Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na głowę Izabeli, młodej, samotnej dziennikarki spadają kolejne problemy. Zawierucha w pracy, nagły wyjazd jedynej przyjaciółki, kłopoty finansowe – to wszystko kumuluje się w jednym czasie.
Na domiar złego nadchodzi wiadomość, że pałac na wsi, położony przy uroczej Alei Bzów, w którym Izabela spędziła dzieciństwo i w którym mieszka jej babcia – został sprzedany przez gminę i staruszka niebawem zostanie eksmitowana. Dopiero gdy Izabela poznaje Monikę – matkę chorego dziecka, jej własne problemy odchodzą na dalszy plan. Zaangażowana w pomoc nowej koleżance, pochłonięta pracą, nie zauważa, że i do niej powoli zaczyna uśmiechać się szczęście. Bo choć przeprowadzka babci wydaje się być nieunikniona, to każda wizyta w Alei Bzów powoduje u Izabeli mocniejsze bicie serca…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Aleksandra Tyl, 2011
Copyright © Wydawnictwo Prozami Sp. z o.o.
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcie na okładkę: iStockphoto
Korekta: Małgorzata Majewska
Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych jest całkowicie przypadkowe.
Wydawnictwo Prozami Sp. z o.o.
www.prozami.pl
Warszawa 2011, 2014
ISBN 978-83-63742-08-9
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Blask reflektorów oślepił zwierzę na tyle, że zamiast uciekać, stało spłoszone na środku drogi, zupełnie bez ruchu niczym muzealny okaz. Izabela, pochłonięta budowaniem w myślach pierwszych akapitów swojego artykułu, nawet nie zauważyła, że jej samochód niebezpiecznie zbliża się do żywej przeszkody. W ostatnim momencie jej świadomość przekazała informację, iż trzeba nacisnąć hamulec. Opony zapiszczały, ale samochód nie wyhamował do końca. Dziewczyna wiedziała, że za chwilę nastąpi uderzenie. Patrzyła na psa, ściskając mocno kierownicę i modląc się w duchu o cud. Ich pełne przerażenia oczy spotkały się na moment. Ten jeden jedyny moment, kiedy czas zwalnia niemiłosiernie i nie można zrobić nic więcej, jak tylko czekać. Kiedy pies zniknął z pola widzenia, a samochód zatrzymał się w końcu, serce Izabeli biło tak mocno, że sama nie wiedziała, czy słyszała uderzenie, czy może jednak nic się nie stało. Rozglądając się wokół, nie zauważyła jednak zwierzęcia. A zatem psina leży pewnie martwa pod kołami. A może to wcale nie był pies?
Izabela starała się opanować swój oddech i mimowolne drżenie nóg. Dochodziła godzina dwudziesta, o tej porze roku to już prawie zmierzch, tej jesieni zresztą wieczory były wyjątkowo ponure. Może powinna udać, że nic nie zauważyła i pojechać dalej? A jeśli pies żyje? Przecież nie zostawi go tak samego na pastwę losu.
Rozejrzała się ponownie, nie wysiadając jeszcze z samochodu. Starała się dojrzeć jakąś sylwetkę, auto, światła, cokolwiek, co mogłoby oznajmić, że zbliża się inny człowiek. Ktoś, kto przejąłby odpowiedzialność, powiedział, co robić, może nawet sam zobowiązał się, że zabierze psa do weterynarza. Niestety, żadnych samochodów, rowerów, żywej duszy w zasięgu wzroku. Była sama.
Dopiero po chwili zorientowała się, że przez uchylone okno dochodzi cichy dźwięk, jakby skomlenie. Powoli puściła kierownicę, wytarła spocone dłonie o spodnie, zaciągnęła hamulec ręczny, wcisnęła światła awaryjne, wyjęła z torebki telefon i wysiadła.
Okazało się, że pies, wilczur, leży tuż przed samochodem. Nie krwawił, nie warczał, skomlał cicho i wyglądał na przestraszonego. Bała się go pogłaskać, ale ukucnęła nieopodal, starając się mówić szeptem, żeby go uspokoić, a zarazem uspokoić siebie. Drżącymi palcami wystukała numer babci na komórce i czekając na połączenie, wciąż szeptała do psa, aby się nie bał.
– Halo? – Usłyszała w końcu ciepły głos po drugiej stronie słuchawki.
– Babciu, przejechałam psa! Przejechałam psa! – krzyczała, dając upust nerwom.
– Jak to? Gdzie jesteś? Przecież dopiero co wyjechałaś.
– Jestem niedaleko, jakieś dwa kilometry przed Strugami. Przejechałam psa, właściwie go tylko potrąciłam, bo żyje, oddycha, skomle. Nie wiem, co robić.
– Nie denerwuj się, to po pierwsze…
– Babciu, to straszne, myślałam, że go zabiłam. – Dziewczynie zadrżał głos, a z oczu popłynęły grube łzy. – To chyba jest czyjś pies, bo ma obrożę – zauważyła, przyglądając się leżącemu wilczurowi.
– Obrożę? Tutaj nikt nie zakłada psom obroży, jesteś pewna?
– Tak, jest obroża. To wilczur, chyba dosyć młody…
– Czekaj, młody wilczur… To już wiem – ożywiła się babcia. – No tak, to by się zgadzało, że z obrożą, w końcu miastowy!
– Wiesz, czyj to pies? Może by zawiadomić właściciela? Mógłby przyjechać i go wziąć, ja opłacę weterynarza, byleby go wziął.
– To raczej niemożliwe, bo właściciel gdzieś pojechał. Szukał tego psa po południu, to na pewno jego.
– Ale czyj?
– No, tego dziada jego mać! – Głos babci nagle stał się nerwowy. – Tego, co chce mnie dachu nad głową pozbawić!
– Co? Jakiego dziada? Kto chce cię pozbawić dachu nad głową? Nic mi nie mówiłaś!
– A co miałam mówić? Wpadłaś jak po ogień, nawet się herbaty nie napiłaś, zresztą sama masz swoje sprawy, nie będę ci zawracać głowy moimi. Jutro robimy naradę lokatorów, to się zobaczy.
– Ale o czym ty mówisz, babciu? Przepraszam, że nie miałam czasu, muszę dziś napisać artykuł na jutro. Ale przecież mogłaś mi powiedzieć, skoro coś złego się dzieje. O co chodzi?
– No o co, o co… Znalazł się spadkobierca pałacu i chce nas wygonić, i tyle. Biznesmen jeden, cholera by go wzięła. Będzie tu robił hotel! A my mamy się wynieść!
– Co? Ale kto to jest? Jak się nazywa? Skotnicki?
– Nie, jakoś inaczej. Zapisałam sobie, czekaj… Wiktor Morawski. Dziad jeden.
– Babciu, muszę kończyć, jedzie jakiś rowerzysta, może mi pomoże. – Izabela z nadzieją patrzyła na zbliżający się dwukołowiec. – Przyjadę do ciebie za tydzień, to wszystko mi opowiesz. Tymczasem powiadom tego pana Wiktora, jak się zjawi, że mam jego psa, żeby się nie martwił.
– A niech się martwi! – krzyknęła babcia ucieszona. – Niech się martwi! Nic mu nie powiem, dziadowi. Niech się pomartwi. Ja mam teraz gorsze zmartwienia na głowie i jakoś go to nie interesuje.
– Dobrze, babciu, porozmawiamy na spokojnie, jak przyjadę, całuję cię, pa!
Izabela wyłączyła telefon i pomachała energicznie w stronę rowerzysty. Mężczyzna podjechał i nie zsiadając z roweru, ocenił sytuację:
– Trzeba go wrzucić do rowu.
– Nie mogę, przecież on jeszcze żyje – wyjaśniła Izabela. - Czy mógłby mi pan pomóc włożyć go do samochodu? Sama nie dam rady.
Chłop popatrzył na nią z niesmakiem, ale odłożył rower i podszedł bliżej. Pomimo że była niedziela, miał na sobie brudną kamizelkę i spodnie robocze. Izabela poczuła od niego woń alkoholu, nie zataczał się jednak i nie wyglądał na pijanego. Najwidoczniej miał bardzo mocną głowę.
– Ja bym go tam wrzucił do rowu, i po sprawie. Na co pani taki przetrącony pies? – zagadał, przyglądając się wilczurowi. Ten przestał już skomleć, leżał teraz z wywieszonym jęzorem i dyszał.
– Mnie na nic, ale przecież go tak nie zostawię. Pojadę z nim do weterynarza. Pomoże mi pan go włożyć?
– A jak nas udziabie?
– Nie udziabie – powiedziała Izabela, ale bez przekonania. - Delikatnie go weźmiemy i położymy z tyłu.
– No dobra, dawaj pani, ja za tył, a pani za przód.
Izabela, drżąc tym razem ze strachu przed pogryzieniem, uniosła delikatnie tułów psa. Rowerzysta w tym czasie podźwignął go z tyłu. Pies warknął, obruszył się, ale nie wyszczerzył zębów. Znów zaczął popiskiwać, najwyraźniej coś go bolało. Kiedy udało się włożyć go do samochodu, Izabela czuła, jak całe ubranie aż klei się do niej, mokre od potu.
– Dziękuję panu – powiedziała, zamykając tylne drzwi od samochodu.
– Zaschło mi w gardle, ciężkie było cielsko – zauważył mężczyzna ochryple.
– Przepraszam, nie mam nic do picia…
– Nie szkodzi. Józek otwiera sklep, jak tylko się zapuka w okno. On mieszka zaraz z tyłu.
Izabela zrozumiała aluzję i wyciągnęła z portfela dziesięć złotych. Mężczyzna uśmiechnął się zadowolony, poprawił czapkę i wsiadł na rower.
– Jakby następnym razem potrąciła pani jakieś bydlę, to jestem do usług!
Dochodziła północ, gdy Iza, dźwigając ledwie przytomne zwierzę, dotarła do swojej kawalerki. Otwierając drzwi, nie spodziewała się, że to jeszcze nie koniec wrażeń. I nie chodziło bynajmniej o tłum kobiet, jaki udało się zgromadzić na niewielkiej powierzchni mieszkanka, a raczej o wiadomości, które ten tłum kobiet właśnie skończył celebrować.
– Jesteś wreszcie! – krzyknęła na widok Izabeli Joanna, jej współlokatorka i najbliższa przyjaciółka. – Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale miałaś wyłączony telefon. Co to za pies?
– Rozładowała mi się komórka – wyjaśniła Iza, próbując znaleźć sobie kawałek miejsca na podłodze. Psa położyła na prowizorycznym posłaniu z ręcznika w łazience. – Obdzwaniałam weterynarzy i komórka mi padła, nie mam ładowarki w samochodzie. A pies to znajda, potrąciłam go dzisiaj.
– My właściwie już wychodzimy – wtrąciła się Karolina, którą Izabela znała dotychczas z widzenia jako bliższą znajomą Joanny, zdaje się z pracy. – Późno się zrobiło, jutro poniedziałek, trzeba się rano zwlec z łóżka.
Jak na komendę pozostałe dziewczyny podniosły się ze swoich miejsc i żarliwie przytulały Joannę, zapewniając ją o swoich dozgonnych uczuciach koleżeńskich, zrozumieniu i trzymaniu za nią kciuków. Izabela była coraz bardziej oszołomiona całą sytuacją, nic z tego nie rozumiała. Siadając na zwolnionym przez kogoś krześle, przyglądała się w zdumieniu całej akcji pożegnalnej. Gdy gościom wreszcie udało się wyjść, Joanna ciężko opadła na swoje łóżko.
– Nie rozumiem, co to za impreza w niedzielę? Skąd to pożegnanie, co się dzieje? – zapytała Iza, wciąż nie znajdując wytłumaczenia na to wszystko.
– Wyjeżdżam – oświadczyła sucho Joanna.
– Dokąd? Kiedy?
– Jutro. Wyjeżdżam po prostu. Na rok albo i dłużej. Jeszcze nie wiem dokąd. Mam zamiar rano pojechać na lotnisko, kupić sobie bilet i lecieć, dokądkolwiek. Zależy, gdzie uda mi się znaleźć miejsce w samolocie.
– Oszalałaś? A praca? A Maciek?
– Praca, dobre pytanie! A co to za praca! Całe dnie w biurze, nic się nie dzieje, jestem niczym automat, nie tego oczekiwałam. Wcale mi nie żal, rzuciłam pracę, stąd właśnie to minipożegnanie z koleżankami. Majka zaniesie jutro moje wypowiedzenie szefowi, i po sprawie. Nawet nie muszę oglądać jego miny. A Maciek? No cóż… myślę, że powinniśmy dać sobie trochę czasu…
– Ale przecież jesteście zaręczeni, nic nie rozumiem. Pokłóciliście się?
– Jak by to powiedzieć – zawiesiła na moment głos Joanna. - Różnica oczekiwań. To co zwykle, nieraz przecież ci mówiłam. On chciał, żebyśmy szybko wzięli ślub i zaraz mieli dzieci. Ja chcę się rozwijać, dopiero co skończyłam studia, nie mam zamiaru wskakiwać od razu w pieluchy. Dziś po raz kolejny próbowałam mu to wytłumaczyć. Bezskutecznie. No to trudno, nie chciał pójść na ustępstwa, to teraz niech się martwi, czy w ogóle kiedykolwiek do niego wrócę. Dam mu rok na przemyślenia.
– No ale nie musisz od razu też wyjeżdżać, i to tak bez planu. Z czego się tam utrzymasz? Rozmawiałaś ze swoimi rodzicami?
– Nie. Mam zamiar postawić ich przed faktem dokonanym. Zadzwonię z Meksyku lub RPA, zależy, gdzie będę, żeby się nie martwili. Mam trochę oszczędności, a potem zahaczę się w jakimś barze, zobaczymy. Nie ja jedna jadę głodna przygód.
– Wciąż nie mogę w to uwierzyć. – Izabela kręciła głową, wpatrując się w uśmiechniętą i zrelaksowaną Joannę. – Nic nie mówiłaś. Nie spodziewałam się po tobie czegoś takiego!
– Nie mówiłam, bo sama nie wiedziałam. Dziś pokłóciłam się z Maćkiem i to był motor napędowy. Zdałam sobie sprawę, że czas mi ucieka, przecieka przez palce, że kolejne miesiące tracę w durnej pracy, że mężczyzna, którego kocham, zamiast romantycznych uniesień, chce mnie dopasować do swoich planów rodzinno-prokreacyjnych, że jestem tylko narzędziem w rękach innych. Chciałabym zrobić coś dla siebie, poznać świat, inne kultury, innych ludzi. A może masz ochotę jechać ze mną?
– Nie żartuj. Ja mam zgoła inne podejście. Niebawem awans w redakcji, nie mam zamiaru tego popsuć. Swoją drogą, uważam, że działasz nieroztropnie, przecież nie musisz nigdzie jechać jutro. Daj sobie czas, zrób plan, omówimy to na spokojnie.
– Coś ty! – krzyknęła Joanna. – Gdybym odwlekła, to pewnie bym się rozmyśliła. Ja właśnie muszę działać szybko, bo w przeciwnym razie nic z tego nie będzie. Nawet nie mam zamiaru dzisiaj spać, żeby przypadkiem mi nie przeszło. Mam nadzieję, że mi potowarzyszysz? W końcu to nasza ostatnia noc.
– Boże, jesteś naprawdę szalona. Mnie by chyba nie starczyło odwagi… Cholera, muszę napisać artykuł na jutro.
– Chrzań artykuł, przyjaciółka wyjeżdża, a ty się bawisz w służbistkę. Przecież ja jestem ważniejsza niż jakiś artykuł, jeden dzień cię nie zbawi, napiszesz jutro.
– Jak ja dam sobie radę bez ciebie? – Izabela nagle posmutniała. Dopiero teraz dotarło do niej, że przez najbliższy rok sama będzie musiała opłacić rachunki, do tej pory dzielone na dwie. Poza tym wieczorami nie będzie miała do kogo się odezwać. Brak jej będzie Joanny pod każdym względem.
– Dasz radę, to tylko rok! Przepraszam, że cię stawiam w takiej sytuacji, nie mam kasy, żeby opłacić swoją część za rok z góry, ale obiecuję, że jak trafi mi się jakaś ekstrapłatna praca, to coś przyślę.
– Nie musisz. W końcu to twoje mieszkanie. I tak dużo zaoszczędziłam nie płacąc ci za wynajem. Jakoś zwiążę koniec z końcem. Masz rację, to tylko rok…
– Lepiej powiedz, co to za pies, nie mogłaś podrzucić go gdzieś do schroniska?
– Nie, bo ten pies ma właściciela, jakiegoś starego dziada, który chce wyrzucić moją babcię z mieszkania, nieważne. – Izabela machnęła ręką, nie chcąc roztrząsać tematu, którego sama jeszcze dokładnie nie znała. – W sobotę pojadę do Skotnik, to go odwiozę.
– Ale jak to go potrąciłaś? Nie widziałaś go, ślepoto?
– Nie wiem. Na szczęście nic mu nie jest, weterynarz sprawdził, czy nie ma obrażeń wewnętrznych, ale chyba go tylko lekko walnęłam zderzakiem. Z boku jest trochę obity, wyliże się. Pierwszy raz kogoś potrąciłam. Wracałam z Żelazowej Woli, miałam napisać artykuł o fanie Chopina. Po drodze zahaczyłam o babcię, żeby jej zawieźć zakupy, potem szybko do samochodu, spieszyłam się, może dlatego go nie zauważyłam.
– Spokojny piesek – zauważyła Joanna, zaglądając do łazienki przez uchylone drzwi. Wilczur grzecznie drzemał na ręczniku.
– Dostał jakiś zastrzyk, poza tym to młody pies, nieagresywny. Słodki – rozczuliła się Izabela. – Nazwałam go Szeryf. Jak podrośnie i będzie groźny, to imię w sam raz będzie pasowało.
– Chyba że właściciel ma jakiś inny pomysł.
– Przez najbliższy tydzień ja jestem właścicielem.
Izabela na chwilę zamilkła. Wpadła jej do głowy myśl, że skoro Asia chce wyjechać, to może zostawiłaby sobie Szeryfa. Miałaby towarzystwo, na pewno byłoby raźniej i weselej z psem. I cieplej w łóżku. Poza tym spacery z nim byłyby świetną okazją, aby poznać jakiegoś przystojnego amatora psów, w końcu ludzi z psami spaceruje wielu, może by się ktoś samotny trafił.
– Babcia nie wygada, ale mam świadka – rzuciła na głos dramatycznie. Joanna przekrzywiła głowę.
– Na co masz świadka?
– Facet na rowerze pomagał mi wsadzić Szeryfa do samochodu. Sama trochę się bałam go dźwigać.
– A tutaj go dodźwigałaś – zauważyła Joanna.
– Bo już się nie bałam, że mnie ugryzie, zresztą, ledwo go dodźwigałam. Gdyby nie winda, tobym go nie doniosła. Niby kilkumiesięczny szczeniak, a ciężki jak stary.
– Bez przesady, słodka psina. To ty chuchro jesteś. Co się przejmujesz tym świadkiem, skoro nic się nie stało?
– Nie o to chodzi, mam świadka na to, że mam psa, a zatem muszę go oddać…
Joanna popukała się palcem w czoło.
– No pewnie, i ty uważasz, że ja jestem wariatką, a sama postępujesz nierozważnie. Chcesz zostawić psa, a nie myślisz o tym, że czasem całe dnie spędzasz poza domem, jeżdżąc na jakieś wywiady. Kto by wtedy z nim wychodził? Przecież mnie nie będzie.
Izabela zgodziła się z przyjaciółką i szybko zmieniły temat. Joanna opowiadała jej o swoich planach, miejscach, które zamierza zwiedzić, o swoich obawach, o nadziejach, a także o życiu, jakie chciałaby w przyszłości prowadzić. Zdecydowana była wrócić za rok, choć nie wykluczała możliwości pozostania gdzieś na stałe.
– Jak się ktoś trafi… – powiedziała z rozmarzeniem.
Izabela słuchała z zainteresowaniem, nie wierząc w ani jedno słowo Joanny. Nie chciała być jednak złą przyjaciółką, dlatego udawała, że to wszystko ma sens i że popiera każdy pomysł i wizję współlokatorki. Tak naprawdę wiedziała jednak, że kiedy rano się obudzą, Joanna popatrzy na wszystko w zupełnie innym świetle, pobiegnie pierwsza do pracy, żeby uprzedzić Majkę i zabrać jej wypowiedzenie, zanim zobaczy je szef, że pogodzi się z Maćkiem i w końcu zaczną wyznaczać datę ślubu, a przede wszystkim, że będzie się śmiała z tych swoich planów globtroterskich. Jak zawsze.
Budzik dzwonił już od siódmej rano, ale Izabela wprawnym ruchem ręki przełączała go na funkcję drzemki. Dzwonił więc co dziesięć kolejnych minut, aż po ósmej wyłączyła go definitywnie i zanurzyła się z powrotem w śnie. Dopiero zimny i szorstki język Szeryfa zdołał wybudzić ją na tyle skutecznie, że zrywając się z łóżka, natychmiast przypomniała sobie wszystkie wczorajsze wydarzenia. Zegar wskazywał za pięć jedenastą. Pies skomlał, najwyraźniej chciał iść na dwór, artykuł nie napisany, redaktor prowadzący pewnie od rana próbował się dodzwonić, ale komórka nienaładowana. W dodatku nigdzie nie było Joanny. Izabela jeszcze raz obiegła wzrokiem pokój, ale łóżko Asi było idealnie zaścielone, znikąd nie dobiegał żaden odgłos wskazujący na jej obecność w mieszkaniu.
– Albo pojechała do pracy, żeby zdążyć przed Majką, albo… – wymamrotała do Szeryfa Izabela, próbując wygrzebać spod łóżka ładowarkę do komórki. Podłączyła telefon, zarzuciła na siebie wczorajsze ubranie, płaszcz i wyszła z psem na dwór.
Szeryf nie wyglądał już na obolałego, błyskawicznie doszedł do siebie, Izabela ledwie mogła go utrzymać na kupionej u weterynarza smyczy. Znalazłszy kawałek trawnika, pies zrobił to, na czym mu zależało, a potem merdając wesoło ogonem, chciał się bawić. Iza żałowała, że nie ma przy sobie żadnej piłki. Z drugiej strony nie czas teraz na zabawę. Szarpnęła zdecydowanie za smycz i pociągnęła psa z powrotem do domu.
– Przepraszam. Za dużo mam teraz spraw na głowie, pobiegam z tobą wieczorem – tłumaczyła się w windzie, patrząc w wesołe oczy wilczura.
W telefonie czekało jedenaście nieodebranych połączeń i dwa SMS-y. Wszystkie z pracy z zapytaniem, co się dzieje i dlaczego Izabeli jeszcze nie ma. Iza szybko wypiła kawę, wrzuciła psu do miski jakieś znalezione w lodówce resztki wędlin, spakowała swojego laptopa i, obiecując psu szybki powrót, wyszła. W drodze do redakcji kleciła w głowie kolejne zdania swojego nienapisanego jeszcze artykułu. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie.
– Nie przyszłaś rano na spotkanie zespołu, nie odbierałaś komórki, zdecydowałem się więc wyrzucić twój temat z najbliższego wydania – wyjaśnił pokrótce szef działu, gdy Izabela, tłumacząc dość mętnie, próbowała wyjaśnić powód swojej nieobecności. – Możemy go umieścić w kolejnym numerze.
– Ale przecież zdążę, za chwilę artykuł będzie gotowy. – Izabela nie dawała za wygraną. Pierwszy raz zdarzyła jej się taka sytuacja, dotychczas wszystkie swoje teksty dostarczała na czas, nigdy nie miała problemów z punktualnością.
– Będzie gotowy, to pójdzie do kolejnego numeru. Teraz mamy inny temat. Marta już dała mi materiał, który wejdzie w tamto miejsce.
Marta… Izabela poczuła niemiły uścisk w żołądku. Marta, dwudziestoczteroletnia stażystka, była jej główną rywalką w drodze o awans w redakcji. Niby mniej doświadczona, młodsza, gorzej pisząca, ale za to siostrzenica szefa działu kultury i niezwykle przebiegła zołza potrafiąca wykorzystać każde potknięcie Izy, byleby tylko wysunąć się na prowadzenie. Dwa tygodnie wcześniej to właśnie Marta na spotkaniu zespołu podważała wszelkie pomysły Izabeli, pokazując wszem wobec, jaka jest kreatywna, jak bardzo jej zależy na pracy, a przede wszystkim jak – w porównaniu z Izabelą – jej tematy mogą wywoływać prawdziwe dyskusje i uznanie w oczach czytelników. Tego zdania była jednak tylko ona sama i oczywiście szef działu, cała reszta zespołu uważała zgodnie, iż pisanie Marty, owszem, jest niezłe, ale bardziej pasuje do żądnego sensacji brukowca niż szanowanego tygodnika o tematyce głównie kulturalnej.
– Skoro tak… – Izabela wiedziała, że dalsza dyskusja nie ma sensu. – Dobrze, przygotuję ten materiał do kolejnego numeru. Myślę, że już jutro będę mogła dać ci go do przejrzenia. A co do dzisiejszego porannego spotkania to jakie są ustalenia, masz dla mnie jakieś tematy?
– Nie wiedzieliśmy, co się z tobą dzieje. Obawiałem się, że może jakiś wypadek, choroba, nie zostałaś więc uwzględniona przy rozdzielaniu tematów. Twoją działkę przejęła Marta, możesz być jej wdzięczna, że tak błyskawicznie udało jej się zareagować.
– Wdzięczna! – prychnęła Iza. – Jestem jej bardzo wdzięczna! Ale nie chcę, żeby się przepracowała, może ją odciążę.
– To już wasza sprawa. Dla mnie liczą się efekty. Pod koniec tygodnia chcę mieć na biurku komplet tekstów.
Izabela wyszła z gabinetu redaktora ze złością w oczach. Szukając Marty, szykowała sobie w głowie przemówienie. Gdy wreszcie ją dojrzała, serce zaczęło jej mocniej bić ze zdenerwowania.
– A kogo to widzę? – spytała słodkim głosem Marta, uśmiechnięta i zrelaksowana.
– Słyszałam, że wzięłaś jakieś tematy, które miały być pierwotnie dla mnie? – Iza nie siliła się na zbędne wstępy.
– No cóż, poproszono mnie, to wzięłam, przecież ciebie nie było. – Marta figlarnie zawinęła kosmyk swoich ciemnych włosów na palec wskazujący. W ten sam sposób zachowywała się w otoczeniu mężczyzn. Izabela jednak nie była mężczyzną i ten właśnie ruch wprawił ją w jeszcze większą złość.
– Proszę cię, żebyś oddała mi część roboty, skoro już jestem - powiedziała zdecydowanie, choć miała ochotę krzyczeć i domagać się swojego o wiele bardziej drastycznie.
– Chyba masz jeszcze jakiś zaległy artykuł – zauważyła spokojnie Marta. – Popracuj sobie nad nim, ja już mam wszystko zorganizowane, poumawiałam wywiady, nie będę teraz tego odwoływać, bo szanowna pani przyszła do pracy.
– Posłuchaj – zaczęła jeszcze raz Izabela, starając się trzymać swoje nerwy na wodzy, chociaż doskonale czuła, jak dolna warga zaczyna jej drżeć i w środku również cała się trzęsła. – Dobrze wiesz, że zależy mi na tym, aby pisać teraz jak najwięcej. Dobrze wiesz, że walczę o stanowisko szefa działu i jestem na dobrej drodze. Wreszcie dobrze wiesz, że ty tego stanowiska w tej chwili nie dostaniesz, więc proszę cię, żebyś mi przynajmniej nie przeszkadzała.
– A niby czemu myślisz, że nie dostanę?
– Po pierwsze dlatego, że jesteś na STAŻU – wycedziła Izabela. – Po drugie dlatego, że jesteś tu ZBYT KRÓTKO, a po trzecie dlatego, że jesteś zbyt młoda. Jak widzisz, większość dziennikarzy starających się o to stanowisko jest już grubo po trzydziestce.
– Z wyjątkiem ciebie – zauważyła z przekąsem Marta.
– Ja też niebawem będę PO trzydziestce, choć tu akurat nie roczniki się liczą, ale doświadczenie. Ty dopiero co zaczęłaś studia, to jest twój pierwszy staż. Nie możesz nawet marzyć o tym stanowisku, co najwyżej o umowie na etat, a więc proszę cię, żebyś nie wcinała się ani w moją, ani w innych pracę.
– To teraz ty mnie posłuchaj. – Marta zdjęła ze swojej twarzy uśmiech, zbliżyła się na odległość jednego kroku do Izy i wyszeptała: – Może i jestem tu zbyt krótko, ale nie liczy się czas, tylko efekty, a nie ulega wątpliwości, że JESTEM dobra. Po drugie, jak wspomniałaś, nie liczy się metryka. Moim zdaniem i doświadczenie niewiele ma do walki o stanowisko. Szefem działu powinna być osoba z pomysłami, młodość jest tu atutem. A po trzecie nigdzie nie jest napisane, że kończąc staż, nie można podpisać umowy na stanowisko szefa działu. Mam wszelkie predyspozycje i twoje gadanie niewiele mnie interesuje.
– Gówno prawda! – krzyknęła zdenerwowana Iza na tyle głośno, że kilka głów obecnych w redakcji odwróciło się od swoich biurek. – Liczysz na to, że zafascynowany tobą Krypski wsadzi cię na swoje miejsce, odchodząc na emeryturę. Licz się jednak również z tym, że to naczelny podejmuje ostateczną decyzję, a chyba nie jest na tyle głupi, żeby nie widzieć, że się kompletnie nie nadajesz.
– Jeszcze zobaczymy – powiedziała Marta spokojnie i odwróciła się na pięcie, zostawiając zdenerwowaną Izabelę. Dopiero po chwili zaczęli podchodzić do Izy koledzy, ujawniając swoje opinie na temat usłyszanej rozmowy. Większość z nich była tego samego zdania co Iza, nikt nie lubił Marty, wszyscy wiedzieli, w jaki sposób znalazła się na stażu. Jednocześnie kilku z nich również walczyło o awans i miało poczucie, iż Izabela, jako jedna z lepszych dziennikarek, ma całkiem spore szanse go otrzymać, a zatem była realną konkurencją, z której porażek należało się raczej cieszyć, niż współczuć. Z drugiej strony Marta najwyraźniej rozpoczęła agresywną walkę i również stała się realnym zagrożeniem. Nie słodką, uśmiechniętą małolatą, ale zdeterminowaną, poważnie myślącą o stanowisku rywalką. W dodatku rywalką z silnymi „plecami”. Była faworytką odchodzącego szefa działu, a po redakcji krążyła pogłoska, iż faworyzacja ta ma mocne podłoże osobiste, gdyż Marta, jak twierdziła sekretarka, była siostrzenicą starego Krypskiego. Wszyscy jednak mieli nadzieję, że i tak ostateczną decyzję podejmuje naczelny, a ten najwyraźniej nie bardzo orientował się w zależnościach rodzinnych Marty, noszącej zgoła inne nazwisko niż jej wujek.
Izabela zacisnęła zęby. Usiadła przy komputerze, starając się przelać na klawiaturę ułożone wcześniej zdania. Jej myśli jednak błądziły w zupełnie innych kierunkach, pomiędzy złośliwą Martą, szaloną Joanną, która w jednej chwili zostawiła całe swoje dotychczasowe życie, psem, co pewnie skomle teraz w mieszkaniu, a babcią, która zapewne w tym momencie umiera z nerwów o swój dom.
Kiedy wreszcie późnym popołudniem dotarła do swojej kawalerki, Szeryf praktycznie był już na skraju obłędu. Dobrze wychowany pies, pomyślała, bo przecież równie dobrze mógł swoje potrzeby pozałatwiać gdzieś na podłodze. On jednak posłusznie czekał, aż pani wróci, i dopiero wtedy wyrwał jak szalony, szukając dogodnego miejsca na pobliskim skwerku. Izabela nie miała nic przeciwko dłuższemu spacerowi. Uznała, że tego właśnie jej potrzeba: świeżego powietrza, ruchu i wesołego szczekania.
Komórka Joanny, którą ta zostawiła wraz z krótkim listem, dzwoniła nieustannie. Izabela nie odbierała tych telefonów, bała się, że być może to rodzice Asi próbują się dodzwonić, a wtedy musiałaby powiedzieć im, że Joanna postanowiła zacząć nowe życie gdzieś daleko, nawet nie wiadomo gdzie. Z drugiej strony Iza nie chciała, aby państwo Szmidt denerwowali się o córkę, jeszcze gotowi byli przyjechać do Warszawy, aby sprawdzić, co się stało. Postanowiła zatem sama do nich zadzwonić, gdy już będzie gotowa na tę rozmowę. Na szczęście jak na razie nie wyświetlał się numer wpisany pod nazwą „Rodzice”, wszystkie połączenia nadchodziły z numerów wpisanych jako „Karla”, „Ola”, „Lidka” i najprawdopodobniej były to koleżanki z pracy Joanny. Ciekawe, czy udało jej się zrealizować plan. Kilka razy próbował dodzwonić się do niej także Maciek, najwyraźniej również niepoinformowany o planach swojej spontanicznej byłej narzeczonej.
Izabela nie czuła się dobrze w tej sytuacji. Kilka pierwszych dni od wyjazdu Joanny odczuwała smutek, ale i zazdrość o postawę przyjaciółki. Tamta potrafiła w jednej sekundzie zmienić wszystko i ruszyć na poszukiwanie swojej przygody, sensu, celu życia, podczas gdy Izabela tkwiła w niezbyt przyjaznym środowisku w pracy, gorączkowo pragnąc awansu i martwiąc się o to, co przyniesie jutro. Jedynym towarzyszem, gdy zabrakło Joanny, był Szeryf. Do niego mogła się odezwać, opowiedzieć o swoich problemach z Martą, o tęsknocie za Joanną. Szeryf jednak nie odpowiadał, nawet nie przytakiwał. Wpatrywał się w nią tylko zdziwiony tymi swoimi wielkimi ślepiami, jakby to, co mówiła, wcale nie było zbyt ważne. Jego oczy rozszerzały się dopiero na widok miski z jedzeniem lub smyczy, która zwiastowała długi spacer.
W pracy Marta coraz bardziej dawała o sobie znać. Błyskawicznie oddała swoje artykuły, które początkowo miała pisać Izabela. Redaktor prowadzący nie mógł wyjść z podziwu dla jej obowiązkowości, szybkości, a do tego jeszcze błyskotliwości w pisaniu tekstów. Wciąż powtarzał, że Marta wyznacza nowy kierunek działania działu kultury. Kierunek, w którym gazeta powinna podążać, bo to właśnie on sprawi, iż stanie się jeszcze bardziej poczytna i atrakcyjna również dla reklamodawców. Oczywiście podkreślał to za każdym razem w obecności naczelnego, aby ten później nie miał wątpliwości co do tego, że Marta jest może świeżym nabytkiem, ale jakże udanym i perspektywicznym.
Kierunek, który obrała Marta, z pewnością znajdował uznanie w oczach podstarzałego Krypskiego, ale dla reszty załogi było to po prostu powieleniem stylu pisania stosowanego przez typowe brukowce. Krzyczące nagłówki, tytuły, które swoim artykułom nadawała Marta, być może zwracały na siebie uwagę, ale niekoniecznie odnosiły się rzetelnie do treści. Bo jak inaczej odebrać tytuł dla jednego z wywiadów, jaki przeprowadziła z aktorką Gabrielą Zimską. Od lat wiadomo było, że Gabriela jest lesbijką żyjącą w udanym związku z niejaką Sylwią Paprocką, tancerką i choreografką. Gabriela zawsze mówiła o tym otwarcie i jej orientacja przestała kogokolwiek szokować. Ludzie przyzwyczaili się do tego, że Gabriela i Sylwia to para, i nikogo już nie bulwersowały artykuły na ten temat. Dlatego Marta, robiąc wywiad z Gabrielą, zatytułowała artykuł „Wszyscy moi mężczyźni”, sugerując tym samym, że Gabriela, zadeklarowana lesbijka, zaczęła nagle zdradzać pikantne tajemnice ze swojego życia, opowiadając o związkach z mężczyznami, do których nigdy wcześniej przecież się nie przyznawała. Nic bardziej mylnego! Gabriela, owszem, wspominała w tym wywiadzie o mężczyznach swojego życia, ale miała na myśli ojca i braci, a nie domniemanych kochanków.
Naczelny z początku nie był przekonany do takich właśnie pomysłów, dbając o dobre imię gazety, która właśnie dzięki rzetelnym, poważnym artykułom i wywiadom zdobywała serca czytelników i od wielu lat była wiodącym tygodnikiem społeczno-kulturalnym. Szef działu jednak na każdym spotkaniu podkreślał z pełną determinacją, że krzyczące nagłówki są świetnym chwytem pomagającym zdobyć gazecie nową grupę odbiorczą, i choć przyznawał, że przesadzać nie należy, to zawsze jeden taki właśnie szokujący, zwracający na siebie uwagę artykuł powinien się w numerze znaleźć, a jego krzykliwy tytuł powinien znajdować się jako jedna z zajawek na okładce. Podkreślał przy tym, że zgodnie z badaniami grupy docelowej czytelnikami magazynu są osoby powyżej trzydziestego roku życia, mieszkańcy dużych i średnich miast ściśle zainteresowani kulturą i ważnymi wydarzeniami. Tymczasem warto również zadbać o grupę szerszą – czytelników małych miast, których nie interesuje teatr czy książki, ale zwykłe plotki na temat gwiazd i osób ze świecznika. Naczelny w końcu przyznał mu rację, chociaż decydującym czynnikiem było zapewne realne przeliczenie na wpływy z reklam przy takim właśnie poszerzeniu grupy docelowej.
– Co to jest? – zapytał Krypski, gdy Izabela przyniosła mu gotowy artykuł ze swojej wizyty w Żelazowej Woli.
– Jak to co? Artykuł – wyjaśniła zdezorientowana. Przy biurku szefa działu siedziała akurat pogrążona w lekturze swojego własnego tekstu Marta, udając, że nie zwraca uwagi na rozmowę Krypskiego z Izą.
– Widzę – przyznał redaktor. – Tyle tylko, że to miał być przecież artykuł na temat psychofana Chopina, a ty dajesz mi zupełnie co innego.
– Bo żadnego psychofana nie ma i nigdy nie było, to plotka - wytłumaczyła Izabela. – Specjalnie pojechałam tam w niedzielę, gdy są największe tłumy, rozmawiałam i z ludźmi, i z obsługą. To zwykła plotka z tym psychofanem. W tej sytuacji przecież nie było sensu o nim pisać. Napisałam więc artykuł o Chopinie i George Sand. Zbliża się rocznica śmierci Chopina, można dawać tego typu wspomnienia.
Redaktor Krypski wzruszył ramionami. Marta uśmiechnęła się pod nosem, co nie umknęło uwadze Izabeli. Zapewne rozmawialiby jeszcze dłużej, ale w tym momencie zadzwonił telefon Krypskiego i ten, odbierając go, dał Izie znak ręką, że jest już wolna.
Wyszła z gabinetu z mieszanymi uczuciami. Wiedziała, że napisała dobry tekst, a jednak czuła, że nie sprostała nowym wymaganiom, jakie od czasu pojawienia się Marty i jej nowatorskich pomysłów stawiał przed wszystkimi Krypski.
– Jesteś strasznie blada – zauważyła Karolina, sekretarz redakcji, patrząc z niepokojem na Izę.
– Rzeczywiście, nie najlepiej się czuję. Być może po tej rozmowie z Krypskim mój żołądek zareagował nerwowo. Niedobrze mi – przyznała Iza, czując, jak jej organizm wysyła niebezpieczne sygnały. Czym prędzej pobiegła do toalety, gdzie, ku jej zdumieniu, tłoczyła się już spora kolejka.
– Ten cholerny wirus – mamrotała blada jak ściana recepcjonistka, trzymając się za brzuch. – Już wczoraj grasował. Pewnie i ciebie dorwało. Lepiej jedź do domu, póki możesz, bo się tu wszyscy nie pomieścimy. A niestety nie każdy może sobie pozwolić na wycieczkę samochodem – dodała z obolałym wyrazem twarzy.
– Grypa żołądkowa – wtórowała jej postawna brunetka, o bladej jak ściana twarzy, której Izabela nie mogła w ogóle skojarzyć. Być może nie pracowała wcale w redakcji, a była tylko przypadkowym gościem, którego podczas wizyty dorwała nieprzyjemna dolegliwość.
Izabela, nie czekając na rozwój wypadków, podbiegła do swojego biurka po torebkę i natychmiast, ile sił w nogach, udała się na parking. Droga do domu na szczęście była wolna od korków i czerwonych świateł. O tej porze dojazd do mieszkania zajmował jej niecałe dziesięć minut. Wystarczyło, aby zdążyć na dramatyczny finał w toalecie.
Gdyby nie to, że był piątek, pewnie nie przejęłaby się swoim stanem, w końcu takie czy inne dolegliwości mogą złapać człowieka w każdym momencie. Izabela jednak miała nadzieję, że uda jej się pojechać w sobotę do babci, aby po pierwsze dowiedzieć się wszystkiego na temat eksmisji, a po drugie po to, żeby oddać psa.
Niestety, sobota wcale nie przyniosła ukojenia w żołądku. Było może trochę spokojniej na tyle, żeby wyskoczyć z psem, ale na pewno nie na tyle dobrze, by udać się w jakąkolwiek podróż. Kiedy zadzwoniła do babci, tłumacząc stan, w jakim się znalazła, ta ubolewała bardzo, że nie ma jej obok i nie może zająć się wnuczką…
– Nagotowałabym ci ryżyku, teraz musisz trzymać dietę - pouczała. – Pamiętaj, nic ciężkostrawnego. I kup sobie może w aptece jakieś elektrolity. Biedne dziecko, to się namęczysz.
– Nic mi nie będzie, babciu, dam sobie radę. Szkoda tylko, że nie mogłam teraz do ciebie przyjechać. Wiadomo już coś więcej na temat pałacu i waszych wyprowadzek?
– Ach, szkoda gadać, mieliśmy spotkanie z tym jego adwokatem. Mają nam pozałatwiać jakieś mieszkania, czy coś, ja tam się nie wyznaję w tych papierach, ale podobno przed zimą nie zdążą, dopiero na wiosnę.
– No i dobrze, mamy więcej czasu, aby coś zadziałać. Nie podejmuj żadnych decyzji beze mnie ani nic nie podpisuj. Jak będę na miejscu, to się wszystkiego dowiem. Babciu, mam jeszcze jedną prośbę. Uprzedź tego właściciela, że nie dojadę dzisiaj i nie przywiozę psa. Dostanie go za tydzień.
– A tym to się nie martw, on nawet nie wie, że go masz. Przez cały tydzień go tu nie było, tylko ten jego adwokat się z nami spotkał. On sam dopiero dziś rano przyjechał, wcale nie mam zamiaru z nim rozmawiać.
– Dobrze, to będę za tydzień. Gdyby coś się działo, to dzwoń.
Na poniedziałkowe spotkanie zespołu Izabela przybyła przed czasem. Pełna nowej energii, z postanowieniem podjęcia rękawicy, czekała, aż cała reszta działu zacznie się schodzić. Miała w głowie wiele pomysłów na artykuły do kolejnych numerów i uznała, że tym razem nie da się Marcie zgasić. Będzie walczyć i postara się przekonać Krypskiego do swoich racji.
Kiedy jako pierwsza dotarła sekretarka z gorącym jeszcze nakładem gazety, Izabela ze smutkiem zauważyła, że zamieszczono tylko dwa artykuły podpisane jej nazwiskiem, podczas gdy tyle samo było podpisanych nazwiskiem Marty. Ze zgrozą pomyślała, że w kolejnym numerze Marta będzie miała większość miejsca, bo przecież sygnowany nazwiskiem Izabeli ukaże się tylko artykuł o Chopinie. Na szczęście nie było już czasu płakać nad rozlanym mlekiem, powoli do sali konferencyjnej zaczynali schodzić się redakcyjni koledzy i, zanim zebranie się rozpoczęło, każdy miał sporo do opowiadania o minionym weekendzie, a raczej jego braku z uwagi na dolegliwości żołądkowe spowodowane paskudnym wirusem. Marta przyszła do redakcji ostatnia, mimo to Krypski nie zwrócił jej uwagi za spóźnienie. Ubrana była dość specyficznie, w zwykłe dżinsy i niebieską bluzkę, jakby wpadła tylko na chwilę pomiędzy zakupami a wyjściem do kina. Zazwyczaj przychodziła do pracy w bardzo oficjalnych strojach, niezwykle elegancka jak na stanowisko stażystki i swój wiek – w doskonale dopasowanych żakietach, krótkich spódniczkach i butach na niebotycznie wysokim obcasie. Tym razem więc jej ubiór przykuł uwagę wszystkich obecnych, którzy nie kryli wcale swojego zaskoczenia.
– Ja tylko na chwilkę, nie patrzcie tak na mnie, zaraz uciekam – nie siliła się na wyjaśnienia Marta. – Właściwie to wcale mnie tu nie ma. Jeśli pozwolicie, to jako pierwsza przedstawię swoje propozycje i będę zmykać, bardzo mi się spieszy.
Izabela ucieszyła się z takiego obrotu spraw, bo to oznaczało, że Marta nie będzie obecna podczas całego zebrania, nie uda jej się zatem popsuć planów wydawniczych Izabeli. Przyklasnęła zatem jej propozycji, ciesząc się, że i inni nie mają nic przeciwko temu. Nie słuchając specjalnie tego, co Marta ma do zaprezentowania, Iza otworzyła swojego laptopa i włączyła skrzynkę pocztową. Już po chwili pojawiła się pierwsza wiadomość. Joanna. Cała i zdrowa pisała z Rzymu:
Przepraszam, że dopiero teraz, ale musiałam się trochę urządzić i nie bardzo mam dostęp do netu. U mnie wszystko OK, dzwoniłam już do rodziców. Nie pytaj. Jestem teraz w Rzymie, pieniądze jeszcze mam na karcie, więc na razie odpoczywam, mieszkam w jakimś marnym hotelu, ale niebawem się stąd wynoszę. Będę się odzywać. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze i pies nie umarł z głodu. Ściskam, Aśka!
Izabela uśmiechnęła się do siebie. Ucieszyła ją ta wiadomość. Po pierwsze dlatego, że Asia jest cała i zdrowa, a po drugie dlatego, że ominęła ją wątpliwa przyjemność powiadamiania jej rodziców o podróży przyjaciółki. Każdego dnia obiecywała sobie, że do nich zadzwoni, po czym przekładała to na kolejny dzień, i tak w kółko. Na szczęście dylemat, czy dzwonić do nich, czy jednak czekać aż Asia się z nimi skontaktuje, właśnie się skończył. Izabela odetchnęła. Marta akurat kończyła omawianie swoich pomysłów.
– Szybko jej poszło – zauważyła z przekąsem siedząca obok Izy Kasia, dziennikarka, która jako jedna z niewielu wcale nie chciała walczyć o posadę szefa działu. Jako szczęśliwa mężatka i mama dwójki dzieci uważała, że nie potrzeba jej dodatkowych obowiązków, szczególnie że razem z nimi nie wiązała się jakaś superpłaca.
– Nawet nie słuchałam – przyznała Izabela i obydwie zachichotały. Kiedy Marta wyszła, cały zespół ochoczo zabrał się do krytykowania jej propozycji. Uznano zgodnie, iż pomysł na artykuł dotyczący kosztów otwarcia nowego teatru jest nietrafiony, bo przecież nie są gazetą ekonomiczną. Krypski jednak bronił zamysłu Marty, tłumacząc, iż w dobie otwierania kolejnych prywatnych teatrów, temat ten może ludzi naprawdę zainteresować. Izabela wywróciła oczami, co Krypski nietrafnie odczytał jako znudzenie i chcąc szybko zakończyć temat, zaproponował jej przedstawienie własnych pomysłów. Wstała więc ochoczo i na forum całej grupy omawiała koncepcje, jakie wpadły jej do głowy podczas minionego weekendu. Nie każdy z obecnych był zachwycony jej planami, ale też nie krytykowano jej tak mocno jak Marty. Najwyraźniej Izabela była mniejszym zagrożeniem w drodze po awans niż jej młodsza koleżanka – stażystka, albo też ludzie po prostu Izabelę darzyli większą sympatią.
– Albo nie było co krytykować – podsumowała Kasia, gdy po skończonym spotkaniu udały się razem na kawę do redakcyjnego bufetu. – Zaczęła się ostra gra, wiadomo, że teraz każdy będzie podcinał nogi każdemu, żeby tylko się samemu wybić. Dobrze, że mnie to nie dotyczy.
– Ja to wszystko rozumiem – uśmiechnęła się kwaśno Izabela. – W końcu takie stanowisko to nie lada gratka. I nie chodzi wcale o pieniądze, bo kokosów z tego nie ma, tylko o doświadczenie, awans, większe wyzwania, no wiesz. Dlatego nie mam pretensji ani do Jacka, ani do Karola, że mnie krytykują, siebie nawzajem zresztą też. Masz rację, że rozpoczęła się ostra rywalizacja i byłam na to przygotowana, zgłaszając swoją kandydaturę. Wkurza mnie jednak ta cała Marta. Ukradła mi artykuły tylko dlatego, że nie było mnie jeden dzień z przyczyn osobistych, przecież nie olałam tematu. Poza tym te jej koneksje… Zaczynam wierzyć, że ona ma jednak szansę, że Krypski zrobi wszystko, by zajęła jego fotel.
– Żartujesz sobie, naczelny nigdy na to nie pozwoli. – Kasia chłodno oceniała sytuację. Jej wyraz twarzy pozwalał sądzić, że nie uważa Marty za poważnego partnera, co zresztą potwierdzała słowami. – Jest za młoda i tyle. Dopiero co zaczęła tutaj pracę, zresztą nawet nie na etat. Guc nie jest taki głupi, żeby ją od razu tak wynosić na piedestał.
– Nie byłbym tego taki pewien – wtrącił się Karol, który stojąc od kilku minut nieopodal stolika, przysłuchiwał się całej rozmowie. – Nie chcę plotkować, bo od tego są baby – zaznaczył, niemal sylabizując – ale podsłuchałem przypadkiem… przypadkiem, powtarzam, jak Krypski rozmawiał z Gucem na temat Marty właśnie. Zachwalał ją jako młodą nieskażoną krew, wartą największych inwestycji, w tym awansu, bo jego zdaniem tylko taka młoda wilczyca jest w stanie odpowiednio pokierować działem, aby wetchnąć w niego, cytuję: nowoczesny styl, który tak lubią reklamodawcy.
Izabela zastygła w bezruchu, nieomal wypuszczając filiżankę z ręki. Kasia cmoknęła i zmrużyła oczy.
– To robi się coraz ciekawiej – przyznała, dosypując do swojej kawy kolejną łyżeczkę cukru. Wcześniej wsypała już dwie, chociaż od tygodni zarzekała się, że w imię powrotu do figury sprzed ciąż rezygnuje z wszelkich słodkości. Podobno od dziesięciu dni nie mała w ustach cukierka ani czekolady. Najwyraźniej cukier do kawy nie liczył się jako tuczące słodycze.
– A co naczelny na to? – dopytywała Izabela, patrząc się z wyczekiwaniem na stojącego nad nimi Karola.
– Nie wiem, głupio mi tak było stać i podsłuchiwać pod drzwiami, szczególnie że usłyszałem, jak winda staje, ktoś mógł z niej wyjść i mnie zobaczyć. Odszedłem stamtąd, ale zapewniam cię, jak na mój gust to, co mówił Krypski, było całkiem przekonujące.
– Cholera – zaklęła pod nosem Izabela, odkładając swoją filiżankę na stolik. Z nerwów odechciało jej się pić.
– Wyeliminujcie ją! – krzyknęła nagle Kasia, uśmiechając się przebiegle.
– Mam ją zabić? – zapytał Karol szeptem, z prawdziwym, niekłamanym błyskiem w oku. Kasia popukała się ostentacyjnie w głowę.
– Idźcie do Guca i przedstawcie sprawę jasno. Powiedzcie, że Krypski manipuluje nim, że faworyzuje Martę, bo po prostu jest jego siostrzenicą, i tyle.
– Tego tak do końca niestety nie wiemy, to tylko pogłoski. Przecież ani Krypski, ani Marta nigdy się nie przyznają do rodzinnych koligacji – zauważyła Izabela. – Zrobimy z siebie zazdrosnych durniów w oczach Guca za takie manewry.
– Ona niestety ma rację. – Karol pokiwał głową, wsadzając ręce do kieszeni. Z jednej z nich wyjął pomięty banknot. Na jego widok oczy mu rozbłysły i szybko zakończył rozmowę. – Byłem pewien, że jestem bez kasy, a tu taka niespodzianka. Jednym słowem, nie muszę już wąchać waszych oparów, tylko zamówię sobie własną kawę. Ech, życie, jeśli zostanę szefem działu, to skończy się sterczenie w tym marnym bufecie. Pani Justynka na każde moje zawołanie poleci do Starbucksa.
– Swoją drogą, widziałaś, jak ona się dzisiaj ubrała? – spytała Kasia, gdy tylko Karol oddalił się po swoje zamówienie.
– Kto? Justynka?
– Marta! Co mnie obchodzi sekretarka? O Marcie mówię.
– Pewnie, że widziałam, chyba każdy zwrócił uwagę. Może ją ten rotawirus dorwał z opóźnieniem, ale i-de-al-na Marta zamiast siedzieć w domu musiała stawić się w pracy, choćby nie wiem co – wycedziła przez zęby Izabela.
– Mówię ci, ona coś kombinuje, nie wyglądała mi na chorą.
– Kombinuje? Ale co?
– Nie wiem, ale to idealny strój na jakąś podróż. Wydaje mi się, że ona dzisiaj gdzieś pojechała. Pewnie znalazła jakiś temat i chce nas wszystkich zaskoczyć.
Izabela westchnęła. Miała już dość słuchania o Marcie. Najchętniej skończyłaby wcześniej pracę, pojechała do domu, wyszła z Szeryfem na długi spacer i nie myślała o niczym istotnym. Niestety, czas gonił, nie mogła sobie pozwolić na wagary. Zamierzała napisać kilka dodatkowych, awaryjnych artykułów do kolejnego numeru, aby tym razem wytrącić Krypskiemu z ręki wszystkie argumenty na temat przodownicy pracy – Marty.
Zbliżał się weekend, a wraz z nim wyjazd do babci i konieczność zwrócenia psa właścicielowi. Izabela ze smutkiem patrzyła na leżącego przy jej nogach wilczura. Przywiązała się do niego, on też wydawał się darzyć ją sympatią. Gdy wracała z pracy, cieszył się niczym stęsknione dziecko, które skacze na widok upragnionego rodzica. Szeryf też skakał, przednimi łapami napierając na swoją nową panią. Uwielbiał wspólne spacery, biegał za piłką, warczał na obcych. Izabela zauważyła, że lubi, gdy tarmosi się go za uszy, i delikatnie drapie się go pod brodą. Odkryła, że nie przepada za puszkowym psim żarciem, ale ślinka mu cieknie na widok aromatycznej kiełbasy myśliwskiej.
– Zbankrutuję przez ciebie – śmiała się za każdym razem, gdy przynosiła do domu kolejne smakołyki. Mimo to nie potrafiła odmówić Szeryfowi ani myśliwskiej, ani wędzonego kurczaka, ani też kabanosów, za którymi wprost przepadał. Cieszyła się, że może sprawić mu przyjemność, zauważyła, że i Szeryf nie zostaje dłużny. Szybko nauczył się chodzić tuż przy nodze, gdy go o to prosiła, nie uciekał, gdy spuszczała go ze smyczy, czasem nawet udało mu się zareagować na polecenie „podaj łapę”, chociaż najczęściej, zamiast podać jedną, wstawał z siadu i napierał na Izę obydwiema przednimi łapami, liżąc ją przy tym po twarzy. Izabela chwaliła się postępami Szeryfa Joannie, ale ta nie odpowiadała na maile. Najwyraźniej nie odbierała ich, albo też nie miała czasu, by znaleźć jakąś internetową kawiarnię. Iza często myślała o przyjaciółce, zastanawiała się, co u niej, jak sobie radzi, czy nie tęskni. Sama bowiem tęskniła. Zdawała sobie sprawę z tego, że gdy przyjdzie jej oddać Szeryfa, nie będzie już miała kompletnie się do kogo odezwać, nie będzie miała z kim pójść do pobliskiego parku ani z kim zjeść późnej kolacji. Szeryf nigdy nie odmawiał przekąsek. Nawet po dwudziestej drugiej, gdy zazwyczaj już drzemał, potrafił wstać ze swojego posłania i usiąść przy jedzącej akurat Izabeli, tęsknym wzrokiem wpatrując się w jej kanapki.
Kiedy w piątek rano Izabela wychodziła do pracy, serce ją bolało na myśl, że gdy z niej wróci, będzie to ostatni już powrót do Szeryfa. Zamykając za sobą drzwi na klucz, stała jeszcze chwilę na klatce przed windą, zastanawiając się, jaki wymyślić powód, by i w ten weekend nie jechać do Skotnik. Pomyślała, że może przez kolejny tydzień nieobecności psa jego właściciel znajdzie sobie nowego i nie będzie zadowolony z odnalezienia byłego pupila, a wtedy Izabela mogłaby go zatrzymać. Pomysł ten był na tyle kuszący, że przez moment nawet uśmiechnęła się sama do siebie, widząc oczyma wyobraźni radość swoją i Szeryfa na wieść, iż pies dawno już został przez swojego byłego pana spisany na straty i nie chce on go już więcej oglądać.
– Wsiada pani? – Głos z windy wybił Izabelę z zamyślenia. Sąsiad z szóstego piętra będący w środku uchylił drzwi, zdziwiony, że ona jeszcze nie wsiada.
– Nie mogę zrobić tego babci – powiedziała Izabela smutnym głosem, wchodząc do windy.
– Babcia zabrania pani jeździć? Klaustrofobiczka?
– Że co? – Izabela powoli powracała do świata. Dopiero teraz zorientowała się, że swoje myśli wymawiała na głos. Nie sądziła, że mieszkanie w pojedynkę może wywołać u niej aż taką reakcję. Trudno się było przyzwyczaić, bo za czasów mieszkania z Joanną obydwie wciąż o czymś mówiły, niekoniecznie się nawet słuchając.
– Przepraszam, to nie do pana – wyjaśniła Izabela, powracając do swoich rozmyślań. Nie mogła tego zrobić babci, bo przecież obiecała, że przyjedzie i zorientuje się w sprawie eksmisji. Nie może zostawić babci samej w tak ważnej sprawie, nie wiadomo, na ile przebiegły jest ten cały Morawski i jego prawnik.
– Telefon pani chyba dzwoni – zauważył sąsiad, poszturchując Izabelę w ramię. Akurat winda zatrzymała się i ktoś z zewnątrz otworzył drzwi, próbując dostać się do środka.
– Nie wiem, jak pani, ale ja wychodzę, to już parter. – Mężczyzna przepchnął się bokiem do wyjścia. Izabela wyszła zaraz za nim, próbując znaleźć w torebce swoją komórkę.
– O rany, dzwonię i dzwonię, co ty śpisz? – usłyszała zdenerwowany głos Kasi po drugiej stronie.
– Skąd, wyszłam właśnie z domu, a co się stało? Przecież nie ma dziś żadnego zebrania?
– Mówiłam ci, że ta suka coś kombinuje – syczała Kasia do słuchawki. – Widziałam szczotki!
– Jakie szczotki?
– Nieprzytomna jesteś? Gazetę naszą u korektorki. Coś tam chciała poprawić w moim artykule i mnie zawołała do siebie. I tak sobie poprzeglądałam też resztę z ciekawości.
– No i co?
– No i zdziwił mnie twój artykuł. Pamiętałam, że piszesz o tym fanie z Żelazowej Woli, od razu zwróciłam uwagę, że coś nie gra. Tytuł zupełnie nie w twoim stylu. Masakra.
– O czym ty mówisz? Mój artykuł? Przecież ja w końcu nie pisałam o tym fanie, bo go nie ma.
– No właśnie, nie pisałaś. Ale artykuł o fanie jest. Marta się podpisała. To jej tekst. I tylko jej, bo żadnego twojego w tym numerze nie ma!
– Co ty opowiadasz? – zapytała z niedowierzaniem Izabela. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe ze zdenerwowania, wciąż miała nadzieję, że zaszła jakaś paskudna pomyłka albo że Kasia, choć to do niej niepodobne, robi sobie durne żarty. Zamiast na przystanek, swoje kroki skierowała na postój taksówek, chcąc jak najszybciej dostać się do redakcji.
DUCH CHOPINA POWRACA DO DOMU – grzmiał nagłówek artykułu, który Izabela niemal wyszarpała z rąk biednej korektorki, gdy tylko zdyszana wpadła do jej pokoju. Zaraz za nią wbiegła Katarzyna, niosąc ze sobą butelkę wody mineralnej.
– To na wszelki wypadek, gdybyś zasłabła – wyjaśniła, szukając wzrokiem jakiejś wolnej szklanki.
DUCH CHOPINA POWRACA DO DOMU
Już za kilka dni, dokładnie siedemnastego października, w rocznicę śmierci Fryderyka Chopina, jego wierny fan, pan Franciszek Lubiński spotka się z duchem swojego Mistrza. Według Lubińskiego dusza Chopina krążąca i poszukująca spokoju pragnie odnaleźć Światło w swoim domu rodzinnym. Właśnie w rocznicę swojej śmierci Fryderyk Chopin symbolicznie odejdzie po raz kolejny – tym razem we własnej Ojczyźnie.
„Fryderyk Chopin kochał Polskę” – wyjaśnia Franciszek Lubiński. „Był nieszczęśliwy na obczyźnie. Kłopoty miłosne, depresja, choroba, a w końcu samotność, gdy większość jego przyjaciół opuściła Paryż, spowodowały, iż umierał w niezwykłych cierpieniach. Jego dusza cierpiała. Chciał być tutaj, w Żelazowej Woli, wrócić do lat dziecięcych, do spokoju, dobrego klimatu, polskich drzew i kwiatów. Jego dusza tęskniła tak mocno, że nie potrafiła przedostać się na drugą stronę. Dlatego właśnie ja pragnę pomóc duchowi Chopina odnaleźć dom i odejść w spokoju. Wywołam jego ducha dokładnie siedemnastego października i poprowadzę go w stronę Światła”.
– Nie mogę, słabo mi. – Izabela rzuciła gazetę na biurko i osunęła się na podstawiony przez Kasię fotel.
– Niech się pani napije wody – zaproponowała korektorka, odkręcając butelkę przyniesioną przez Kasię. Wprawdzie nie rozumiała, o co tyle hałasu, ale reakcje tych dwóch dziennikarek nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że rzecz jest raczej poważna.
Izabela upiła spory łyk mineralnej i z błyskiem w oku wstała energicznie, odstawiając szklankę z hukiem na stół.
– Daj mi to – powiedziała nie wiadomo do kogo, bo sama chwyciła za gazetę i szybkim krokiem udała się w stronę drzwi.
– Masz zamiar się z nią wykłócać? – spytała Kasia, podbiegając do Izy.
– Z nią? Chyba sobie żartujesz! Idę prosto do naczelnego.
Mateusz Guc, niski, łysawy pięćdziesięciolatek pracował w gazecie „OKO” od samego początku. To on był głównym motorem napędowym, a dzięki jego wyczuciu magazyn od lat znajdował się w ścisłej czołówce tygodników społeczno-kulturalnych. Izabela doskonale wiedziała, że Guc nie tolerował fuszerki, przekłamanych artykułów i nieautoryzowanych wywiadów. Dbał o to, aby „OKO” kojarzyło się z rzetelnym dziennikarstwem, dobrymi tekstami, ciekawymi rozmowami. Dlatego właśnie on, jako naczelny tej gazety, powinien w końcu ukrócić paskudny proceder sprzedawania taniej sensacji uprawiany nagminnie przez Martę, a akceptowany bezwarunkowo przez obecnego szefa działu, Krypskiego.
Guc siedział w swoim gabinecie zatopiony w lekturze jakiegoś artykułu. Jego łysina zdawała się Izabeli odbijać nikłe jesienne słońce wpadające przez nieosłonięte roletą okno. Dziewczyna rozczuliła się na ten widok. Miała ochotę podejść i poklepać naczelnego po głowie niczym gołego pulchnego bobaska. W myślach słyszała ten śmieszny odgłos, który wydawałoby takie poklepywanie: plask, plask, pac, pac. Stanęła przed biurkiem naczelnego, wpatrując się w jego łysinę niczym zahipnotyzowana, zupełnie zapominając, po co tu właściwie przyszła. Guc, dojrzawszy kątem oka interesantkę, odłożył na bok lekturę i spojrzał na nią dobrotliwym wzrokiem.
– Witam panią… Z czym pani do mnie przychodzi?
– Z tym. – Izabela rozłożyła na biurku naczelnego pokreśloną przez korektorkę kartkę z artykułem, wskazując palcem na krzyczący nagłówek.
– Duch Chopina powraca do domu? – W głosie Guca słychać było zdumienie połączone z niesmakiem.
– Otóż to. Duch Chopina powraca do domu. Proszę przeczytać całość. Myślę, że powinien pan poznać treść przed drukiem.
Guc pochylił się nad kartką w skupieniu. Czytał, kręcąc głową, co napawało Izabelę nadzieją, iż naczelny za chwilę wścieknie się, wezwie Martę i wyrzuci ją z redakcji razem z Krypskim w trybie natychmiastowym.
– Hmmm – zamruczał, gdy doszedł do końca. – Beznadziejne. I ja się na coś takiego godzę? – zapytał.
– Otóż to, dlatego właśnie do pana przyszłam. Tego typu publikacje niszczą wizerunek naszej gazety. Przecież to tekst rodem z jakiegoś brukowca. Marta Kalinowska powinna chyba zmienić pracę.
– Marta Kalinowska, tak… – zamyślił się naczelny, wpatrując w podpis pod artykułem. – To ta młoda, kojarzę… Tak… no cóż… podobno teraz takie czasy, trzeba się trochę przestawić.
– Na coś takiego? – Iza nie dowierzała własnym uszom.
– Powiem tak: mnie się to nie podoba. – Guc popatrzył Izabeli prosto w oczy. – Ale zdaniem redaktora Krypskiego, cała przyszłość w tego typu pisaniu. Jeden artykuł w tym stylu w numerze nam nie zaszkodzi, a może przyciągnąć nową grupę czytelników. Obserwujemy na razie. Zgodziłem się na jeden taki materiał co tydzień, nie zmieniamy profilu, broń Boże. Poszerzamy go tylko, że tak powiem.
– Poszerzamy… – powtórzyła machinalnie Izabela. W gabinecie nagle zrobiło się ciemno. Za oknem zbierało się na burzę.
– Poszerzamy, choć wcale nie znaczy, że poszerzymy. Zobaczymy, jaki będzie tego efekt.
– Nie mam nic przeciwko – powiedziała wolno Izabela, starając się nie wyjść w oczach Guca na histeryczkę. Ważyła słowa i walczyła z napływającymi do jej umysłu nerwami. – Tyle że ten tekst to wierutna bzdura. Ja byłam w Żelazowej Woli, tam nie ma żadnego Lubińskiego. Marta spreparowała cały ten artykuł i rozmowę z nim.
– Przecież są zdjęcia – zauważył słusznie Guc.
– Może są, ale zapewniam pana, że to bzdury. To wyssane z palca brednie.
Naczelny westchnął ciężko, drapiąc się po czole. Po chwili wziął do ręki słuchawkę od telefonu i poprosił sekretarkę o przywołanie Marty. Czekali na nią niecałe pięć minut, siedząc w ciszy i patrząc na czerniejące z każdą chwilą za oknami niebo. Marta weszła żwawym krokiem, kłaniając się nieznacznie i obdarowując naczelnego przesłodkim uśmiechem. Na Izabelę wcale nie spojrzała. Guc przedstawił pokrótce sprawę artykułu, prosząc o wyjaśnienia dotyczące wiarygodności tekstu.
– Byłam, rozmawiałam z ludźmi, z samym Lubińskim też, cóż w tym niepokojącego? – zdziwiła się Marta lekko i od niechcenia.
– Tak się składa, że ja też tam byłam, rozmawiałam z ludźmi i żadnego Lubińskiego nie ma i nie było. Nie ma żadnego innego psychofana, powiedz lepiej, kto tak naprawdę jest na tych zdjęciach – zaperzyła się Izabela, starając się nie krzyczeć.
– Moja droga – wycedziła Marta, spoglądając z góry przez ciężkie od czarnego tuszu rzęsy. – Prawdziwe dziennikarstwo polega na tym, że nie wystarczy być i rozmawiać. Trzeba wiedzieć z kim i jak rozmawiać, żeby ludzie chcieli mówić, ot co. Panie redaktorze – zwróciła się słodko do naczelnego. – Jeśli pan sobie życzy, to mogę przynieść dyktafon, mam nagraną całą tę rozmowę z Lubińskim.
– Nie trzeba. – Guc machnął ręką, wyraźnie już zmęczony. Dochodziła godzina dziesiąta, a on o tej porze zjadał pierwsze śniadanie. Myślami był już przy aromatycznej sałatce z kurczakiem i ananasem, którą przed wyjściem z domu zapakowała mu małżonka i na myśl o której to sałatce od samego rana ciekła mu ślinka. – Myślę, że temat jest zakończony. Pani Izabelo, bardzo pani dziękuję za troskę i wnikliwość, przyznam, że teraz sam nie mam czasu czytać wszystkich ukazujących się u nas artykułów. Jak już mówiłem, myślimy podobnie, ale trzeba też dać szansę młodym, zobaczymy, co z tego wyniknie. Zresztą, sama pani jest przecież młoda, to chyba pani rozumie. A pani, pani Marto, dziękuję za poświęcony czas i wyjaśnienia oraz za nowatorskie pomysły. Sam jestem ciekaw ich efektu. A teraz, jeśli panie pozwolą, wróciłbym do pracy. Mam dzisiaj naprawdę ciężki dzień.
– Może mogłabym w czymś pomóc? – zaoferowała się natychmiast Marta.
– Bardzo pani miła, ale dziękuję. Proszę wracać do swoich obowiązków, ja się szykuję do rozmowy z Japończykami, raczej mi pani nie pomoże.
– Z Japończykami? – podchwyciła Marta. – Ja, zanim zaczęłam studiować dziennikarstwo, przez dwa lata byłam na japonistyce, może więc się na coś panu przydam?
– Doprawdy? Zna pani japoński? – zainteresował się żywo Guc. Izabela poczuła jak ziemia osuwa się jej spod stóp. Zdruzgotana całą sytuacją wzięła z biurka gazetę, skinęła naczelnemu na pożegnanie głową i wolno ruszyła w stronę wyjścia.
– Japoński o tyle o ile, coś tam potrafię, ale też bardzo interesuję się kulturą Japonii, sporo wiem o obyczajach… – usłyszała rozprawiającą z zaangażowaniem Martę, która rozsiadła się wygodnie na opuszczonym przez Izabelę krześle.
Katarzyna już po samym wyrazie twarzy zbliżającej się Izy widziała, że sytuacja nie rozwinęła się w pożądanym kierunku. Gdy usłyszała, co dokładnie zaszło, pokręciła z dezaprobatą głową. Zaklęła pod nosem, nie przebierając w słowach.
– W dodatku ona teraz siedzi u Guca i zachwala swoją znajomość japońskiego – wymamrotała Iza tonem tak płaczliwym, że Kasia w pierwszym odruchu wyciągnęła z torebki chusteczki.
– Odbiło jej? – spytała Katarzyna.
– Podobno była dwa lata na japonistyce, a on właśnie szykował się do jakiejś rozmowy z Japońcami. Nie mam pojęcia o co chodzi.
– Wiesz co, on o tej porze zwykle jada Może po prostu chciał zadzwonić do restauracji i zamówić sushi z dostawą do biura.
Izabela wybuchnęła śmiechem. Obydwie po chwili zaczęły się śmiać jak oszalałe, nie tyle z żartu Kasi, ile w reakcji na cały ten stres.
Za oknem szalała wichura, co chwila słychać było grzmoty. Izabela martwiła się, że nie wzięła ze sobą parasolki, modliła się w duchu, żeby deszcz przestał padać, gdy będzie wracać do domu.
Po kilku godzinach, zaangażowana w pisanie swoich artykułów, nieomal zapomniała o incydencie u Guca. Niestety, wychodząc z redakcji, natknęła się na uśmiechniętą Martę.
– Chciałaś mnie wkopać, co? – spytała tamta, mrużąc oczy i kiwając głową.
– Wkopać? To ty mnie wkopałaś. Ukradłaś mój temat i wymyśliłaś fakty, które nie mają prawa bytu.
– Wymyśliłaś, wymyśliłaś – zaczęła przedrzeźniać ją Marta. – Może ubarwiłam trochę, ale Guc, jak widać, jest zadowolony, więc ciąg dalszy tej historii nastąpi. Mam zamiar zdać relację z tego niezwykłego wydarzenia, może też uda mi się zamienić kilka słów z duchem Chopina…
– Oszalałaś. – Izabela popatrzyła Marcie prosto w oczy i, nie chcąc kontynuować tej rozmowy, wyszła. Była poruszona i zdruzgotana postawą Marty. Do tej pory, choć czasem zdarzały się drobne nieporozumienia, to jednak cały zespół był dosyć zgrany i Iza darzyła sympatią większość ze swoich kolegów. Odkąd pojawiła się ta małolata, wszystko stanęło na głowie. Pal sześć awersję do niej, gorzej, że za sprawą Marty Krypski zaczął zmieniać koncepcję gazety, i to właśnie wywoływało u Izabeli dreszcz niezadowolenia. Zaczęła pracować w tym tytule zaraz po studiach i czuła się z nim niezwykle związana. Zależało jej na awansie, bo uważała „OKO” za najlepszą tego typu gazetę na rynku i nie wyobrażała sobie, że mogłaby pracować gdzie indziej.
Zamyślona podążyła w kierunku parkingu. Deszcz przestał już padać, wciąż jednak wiał silny wiatr, po ulicach walały się złamane gałęzie, a ludzie przemykali niczym cienie, omijając kałuże i złorzecząc pogodzie. Izabela pragnęła jak najszybciej dostać się do domu. Dopiero po chwili przypomniało jej się, że przecież z powodu oszczędności od kilku dni dojeżdża do pracy autobusem. Podążyła zatem w stronę przystanku, marząc o tym, żeby znalazło się dla niej wolne miejsce siedzące. Nie była zmęczona pracą. Czuła się jednak zmęczona życiem, chciała usiąść i bezmyślnie gapić się w okno, na pogrążone w popołudniowych szarościach miasto i ludzi, w większości tak samo nieszczęśliwych jak ona.
Joanna nie dawała znaku życia. Izabela zastanawiała się często, czy przyjaciółka dalej jest we Włoszech, czy może przybrała teraz kolejny kierunek podróży. Bardzo za nią tęskniła. Brakowało jej wspólnych rozmów, narzekań i śmiechów. Joanna z pewnością miałaby jakiś pomysł co do Marty, potrafiłaby też zapewne doradzić, jak postąpić w sytuacji czekającej babcię eksmisji. Joanna wymyśliłaby również jakiś genialny sposób na pozostawienie Szeryfa. Przyjaciółka, choć często zdaniem Izabeli zbyt spontaniczna i szalona, to również niezwykle kreatywna i optymistycznie nastawiona do życia osoba. Zawsze znajdowała dobre strony najgorszych nawet porażek, zawsze też potrafiła skutecznie poprawić humor w niezbyt wesołych momentach. Joanna była po prostu niezastąpiona. Izabela boleśnie odczuwała jej brak. Dzień w dzień wyczekiwała jakiegoś maila, telefonu, jakiejkolwiek wiadomości od Asi, z każdym kolejnym dniem denerwując się coraz bardziej, gdy żadna wiadomość nie nadchodziła. Jakież więc było jej zdziwienie, gdy po powrocie z pracy, zanim jeszcze dotarła do swojego mieszkania, wyjęła ze skrzynki pocztowej kartkę właśnie od Joanny.
Kochana, postanowiłam wysłać do Ciebie kartkę. Z pewnością rozczuli cię ten staroświecki zwyczaj. Przyznaj się, kiedy ostatnio dostałaś od kogoś kartkę? Tak myślałam! A zatem pozdrowienia ode mnie! Wciąż jestem we Włoszech, ale teraz rzuciło mnie na Sycylię. Cudowna, niezwykła wyspa, gdzie Etna wcale nie śpi i ja też nie mam zamiaru tu spać. Poznałam kogoś!!! Całuję, J.
Boże, poznała kogoś? Już? Izabela zastygła z kartką w ręku. Była zszokowana tą nagłą wiadomością. Przecież Joanna dopiero co planowała ślub, zerwała z Maćkiem tak nagle, co zdaniem Izabeli było nie do końca przemyślaną decyzją. Wyjechała poszukać sensu własnego życia, a rzuca się po kilku ledwie dniach w ramiona jakiegoś Włocha? Z drugiej strony to właśnie cała Joanna, postrzelona, niepoprawna, kochająca życie. Ona nigdy długo nie płakała nad minionym, nigdy nie traciła nerwów, nigdy nie marudziła. Uważała, że życie jest za krótkie, aby się stresować. Co innego Izabela, zawsze ułożona, myśląca perspektywicznie, nieufna, ostrożna w uczuciach. W przeciwieństwie do Joanny nie mogła pochwalić się rzeszą niezliczonych kochanków, nie planowała również nigdy ślubu. Owszem, spotykała się jeszcze na studiach z kolegą z roku – Adrianem, ale miłość ta umarła śmiercią naturalną. Adrian po każdym ich spotkaniu dzwonił do swojej matki, zdając jej szczegółową relację. Nawet nie krył się przed Izabelą z tymi telefonami.
– Mama sugeruje, że moje przedwczesne wzwody są efektem zbliżającej się obrony. Chyba za mocno się stresuję – powiedział kiedyś i to właśnie było początkiem końca. Izabela coraz rzadziej znajdowała czas, aby się z nim spotkać, a po obronie pracy magisterskiej, gdy już przestali spotykać się na uczelni, ich drogi definitywnie się rozeszły. Potem randkowała jeszcze sporadycznie z dwoma innymi mężczyznami, ale było to na tyle niezobowiązujące, że ani jeden, ani drugi nie zapisali się na stałe w jej pamięci. Odkąd zaczęła pracować w gazecie „OKO” oraz pisać dodatkowo dla kilku portali internetowych recenzje książkowe, jej wolny czas skurczył się do tego stopnia, że przestała zwracać uwagę na potencjalnych amantów. Rozrywki w tym temacie dostarczała jej za to Joanna, wiecznie w kimś zakochana, wiecznie z kimś pokłócona, wiecznie zaczynająca jakiś nowy wspaniały związek, wiecznie zrywająca. Maciek miał być tym ostatnim, ale, jak widać, nie podołał. Zresztą, z tego, co opowiadała Joanna, przy jego podejściu do kobiet i małżeństwa, trudno się było dziwić jej decyzji. Uważała jednak, że podjęta została zbyt szybko, bo przecież być może wystarczyło dłużej porozmawiać, przedstawić własny punkt widzenia. Jednym słowem, uświadomić Maćka, że czasy posłusznych żon i kur domowych, dbających o swojego męża niczym niewolnice, dawno już minęły.
Izabela wsiadła do windy i schowała kartkę do torebki. Mimo wszystko cieszyła się, że Joanna w końcu się do niej odezwała. Gdy znalazła się przed swoimi drzwiami, szukając kluczy od mieszkania, ponownie wyjęła kartkę, aby tym razem obejrzeć ją z drugiej strony. Obrazek nie był zbyt wyrafinowany, ot, Sycylia w kilku odsłonach, sześć małych zdjęć, z których część przedstawiała plażę i morze, część ociekający lawą wulkan, a jedno jakąś starą babinkę opartą o laskę. Sycylia.
– Boże – wymamrotała nagle do siebie Izabela. – Mam nadzieję, że ten jej ukochany to nie jakaś mafia.
Szybko odsunęła od siebie te myśli, wkładając klucz do zamka i czekając na zadowolone pomruki Szeryfa. W tym momencie otworzyły się drzwi mieszkania obok i wyszła z nich drobna, obcięta na krótko brunetka.
– Usłyszałam, jak winda się zatrzymuje – powiedziała do Izabeli, wycierając ręce w fartuszek kuchenny, który miała na sobie. – Domyśliłam się, że to pani wróciła.
Izabela spojrzała na nią zaskoczona. Nigdy nie utrzymywała żadnych kontaktów z sąsiadami. Zazwyczaj wystarczało zdawkowe „dzień dobry” i „do widzenia” podczas przypadkowego spotkania w windzie czy na schodach. Rozmawiająca z nią kobieta była jedną z anonimowych sąsiadek, które w odczuciu Izabeli nie miały swojego imienia, swojej tożsamości czy historii. Gdyby Izabela spotkała ją w sklepie, nawet nie potrafiłaby powiedzieć, czy to na pewno jej sąsiadka, nie potrafiłaby przypomnieć sobie, na którym mieszka piętrze i czy ma jakąś rodzinę lub choćby zwierzę.
– Proszę się nie zdenerwować, gdy wejdzie pani do swojego mieszkania – kontynuowała kobieta, gestem głowy wskazując na drzwi Izabeli. Izabela wciąż milczała, zdziwiona. – Była dzisiaj okropna burza, straszny wiatr… Usłyszałam w pewnym momencie brzęk i kiedy przestało padać, wyjrzałam przez okno. To wielkie drzewo, które rośnie pod naszymi oknami, chyba piorun w nie strzelił albo może wiatr był taki silny, nie wiem… w każdym razie jedna z gałęzi uderzyła prosto w pani okno.
Izabela patrzyła bez słowa na sąsiadkę, próbując przetrawić to, co właśnie usłyszała.
– Gałąź? W moje okno? Przecież to czwarte piętro – wydukała w końcu, starając się zebrać myśli.
– Kto by pomyślał, prawda? – przyznała sąsiadka.
Izabela drżącymi dłońmi włożyła klucz do zamka. Kiedy otworzyła drzwi, jej oczom ukazał się widok, jakiego mogłaby się spodziewać jedynie po paskudnym włamaniu. Rozbite okno, resztki szkła, ogromna gałąź, która wystawała daleko na zewnątrz, a do tego przeraźliwy bałagan, spowodowany szalejącym wiatrem, który dostał się do mieszkania niezatamowany żadną szybą. Pod oknem rozbite doniczki z kwiatami, z których ziemia rozsypała się aż na dywan, mnóstwo luźno rozrzuconych kartek, leżących wcześniej na biurku, przedarta firanka, zwisająca teraz niczym welon smutnej panny młodej, kałuża wody z konewki stojącej jeszcze rano grzecznie na parapecie. I luźne kartki z gazet przewalające się po całym pokoju. Izabela patrzyła się jak oniemiała. W pierwszej chwili miała ochotę podbiec i zamknąć okno, ale widok gałęzi otrzeźwił ją i przypomniał, że przecież szyba została stłuczona. Wiatr za oknem na szczęście trochę ustał, wciąż jednak do mieszkania dostawało się niemiłe zimne powietrze. Izabela nawet nie zauważyła, jak po jej policzkach zaczęły cieknąć łzy. Była załamana. Wychodząc z pracy, po ogromnie stresującym dla niej dniu, spotkaniu z naczelnym i z Martą, miała nadzieję, że w domu, u boku Szeryfa, odzyska względny spokój, pójdzie na spacer z psem, a potem ugotuje coś dobrego, włączy przyjemną muzykę i przygotuje sobie odprężającą kąpiel. Szeryf! Dopiero teraz zauważyła, że pies nie przybiegł na jej powitanie. Otarła ręką mokre policzki, rzuciła torebkę na podłogę i wpadła do mieszkania, szukając Szeryfa. Znalazła go skulonego przy pralce w łazience, najwyraźniej był bardzo zestresowany. Izabela ukucnęła, obejmując mocno jego drżące ciepłe ciało. Płakała. Z nerwów, ale i ze wzruszenia, że pies jest cały i zdrowy. Jak oni zdołają przetrwać tę noc? Przecież w mieszkaniu jest strasznie zimno, może zadzwonić do jakiejś koleżanki z prośbą o nocleg? A jeszcze planowany wyjazd do Skotnik. Jak ona tam pojedzie, skoro trzeba naprawić okno? Boże, dodatkowy wydatek! Ledwie przestała jeździć samochodem, żeby zaoszczędzić na czynsz, do którego przecież Joanna przestała się dokładać, to teraz te oszczędności diabli wzięli, bo trzeba wstawić nowe okno.
– Niech się pani tak nie denerwuje, to tylko okno, proszę nie płakać. – Izabela usłyszała nad sobą głos sąsiadki. Spojrzała na nią nieprzytomnie. Ta kobieta, ten herold złej wiadomości, najwyraźniej nie rozumiała, że to cholerne okno to tylko kropla w morzu problemów, jakie ostatnio spadły na głowę Izabeli. I bez tego miała ona wystarczająco dużo zmartwień i trosk. Incydent z oknem tylko potwierdził przypuszczenia Izabeli o prześladującym ją pechu.
– Proszę nie płakać – powtórzyła sąsiadka, kucając obok Izy i psa i podając Izabeli zwitek papieru toaletowego do wytarcia łez.
– Łatwo pani mówić – wydukała przez ściśnięte gardło Iza. - Dla pani to tylko okno, a dla mnie aż okno. Może pani nie ma innych problemów, ale dla mnie to pieprzone okno jest niczym sygnał, że nawet głupie drzewo chce mi zrobić krzywdę, pozbawić mnie resztek spokoju – Iza czuła, jak wzrasta w niej złość i agresja – cholerne pieprzone drzewo, akurat w moje okno, akurat w moje okno!
– Może przyniosę pani coś na uspokojenie? – zaproponowała troskliwie brunetka, wpatrując się w Izę ze szczerym współczuciem.
– Nie potrzebuję! Niech już sobie pani idzie! Nie mam czasu, muszę wyjść z psem, muszę tu posprzątać, ogarnąć, znaleźć kogoś, kto naprawi to cholerne okno. – Iza szlochała, wymachując rękami, niczym małe przerażone dziecko.
– Lepiej niech pani tu sobie trochę posiedzi, ja wyjdę z psem – zaproponowała sąsiadka. – Widziałam, że smycz wisi przy drzwiach, dam sobie radę. Załaduję tylko dziecko do wózka i idziemy. Deszcz już nie pada, a i tak planowałam iść na zakupy. Jak ona się wabi?
– On. Szeryf – odpowiadała Izabela, wciąż szlochając.
– Szeryf – powtórzyła sąsiadka. – Ładnie. A o okno też niech się pani nie martwi. Jak się stłukło, pies zaczął głośno szczekać, domyśliłam się, że niebawem pani wróci, skoro zwierzę jest w domu, zamówiłam już szklarza, będzie za godzinę. Wymiary okien mamy przecież te same, bo i mieszkania podobne…
– Zamówiła pani szklarza? – Izabela spojrzała na sąsiadkę zdumiona jej zaangażowaniem.
– Jest piątek, pomyślałam, że mogłaby pani mieć problem w weekend, więc zamówiłam, jeśli pani chce, to odwołam.
– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu…
– Niech pani sobie posiedzi i odpocznie – przerwała kobieta, głaszcząc psa i uśmiechając się do niego. – Ja wezmę tego groźnego wilka i zaraz wracamy.
Szeryf początkowo wcale nie chciał wstać z podłogi. Pęcherz miał jednak na tyle pełny, że w końcu, na dźwięk smyczy, poderwał się i pobiegł za sąsiadką. Izabela wstała i przejrzała się w lustrze.