lej­ne­go nu­me­ru, aby tym ra­zem wy­trą­cić Kryp­skie­mu z ręki wszyst­kie ar­gu­men­ty na te­mat przo­dow­ni­cy pra­cy – Mar­ty.

Zbli­żał się week­end, a wraz z nim wy­jazd do bab­ci i ko­niecz­ność zwró­ce­nia psa wła­ści­cie­lo­wi. Iza­be­la ze smut­kiem pa­trzy­ła na le­żą­ce­go przy jej no­gach wil­czu­ra. Przy­wią­za­ła się do nie­go, on też wy­da­wał się da­rzyć ją sym­pa­tią. Gdy wra­ca­ła z pra­cy, cie­szył się ni­czym stę­sk­nio­ne dziec­ko, któ­re ska­cze na wi­dok upra­gnio­ne­go ro­dzi­ca. Sze­ryf też ska­kał, przed­ni­mi ła­pa­mi na­pie­ra­jąc na swo­ją nową pa­nią. Uwiel­biał wspól­ne spa­ce­ry, bie­gał za pił­ką, war­czał na ob­cych. Iza­be­la za­uwa­ży­ła, że lubi, gdy tar­mo­si się go za uszy, i de­li­kat­nie dra­pie się go pod bro­dą. Od­kry­ła, że nie prze­pa­da za pusz­ko­wym psim żar­ciem, ale ślin­ka mu ciek­nie na wi­dok aro­ma­tycz­nej kieł­ba­sy my­śliw­skiej.

– Zban­kru­tu­ję przez cie­bie – śmia­ła się za każ­dym ra­zem, gdy przy­no­si­ła do domu ko­lej­ne sma­ko­ły­ki. Mimo to nie po­tra­fi­ła od­mó­wić Sze­ry­fo­wi ani my­śliw­skiej, ani wę­dzo­ne­go kur­cza­ka, ani też ka­ba­no­sów, za któ­ry­mi wprost prze­pa­dał. Cie­szy­ła się, że może spra­wić mu przy­jem­ność, za­uwa­ży­ła, że i Sze­ryf nie zo­sta­je dłuż­ny. Szyb­ko na­uczył się cho­dzić tuż przy no­dze, gdy go o to pro­si­ła, nie ucie­kał, gdy spusz­cza­ła go ze smy­czy, cza­sem na­wet uda­ło mu się za­re­ago­wać na po­le­ce­nie „po­daj łapę”, cho­ciaż naj­czę­ściej, za­miast po­dać jed­ną, wsta­wał z sia­du i na­pie­rał na Izę oby­dwie­ma przed­ni­mi ła­pa­mi, li­żąc ją przy tym po twa­rzy. Iza­be­la chwa­li­ła się po­stę­pa­mi Sze­ry­fa Jo­an­nie, ale ta nie od­po­wia­da­ła na ma­ile. Naj­wy­raź­niej nie od­bie­ra­ła ich, albo też nie mia­ła cza­su, by zna­leźć ja­kąś in­ter­ne­to­wą ka­wiar­nię. Iza czę­sto my­śla­ła o przy­ja­ciół­ce, za­sta­na­wia­ła się, co u niej, jak so­bie ra­dzi, czy nie tę­sk­ni. Sama bo­wiem tę­sk­ni­ła. Zda­wa­ła so­bie spra­wę z tego, że gdy przyj­dzie jej od­dać Sze­ry­fa, nie bę­dzie już mia­ła kom­plet­nie się do kogo ode­zwać, nie bę­dzie mia­ła z kim pójść do po­bli­skie­go par­ku ani z kim zjeść póź­nej ko­la­cji. Sze­ryf nig­dy nie od­ma­wiał prze­ką­sek. Na­wet po dwu­dzie­stej dru­giej, gdy za­zwy­czaj już drze­mał, po­tra­fił wstać ze swo­je­go po­sła­nia i usiąść przy je­dzą­cej aku­rat Iza­be­li, tę­sk­nym wzro­kiem wpa­tru­jąc się w jej ka­nap­ki.

Kie­dy w pią­tek rano Iza­be­la wy­cho­dzi­ła do pra­cy, ser­ce ją bo­la­ło na myśl, że gdy z niej wró­ci, bę­dzie to ostat­ni już po­wrót do Sze­ry­fa. Za­my­ka­jąc za sobą drzwi na klucz, sta­ła jesz­cze chwi­lę na klat­ce przed win­dą, za­sta­na­wia­jąc się, jaki wy­my­ślić po­wód, by i w ten week­end nie je­chać do Skot­nik. Po­my­śla­ła, że może przez ko­lej­ny ty­dzień nie­obec­no­ści psa jego wła­ści­ciel znaj­dzie so­bie no­we­go i nie bę­dzie za­do­wo­lo­ny z od­na­le­zie­nia by­łe­go pu­pi­la, a wte­dy Iza­be­la mo­gła­by go za­trzy­mać. Po­mysł ten był na tyle ku­szą­cy, że przez mo­ment na­wet uśmiech­nę­ła się sama do sie­bie, wi­dząc oczy­ma wy­obraź­ni ra­dość swo­ją i Sze­ry­fa na wieść, iż pies daw­no już zo­stał przez swo­je­go by­łe­go pana spi­sa­ny na stra­ty i nie chce on go już wię­cej oglą­dać.

– Wsia­da pani? – Głos z win­dy wy­bił Iza­be­lę z za­my­śle­nia. Są­siad z szó­ste­go pię­tra bę­dą­cy w środ­ku uchy­lił drzwi, zdzi­wio­ny, że ona jesz­cze nie wsia­da.

– Nie mogę zro­bić tego bab­ci – po­wie­dzia­ła Iza­be­la smut­nym gło­sem, wcho­dząc do win­dy.

– Bab­cia za­bra­nia pani jeź­dzić? Klau­stro­fo­bicz­ka?

– Że co? – Iza­be­la po­wo­li po­wra­ca­ła do świa­ta. Do­pie­ro te­raz zo­rien­to­wa­ła się, że swo­je my­śli wy­ma­wia­ła na głos. Nie są­dzi­ła, że miesz­ka­nie w po­je­dyn­kę może wy­wo­łać u niej aż taką re­ak­cję. Trud­no się było przy­zwy­cza­ić, bo za cza­sów miesz­ka­nia z Jo­an­ną oby­dwie wciąż o czymś mó­wi­ły, nie­ko­niecz­nie się na­wet słu­cha­jąc.

– Prze­pra­szam, to nie do pana – wy­ja­śni­ła Iza­be­la, po­wra­ca­jąc do swo­ich roz­my­ślań. Nie mo­gła tego zro­bić bab­ci, bo prze­cież obie­ca­ła, że przy­je­dzie i zo­rien­tu­je się w spra­wie eks­mi­sji. Nie może zo­sta­wić bab­ci sa­mej w tak waż­nej spra­wie, nie wia­do­mo, na ile prze­bie­gły jest ten cały Mo­raw­ski i jego praw­nik.

– Te­le­fon pani chy­ba dzwo­ni – za­uwa­żył są­siad, po­sztur­chu­jąc Iza­be­lę w ra­mię. Aku­rat win­da za­trzy­ma­ła się i ktoś z ze­wnątrz otwo­rzył drzwi, pró­bu­jąc do­stać się do środ­ka.

– Nie wiem, jak pani, ale ja wy­cho­dzę, to już par­ter. – Męż­czy­zna prze­pchnął się bo­kiem do wyj­ścia. Iza­be­la wy­szła za­raz za nim, pró­bu­jąc zna­leźć w to­reb­ce swo­ją ko­mór­kę.

– O rany, dzwo­nię i dzwo­nię, co ty śpisz? – usły­sza­ła zde­ner­wo­wa­ny głos Kasi po dru­giej stro­nie.

– Skąd, wy­szłam wła­śnie z domu, a co się sta­ło? Prze­cież nie ma dziś żad­ne­go ze­bra­nia?

– Mó­wi­łam ci, że ta suka coś kom­bi­nu­je – sy­cza­ła Ka­sia do słu­chaw­ki. – Wi­dzia­łam szczot­ki!

– Ja­kie szczot­ki?

– Nie­przy­tom­na je­steś? Ga­ze­tę na­szą u ko­rek­tor­ki. Coś tam chcia­ła po­pra­wić w moim ar­ty­ku­le i mnie za­wo­ła­ła do sie­bie. I tak so­bie po­prze­glą­da­łam też resz­tę z cie­ka­wo­ści.

– No i co?

– No i zdzi­wił mnie twój ar­ty­kuł. Pa­mię­ta­łam, że pi­szesz o tym fa­nie z Że­la­zo­wej Woli, od razu zwró­ci­łam uwa­gę, że coś nie gra. Ty­tuł zu­peł­nie nie w two­im sty­lu. Ma­sa­kra.

– O czym ty mó­wisz? Mój ar­ty­kuł? Prze­cież ja w koń­cu nie pi­sa­łam o tym fa­nie, bo go nie ma.

– No wła­śnie, nie pi­sa­łaś. Ale ar­ty­kuł o fa­nie jest. Mar­ta się pod­pi­sa­ła. To jej tekst. I tyl­ko jej, bo żad­ne­go two­je­go w tym nu­me­rze nie ma!

– Co ty opo­wia­dasz? – za­py­ta­ła z nie­do­wie­rza­niem Iza­be­la. Ser­ce za­czę­ło jej bić jak osza­la­łe ze zde­ner­wo­wa­nia, wciąż mia­ła na­dzie­ję, że za­szła ja­kaś pa­skud­na po­mył­ka albo że Ka­sia, choć to do niej nie­po­dob­ne, robi so­bie dur­ne żar­ty. Za­miast na przy­sta­nek, swo­je kro­ki skie­ro­wa­ła na po­stój tak­só­wek, chcąc jak naj­szyb­ciej do­stać się do re­dak­cji.

DUCH CHO­PI­NA PO­WRA­CA DO DOMU – grzmiał na­głó­wek ar­ty­ku­łu, któ­ry Iza­be­la nie­mal wy­szar­pa­ła z rąk bied­nej ko­rek­tor­ki, gdy tyl­ko zdy­sza­na wpa­dła do jej po­ko­ju. Za­raz za nią wbie­gła Ka­ta­rzy­na, nio­sąc ze sobą bu­tel­kę wody mi­ne­ral­nej.

– To na wszel­ki wy­pa­dek, gdy­byś za­sła­bła – wy­ja­śni­ła, szu­ka­jąc wzro­kiem ja­kiejś wol­nej szklan­ki.

DUCH CHO­PI­NA PO­WRA­CA DO DOMU

Już za kil­ka dni, do­kład­nie sie­dem­na­ste­go paź­dzier­ni­ka, w rocz­ni­cę śmier­ci Fry­de­ry­ka Cho­pi­na, jego wier­ny fan, pan Fran­ci­szek Lu­biń­ski spo­tka się z du­chem swo­je­go Mi­strza. We­dług Lu­biń­skie­go du­sza Cho­pi­na krą­żą­ca i po­szu­ku­ją­ca spo­ko­ju pra­gnie od­na­leźć Świa­tło w swo­im domu ro­dzin­nym. Wła­śnie w rocz­ni­cę swo­jej śmier­ci Fry­de­ryk Cho­pin sym­bo­licz­nie odej­dzie po raz ko­lej­ny – tym ra­zem we wła­snej Oj­czyź­nie.

„Fry­de­ryk Cho­pin ko­chał Pol­skę” – wy­ja­śnia Fran­ci­szek Lu­biń­ski. „Był nie­szczę­śli­wy na ob­czyź­nie. Kło­po­ty mi­ło­sne, de­pre­sja, cho­ro­ba, a w koń­cu sa­mot­ność, gdy więk­szość jego przy­ja­ciół opu­ści­ła Pa­ryż, spo­wo­do­wa­ły, iż umie­rał w nie­zwy­kłych cier­pie­niach. Jego du­sza cier­pia­ła. Chciał być tu­taj, w Że­la­zo­wej Woli, wró­cić do lat dzie­cię­cych, do spo­ko­ju, do­bre­go kli­ma­tu, pol­skich drzew i kwia­tów. Jego du­sza tę­sk­ni­ła tak moc­no, że nie po­tra­fi­ła prze­do­stać się na dru­gą stro­nę. Dla­te­go wła­śnie ja pra­gnę po­móc du­cho­wi Cho­pi­na od­na­leźć dom i odejść w spo­ko­ju. Wy­wo­łam jego du­cha do­kład­nie sie­dem­na­ste­go paź­dzier­ni­ka i po­pro­wa­dzę go w stro­nę Świa­tła”.

– Nie mogę, sła­bo mi. – Iza­be­la rzu­ci­ła ga­ze­tę na biur­ko i osu­nę­ła się na pod­sta­wio­ny przez Ka­się fo­tel.

– Niech się pani na­pi­je wody – za­pro­po­no­wa­ła ko­rek­tor­ka, od­krę­ca­jąc bu­tel­kę przy­nie­sio­ną przez Ka­się. Wpraw­dzie nie ro­zu­mia­ła, o co tyle ha­ła­su, ale re­ak­cje tych dwóch dzien­ni­ka­rek nie po­zo­sta­wia­ły wąt­pli­wo­ści co do tego, że rzecz jest ra­czej po­waż­na.

Iza­be­la upi­ła spo­ry łyk mi­ne­ral­nej i z bły­skiem w oku wsta­ła ener­gicz­nie, od­sta­wia­jąc szklan­kę z hu­kiem na stół.

– Daj mi to – po­wie­dzia­ła nie wia­do­mo do kogo, bo sama chwy­ci­ła za ga­ze­tę i szyb­kim kro­kiem uda­ła się w stro­nę drzwi.

– Masz za­miar się z nią wy­kłó­cać? – spy­ta­ła Ka­sia, pod­bie­ga­jąc do Izy.

– Z nią? Chy­ba so­bie żar­tu­jesz! Idę pro­sto do na­czel­ne­go.

Ma­te­usz Guc, ni­ski, ły­sa­wy pięć­dzie­się­cio­la­tek pra­co­wał w ga­ze­cie „OKO” od sa­me­go po­cząt­ku. To on był głów­nym mo­to­rem na­pę­do­wym, a dzię­ki jego wy­czu­ciu ma­ga­zyn od lat znaj­do­wał się w ści­słej czo­łów­ce ty­go­dni­ków spo­łecz­no-kul­tu­ral­nych. Iza­be­la do­sko­na­le wie­dzia­ła, że Guc nie to­le­ro­wał fu­szer­ki, prze­kła­ma­nych ar­ty­ku­łów i nie­au­to­ry­zo­wa­nych wy­wia­dów. Dbał o to, aby „OKO” ko­ja­rzy­ło się z rze­tel­nym dzien­ni­kar­stwem, do­bry­mi tek­sta­mi, cie­ka­wy­mi roz­mo­wa­mi. Dla­te­go wła­śnie on, jako na­czel­ny tej ga­ze­ty, po­wi­nien w koń­cu ukró­cić pa­skud­ny pro­ce­der sprze­da­wa­nia ta­niej sen­sa­cji upra­wia­ny na­gmin­nie przez Mar­tę, a ak­cep­to­wa­ny bez­wa­run­ko­wo przez obec­ne­go sze­fa dzia­łu, Kryp­skie­go.

Guc sie­dział w swo­im ga­bi­ne­cie za­to­pio­ny w lek­tu­rze ja­kie­goś ar­ty­ku­łu. Jego ły­si­na zda­wa­ła się Iza­be­li od­bi­jać ni­kłe je­sien­ne słoń­ce wpa­da­ją­ce przez nie­osło­nię­te ro­le­tą okno. Dziew­czy­na roz­czu­li­ła się na ten wi­dok. Mia­ła ocho­tę po­dejść i po­kle­pać na­czel­ne­go po gło­wie ni­czym go­łe­go pulch­ne­go bo­ba­ska. W my­ślach sły­sza­ła ten śmiesz­ny od­głos, któ­ry wy­da­wa­ło­by ta­kie po­kle­py­wa­nie: plask, plask, pac, pac. Sta­nę­ła przed biur­kiem na­czel­ne­go, wpa­tru­jąc się w jego ły­si­nę ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­na, zu­peł­nie za­po­mi­na­jąc, po co tu wła­ści­wie przy­szła. Guc, doj­rzaw­szy ką­tem oka in­te­re­sant­kę, odło­żył na bok lek­tu­rę i spoj­rzał na nią do­bro­tli­wym wzro­kiem.

– Wi­tam pa­nią… Z czym pani do mnie przy­cho­dzi?

– Z tym. – Iza­be­la roz­ło­ży­ła na biur­ku na­czel­ne­go po­kre­ślo­ną przez ko­rek­tor­kę kart­kę z ar­ty­ku­łem, wska­zu­jąc pal­cem na krzy­czą­cy na­głó­wek.

– Duch Cho­pi­na po­wra­ca do domu? – W gło­sie Guca sły­chać było zdu­mie­nie po­łą­czo­ne z nie­sma­kiem.

– Otóż to. Duch Cho­pi­na po­wra­ca do domu. Pro­szę prze­czy­tać ca­łość. My­ślę, że po­wi­nien pan po­znać treść przed dru­kiem.

Guc po­chy­lił się nad kart­ką w sku­pie­niu. Czy­tał, krę­cąc gło­wą, co na­pa­wa­ło Iza­be­lę na­dzie­ją, iż na­czel­ny za chwi­lę wściek­nie się, we­zwie Mar­tę i wy­rzu­ci ją z re­dak­cji ra­zem z Kryp­skim w try­bie na­tych­mia­sto­wym.

– Hmmm – za­mru­czał, gdy do­szedł do koń­ca. – Bez­na­dziej­ne. I ja się na coś ta­kie­go go­dzę? – za­py­tał.

– Otóż to, dla­te­go wła­śnie do pana przy­szłam. Tego typu pu­bli­ka­cje nisz­czą wi­ze­ru­nek na­szej ga­ze­ty. Prze­cież to tekst ro­dem z ja­kie­goś bru­kow­ca. Mar­ta Ka­li­now­ska po­win­na chy­ba zmie­nić pra­cę.

– Mar­ta Ka­li­now­ska, tak… – za­my­ślił się na­czel­ny, wpa­tru­jąc w pod­pis pod ar­ty­ku­łem. – To ta mło­da, ko­ja­rzę… Tak… no cóż… po­dob­no te­raz ta­kie cza­sy, trze­ba się tro­chę prze­sta­wić.

– Na coś ta­kie­go? – Iza nie do­wie­rza­ła wła­snym uszom.

– Po­wiem tak: mnie się to nie po­do­ba. – Guc po­pa­trzył Iza­be­li pro­sto w oczy. – Ale zda­niem re­dak­to­ra Kryp­skie­go, cała przy­szłość w tego typu pi­sa­niu. Je­den ar­ty­kuł w tym sty­lu w nu­me­rze nam nie za­szko­dzi, a może przy­cią­gnąć nową gru­pę czy­tel­ni­ków. Ob­ser­wu­je­my na ra­zie. Zgo­dzi­łem się na je­den taki ma­te­riał co ty­dzień, nie zmie­nia­my pro­fi­lu, broń Boże. Po­sze­rza­my go tyl­ko, że tak po­wiem.

– Po­sze­rza­my… – po­wtó­rzy­ła ma­chi­nal­nie Iza­be­la. W ga­bi­ne­cie na­gle zro­bi­ło się ciem­no. Za oknem zbie­ra­ło się na bu­rzę.

– Po­sze­rza­my, choć wca­le nie zna­czy, że po­sze­rzy­my. Zo­ba­czy­my, jaki bę­dzie tego efekt.

– Nie mam nic prze­ciw­ko – po­wie­dzia­ła wol­no Iza­be­la, sta­ra­jąc się nie wyjść w oczach Guca na hi­ste­rycz­kę. Wa­ży­ła sło­wa i wal­czy­ła z na­pły­wa­ją­cy­mi do jej umy­słu ner­wa­mi. – Tyle że ten tekst to wie­rut­na bzdu­ra. Ja by­łam w Że­la­zo­wej Woli, tam nie ma żad­ne­go Lu­biń­skie­go. Mar­ta spre­pa­ro­wa­ła cały ten ar­ty­kuł i roz­mo­wę z nim.

– Prze­cież są zdję­cia – za­uwa­żył słusz­nie Guc.

– Może są, ale za­pew­niam pana, że to bzdu­ry. To wy­ssa­ne z pal­ca bred­nie.

Na­czel­ny wes­tchnął cięż­ko, dra­piąc się po czo­le. Po chwi­li wziął do ręki słu­chaw­kę od te­le­fo­nu i po­pro­sił se­kre­tar­kę o przy­wo­ła­nie Mar­ty. Cze­ka­li na nią nie­ca­łe pięć mi­nut, sie­dząc w ci­szy i pa­trząc na czer­nie­ją­ce z każ­dą chwi­lą za okna­mi nie­bo. Mar­ta we­szła żwa­wym kro­kiem, kła­nia­jąc się nie­znacz­nie i ob­da­ro­wu­jąc na­czel­ne­go prze­słod­kim uśmie­chem. Na Iza­be­lę wca­le nie spoj­rza­ła. Guc przed­sta­wił po­krót­ce spra­wę ar­ty­ku­łu, pro­sząc o wy­ja­śnie­nia do­ty­czą­ce wia­ry­god­no­ści tek­stu.

– By­łam, roz­ma­wia­łam z ludź­mi, z sa­mym Lu­biń­skim też, cóż w tym nie­po­ko­ją­ce­go? – zdzi­wi­ła się Mar­ta lek­ko i od nie­chce­nia.

– Tak się skła­da, że ja też tam by­łam, roz­ma­wia­łam z ludź­mi i żad­ne­go Lu­biń­skie­go nie ma i nie było. Nie ma żad­ne­go in­ne­go psy­cho­fa­na, po­wiedz le­piej, kto tak na­praw­dę jest na tych zdję­ciach – za­pe­rzy­ła się Iza­be­la, sta­ra­jąc się nie krzy­czeć.

– Moja dro­ga – wy­ce­dzi­ła Mar­ta, spo­glą­da­jąc z góry przez cięż­kie od czar­ne­go tu­szu rzę­sy. – Praw­dzi­we dzien­ni­kar­stwo po­le­ga na tym, że nie wy­star­czy być i roz­ma­wiać. Trze­ba wie­dzieć z kim i jak roz­ma­wiać, żeby lu­dzie chcie­li mó­wić, ot co. Pa­nie re­dak­to­rze – zwró­ci­ła się słod­ko do na­czel­ne­go. – Je­śli pan so­bie ży­czy, to mogę przy­nieść dyk­ta­fon, mam na­gra­ną całą tę roz­mo­wę z Lu­biń­skim.

– Nie trze­ba. – Guc mach­nął ręką, wy­raź­nie już zmę­czo­ny. Do­cho­dzi­ła go­dzi­na dzie­sią­ta, a on o tej po­rze zja­dał pierw­sze śnia­da­nie. My­śla­mi był już przy aro­ma­tycz­nej sa­łat­ce z kur­cza­kiem i ana­na­sem, któ­rą przed wyj­ściem z domu za­pa­ko­wa­ła mu mał­żon­ka i na myśl o któ­rej to sa­łat­ce od sa­me­go rana cie­kła mu ślin­ka. – My­ślę, że te­mat jest za­koń­czo­ny. Pani Iza­be­lo, bar­dzo pani dzię­ku­ję za tro­skę i wni­kli­wość, przy­znam, że te­raz sam nie mam cza­su czy­tać wszyst­kich uka­zu­ją­cych się u nas ar­ty­ku­łów. Jak już mó­wi­łem, my­śli­my po­dob­nie, ale trze­ba też dać szan­sę mło­dym, zo­ba­czy­my, co z tego wy­nik­nie. Zresz­tą, sama pani jest prze­cież mło­da, to chy­ba pani ro­zu­mie. A pani, pani Mar­to, dzię­ku­ję za po­świę­co­ny czas i wy­ja­śnie­nia oraz za no­wa­tor­skie po­my­sły. Sam je­stem cie­kaw ich efek­tu. A te­raz, je­śli pa­nie po­zwo­lą, wró­cił­bym do pra­cy. Mam dzi­siaj na­praw­dę cięż­ki dzień.

– Może mo­gła­bym w czymś po­móc? – za­ofe­ro­wa­ła się na­tych­miast Mar­ta.

– Bar­dzo pani miła, ale dzię­ku­ję. Pro­szę wra­cać do swo­ich obo­wiąz­ków, ja się szy­ku­ję do roz­mo­wy z Ja­poń­czy­ka­mi, ra­czej mi pani nie po­mo­że.

– Z Ja­poń­czy­ka­mi? – pod­chwy­ci­ła Mar­ta. – Ja, za­nim za­czę­łam stu­dio­wać dzien­ni­kar­stwo, przez dwa lata by­łam na ja­po­ni­sty­ce, może więc się na coś panu przy­dam?

– Do­praw­dy? Zna pani ja­poń­ski? – za­in­te­re­so­wał się żywo Guc. Iza­be­la po­czu­ła jak zie­mia osu­wa się jej spod stóp. Zdru­zgo­ta­na całą sy­tu­acją wzię­ła z biur­ka ga­ze­tę, ski­nę­ła na­czel­ne­mu na po­że­gna­nie gło­wą i wol­no ru­szy­ła w stro­nę wyj­ścia.

– Ja­poń­ski o tyle o ile, coś tam po­tra­fię, ale też bar­dzo in­te­re­su­ję się kul­tu­rą Ja­po­nii, spo­ro wiem o oby­cza­jach… – usły­sza­ła roz­pra­wia­ją­cą z za­an­ga­żo­wa­niem Mar­tę, któ­ra roz­sia­dła się wy­god­nie na opusz­czo­nym przez Iza­be­lę krze­śle.

Ka­ta­rzy­na już po sa­mym wy­ra­zie twa­rzy zbli­ża­ją­cej się Izy wi­dzia­ła, że sy­tu­acja nie roz­wi­nę­ła się w po­żą­da­nym kie­run­ku. Gdy usły­sza­ła, co do­kład­nie za­szło, po­krę­ci­ła z dez­apro­ba­tą gło­wą. Za­klę­ła pod no­sem, nie prze­bie­ra­jąc w sło­wach.

– W do­dat­ku ona te­raz sie­dzi u Guca i za­chwa­la swo­ją zna­jo­mość ja­poń­skie­go – wy­mam­ro­ta­ła Iza to­nem tak płacz­li­wym, że Ka­sia w pierw­szym od­ru­chu wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki chu­s­tecz­ki.

– Od­bi­ło jej? – spy­ta­ła Ka­ta­rzy­na.

– Po­dob­no była dwa lata na ja­po­ni­sty­ce, a on wła­śnie szy­ko­wał się do ja­kiejś roz­mo­wy z Ja­poń­ca­mi. Nie mam po­ję­cia o co cho­dzi.

– Wiesz co, on o tej po­rze zwy­kle jada Może po pro­stu chciał za­dzwo­nić do re­stau­ra­cji i za­mó­wić su­shi z do­sta­wą do biu­ra.

Iza­be­la wy­buch­nę­ła śmie­chem. Oby­dwie po chwi­li za­czę­ły się śmiać jak osza­la­łe, nie tyle z żar­tu Kasi, ile w re­ak­cji na cały ten stres.

Za oknem sza­la­ła wi­chu­ra, co chwi­la sły­chać było grzmo­ty. Iza­be­la mar­twi­ła się, że nie wzię­ła ze sobą pa­ra­sol­ki, mo­dli­ła się w du­chu, żeby deszcz prze­stał pa­dać, gdy bę­dzie wra­cać do domu.

Po kil­ku go­dzi­nach, za­an­ga­żo­wa­na w pi­sa­nie swo­ich ar­ty­ku­łów, nie­omal za­po­mnia­ła o in­cy­den­cie u Guca. Nie­ste­ty, wy­cho­dząc z re­dak­cji, na­tknę­ła się na uśmiech­nię­tą Mar­tę.

– Chcia­łaś mnie wko­pać, co? – spy­ta­ła tam­ta, mru­żąc oczy i ki­wa­jąc gło­wą.

– Wko­pać? To ty mnie wko­pa­łaś. Ukra­dłaś mój te­mat i wy­my­śli­łaś fak­ty, któ­re nie mają pra­wa bytu.

– Wy­my­śli­łaś, wy­my­śli­łaś – za­czę­ła prze­drzeź­niać ją Mar­ta. – Może ubar­wi­łam tro­chę, ale Guc, jak wi­dać, jest za­do­wo­lo­ny, więc ciąg dal­szy tej hi­sto­rii na­stą­pi. Mam za­miar zdać re­la­cję z tego nie­zwy­kłe­go wy­da­rze­nia, może też uda mi się za­mie­nić kil­ka słów z du­chem Cho­pi­na…

– Osza­la­łaś. – Iza­be­la po­pa­trzy­ła Mar­cie pro­sto w oczy i, nie chcąc kon­ty­nu­ować tej roz­mo­wy, wy­szła. Była po­ru­szo­na i zdru­zgo­ta­na po­sta­wą Mar­ty. Do tej pory, choć cza­sem zda­rza­ły się drob­ne nie­po­ro­zu­mie­nia, to jed­nak cały ze­spół był do­syć zgra­ny i Iza da­rzy­ła sym­pa­tią więk­szość ze swo­ich ko­le­gów. Od­kąd po­ja­wi­ła się ta ma­ło­la­ta, wszyst­ko sta­nę­ło na gło­wie. Pal sześć awer­sję do niej, go­rzej, że za spra­wą Mar­ty Kryp­ski za­czął zmie­niać kon­cep­cję ga­ze­ty, i to wła­śnie wy­wo­ły­wa­ło u Iza­be­li dreszcz nie­za­do­wo­le­nia. Za­czę­ła pra­co­wać w tym ty­tu­le za­raz po stu­diach i czu­ła się z nim nie­zwy­kle zwią­za­na. Za­le­ża­ło jej na awan­sie, bo uwa­ża­ła „OKO” za naj­lep­szą tego typu ga­ze­tę na ryn­ku i nie wy­obra­ża­ła so­bie, że mo­gła­by pra­co­wać gdzie in­dziej.

Za­my­ślo­na po­dą­ży­ła w kie­run­ku par­kin­gu. Deszcz prze­stał już pa­dać, wciąż jed­nak wiał sil­ny wiatr, po uli­cach wa­la­ły się zła­ma­ne ga­łę­zie, a lu­dzie prze­my­ka­li ni­czym cie­nie, omi­ja­jąc ka­łu­że i zło­rze­cząc po­go­dzie. Iza­be­la pra­gnę­ła jak naj­szyb­ciej do­stać się do domu. Do­pie­ro po chwi­li przy­po­mnia­ło jej się, że prze­cież z po­wo­du oszczęd­no­ści od kil­ku dni do­jeż­dża do pra­cy au­to­bu­sem. Po­dą­ży­ła za­tem w stro­nę przy­stan­ku, ma­rząc o tym, żeby zna­la­zło się dla niej wol­ne miej­sce sie­dzą­ce. Nie była zmę­czo­na pra­cą. Czu­ła się jed­nak zmę­czo­na ży­ciem, chcia­ła usiąść i bez­myśl­nie ga­pić się w okno, na po­grą­żo­ne w po­po­łu­dnio­wych sza­ro­ściach mia­sto i lu­dzi, w więk­szo­ści tak samo nie­szczę­śli­wych jak ona.

Jo­an­na nie da­wa­ła zna­ku ży­cia. Iza­be­la za­sta­na­wia­ła się czę­sto, czy przy­ja­ciół­ka da­lej jest we Wło­szech, czy może przy­bra­ła te­raz ko­lej­ny kie­ru­nek po­dró­ży. Bar­dzo za nią tę­sk­ni­ła. Bra­ko­wa­ło jej wspól­nych roz­mów, na­rze­kań i śmie­chów. Jo­an­na z pew­no­ścią mia­ła­by ja­kiś po­mysł co do Mar­ty, po­tra­fi­ła­by też za­pew­ne do­ra­dzić, jak po­stą­pić w sy­tu­acji cze­ka­ją­cej bab­cię eks­mi­sji. Jo­an­na wy­my­śli­ła­by rów­nież ja­kiś ge­nial­ny spo­sób na po­zo­sta­wie­nie Sze­ry­fa. Przy­ja­ciół­ka, choć czę­sto zda­niem Iza­be­li zbyt spon­ta­nicz­na i sza­lo­na, to rów­nież nie­zwy­kle kre­atyw­na i opty­mi­stycz­nie na­sta­wio­na do ży­cia oso­ba. Za­wsze znaj­do­wa­ła do­bre stro­ny naj­gor­szych na­wet po­ra­żek, za­wsze też po­tra­fi­ła sku­tecz­nie po­pra­wić hu­mor w nie­zbyt we­so­łych mo­men­tach. Jo­an­na była po pro­stu nie­za­stą­pio­na. Iza­be­la bo­le­śnie od­czu­wa­ła jej brak. Dzień w dzień wy­cze­ki­wa­ła ja­kie­goś ma­ila, te­le­fo­nu, ja­kiej­kol­wiek wia­do­mo­ści od Asi, z każ­dym ko­lej­nym dniem de­ner­wu­jąc się co­raz bar­dziej, gdy żad­na wia­do­mość nie nad­cho­dzi­ła. Ja­kież więc było jej zdzi­wie­nie, gdy po po­wro­cie z pra­cy, za­nim jesz­cze do­tar­ła do swo­je­go miesz­ka­nia, wy­ję­ła ze skrzyn­ki pocz­to­wej kart­kę wła­śnie od Jo­an­ny.

Ko­cha­na, po­sta­no­wi­łam wy­słać do Cie­bie kart­kę. Z pew­no­ścią roz­czu­li cię ten sta­ro­świec­ki zwy­czaj. Przy­znaj się, kie­dy ostat­nio do­sta­łaś od ko­goś kart­kę? Tak my­śla­łam! A za­tem po­zdro­wie­nia ode mnie! Wciąż je­stem we Wło­szech, ale te­raz rzu­ci­ło mnie na Sy­cy­lię. Cu­dow­na, nie­zwy­kła wy­spa, gdzie Etna wca­le nie śpi i ja też nie mam za­mia­ru tu spać. Po­zna­łam ko­goś!!! Ca­łu­ję, J.

Boże, po­zna­ła ko­goś? Już? Iza­be­la za­sty­gła z kart­ką w ręku. Była zszo­ko­wa­na tą na­głą wia­do­mo­ścią. Prze­cież Jo­an­na do­pie­ro co pla­no­wa­ła ślub, ze­rwa­ła z Mać­kiem tak na­gle, co zda­niem Iza­be­li było nie do koń­ca prze­my­śla­ną de­cy­zją. Wy­je­cha­ła po­szu­kać sen­su wła­sne­go ży­cia, a rzu­ca się po kil­ku le­d­wie dniach w ra­mio­na ja­kie­goś Wło­cha? Z dru­giej stro­ny to wła­śnie cała Jo­an­na, po­strze­lo­na, nie­po­praw­na, ko­cha­ją­ca ży­cie. Ona nig­dy dłu­go nie pła­ka­ła nad mi­nio­nym, nig­dy nie tra­ci­ła ner­wów, nig­dy nie ma­ru­dzi­ła. Uwa­ża­ła, że ży­cie jest za krót­kie, aby się stre­so­wać. Co in­ne­go Iza­be­la, za­wsze uło­żo­na, my­ślą­ca per­spek­ty­wicz­nie, nie­uf­na, ostroż­na w uczu­ciach. W prze­ci­wień­stwie do Jo­an­ny nie mo­gła po­chwa­lić się rze­szą nie­zli­czo­nych ko­chan­ków, nie pla­no­wa­ła rów­nież nig­dy ślu­bu. Owszem, spo­ty­ka­ła się jesz­cze na stu­diach z ko­le­gą z roku – Ad­ria­nem, ale mi­łość ta umar­ła śmier­cią na­tu­ral­ną. Ad­rian po każ­dym ich spo­tka­niu dzwo­nił do swo­jej mat­ki, zda­jąc jej szcze­gó­ło­wą re­la­cję. Na­wet nie krył się przed Iza­be­lą z tymi te­le­fo­na­mi.

– Mama su­ge­ru­je, że moje przed­wcze­sne wzwo­dy są efek­tem zbli­ża­ją­cej się obro­ny. Chy­ba za moc­no się stre­su­ję – po­wie­dział kie­dyś i to wła­śnie było po­cząt­kiem koń­ca. Iza­be­la co­raz rza­dziej znaj­do­wa­ła czas, aby się z nim spo­tkać, a po obro­nie pra­cy ma­gi­ster­skiej, gdy już prze­sta­li spo­ty­kać się na uczel­ni, ich dro­gi de­fi­ni­tyw­nie się ro­ze­szły. Po­tem rand­ko­wa­ła jesz­cze spo­ra­dycz­nie z dwo­ma in­ny­mi męż­czy­zna­mi, ale było to na tyle nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce, że ani je­den, ani dru­gi nie za­pi­sa­li się na sta­łe w jej pa­mię­ci. Od­kąd za­czę­ła pra­co­wać w ga­ze­cie „OKO” oraz pi­sać do­dat­ko­wo dla kil­ku por­ta­li in­ter­ne­to­wych re­cen­zje książ­ko­we, jej wol­ny czas skur­czył się do tego stop­nia, że prze­sta­ła zwra­cać uwa­gę na po­ten­cjal­nych aman­tów. Roz­ryw­ki w tym te­ma­cie do­star­cza­ła jej za to Jo­an­na, wiecz­nie w kimś za­ko­cha­na, wiecz­nie z kimś po­kłó­co­na, wiecz­nie za­czy­na­ją­ca ja­kiś nowy wspa­nia­ły zwią­zek, wiecz­nie zry­wa­ją­ca. Ma­ciek miał być tym ostat­nim, ale, jak wi­dać, nie po­do­łał. Zresz­tą, z tego, co opo­wia­da­ła Jo­an­na, przy jego po­dej­ściu do ko­biet i mał­żeń­stwa, trud­no się było dzi­wić jej de­cy­zji. Uwa­ża­ła jed­nak, że pod­ję­ta zo­sta­ła zbyt szyb­ko, bo prze­cież być może wy­star­czy­ło dłu­żej po­roz­ma­wiać, przed­sta­wić wła­sny punkt wi­dze­nia. Jed­nym sło­wem, uświa­do­mić Mać­ka, że cza­sy po­słusz­nych żon i kur do­mo­wych, dba­ją­cych o swo­je­go męża ni­czym nie­wol­ni­ce, daw­no już mi­nę­ły.

Iza­be­la wsia­dła do win­dy i scho­wa­ła kart­kę do to­reb­ki. Mimo wszyst­ko cie­szy­ła się, że Jo­an­na w koń­cu się do niej ode­zwa­ła. Gdy zna­la­zła się przed swo­imi drzwia­mi, szu­ka­jąc klu­czy od miesz­ka­nia, po­now­nie wy­ję­ła kart­kę, aby tym ra­zem obej­rzeć ją z dru­giej stro­ny. Ob­ra­zek nie był zbyt wy­ra­fi­no­wa­ny, ot, Sy­cy­lia w kil­ku od­sło­nach, sześć ma­łych zdjęć, z któ­rych część przed­sta­wia­ła pla­żę i mo­rze, część ocie­ka­ją­cy lawą wul­kan, a jed­no ja­kąś sta­rą ba­bin­kę opar­tą o la­skę. Sy­cy­lia.

– Boże – wy­mam­ro­ta­ła na­gle do sie­bie Iza­be­la. – Mam na­dzie­ję, że ten jej uko­cha­ny to nie ja­kaś ma­fia.

Szyb­ko od­su­nę­ła od sie­bie te my­śli, wkła­da­jąc klucz do zam­ka i cze­ka­jąc na za­do­wo­lo­ne po­mru­ki Sze­ry­fa. W tym mo­men­cie otwo­rzy­ły się drzwi miesz­ka­nia obok i wy­szła z nich drob­na, ob­cię­ta na krót­ko bru­net­ka.

– Usły­sza­łam, jak win­da się za­trzy­mu­je – po­wie­dzia­ła do Iza­be­li, wy­cie­ra­jąc ręce w far­tu­szek ku­chen­ny, któ­ry mia­ła na so­bie. – Do­my­śli­łam się, że to pani wró­ci­ła.

Iza­be­la spoj­rza­ła na nią za­sko­czo­na. Nig­dy nie utrzy­my­wa­ła żad­nych kon­tak­tów z są­sia­da­mi. Za­zwy­czaj wy­star­cza­ło zdaw­ko­we „dzień do­bry” i „do wi­dze­nia” pod­czas przy­pad­ko­we­go spo­tka­nia w win­dzie czy na scho­dach. Roz­ma­wia­ją­ca z nią ko­bie­ta była jed­ną z ano­ni­mo­wych są­sia­dek, któ­re w od­czu­ciu Iza­be­li nie mia­ły swo­je­go imie­nia, swo­jej toż­sa­mo­ści czy hi­sto­rii. Gdy­by Iza­be­la spo­tka­ła ją w skle­pie, na­wet nie po­tra­fi­ła­by po­wie­dzieć, czy to na pew­no jej są­siad­ka, nie po­tra­fi­ła­by przy­po­mnieć so­bie, na któ­rym miesz­ka pię­trze i czy ma ja­kąś ro­dzi­nę lub choć­by zwie­rzę.

– Pro­szę się nie zde­ner­wo­wać, gdy wej­dzie pani do swo­je­go miesz­ka­nia – kon­ty­nu­owa­ła ko­bie­ta, ge­stem gło­wy wska­zu­jąc na drzwi Iza­be­li. Iza­be­la wciąż mil­cza­ła, zdzi­wio­na. – Była dzi­siaj okrop­na bu­rza, strasz­ny wiatr… Usły­sza­łam w pew­nym mo­men­cie brzęk i kie­dy prze­sta­ło pa­dać, wyj­rza­łam przez okno. To wiel­kie drze­wo, któ­re ro­śnie pod na­szy­mi okna­mi, chy­ba pio­run w nie strze­lił albo może wiatr był taki sil­ny, nie wiem… w każ­dym ra­zie jed­na z ga­łę­zi ude­rzy­ła pro­sto w pani okno.

Iza­be­la pa­trzy­ła bez sło­wa na są­siad­kę, pró­bu­jąc prze­tra­wić to, co wła­śnie usły­sza­ła.

– Ga­łąź? W moje okno? Prze­cież to czwar­te pię­tro – wy­du­ka­ła w koń­cu, sta­ra­jąc się ze­brać my­śli.

– Kto by po­my­ślał, praw­da? – przy­zna­ła są­siad­ka.

Iza­be­la drżą­cy­mi dłoń­mi wło­ży­ła klucz do zam­ka. Kie­dy otwo­rzy­ła drzwi, jej oczom uka­zał się wi­dok, ja­kie­go mo­gła­by się spo­dzie­wać je­dy­nie po pa­skud­nym wła­ma­niu. Roz­bi­te okno, reszt­ki szkła, ogrom­na ga­łąź, któ­ra wy­sta­wa­ła da­le­ko na ze­wnątrz, a do tego prze­raź­li­wy ba­ła­gan, spo­wo­do­wa­ny sza­le­ją­cym wia­trem, któ­ry do­stał się do miesz­ka­nia nie­za­ta­mo­wa­ny żad­ną szy­bą. Pod oknem roz­bi­te do­nicz­ki z kwia­ta­mi, z któ­rych zie­mia roz­sy­pa­ła się aż na dy­wan, mnó­stwo luź­no roz­rzu­co­nych kar­tek, le­żą­cych wcze­śniej na biur­ku, przedar­ta fi­ran­ka, zwi­sa­ją­ca te­raz ni­czym we­lon smut­nej pan­ny mło­dej, ka­łu­ża wody z ko­new­ki sto­ją­cej jesz­cze rano grzecz­nie na pa­ra­pe­cie. I luź­ne kart­ki z ga­zet prze­wa­la­ją­ce się po ca­łym po­ko­ju. Iza­be­la pa­trzy­ła się jak onie­mia­ła. W pierw­szej chwi­li mia­ła ocho­tę pod­biec i za­mknąć okno, ale wi­dok ga­łę­zi otrzeź­wił ją i przy­po­mniał, że prze­cież szy­ba zo­sta­ła stłu­czo­na. Wiatr za oknem na szczę­ście tro­chę ustał, wciąż jed­nak do miesz­ka­nia do­sta­wa­ło się nie­mi­łe zim­ne po­wie­trze. Iza­be­la na­wet nie za­uwa­ży­ła, jak po jej po­licz­kach za­czę­ły ciek­nąć łzy. Była za­ła­ma­na. Wy­cho­dząc z pra­cy, po ogrom­nie stre­su­ją­cym dla niej dniu, spo­tka­niu z na­czel­nym i z Mar­tą, mia­ła na­dzie­ję, że w domu, u boku Sze­ry­fa, od­zy­ska względ­ny spo­kój, pój­dzie na spa­cer z psem, a po­tem ugo­tu­je coś do­bre­go, włą­czy przy­jem­ną mu­zy­kę i przy­go­tu­je so­bie od­prę­ża­ją­cą ką­piel. Sze­ryf! Do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­ła, że pies nie przy­biegł na jej po­wi­ta­nie. Otar­ła ręką mo­kre po­licz­ki, rzu­ci­ła to­reb­kę na pod­ło­gę i wpa­dła do miesz­ka­nia, szu­ka­jąc Sze­ry­fa. Zna­la­zła go sku­lo­ne­go przy pral­ce w ła­zien­ce, naj­wy­raź­niej był bar­dzo ze­stre­so­wa­ny. Iza­be­la ukuc­nę­ła, obej­mu­jąc moc­no jego drżą­ce cie­płe cia­ło. Pła­ka­ła. Z ner­wów, ale i ze wzru­sze­nia, że pies jest cały i zdro­wy. Jak oni zdo­ła­ją prze­trwać tę noc? Prze­cież w miesz­ka­niu jest strasz­nie zim­no, może za­dzwo­nić do ja­kiejś ko­le­żan­ki z proś­bą o noc­leg? A jesz­cze pla­no­wa­ny wy­jazd do Skot­nik. Jak ona tam po­je­dzie, sko­ro trze­ba na­pra­wić okno? Boże, do­dat­ko­wy wy­da­tek! Le­d­wie prze­sta­ła jeź­dzić sa­mo­cho­dem, żeby za­osz­czę­dzić na czynsz, do któ­re­go prze­cież Jo­an­na prze­sta­ła się do­kła­dać, to te­raz te oszczęd­no­ści dia­bli wzię­li, bo trze­ba wsta­wić nowe okno.

– Niech się pani tak nie de­ner­wu­je, to tyl­ko okno, pro­szę nie pła­kać. – Iza­be­la usły­sza­ła nad sobą głos są­siad­ki. Spoj­rza­ła na nią nie­przy­tom­nie. Ta ko­bie­ta, ten he­rold złej wia­do­mo­ści, naj­wy­raź­niej nie ro­zu­mia­ła, że to cho­ler­ne okno to tyl­ko kro­pla w mo­rzu pro­ble­mów, ja­kie ostat­nio spa­dły na gło­wę Iza­be­li. I bez tego mia­ła ona wy­star­cza­ją­co dużo zmar­twień i trosk. In­cy­dent z oknem tyl­ko po­twier­dził przy­pusz­cze­nia Iza­be­li o prze­śla­du­ją­cym ją pe­chu.

– Pro­szę nie pła­kać – po­wtó­rzy­ła są­siad­ka, ku­ca­jąc obok Izy i psa i po­da­jąc Iza­be­li zwi­tek pa­pie­ru to­a­le­to­we­go do wy­tar­cia łez.

– Ła­two pani mó­wić – wy­du­ka­ła przez ści­śnię­te gar­dło Iza. - Dla pani to tyl­ko okno, a dla mnie aż okno. Może pani nie ma in­nych pro­ble­mów, ale dla mnie to pie­przo­ne okno jest ni­czym sy­gnał, że na­wet głu­pie drze­wo chce mi zro­bić krzyw­dę, po­zba­wić mnie resz­tek spo­ko­ju – Iza czu­ła, jak wzra­sta w niej złość i agre­sja – cho­ler­ne pie­przo­ne drze­wo, aku­rat w moje okno, aku­rat w moje okno!

– Może przy­nio­sę pani coś na uspo­ko­je­nie? – za­pro­po­no­wa­ła tro­skli­wie bru­net­ka, wpa­tru­jąc się w Izę ze szcze­rym współ­czu­ciem.

– Nie po­trze­bu­ję! Niech już so­bie pani idzie! Nie mam cza­su, mu­szę wyjść z psem, mu­szę tu po­sprzą­tać, ogar­nąć, zna­leźć ko­goś, kto na­pra­wi to cho­ler­ne okno. – Iza szlo­cha­ła, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi, ni­czym małe prze­ra­żo­ne dziec­ko.

– Le­piej niech pani tu so­bie tro­chę po­sie­dzi, ja wyj­dę z psem – za­pro­po­no­wa­ła są­siad­ka. – Wi­dzia­łam, że smycz wisi przy drzwiach, dam so­bie radę. Za­ła­du­ję tyl­ko dziec­ko do wóz­ka i idzie­my. Deszcz już nie pada, a i tak pla­no­wa­łam iść na za­ku­py. Jak ona się wabi?

– On. Sze­ryf – od­po­wia­da­ła Iza­be­la, wciąż szlo­cha­jąc.

– Sze­ryf – po­wtó­rzy­ła są­siad­ka. – Ład­nie. A o okno też niech się pani nie mar­twi. Jak się stłu­kło, pies za­czął gło­śno szcze­kać, do­my­śli­łam się, że nie­ba­wem pani wró­ci, sko­ro zwie­rzę jest w domu, za­mó­wi­łam już szkla­rza, bę­dzie za go­dzi­nę. Wy­mia­ry okien mamy prze­cież te same, bo i miesz­ka­nia po­dob­ne…

– Za­mó­wi­ła pani szkla­rza? – Iza­be­la spoj­rza­ła na są­siad­kę zdu­mio­na jej za­an­ga­żo­wa­niem.

– Jest pią­tek, po­my­śla­łam, że mo­gła­by pani mieć pro­blem w week­end, więc za­mó­wi­łam, je­śli pani chce, to od­wo­łam.

– Nie, oczy­wi­ście, że nie. Po pro­stu…

– Niech pani so­bie po­sie­dzi i od­pocz­nie – prze­rwa­ła ko­bie­ta, głasz­cząc psa i uśmie­cha­jąc się do nie­go. – Ja we­zmę tego groź­ne­go wil­ka i za­raz wra­ca­my.

Sze­ryf po­cząt­ko­wo wca­le nie chciał wstać z pod­ło­gi. Pę­cherz miał jed­nak na tyle peł­ny, że w koń­cu, na dźwięk smy­czy, po­de­rwał się i po­biegł za są­siad­ką. Iza­be­la wsta­ła i przej­rza­ła się w lu­strze.