Szczęście pachnie bzem - Aleksandra Tyl - ebook + audiobook + książka

Szczęście pachnie bzem ebook i audiobook

Aleksandra Tyl

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Izabela Wieniawska, dziennikarka pisma o kulturze, ma wszystko, co sobie wymarzyła: dobrą pracę, kochającego mężczyznę, mieszkanie, do którego wkrótce ma się wprowadzić. Jest na prostej drodze do szczęścia. Ale los bywa przewrotny. Izabela nie wie, że niebawem jej poukładany świat stanie na głowie, a dotychczasowe plany trzeba będzie zweryfikować, a co najważniejsze – zadać sobie pytanie czym jest przyjaźń i jak wiele jesteśmy w stanie dla niej zrobić?

Szczęście pachnie bzem” to poruszająca opowieść o zaufaniu, miłości i przyjaźni, która bywa narażona na próby, a także o szczęściu zaklętym w zapachach i miejscach…

Czytelnicy spotkali się z bohaterami książki w powieści „Aleja Bzów".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 1 min

Lektor: Paulina Raczyło
Oceny
4,4 (174 oceny)
105
45
20
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

przepiekna
00
bleblata

Całkiem niezła

Obyczajowa z h.... e....
00
Anna-60

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna książka polecam
00
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Pięć z lekkim minusem.
00
19basia75

Nie oderwiesz się od lektury

czyta się jednym tchem
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Alek­san­dra Tyl, 2012

Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

Pro­jekt gra­ficz­ny okładki:

Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wicz

Zdjęcie na okładkę:

Ste­pha­nie­frey/dre­am­sti­me

Re­dak­cja i ko­rek­ta:

Małgo­rza­ta Ma­jew­ska

Skład i łama­nie:

Iza­be­la Wójcik

Wszyst­kie po­sta­ci w tej książce są fik­cyj­ne.

Ja­kie­kol­wiek po­do­bieństwo do osób rze­czy­wi­stych jest całko­wi­cie przy­pad­ko­we.

Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

www.pro­za­mi.pl

War­sza­wa 2014

War­sza­wa 2014

ISBN 978-83-63742-09-6

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Czym jest szczęście? Czy to stan, który trwa, dopóki coś go nie zmąci? Czy tyl­ko chwi­la od­czu­wa­na jako błogo­stan lub pod­nie­ce­nie zbyt ulot­ne, by trwało dłużej niż żywot mo­ty­la?

Iza­be­la, za­sta­na­wiając się nad pojęciem szczęścia, mknęła drogą z Po­zna­nia do War­sza­wy. Dojeżdżając do Pa­prot­ni, włączyła kie­run­kow­skaz i skręciła w pra­wo. Nie uprze­dziła ani bab­ci, ani Wik­to­ra o swo­jej wi­zy­cie, po­nie­waż chciała spra­wić im nie­spo­dziankę, tym bar­dziej że apa­rat był pełen zdjęć słod­kich, racz­kujących już bliźniaków – jej przy­rod­nich bra­ci. Bab­cia na pew­no umie­ra z cie­ka­wości, jak wyglądają dzie­ci, a przede wszyst­kim ich mat­ka – nowa wy­bran­ka jej eks-zięcia. Iza­be­la kie­dyś po­ka­zy­wała jej co praw­da fot­ki ze ślubu ojca i Ma­rii, ale bab­cia uznała, że pan­na młoda do­pie­ro po po­ro­dzie pokaże praw­dzi­we ob­li­cze, uty­je, za­nie­dba się, i ta­kie tam inne pro­roc­twa.

Nie myliła się.

Ma­ryl­ka – bo tak na­zy­wał Marię oj­ciec Izy – po po­ro­dzie, choć minęło już od nie­go wie­le mie­sięcy, wyglądała jak dwie, albo na­wet trzy Ma­ryl­ki sprzed ślubu. Albo na­wet i czte­ry Ma­ryl­ki! Albo pięć, przy­zna­wała Iza w du­chu, wiedząc, że zdjęcia ucieszą nie tyl­ko bab­cię, ale i mamę.

Bo choć zarówno pierw­sza, jak i dru­ga życzyły Pio­tro­wi wszyst­kie­go, co naj­lep­sze, i za­rze­kały się, że wszel­kie nie­sna­ski daw­no już zo­stały po­grze­ba­ne, to jed­nak wi­dok Ma­ryl­ki na zdjęciu, na którym przesłania sobą wszyst­ko inne, na pew­no wpra­wi je w do­bry hu­mor.

Iza­be­la za­sta­na­wiała się, czy oj­ciec jest z nią szczęśliwy. Wyglądał na za­an­gażowa­ne­go w po­moc przy bliźnia­kach, ciągle uśmiech­nięty, żar­tujący, ener­gicz­ny. Ma­ry­la za to na szczęśliwą z pew­nością nie wyglądała. Na­rze­kała na wszyst­ko, począwszy od za­rwa­nych nocy po­przez bóle pleców od dźwi­ga­nia dzie­ci, a skończyw­szy na po­go­dzie, która ni­jak się miała do jej na­rze­kań. Bez­chmur­ne nie­bo, słońce, lek­ki wio­sen­ny wie­trzyk – to jed­nak dla Ma­ryl­ki było za mało, wciąż się pociła, wciąż było jej dusz­no i źle.

Dla­te­go właśnie Iza­be­la, choć początko­wo pla­no­wała wrócić w nie­dzielę, spa­ko­wała się i znaj­dując tysiąc wymówek, pożegnała się dzień wcześniej. Po co ko­lej­ny dzień wysłuchi­wać uty­ski­wań Ma­ry­li, sko­ro na świe­cie jest tak pięknie, a wokoło tylu uśmiech­niętych i przy­ja­znych lu­dzi.

Nie za­dzwo­niła do Wik­to­ra, wiedząc, że wy­bie­ra się on, jak co week­end, do Skot­nik. W myślach snuła sce­na­riu­sze po­wi­ta­nia, będąc pew­na, że stęsknił się po ty­go­dniu rozłąki i tak jak ona dzień w dzień od­li­czał go­dzi­ny do spo­tka­nia. Tęskniła za za­pa­chem jego ciała, za brzmie­niem jego głosu, za jego śmie­chem, za pocałunka­mi.

Tak, z Wik­to­rem czuła się szczęśliwa i chciała, aby to szczęście nie oka­zało się chwilą, ale wiecz­nością. Pragnęła kąpać się w nim co­dzien­nie, doświad­czać go każdym po­rem ciała.

Moje szczęście jest tu­taj, uznała w myślach, wjeżdżając w Aleję Bzów. Na wi­dok roz­kwi­tających gdzie­nieg­dzie pączków uśmiechnęła się do sie­bie i zwal­niając, otwo­rzyła okna w sa­mo­cho­dzie, aby lek­kie wio­sen­ne po­wie­trze wypełniło wnętrze. Za­sta­na­wiała się, czy nie ob­wieścić swo­je­go przy­jaz­du klak­so­nem, uznała jed­nak, że byłoby nie na miej­scu mącić tę prze­ty­kaną je­dy­nie ćwier­ka­niem ptaków wiejską ciszę.

Do­je­chaw­szy do pałacu, ze zdzi­wie­niem stwier­dziła, że na pod­jeździe nie ma sa­mo­cho­du Wik­to­ra. Zbliżała się trzy­na­sta, za­zwy­czaj przy­jeżdżał z sa­me­go rana albo już w piątek.

Za­par­ko­wała auto nie­opo­dal bra­my do ogro­du, szyb­ko wy­siadła i po­biegła wprost do drzwi miesz­ka­nia Wik­to­ra. Za­dzwo­niła, ale gdy nikt nie otwo­rzył, po­deszła do okna. Żywe­go du­cha, na­wet Sze­ry­fa – za­wsze za­do­wo­lo­ne­go z życia psa – nie było nig­dzie widać. Za­wie­dzio­na przy­siadła na mur­ku, wyjęła z kie­sze­ni komórkę i wy­brała nu­mer Mo­raw­skie­go.

– Cześć ko­cha­nie! – usłyszała po krótkiej chwi­li jego ciepły głos.

– Cześć – rzu­ciła lek­ko, sta­rając się nie oka­zy­wać roz­cza­ro­wa­nia z po­wo­du jego nie­obec­ności w pałacu. – Co słychać? Gdzie je­steś?

– W Skot­ni­kach. Piękna po­go­da, wszyst­ko roz­kwi­ta, tu­li­pa­ny po­wscho­dziły w kil­ku miej­scach i na­prawdę czuć już wiosnę.

Kłamca, pomyślała zi­ry­to­wa­na. Jak może być w Skot­ni­kach, sko­ro go tu nie ma. Może jest nie­wi­dzial­ny?

– Może je­steś nie­wi­dzial­ny? – spy­tała zja­dli­wie.

– Nie­wi­dzial­ny?

– Tak, bo jakoś cię tu nie widzę, a stoję przed pałacem, drzwi za­mknięte na czte­ry spu­sty. Sko­ro tu je­steś, to może byś mi otwo­rzył?

– Ko­cha­nie, prze­cież miałaś przy­je­chać ju­tro! – wy­krzyknął ucie­szo­ny. – Nie wzięłaś swo­ich klu­czy?

– Nie wzięłam. Gdzie je­steś? – do­py­ty­wała Iza, przy­gry­zając dolną wargę.

– Ogólnie w Skot­ni­kach, już od wczo­raj. A te­raz aku­rat w Te­re­si­nie, w urzędzie gmi­ny, chciałem się do­wie­dzieć co z tym po­zwo­le­niem na re­mont pałacu, ale chy­ba nici z in­for­ma­cji, bo ko­lej­ka na pół dnia, a za­raz za­my­kają. Za­dzwo­nię do nich w ty­go­dniu, nie chce mi się tu ster­czeć, wra­cam. Jak było u taty? Jak bliźnia­ki?

– Wszyst­ko ci opo­wiem. – Iza uśmiechnęła się, od­dy­chając już nie­co lżej.

– Za pół go­dzi­ny po­wi­nie­nem być. Obej­rzyj swo­je tu­li­pa­ny, tu­li­pa­no­wa księżnicz­ko, bra­ma od ogro­du jest otwar­ta, trze­ba ją tyl­ko lek­ko pchnąć.

– Obejrzę. – Iza­be­la całkiem już roz­luźnio­na, wyłączyła te­le­fon i opie­rając się wy­god­niej o mu­rek, wy­sta­wiła twarz do słońca. Prze­sie­działa tak kil­ka mi­nut, de­lek­tując się łaskoczącymi, ciepłymi pro­mie­nia­mi i świeżym za­pa­chem wio­sny. W końcu zde­cy­do­wała pójść do ogro­du. Za­sta­na­wiała się, czy ce­bul­ki tu­li­panów, które sa­dziła późną je­sie­nią, nie zmar­no­wały się i czy wypuściły kwia­ty.

Zgod­nie ze wskazówka­mi Wik­to­ra pchnęła lek­ko bramę, która jak­by tyl­ko na to cze­kała, żeby otwo­rzyć się sze­ro­ko i za­pro­sić do ogro­du. Iza­be­la nie zdążyła jed­nak do nie­go wejść, bo od stro­ny Alei Bzów do­tarł do niej dźwięk nad­jeżdżającego sa­mo­cho­du.

– Tak szyb­ko? – zdzi­wiła się na głos, wy­pa­trując nad­jeżdżającego Mo­raw­skie­go. Od ich roz­mo­wy minęło nie­całe dzie­sięć mi­nut, nie­możliwe, żeby zdążył przez ten czas wyjść z urzędu, wsiąść do sa­mo­cho­du i przy­je­chać tu aż z Te­re­si­na.

Oka­zało się, że to nie Mo­raw­skie­go sa­mochód wyłonił się z ulicz­ki. Za­miast ocze­ki­wa­ne­go przez Izę po­rsche cay­en­ne, jej oczom uka­zał się mały, czer­wo­ny mini co­oper. Pod­jeżdżając wol­no, jak­by nie­zde­cy­do­wa­nie, kie­row­ca zatrąbił dwa razy, po czym za­par­ko­wał tuż obok jej sa­mochodu. Kie­dy drzwi się w końcu otwo­rzyły, Iza nie mogła uwie­rzyć własnym oczom: z sa­mochodu wy­siadł nie kto inny, lecz sama Kla­ra Ro­ma­now­ska – ak­tor­ka, z którą kil­ka mie­sięcy wcześniej prze­pro­wa­dzała wy­wiad i która nie­ste­ty nie była jakąś tam zwykłą ak­torką, ce­le­brytką, ko­bietą. Była TĄ ko­bietą, która przez długi czas mogła mówić o so­bie, że jest na­rze­czoną Wik­to­ra Mo­raw­skie­go. Oczy­wiście, to już czas przeszły, a Iza­be­la prze­cież wie­działa o ich związku. Tym bar­dziej jed­nak wi­dok Kla­ry wy­chodzącej z sa­mochodu wpra­wił ją w zdu­mie­nie. Ko­bie­ta ener­gicz­nie za­trzasnęła drzwi, włożyła ciem­ne oku­la­ry i potrząsając burzą czar­nych loków, rozglądała się wokoło. Izy stojącej przy bra­mie do ogro­du nie do­strzegła. Ta z ko­lei znie­ru­cho­miała ni­czym posąg, a w jej głowie tłoczyły się myśli, które zbiły się w jed­no wiel­kie py­ta­nie: Co ona tu robi? Co ona tu robi? Co-ona-tu-robi?

Ob­ser­wując Klarę omia­tającą swo­im wzro­kiem fa­sadę pałacu, Iza­be­la ner­wo­wo przy­gry­zała usta, za­sta­na­wiając się, czy krzyknąć do niej i się przy­wi­tać, czy może umknąć ci­chut­ko do ogro­du, scho­wać się za ja­kimś krzacz­kiem i cze­kać na rozwój wy­padków do po­wro­tu Wik­to­ra. Po­wi­nien być za ja­kieś piętnaście mi­nut, może Ro­ma­now­skiej do tego cza­su znu­dzi się cze­kanie i od­je­dzie.

Tym­cza­sem Kla­ra po­deszła do głównych drzwi, naj­pierw dzwo­niła, później pukała, a w końcu nie­zrażona do­bi­jała się pięścia­mi, choć prze­cież mu­siała za­uważyć, że w środ­ku nie ma żywej du­szy.

– Halo? – usłyszała na­gle Iza i oblał ją zim­ny pot, gdy za­uważyła, że połyskujące w słońcu szkła ciem­nych oku­larów Kla­ry wy­mie­rzo­ne są wprost na nią. Owo „halo” za­brzmiało ni­czym no­so­we „heloł”, na które wy­pa­dałoby się uśmiechnąć i od­po­wie­dzieć tym sa­mym. Iza­be­la jed­nak od­po­wia­dać nie miała ocho­ty. Uśmiechnęła się tyl­ko nie­znacz­nie i grzecz­nościo­wo skinęła głową na przy­wi­ta­nie. Kla­ra nie od razu ją po­znała. Prze­chodząc koślawo po wyłożonym ko­ci­mi łbami pod­jeździe, zbliżała się do Izy, wciąż wtu­lo­nej w bez­pieczną bramę ogro­du.

– Cho­le­ra! – jęknęła na­gle Kla­ra, będąc już kil­ka kroków od Izy. Za­darła jedną nogę do góry i przez ciem­ne szkła wpa­try­wała się w długi ob­cas. Szpil­ka wbiła się chwilę wcześniej w miękkie podłoże ni­czym nóż w masło. – Cho­le­ra! – zaklęła po­now­nie – ory­gi­nal­ne la­bo­uta­iny, prze­cież tego nie do­czyszczę! Nie mogła mnie pani uprze­dzić? – spy­tała z pre­tensją w głosie. – Dla­cze­go tu nie ma chod­ni­ka?!

– Dzień do­bry – wy­du­kała Iza, nie bar­dzo wiedząc, jak in­a­czej mogłaby za­re­ago­wać na ta­kie oskarżenie. Prze­cież każdy nor­mal­ny człowiek za­uważyłby brak ja­kie­go­kol­wiek chod­ni­ka przy wejściu do ogro­du. Ale nie Kla­ra, która za­pew­ne spo­dzie­wała się mar­murów lub co naj­mniej czer­wo­ne­go dy­wa­nu.

– Szu­kam Wik­to­ra Mo­raw­skie­go – wyjaśniła Kla­ra, na chwilę za­po­mi­nając o ob­ca­sie. Zsunęła z oczu oku­la­ry i nałożyła je na czu­bek głowy, robiąc z nich za­ra­zem opaskę na włosy. – Za­raz… – Przyj­rzała się Izie, mrużąc po­wie­ki. – Czy my się nie zna­my?

– No tak… prze­pro­wa­dzałam z panią wy­wiad jakiś czas temu.

– Fak­tycz­nie! – Ro­ma­now­ska klasnęła w dłonie. – No cóż za spo­tka­nie! A co pani tu robi? Gdzie jest Wik­tor? Jak mnie­mam do­brze tra­fiłam, do jego pałacu? – wy­rzu­cała py­ta­nia jed­no po dru­gim, co­fając się na bez­pieczną od­ległość, by po­now­nie nie za­nu­rzyć ob­casów w zie­mi. – Może wyj­dzie­my z tego błota? Z tej gle­by? Muszę mu po­wie­dzieć, żeby coś z tym zro­bił! Tu trze­ba wyłożyć kostką albo czymś, to nie może tak wyglądać! Cho­le­ra, buty pro­sto z No­we­go Jor­ku, do­pie­ro co ku­pio­ne, jak ja to do­czyszczę? Gdzie on jest?

– W Te­re­si­nie, za­raz przy­je­dzie.

– A co pani tu robi? – po­no­wiła py­ta­nie Kla­ra, otrze­pując się ner­wo­wo, cho­ciaż za­bru­dziła so­bie tyl­ko buty.

– Do nie­daw­na tu miesz­kałam… Właści­wie nie ja, tyl­ko moja bab­cia – zaczęła wol­no Iza, gorączko­wo szu­kając w głowie ko­lej­nych słów na opi­sa­nie obec­nej sy­tu­acji. Czy po­win­na po­wie­dzieć, że jest z Wik­to­rem? Ale jak by to za­brzmiało w kon­tekście ich wcześniej­szych re­la­cji za­wo­do­wych? A z dru­giej stro­ny, czy musi się tłuma­czyć przed Klarą? Prze­cież nie są już ra­zem, prze­cież to przeszłość, nie po­win­no jej ob­cho­dzić, z kim jest i co obec­nie robi jej eks.

– Co za zbieg oko­licz­ności – wy­ce­dziła Kla­ra w zamyśle­niu. – No proszę… I tak przez przy­pa­dek tu pani so­bie dzi­siaj… prze­by­wa?

– Nie­zu­pełnie. – Iza­be­la ze­brała się na od­wagę, zdo­by­wając się na­wet na uśmiech. – Dziś je­stem tu ce­lo­wo. Przy­je­chałam do Wik­to­ra.

– Do Wik­to­ra…

– Tak. Tak się składa, że je­steśmy… – za­wie­siła głos Iza­be­la. Nie po­tra­fiła zna­leźć od­po­wied­nie­go określe­nia. Je­steśmy parą? Je­steśmy ra­zem? Każde z nich brzmiało równie idio­tycz­nie. Nie zdążyła jed­nak dokończyć i wy­brać żad­nej z tych opcji, bo Kla­ra par­sknęła śmie­chem, wchodząc jej w słowo:

– Pani z nim? Nie wierzę! To chy­ba z bra­ku laku na tym pust­ko­wiu!

Iza­be­la za­niemówiła, sta­rając się prze­tra­wić jej słowa. Nie do końca ro­zu­miała ich sens, do­cie­rał do niej z wyraźnym opóźnie­niem.

– Proszę mi wy­ba­czyć, nie chciałam pani ob­ra­zić – ciągnęła nie­wzru­szo­na Kla­ra. – Ale niech pani sama przy­zna… No… ra­czej do sie­bie nie pa­su­je­cie…

– Nie ro­zu­miem…

– Wy­star­czy na panią spoj­rzeć. – Ro­ma­now­ska zaśmiała się, marszcząc nos. – To nie w jego sty­lu. To mu­siała być de­spe­ra­cja – za­wy­ro­ko­wała.

Iza­be­la, nieświa­do­ma własnej re­ak­cji, przej­rzała się w szy­bie stojącego nie­opo­dal auta. Nie wi­działa jed­nak nic, co mogłoby spro­wo­ko­wać Klarę do tego typu ko­men­ta­rzy. Była ubra­na zwy­czaj­nie – jak na podróż – w dżinsy i prze­wiewną bluzkę. Do tego ciem­ne tramp­ki, naj­wy­god­niej­sze do pro­wa­dze­nia sa­mo­cho­du. Oczy­wiście da­le­ko jej było do wy­stro­jo­nej ni­czym na ban­kiet Kla­ry, ale nie wyglądała źle. Jej ubiór był sto­sow­ny do oka­zji, pod­czas gdy Ro­ma­now­ska wyglądała jak wyjęta z Dy­na­stii Ale­xis. Fakt, dużo młod­sza Ale­xis, ale jed­nak.

– Nie ro­zu­miem – przy­znała re­zo­lut­nie Iza. – Może nie znam Wik­to­ra tak do­brze, jak pani, ale nie wygląda mi na osobę, która ceni so­bie taki ta­pir – wy­ce­dziła za­do­wo­lo­na, widząc, jak z Kla­ry ucie­ka po­wie­trze.

– Nie ta­pi­ro­wałam włosów! – wy­krzyknęła Ro­ma­now­ska, mi­mo­wol­nie przygładzając fry­zurę.

– Nie?

– A skąd! Widać, że pani się nie zna! O moje włosy dba Kościk. Ten Kościk – pod­kreśliła. – Jak pani może tak pro­fa­no­wać dzieło ar­ty­sty? Ale… – wes­tchnęła na­gle, uspo­ka­jając od­dech – właści­wie to się nie dzi­wię. O tym prze­cież mówiłam. Nie pa­su­je pani do Wik­to­ra. Pani na­wet nie zna Kościka – skrzy­wiła się znacząco.

– Przy­kro mi – wy­szep­tała Iza. Za­sta­na­wiała się w du­chu, jak Wik­tor wy­trzy­mał z tą snobką, o czym w ogóle roz­ma­wia­li, bo chy­ba nie o Kościku? A może?

– Nie­ważne, proszę się na mnie nie gnie­wać. – Ro­ma­now­ska złagod­niała i nałożyła z po­wro­tem oku­la­ry na nos. – Nie chciałam być nie­grzecz­na. Po pro­stu zdzi­wiłam się, słysząc, że pani i Wik­tor. No po pro­stu spo­dzie­wałam się jed­nak kogoś in­ne­go na moje miej­sce… Tak cza­sa­mi coś palnę – roześmiała się – po pro­stu nie znam ni­ko­go, kto nie znałby Kościka. I ni­ko­go, kto cho­dziłby w czymś ta­kim. – Kla­ra skinęła brodą na tramp­ki Izy. – Jesz­cze żeby to były co­nver­sy…

– To już pani zna – burknęła Iza.

Oby­dwie odwróciły się w kie­run­ku alei, skąd do­cho­dził dźwięk nad­jeżdżającego sa­mo­cho­du. Po­rsche cay­en­ne pod­je­chało z im­pe­tem na pod­jazd, wy­ha­mo­wując tuż przed nimi. Wik­tor wy­siadł z sa­mo­cho­du, patrząc zdzi­wio­ny to na Izę, to na Klarę. Tuż za nim wy­sko­czył z sa­mo­cho­du Sze­ryf, który – mniej oszołomio­ny niż jego pan – sko­czył swo­imi łap­ska­mi pro­sto na Izę.

Wik­tor przy­tom­nie pocałował Izę w po­li­czek, po czym zwrócił się do uśmiech­niętej Kla­ry:

– Co ty tu ro­bisz?

– Ach, nie­spo­dzian­ka! – wy­krzyknęła Ro­ma­now­ska. – Mie­liśmy dzi­siaj ple­ner w Kam­pi­no­sie. I tak so­bie pomyślałam, że wpadnę, już daw­no słyszałam, że coś kupiłeś, ale nie sądziłam, że taką ru­derę. – Pokręciła osten­ta­cyj­nie no­sem. – Mar­cel wspo­mi­nał, że Skot­ni­ki, to wrzu­ciłam w na­wi­gację i proszę. Je­stem. Tyl­ko miałam pro­blem z tra­fie­niem do pałacu. Co to za uli­ca właści­wie?

– Ale­ja Bzów – po­spie­szyła z wyjaśnie­niem Iza­be­la, od­su­wając od sie­bie Sze­ry­fa.

– Ale­ja Bzów. – powtórzyła w zamyśle­niu Ro­ma­now­ska. – Nie za­uważyłam ta­blicz­ki.

– Bo to nie­ofi­cjal­na na­zwa – uściśliła su­cho Iza.

– Nie­ofi­cjal­na? – pod­chwy­ciła na­tych­miast Kla­ra, klaszcząc w ręce. – Czy­li że uli­ca ofi­cjal­nej na­zwy nie ma? To wspa­nia­le, Wik­tor, to cu­dow­nie! – ciesząc się, zdjęła oku­la­ry. – Na­zwie­my ją za­tem ulicą Kla­ry Ro­ma­now­skiej!

– Kla­ry Ro­ma­now­skiej? – Mo­raw­ski wy­buchnął śmie­chem, wyciągając z kie­sze­ni klu­cze.

Iza­be­la spoj­rzała na nie­go z wy­rzu­tem, ale zajęty otwie­ra­niem drzwi, nie do­strzegł jej wzro­ku. Była zła o ten śmiech i o to, że tak bez­tro­sko roz­ma­wia z Klarą, że jest uśmiech­nięty i za­do­wo­lo­ny. Ra­czej wolałaby, żeby ją wy­go­nił, żeby wyjaśnił, że nie ma tu cze­go szu­kać, że te­raz Iza jest jego ko­bietą i żadna Kla­ra Ro­ma­now­ska nie jest w Skot­ni­kach mile wi­dzia­na. A jed­nak tego nie zro­bił. Wręcz prze­ciw­nie, otwar­tym ge­stem za­pro­sił je do środ­ka. Cóż z tego, że czu­le objął Izę, gdy we­szli. Cóż z tego, że nie krył się z uczu­cia­mi do niej, sko­ro Kla­ra czuła się co­raz bar­dziej swo­bod­nie, roz­ciągając swo­je wi­zje urządze­nia te­re­nu wokół pałacu. Izy pałacu.

– Uli­ca Kla­ry Ro­ma­now­skiej brzmi wspa­nia­le – roz­ma­rzyła się ak­tor­ka. – To na­prawdę ge­nial­ny po­mysł. I sko­rzy­sta­my na tym obo­je – zwróciła się do Wik­to­ra. – Ja będę miała swoją ulicę, a ty re­klamę. Zo­ba­czysz, nie­ba­wem będą tu tłumy, jesz­cze od­cisnę swoją dłoń w ka­mie­niu przy bra­mie wjaz­do­wej.

– Wolę jed­nak Aleję Bzów – wtrąciła Iza.

– Zbyt po­spo­li­ta na­zwa – sko­men­to­wała Kla­ra, rozglądając się po pałacu. – Zresztą, co tu dużo gadać. Uli­ca Kla­ry Ro­ma­now­skiej z mar­ke­tin­go­we­go punk­tu wi­dze­nia to strzał w dzie­siątkę.

O kurczę, a co to jest? – za­marła na­gle, wpa­trując się w ob­raz wiszący na ścia­nie po le­wej stro­nie ko­min­ka.

– Miej­sco­wy ar­ty­sta – uśmiechnął się Wik­tor. – Ma­rek ostat­nio oprócz ta­len­tu po­etyc­kie­go wy­ka­zu­je również uzdol­nie­nia ma­lar­skie – zwrócił się do Izy, mru­gając okiem. Zro­zu­miała w pół słowa. Ro­ma­now­ska tym­cza­sem przyglądała się dziełu.

– O Boże, myślałam, że to Sa­snal. Nie, to nie­możliwe, że to miej­sco­wy. Prze­cież nie wie­szałbyś so­bie ja­kie­goś ano­ni­ma?

– A skąd! – roześmiał się Mo­raw­ski. – Oczy­wiście, że nie ano­nim. To Ma­rek Kor­tec­ki.

Iza­be­la uśmiechnęła się lek­ko, choć wciąż czuła nie­miły uścisk w żołądku. Od­bie­rała za­cho­wa­nie Wik­to­ra w sto­sun­ku do Kla­ry za zbyt lek­kie. Jak­by wi­dzie­li się całkiem nie­daw­no. Ot, spo­tka­nie po kil­ku dniach nie­wi­dze­nia. Nie było prze­cież żad­nych pytań, co u cie­bie, co po­ra­biasz, z kim je­steś, jak zdro­wie, co­kol­wiek. Tyl­ko to jed­no „Co ty tu ro­bisz?” na sa­mym początku, nic więcej. Czyżby wi­dzie­li się po tym, jak Iza prze­pro­wa­dziła ten nieszczęsny wy­wiad? A może zdążyli spo­tkać się kil­ka­krot­nie? Nie, to nie­do­rzecz­ne, skar­ciła się w myślach. Prze­cież Wik­tor po­wie­działby jej o tym. Ale nig­dy nie roz­ma­wia­li o Kla­rze. Kil­ka zdaw­ko­wych zdań i ko­niec.

Iza ner­wo­wo tar­mo­siła Sze­ry­fa, który łasił się do niej spra­gnio­ny piesz­czot. Kla­ra roz­siadła się wy­god­nie na jed­nej z ka­nap, za­rzu­cając Wik­to­ra py­ta­nia­mi o pałac. A kie­dy jakiś re­mont? A co w ogóle tu pla­nu­je? A dla­cze­go aku­rat Skot­ni­ki? On spo­koj­nie od­po­wia­dał, pod­czas gdy Iza­be­la czuła, jak z każdym ko­lej­nym zda­niem na­ra­sta w niej gniew.

– Nie będę wam prze­szka­dzać – rzu­ciła w końcu. – Muszę je­chać do War­sza­wy.

– Ko­cha­nie, prze­cież do­pie­ro co przy­je­chałaś.

– Wiem, ale wpadłam tyl­ko na chwilę, obie­całam Mo­ni­ce, że przy­jadę i po­mogę jej spa­ko­wać ostat­nie rze­czy. Ona bar­dzo de­ner­wu­je się tą podróżą, chcę z nią trochę pobyć.

Iza­be­la wy­rzu­cała z sie­bie słowa, ciesząc się, że nie musi kłamać. Mo­ni­ka, jej sąsiad­ka i przy­ja­ciółka, na­prawdę de­ner­wo­wała się podróżą. Nie dość, że to miała być jej pierw­sza podróż sa­mo­lo­tem, to jesz­cze podróż nie byle jaka – podróż po zdro­wie jej córki. Podróż życia. Ope­ra­cja za­pla­no­wa­na zo­stała na drugą połowę maja, ale w kli­ni­ce mat­ka z córką miały sta­wić się na niezbędne ba­da­nia, wy­wiad, ob­ser­wa­cje już w środę. Mo­ni­ka bar­dzo de­ner­wo­wała się tym wszyst­kim, a ra­zem z nią Iza­be­la.

– Miałaś wrócić ju­tro, Mo­ni­ka na pew­no da so­bie radę – na­ci­skał Wik­tor. Kla­ra prze­ciągała się ospa­le, udając, że zie­wa.

– Och, nie wątpię, że da so­bie radę, ale to moja przy­ja­ciółka, chcę z nią spędzić trochę cza­su przed jej wy­jaz­dem – tłuma­czyła Iza, kie­rując się do wyjścia. Wik­tor podążył za nią.

– Ona za­raz po­je­dzie, zo­stań – szepnął, wska­zując na Klarę. – Nie mam pojęcia, co jej odbiło, żeby tu przy­jeżdżać, prze­cież jej nie wy­go­nię.

– Ale ja od cie­bie tego nie ocze­kuję – skłamała, siląc się na uśmiech. – Na­prawdę, muszę już je­chać, możecie so­bie spo­koj­nie po­roz­ma­wiać. Kla­ra na pew­no jest cie­ka­wa wie­lu rze­czy, pew­nie chciałbyś ją opro­wa­dzić po pałacu, po­ka­zać ogród, staj­nie. Ja nie mogę dłużej zo­stać, chcę jesz­cze wstąpić do bab­ci.

– Za­raz się jej pozbędę, daj mi pięć mi­nut – za­de­kla­ro­wał Wik­tor, przy­trzy­mując dłoń Izy.

– Nie trze­ba. I tak mu­siałabym je­chać.

Iza­be­la za nic w świe­cie nie chciała po­ka­zać, że jest za­zdro­sna. Pocałowała Wik­to­ra na znak, że nie musi się o nią mar­twić, i po­biegła do sa­mo­cho­du.

– Przy­jadę do cie­bie ju­tro wie­czo­rem – krzyknął za nią Mo­raw­ski – a we wto­rek ra­zem od­wie­zie­my dziew­czy­ny na lot­ni­sko!

– Do­brze, pa! – od­krzyknęła z uśmie­chem, sa­do­wiąc się w au­cie i od­pa­lając sil­nik.

Gdy minęła ta­blicę z na­pi­sem „ Skot­ni­ki ”, za­trzy­mała sa­mochód i otwo­rzyła okno. Czuła, że musi za­czerpnąć po­wie­trza i uspo­koić od­dech. Nie była pew­na, czy do­brze zro­biła, zo­sta­wiając Wik­to­ra z Klarą. W pałacu. Sa­mych. Może jed­nak po­win­na była za­cisnąć zęby i zo­stać tam, by trzy­mać rękę na pul­sie? Ale nie zniosłaby dłuższej obec­ności tej pa­skud­nej pla­sti­ko­wej lal­ki. Jak można wy­ra­zić się o kimś w taki sposób, jak zro­biła to Kla­ra, oce­niając wygląd Iza­be­li? „Nie pa­su­je­cie do sie­bie”, „Jak można nosić ta­kie buty?”. Iza­be­la na samo wspo­mnie­nie tej roz­mo­wy za­zgrzy­tała zębami. Co Wik­tor kie­dyś wi­dział w tej zołzie? To nie­wia­ry­god­ne, że byli ra­zem.

– Je­stem sto razy lep­sza od tej pu­stej idiot­ki – po­wie­działa do sie­bie, uru­cha­miając z po­wro­tem sil­nik.

– O Je­zu­sie, nie­możliwe! Czy to aby na pew­no Ma­ria? – wy­krzy­ki­wała bab­cia, oglądając zdjęcia w apa­ra­cie Izy. – Toż ona wygląda jak słoń, który zżarł biedną Ma­ry­się.

– Jak dwa słonie – cie­szyła się Iza. – Ale nie­ste­ty to na­prawdę ona. Za­rze­ka się, że zrzu­ci zbędne ki­lo­gra­my.

– No wiesz, właści­wie nie ma co się dzi­wić – przy­znała poważnie bab­cia. – W końcu nosiła w brzu­chu dwo­je dzie­ci i już nie była taką młódką. Ile ona ma lat?

– Po­nad czter­dzieści – zamyśliła się Iza. – Masz rację, nie lada wy­czyn dla doj­rzałego or­ga­ni­zmu. Ale i tak wygląda jak słoń.

– A bliźnia­ki ślicz­ne, przesłod­kie – za­chwy­cała się bab­cia, przeglądając ko­lej­ne zdjęcia. – Pio­truś i Paweł, bar­dzo ładne imio­na, pa­sują do nich. Grzecz­ni?

– Grzecz­ni. W ogóle jak­by ich nie było. A Ma­ry­la i tak na­rze­ka, ciągle zmęczo­na, nie­do­spa­na, mimo że oj­ciec po­ma­ga, a przy­najm­niej tak mówił, no i prze­cież mają opie­kunkę.

– A co tam jed­na opie­kun­ka do dwójki dzie­ci. Swoją drogą, tu u nas, nie­da­le­ko, Mar­ko­wej uro­dziły się swe­go cza­su pięcio­racz­ki i dała radę sama. Chłopa nig­dy w domu nie było, za­ra­biał na życie. Ale dzie­ci wy­rosły na porządnych lu­dzi. Każde z nich już ma swoją ro­dzinę. Mat­ce, ojcu po­ma­gają, złego słowa nie można o nich po­wie­dzieć. O, a tu chy­ba w ta­kich sa­mych blu­zecz­kach – za­uważyła, wska­zując pal­cem na ekran apa­ra­tu. – Ja­kie ślicz­ne, to od cie­bie?

– Tak, od razu przy­mie­rzy­li. Trochę za duże, ale Ma­ryl­ka po­wie­działa, że w sam raz na lato będą.

– No tak, szyb­ko rosną dzie­cia­ki, chłopa­ki będą z nich jak dęby.

Przez chwilę przeglądały w ci­szy resztę zdjęć. W końcu bab­cia zdjęła oku­la­ry, prze­tarła oczy i spoj­rzała na Izę.

– A ty dziec­ko chy­ba masz jakiś pro­blem? – spy­tała ni stąd, ni zowąd.

– Ja? – zdzi­wiła się Iza, od­ska­kując na krześle. Nie spo­dzie­wała się, że bab­cia jest aż tak spo­strze­gaw­cza. – Nie mam żad­ne­go pro­ble­mu, skąd ci to przyszło do głowy?

– A, bo taka jakaś mar­kot­na je­steś. Niby się uśmie­chasz, ale myślami je­steś da­le­ko, oj da­le­ko.

– No tak, to chy­ba przez ten wy­jazd Mo­ni­ki i Oliw­ki… – skłamała Iza, wpa­trując się w sku­pie­niu w wy­ga­szo­ny ekran apa­ra­tu. – To już we wto­rek.

– We wto­rek, no tak, pamiętam – wes­tchnęła bab­cia. – A u Wik­to­ra byłaś dzi­siaj? – zmie­niła na­gle te­mat, przy­pa­trując się Izie ba­daw­czo.

– Byłam – po­wie­działa, nie pod­nosząc wzro­ku.

– Oj, coś mi się zda­je, moja pan­no, żeście się pokłócili…

– Nie, nie pokłóciliśmy się. Po pro­stu… Miał dzi­siaj nie­spo­dzie­wa­ne­go gościa – wy­du­kała z tru­dem Iza i na­gle z jej ust popłynął cały po­tok słów. Wyżaliła się bab­ci, opo­wia­dając, jak wyglądało to krępujące spo­tka­nie, ja­kie słowa usłyszała, ja­kie miała prze­myśle­nia. Nie omiesz­kała dodać, że Wik­tor nie spełnił jej skry­tych ocze­ki­wań i nie wy­go­nił Kla­ry gdzie pieprz rośnie.

– A kim ona w ogóle jest, ta Kla­ra? – do­py­ty­wała bab­cia, na­le­wając do filiżanek świeżo za­pa­rzo­nej her­ba­ty.

– Ro­ma­now­ska, ta ak­tor­ka – skrzy­wiła się Iza na samo wspo­mnie­nie o swo­jej ry­wal­ce.

– Ro­ma­now­ska? Ta, co gra w se­ria­lu na dwójce? – Bab­cia aż otwo­rzyła oczy ze zdu­mie­nia.

– Ta sama. Byli kie­dyś parą, po­tem się pokłócili i ze­rwa­li. Nie od­zy­wa­li się do sie­bie po­nad rok i po­tem… Po­niekąd prze­ze mnie, bo prze­pro­wa­dzałam z nią wy­wiad, a Wik­tor pomógł mi do niej do­trzeć, ale ja wte­dy nie wie­działam, że to on, i tym bar­dziej, że on i ona… Myślałam, że to mój na­czel­ny ma z nią ro­mans, przy­najm­niej tak su­ge­ro­wała Kaśka, ta z mo­jej re­dak­cji…

– Cze­kaj, cze­kaj, po­gu­biłam się – prze­rwała bab­cia – po­wo­li. Po­go­dzi­li się i wrócili do sie­bie?

– Nie, ale chy­ba za­po­mnie­li o daw­nych ura­zach, sko­ro ona przy­jeżdża dziś, jak gdy­by nig­dy nic… – wystękała Iza nie­co już wol­niej, wbi­jając się ciężko w opar­cie fo­te­la.

– To może na­prawdę tyl­ko go od­wie­dziła? – za­du­mała się bab­cia.

– To do niej nie­po­dob­ne, na pew­no coś kom­bi­nu­je, ostrzy so­bie na nie­go pa­zu­ry. – Iza od­zy­skała werwę i z obłędem w oczach roz­wi­jała naj­gor­sze sce­na­riu­sze.

– A ty ich zo­sta­wiłaś sa­mych so­bie?

– Tak, bo po pierw­sze miałam jej już dość, po dru­gie, byłam zła na Wik­to­ra, że jej nie prze­go­nił, a po trze­cie… Po trze­cie, nie chciałam, żeby wi­dział, że je­stem za­zdro­sna. Zresztą, myślę, że po­win­nam mieć do nie­go za­ufa­nie. Chy­ba. Jak myślisz?

– Nie mam pojęcia. Naj­le­piej z nim po­roz­ma­wiaj. Wte­dy oce­nisz, czy war­to się de­ner­wo­wać.

– Po­wie mi prawdę?

– Wy­czu­jesz. Ko­bie­ty to wy­czu­wają.

Iza­be­la wes­tchnęła. Nie po­tra­fiła po­zbyć się myśli, że Kla­ra pra­gnie na nowo od­zy­skać Wik­to­ra. I choć pragnęła wie­rzyć, że żadna siła nie zmu­siłaby go do po­now­ne­go wejścia do tej sa­mej rze­ki, to jed­nak za­dra spo­wo­do­wa­na jego bez­tro­skim za­cho­wa­niem wbiła się w ser­ce Izy. Dla­cze­go po pro­stu nie wy­rzu­cił Kla­ry? Dla­cze­go był tak miły? – za­sta­na­wiała się w dro­dze po­wrot­nej do War­sza­wy.

Gdy­by kto­kol­wiek mógł opi­sać słowa­mi szczęście, na pew­no byłaby to Mo­ni­ka.

Całą nie­dzielę, gdy tyl­ko Iza­be­la przyszła do niej z sa­me­go rana, nie prze­sta­wała mówić o tym, jaka jest szczęśliwa, że Oliw­ka wresz­cie będzie miała, jakże długo i nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­waną, ope­rację. Mówiła o tym, jaka jest szczęśliwa, patrząc na swoją córkę i myśląc, że już nie­ba­wem będzie całko­wi­cie zdro­wa. I jaka jest szczęśliwa, wiedząc, że ma wokół sie­bie tylu cu­dow­nych lu­dzi. I jaka jest szczęśliwa, patrząc w przyszłość i wy­obrażając so­bie, że już nie będą wi­siały nad nimi żadne czar­ne chmu­ry, gdy za­czną pro­wa­dzić nor­mal­ne życie, ona i Oliw­ka. Jaka jest szczęśliwa, że wresz­cie po­go­dziła się z myślą, iż są tyl­ko we dwie, że nie myśli już o Da­riu­szu i że na pew­no kie­dyś sama również zdoła się jesz­cze w kimś za­ko­chać, dzięki cze­mu i Oliw­ka po­zna smak pełnej ro­dzi­ny.

– Ser­ce mi się kra­je, jak o tym wszyst­kim myślę – po­wta­rzała co chwi­la, ner­wo­wo spraw­dzając, czy aby wszyst­kie spi­sa­ne wcześniej rze­czy zo­stały za­pa­ko­wa­ne. – Boże, jaka ta moja córcia jest ślicz­na, nie sądzisz? – roz­czu­lała się, całując Oliwkę.

– Jest najślicz­niej­sza na świe­cie, najsłod­sza – przy­zna­wała Iza, za każdym ra­zem znaj­dując ko­lej­ny przy­miot­nik za­czy­nający się od „naj”: naj­cu­dow­niej­sza, najmądrzej­sza, naj­grzecz­niej­sza, naj­uko­chańsza, naj­piękniej­sza, naj­spo­koj­niej­sza. – W prze­ci­wieństwie do jej mat­ki – dodała, gdy Mo­ni­ka, ciągle w ru­chu, dokładała ja­kieś dro­bia­zgi do wy­pcha­nych już moc­no wa­li­zek – która z pew­nością do naj­spo­koj­niej­szych ostat­nio nie należy. Usiądź na chwilę i posłuchaj, jak two­ja córcia pięknie za­czy­na mówić. Oliw­ka, po­wiedz „mama” – zachęcała chrześnicę Iza.

– Kaka – śmiała się Oliw­ka, bawiąc plu­szową ka­czuszką.

– Po­tra­fi po­wie­dzieć „mama” i „kaka”, ale ostat­nio jej ulu­bio­nym słowem jest „lala” – uśmiechnęła się Mo­ni­ka. – Mówi tak na wszyst­ko, co jej się po­do­ba, nie­ko­niecz­nie na lal­ki.

– O, to może i na mnie tak po­wie – roześmiała się Iza. – Oliw­ka, a kto tu sie­dzi? – spy­tała, wska­zując pal­cem na sie­bie.

– Kaka, kaka – po­wta­rzała Oliw­ka, szczerząc kil­ka ząbków.

– No tak, ja jej się chy­ba nie po­do­bam. – Iza­be­la zro­biła smutną minę, wy­dy­mając usta. – Oliw­ka, po­wiedz, że tu sie­dzi lala, no po­wiedz.

– Lala – powtórzyła Oliw­ka, na co Mo­ni­ka z Izą wy­buchnęły śmie­chem.

– Czy­li mogę uznać, że au­to­ry­tet po­twier­dził moją urodę – przy­klasnęła Iza.

– Rzecz względna – dusiła się ze śmie­chu Mo­ni­ka. – Wczo­raj rano na­zwała tak również na­sze­go do­zorcę, bar­dzo go lubi.

– Dziękuję, nie mogłaś za­cho­wać tego dla sie­bie? – Iza­be­la uda­wała urażoną.

Mo­ni­ka zdjęła z półki pudełko klocków i dała je Oliw­ce do za­ba­wy. Mała na­tych­miast zajęła się układa­niem ich w równym rzędzie, co oczy­wiście wzbu­dziło ko­lej­ne za­chwy­ty Iza­be­li i Mo­ni­ki.

– Usiądź wresz­cie – po­na­glała przy­ja­ciółkę Iza. Mo­ni­ka w końcu uległa. Przez chwilę wpa­try­wały się jak za­hip­no­ty­zo­wa­ne w bawiącą się Oliwkę, aż na­gle Mo­ni­ka wy­buchnęła płaczem.

– Co się dzie­je? – spy­tała Iza, do­sia­dając się do przy­ja­ciółki na ka­napę.

– Nic, po pro­stu nie mogę tego wy­trzy­mać. – Mo­ni­ka szlo­chała, ukry­wając twarz w dłoniach.

– Ale cze­go?

– Tych nerwów. Cała chodzę, je­stem kom­plet­nie roz­bi­ta. Boję się.

– Mo­ni­siu – wy­szep­tała Iza, przy­tu­lając przy­ja­ciółkę. – Nie masz się czym de­ner­wo­wać, na­prawdę. Prze­cież wciąż ci po­wta­rzam, wszyst­ko będzie do­brze.

– Wiem, wiem. – Mo­ni­ka łkała, prze­ry­wając swój płacz ner­wo­wym śmie­chem. – Wiem, że będzie do­brze, musi być, je­stem taka szczęśliwa, że to się dzie­je na­prawdę, że aż mnie roz­sa­dza. Ale jed­no­cześnie okrop­nie się boję. Szczęście jest na wyciągnięcie ręki, im bliżej, tym bar­dziej się boję, że coś się nie po­wie­dzie, że coś się wy­da­rzy, i to wszyst­ko… to wszyst­ko okaże się zwykłym snem…

– Ale Mo­ni­ka, nie możesz tak myśleć. Nic złego się nie wy­da­rzy, we wto­rek wy­la­tu­je­cie, za kil­ka dni Oliw­ka przej­dzie ope­rację. Ta­kich ope­racji robią rocz­nie set­ki, jeśli nie tysiące, dla nich to bułka z masłem, to naj­lep­sza kli­ni­ka, nie masz się o co mar­twić.

– Dziękuję, że ze mną je­steś – wy­szep­tała Mo­ni­ka, wtu­lając się moc­niej w Izę. – Dziękuję, że przy­je­chałaś z Po­zna­nia dzień wcześniej. To niby je­den dzień, a dla mnie tak wie­le, tak wie­le. Wiem, że nie po­win­nam się de­ner­wo­wać, sta­ram się tego nie oka­zy­wać, dla­te­go wciąż tak się kręcę, nie po­tra­fię usie­dzieć na miej­scu. Wiem, że wszyst­ko będzie do­brze. A jed­nak nie mogę się opa­no­wać, te ner­wy są sil­niej­sze ode mnie.

– Ro­zu­miem. Myślę, że czułabym po­dob­nie, gdy­by cho­dziło o moje dziec­ko. To nor­mal­ne. Może przy­niosę me­lisę? Moja bab­cia uważa, że me­lisa jest naj­lep­sza na ta­kie sta­ny i nie­raz miałam okazję prze­ko­nać się, że ma rację.

– Już piłam, to nic nie daje – po­wie­działa z prze­ko­na­niem Mo­ni­ka. – Pokaż le­piej zdjęcia. Robiłaś?

– Robiłam.

Iza­be­la wyjęła apa­rat i prze­su­wała ko­lej­ne ujęcia, tłumacząc Mo­ni­ce, kto jest kim i opo­wia­dając, jak minął jej po­byt w Po­zna­niu. O spo­tka­niu z Wik­to­rem, a zwłasz­cza z Klarą, nie wspo­mniała ani słowem. Uznała, że nie ma co wpro­wa­dzać do­dat­ko­we­go za­mie­sza­nia. Mo­ni­ka była już wy­star­czająco zde­ner­wo­wa­na własny­mi spra­wa­mi. Pro­ble­my Iza­be­li, znacz­nie prze­cież mniej­sze­go ka­li­bru, mogły spo­koj­nie po­cze­kać. Tym bar­dziej że ona sama pla­no­wała o wi­zy­cie Kla­ry po­roz­ma­wiać z Wik­to­rem i wyjaśnić wszel­kie kłębiące się w jej umyśle wątpli­wości.

– Ja też w ciąży przy­tyłam – przy­znała Mo­ni­ka, za­trzy­mując się przez chwilę na zdjęciu ol­brzy­miej Ma­ry­li. – Po­nad dwa­dzieścia kilo.

– Nie­ee – skrzy­wiła się Iza. – Prze­cież kie­dy cię po­znałam, byłaś szczupła, a ro­dziłaś wca­le nie tak daw­no temu.

– Bo kar­miłam pier­sią, a to wszyst­ko wyciąga, mówię ci, ki­lo­gra­my lecą jak z bata strze­lił. Te­raz je­stem chud­sza niż przed ciążą.

– Poważnie? Szko­da, że Ma­ry­la tego nie wie­działa, od razu kar­miła bu­telką, uznała, że to wy­god­niej­sze. W jej przy­pad­ku byłoby chy­ba trud­no kar­mić dwo­je dzie­ci na­raz.

– Może i tak – zamyśliła się Mo­ni­ka. – Ale wiesz co, po­mi­jając już jej tuszę, to jed­nak rysy twa­rzy ma przy­jem­ne. Można po­wie­dzieć, że jest całkiem ładną ko­bietą.

– No wiesz, mój tata coś mu­siał w niej wi­dzieć, sko­ro się z nią ożenił. Cho­ciaż te­raz to nie wiem, czy nie żałuje. Mówię ci, ona cały czas zrzędzi. Dla mnie była miła, nie po­wiem, ale gdy­byś usłyszała, jak ma­ru­dzi mo­je­mu ojcu, że jej za gorąco, że za dusz­no, że jest głodna albo prze­je­dzo­na. Jak­by on miał na to wszyst­ko wpływ.

– No, a co on na to?

– Nic. Z anielską cier­pli­wością in­stru­ował ją, jak­by była dziec­kiem: załóż coś lżej­sze­go, może ci zro­bić ka­napkę, połóż się na chwilę… I ta­kie tam. Cza­sem aż miałam ochotę dodać coś od sie­bie, ale to byłoby ra­czej złośliwe.

– Nie lu­bisz jej. – To było ra­czej stwier­dze­nie niż py­ta­nie.

– Te­raz jest już mi ra­czej obojętna. Cieszę się, że ro­dzi­ce mają nowe ro­dzi­ny, nie muszę się o nich mar­twić. Ma­ry­la jest po pro­stu spe­cy­ficz­na. Może gdy­by tak nie jęczała. Wcześniej tego nie za­uważyłam, może po po­ro­dzie do­padły ją ja­kieś hor­mo­ny jęku, albo co.

Mo­ni­ka za­chi­cho­tała. Iza­be­la ucie­szyła się, że choć na chwilę udało jej się roz­we­se­lić przy­ja­ciółkę. Do końca dnia sta­rała się znaj­do­wać lek­kie, nie­zo­bo­wiązujące te­ma­ty, by­le­by Mo­ni­ka nie myślała już o cze­kającej ją i Oliwkę podróży. Do­pie­ro wie­czo­rem, gdy Iza przy­po­mniała so­bie o za­po­wie­dzia­nej wi­zy­cie Wik­to­ra, żegnając się z Mo­niką, na­po­mknęła o wy­lo­cie.

– Obie­cał, że ra­zem od­wie­zie­my was na lot­ni­sko – po­wie­działa. – Dzi­siaj ma do mnie przy­je­chać, pew­nie zo­sta­nie na noc. Ju­tro, jak tyl­ko pójdzie do pra­cy, zno­wu do cie­bie wpadnę. Wszyst­ko już masz, czy pójdzie­my na za­ku­py?

– Wszyst­ko mam – za­pew­niła Mo­ni­ka, ści­skając moc­no Izę. – Dziękuję ci. Ale ty na pew­no masz też swo­je spra­wy? Za­wra­cam ci tyl­ko głowę, prze­cież ju­tro po­nie­działek.

– Coś ty, nie mam te­raz żad­nych spraw, dla mnie to jak wa­ka­cje. Jak za­cznę nową pracę, to skończy się laba, ale mam jesz­cze pra­wie trzy ty­go­dnie. Dasz wiarę, że oni mi te­raz płacą pół pen­sji za nic­nie­ro­bie­nie?

– Szczęścia­ra.

Kla­ra przy­je­chała do Skot­nik z własnej ini­cja­ty­wy, nie­za­po­wie­dzia­na, nie­za­pra­sza­na – tak twier­dził Wik­tor i Iza­be­la pragnęła mu wie­rzyć. Pół nocy prze­ga­da­li na jej te­mat. So­bot­nia wi­zy­ta zmo­ty­wo­wała Iza­belę do za­da­wa­nia nig­dy nie­za­da­nych pytań. Zaczęła de­li­kat­nie, nie­mal od nie­chce­nia, aby Mo­raw­ski nie ode­brał tego jako atak. Szyb­ko jed­nak do ata­ku przeszła.

– Nie ro­zu­miem, jak mogła w ogóle przy­je­chać? – za­sta­na­wiała się na głos przy ko­la­cji. – Prze­cież wcześniej byliście skłóceni, nie­praw­do­po­dob­ne, że tak szyb­ko za­po­mniała o daw­nych ura­zach.

– Dzwo­niła do mnie jakiś czas temu, za­raz po tym wy­wia­dzie, po­roz­ma­wia­liśmy nie­zo­bo­wiązująco, nie wra­cając do przeszłości. Co było, minęło, nig­dy nie su­ge­ro­wałem jej, że mo­gli­byśmy spróbować po­now­nie. Zresztą, od niej też nie ode­brałem ta­kich sy­gnałów.

– Ja ode­brałam – mruknęła po ci­chu Iza, przy­wołując w myślach wspo­mnie­nie roz­mo­wy z Ro­ma­nowską w cza­sie wy­wia­du. Nie po­wie­działa jed­nak tego głośno. Wy­ko­rzy­stała mo­ment, by pod­py­tać go o to, co właści­wie między nimi było.

– Nie roz­ma­wia­liśmy wcześniej o was. – za­gadnęła, do­le­wając zie­lo­nej her­ba­ty do jego kub­ka. – Właści­wie nig­dy mi nie po­wie­działeś, dla­cze­go się roz­sta­liście.

– A, nie ma o czym gadać – machnął ręką Mo­raw­ski, ale Iza ciągnęła da­lej:

– Ko­chałeś ją?

– Wiesz… – zamyślił się Wik­tor – ona była kie­dyś zupełnie inna. Gdy się po­zna­liśmy, była początkującą ak­torką, miała angaż w Ate­neum, skrom­ne upo­sażenie i głowę pełną ma­rzeń o wiel­kiej sztu­ce, o am­bit­nych ro­lach. Wyglądała wte­dy in­a­czej, rude, za­wsze roz­trze­pa­ne włosy, dżinsy, buty na płaskim ob­ca­sie. Śmiać mi się chce, gdy widzę ją te­raz, jak pa­ra­du­je w szpil­kach. Pamiętam, jak za­rze­kała się wie­lo­krot­nie, że ona cze­goś ta­kie­go nig­dy nie włoży; „ki­czo­wa­ta nie­wy­go­da”, ma­wiała, „buty muszą być wy­god­ne, no chy­ba że miałabym za­grać pro­sty­tutkę, to założę szpi­le”.

– Nie do wia­ry! – wy­krzyknęła Iza. – A kry­ty­ko­wała dzi­siaj mój strój, również buty, które założyłam spe­cjal­nie do sa­mo­cho­du.

– Ech, bo to już nie jest ta sama Kla­ra. Tam­tej Kla­ry już nie ma.

– Ale skąd tak dra­stycz­na zmia­na?

– Życie na niej wy­mu­siło. Cho­ciaż nie… – przy­mrużył oczy – prze­cież gdy­by nie miała tego w cha­rak­te­rze, ra­czej aż tak by się nie zmie­niła. Po pro­stu pod wpływem różnych sy­tu­acji mu­siała się u niej zak­ty­wi­zo­wać jakaś część mózgu – roześmiał się. – Ta wcześniej moc­no skry­wa­na.

– Ja­kie sy­tu­acje? – do­py­ty­wała z niekłamaną cie­ka­wością Iza.

– Zaczęło się od angażu w se­ria­lu. Początko­wo nie chciała przyjąć tej roli. Długo się wahała, pragnęła two­rzyć coś więcej niż tyl­ko kre­ację se­ria­lową. Ale w końcu, za na­mową ja­kiejś koleżanki, spróbowała. Se­rial szyb­ko stał się hi­tem, ona stała się gwiazdą. A po­tem to już poszło błyska­wicz­nie. Za­pro­sze­nia na ban­kie­ty, im­pre­zy, rau­ty, nie­ko­niecz­nie związane ze sztuką, często kom­plet­nie ode­rwa­ne od jej pro­fe­sji, ale cho­dziła wszędzie, na­wet na de­gu­stację kra­kersów. Ważne, żeby byli fo­to­gra­fo­wie i pa­pa­raz­zi. To też do­ra­dziła jej koleżanka. Kla­ra tłuma­czyła so­bie, że musi być zna­na, roz­po­zna­wal­na, musi być na świecz­ni­ku, aby do­sta­wać lep­sze role, aby pra­co­wać. Po części to była praw­da. No, ale jak już zaczęła bywać, jak już jej zdjęcia zaczęły po­ja­wiać się we wszyst­kich ser­wi­sach plot­kar­skich, to spłynęła na nią fala kry­ty­ki. A to, że w czymś wygląda nie­ko­rzyst­nie, a to, że fry­zu­ra nie taka, a to, że su­kien­ka dwa razy pod rząd ta sama. Dla idiotów z mediów stała się łatwym łupem. W obłędzie tych wszyst­kich im­prez, tych do­nie­sień pra­so­wych, tych tekstów w bul­warówkach i In­ter­ne­cie nie miała cza­su na­wet pomyśleć, zaczęła działać jak au­to­mat. Przej­mując się każdą złą opi­nią, chciała się do­sto­so­wać, być taką, jaką chcą ją wi­dzieć. I na nic się zdały moje tłuma­cze­nia, że to nie­ważne, żeby dała so­bie na wstrzy­ma­nie, że prze­cież zna swoją war­tość i nie musi ko­niecz­nie ku­po­wać suk­ni od Dio­ra, aby po­do­bać się dru­gorzędnym dzien­ni­ka­rzom. „Oko” jako je­dy­ne pisało wte­dy o jej ro­lach, które rze­czy­wiście zaczęła do­sta­wać, również w fil­mach ki­no­wych. Cała resz­ta ma­ga­zynów kon­cen­tro­wała się na jej wyglądzie.

– No proszę, wyglądała mi na taką, która całe życie przy­wiązywała wagę do wi­ze­run­ku.

– Ale nie do ta­kie­go – uśmiechnął się Wik­tor. – Dziś już za­po­mniała o te­atrze, od czte­rech lat nie za­grała na de­skach na­wet gościn­nie. Obec­nie przyj­mując rolę, kie­ru­je się nie sce­na­riu­szem, ale zwykłą eko­no­mią. Jeśli do­brze zapłacą, będzie miała na ko­lej­ne stro­je od uzna­nych pro­jek­tantów. Jeśli będzie do­brze wyglądać i zwra­cać na sie­bie uwagę fo­to­re­por­terów, do­sta­nie do­brze płatne role. Kółko się za­my­ka.

– Ale za­grała w Dwóch sio­strach, to całkiem do­bry film.

– I jak mi przy­znała, ostat­ni tego typu. Zdo­był do­bre re­cen­zje, ale nie ze­brał tłumów w ki­nach. Ko­mer­cyj­na kla­pa.

– A dla­cze­go się pokłóciliście? Skąd roz­sta­nie?

– Ach, kil­ka rze­czy na­raz się ze­brało. Ona roz­chwy­ty­wa­na, wciąż za­pra­sza­na na ja­kieś im­pre­zy, mnie się to szyb­ko znu­dziło. Miała pre­ten­sje, że nie do­trzy­muję jej kro­ku. W domu ciągle tyl­ko na­wi­jała o tym, kogo po­znała, z kim się bawiła, kto jak był ubra­ny i co ona ma za­miar so­bie kupić na ko­lejną im­prezę. Naj­ważniej­szym py­ta­niem w pew­nym mo­men­cie było: „O Boże, co ja na sie­bie dzi­siaj włożę”. – Wik­tor naśla­do­wał pi­skli­wy głosik, Iza­be­la par­sknęła śmie­chem. – „Wik­torku, mu­si­my po­je­chać do Lon­dy­nu na za­ku­py, ko­niecz­nie, ko­niecz­nie”. O ile wcześniej mie­liśmy wie­le te­matów do rozmów, to po­tem z dnia na dzień za­czy­nały się one kur­czyć. Kla­ra prze­stała in­te­re­so­wać się właści­wie wszyst­kim, nie czy­tała nor­mal­nej pra­sy, nie słuchała wia­do­mości, stra­ciła orien­tację w sy­tu­acji po­li­tycz­nej, stra­ciła ochotę na książki, na­wet na podróże, o ile nie były powiązane z za­ku­pa­mi. Zaczęła szy­dzić z daw­nych przy­ja­ciółek, które zo­stały w te­atrze, bo nie były sławne, tak jak ona. Uznała się za ko­bietę suk­ce­su. A suk­ces mie­rzyła ilością swo­ich zdjęć po­ja­wiających się w in­ter­ne­to­wych ser­wi­sach plot­kar­skich.

– Szko­da, że ja ich nie czy­tuję, wie­działabym wte­dy o niej więcej. Pew­nie i o to­bie, na pew­no załapałeś się na ja­kieś zdjęcie – roześmiała się Iza.

– O, swo­je­go cza­su z pew­nością prze­wi­jałem się tu i ówdzie, ale nie śle­dziłem tego. Nie na­daję się na ce­le­brytę. W każdym ra­zie przy­szedł taki mo­ment, na­wet trud­no mi po­wie­dzieć kie­dy dokład­nie, gdy już byliśmy moc­no od­da­le­ni od sie­bie… o Kla­rze pi­sa­no co­raz mniej, po­ja­wiły się ko­lej­ne ce­le­brytki, skan­da­list­ki przy­ku­wające uwagę, Kla­rze zaczęła spa­dać po­pu­lar­ność, wpadła w pa­nikę. Zmie­niła ko­lor włosów, zro­biła so­bie nowy nos, na­pom­po­wała usta, dra­ma­tycz­nie pragnęła znów sku­piać na so­bie wzrok fo­to­grafów. Wzięła udział w ja­kimś show, ale i tak nie­wie­le to po­mogło. I wte­dy zaczęła wy­ma­gać ode mnie, żeby „Oko” umieściło ją na okładce, żeby pi­sa­li o niej co ty­dzień. Wytłuma­czyłem jej, że „Oko” ma swój własny nurt, że ja na­wet się w to nie wtrącam, że sko­ro o niej nie piszą, to naj­wy­raźniej po pro­stu ich nie in­te­re­su­je. No i wte­dy, jak się domyślasz, wy­buchła bom­ba.

– Miała pre­ten­sje – spy­tała re­to­rycz­nie Iza.

– A, pre­ten­sje to mało po­wie­dzia­ne. Uznała, że to moja po­win­ność, że sko­ro mam taką ga­zetę, to muszę lan­so­wać w niej swoją na­rze­czoną. Odmówiłem. Wku­rzyła się, spa­ko­wała, oświad­czyła, że w ta­kim ra­zie z nami ko­niec, sko­ro nie chcę jej pomóc i że jej twarz nig­dy więcej się w „Oku” nie ukaże. Za karę. Trzasnęła drzwia­mi i so­bie poszła. A mnie ulżyło. To mu­siało tak się skończyć. Aż dziw, że wy­trzy­ma­liśmy tak długo.

– Tęskniłeś? – Iza­be­la nie mogła się po­wstrzy­mać.

– Żar­tu­jesz? – Wik­tor od­chy­lił się na krześle. – Chodź tu do mnie. Mam na­dzieję, że ty nie masz ocho­ty zo­stać ce­le­brytką.

– Ja ce­le­brytką? – roześmiała się Iza, sia­dając mu na ko­la­nach. – Na szczęście je­stem już za sta­ra, żeby zo­stać ak­torką.

– Ach, to nic nie zna­czy, nie trze­ba być ak­torką. Będziesz te­raz na­czelną, też za­czną spływać za­pro­sze­nia, nie będziesz miała dla mnie cza­su, za­czniesz bywać tu i tam, może po­znasz kogoś in­te­re­sującego.

– Ty je­steś dla mnie in­te­re­sujący.

– To może w końcu wy­pro­wa­dzisz się stąd i za­miesz­kasz u mnie? – uśmiechnął się łobu­zer­sko i ugryzł ją w ramię.

– Za wcześnie – spo­ważniała Iza. – Nie­ba­wem od­bie­ram swo­je pierw­sze własne miesz­ka­nie i chcę się nim na­cie­szyć jako jed­nost­ka au­to­no­micz­na – pod­niosła wy­so­ko brodę.

– Jed­nost­ka au­to­no­micz­na, no tak – skrzy­wił się Wik­tor.

– A poza tym… jakoś nie spie­szy mi się, żeby miesz­kać z tobą w domu, w którym re­zy­do­wała wcześniej Kla­ra.

– A gdy urządzę nam gniazd­ko w Skot­ni­kach?

– Prze­cież miałeś tam robić ho­tel?

– Ho­tel ho­te­lem, ale prze­cież możemy wy­kroić z nie­go apar­ta­ment pry­wat­ny…

– Su­per by było…

– Ślub weźmie­my w ba­zy­li­ce w Nie­po­ka­la­no­wie, a we­se­le urządzi­my u sie­bie, w sali ba­lo­wej. Na­szym dzie­ciom zbu­duję do­mek na drze­wie z tyłu ogro­du, już mam upa­trzo­ne miej­sce.

– Trze­ba będzie zna­leźć jakąś na­rze­czoną dla Sze­ry­fa, żeby nie było mu smut­no.

– Znaj­dzie­my.

Rany, czy on po­wie­dział ślub? Dzie­ci? – za­sta­na­wiała się Iza, gdy po chwi­li do­tarł do niej sens tej roz­mo­wy. Bała się jed­nak za­py­tać, po­pro­sić o powtórze­nie. Może tyl­ko żar­to­wał, prze­cież to nie oświad­czy­ny, pomyślała. Ale zro­biło się jej ciepło w brzu­chu, znów po­czuła sza­lo­ne, nie­po­skro­mio­ne mo­ty­le i ma­rzyła, aby Wik­tor wrócił do roz­poczętego wątku. Nie­ste­ty, po tych kil­ku krótkich zda­niach roz­mo­wa zeszła na Sze­ry­fa, który stra­cił ostat­nio ape­tyt.

– Może fak­tycz­nie po­trze­bu­je na­rze­czo­nej albo się już za­ko­chał i dla­te­go nie może jeść – za­sta­na­wiał się Wik­tor.

Cho­le­ra, dla­cze­go zaczęłam mówić o Sze­ry­fie, miała do sie­bie pre­ten­sje Iza. Po­win­nam była ciągnąć wątek ślubu. Czy on mówił o tym poważnie? Czy właści­wie je­stem go­to­wa na ślub? Czy chciałabym zo­stać jego żoną? Tak, chciałabym, bar­dzo. Czy to były oświad­czy­ny?

Iza­be­la nie mogła prze­stać o tym myśleć. Miała na­dzieję, że wkrótce wrócą do tej roz­mo­wy. A właści­wie miała na­dzieję, że za­miast roz­mo­wy Wik­tor przej­dzie do czynów i oświad­czy się jej na ko­la­nach i z pierścion­kiem w ręku, tak po sta­roświec­ku.

Oliw­ka z błyskiem w oczach rozglądała się po lot­ni­sku. Cie­ka­wiło ją wszyst­ko. Gdy­by nie to, że była przy­pięta do wózka, z pew­nością zwie­dziłaby ter­mi­nal na własną rękę.

– Mała podróżnicz­ka – pod­su­mo­wała Iza, sta­rając się wy­do­być ze zde­ner­wo­wa­nej Mo­ni­ki choć cień uśmie­chu.

W po­bliżu sta­no­wi­ska od­praw cze­kały na pielęgniarkę, która miała z nimi le­cieć. Wik­tor zo­stał od­de­le­go­wa­ny po kawę na wy­nos. Zbliżała się siódma rano, na­wet na śnia­da­nie było za wcześnie.

– Ja i tak ni­cze­go nie przełknę – wy­szep­tała przez ściśnięte gardło Mo­ni­ka. – Do­brze, że cho­ciaż Oliw­ka ma ape­tyt. Ład­nie rano wstała, zjadła kaszkę, wypiła całą butlę mle­ka.

– Wik­tor kupi ci ro­ga­li­ki do sa­mo­lo­tu, zresztą będą da­wa­li jakiś obiad, tyle go­dzin lotu, na pew­no coś dadzą.

Mo­ni­ka nie od­po­wie­działa. Bla­da jak ścia­na, wyglądała pielęgniar­ki. Umówiły się na siódmą, ale ko­bie­ty nie było jesz­cze widać.

– Zdąży, nie martw się, prze­cież do od­lo­tu jesz­cze spo­ro cza­su. Nie de­ner­wuj się.

– Nie de­ner­wuję się – wyjąkała drżącym głosem Mo­ni­ka, ner­wo­wo prze­su­wając wózek tam i z po­wro­tem.

– Aku­rat. Od­dy­chaj głęboko, bo za­raz ze­mdle­jesz. Je­steś zie­lo­na. Wik­tor przy­nie­sie kawę, może to po­sta­wi cię na nogi.

– Boję się.

– Ale cze­go?

– Wszyst­kie­go.

– Kurczę, żałuję, że nie mogę z tobą le­cieć, byłoby ci raźniej. Ale ta pielęgniar­ka, jak ona ma na imię?

– Re­na­ta.

– Ta Re­na­ta na pew­no też będzie po­moc­na. Bar­dzo do­brze, że udało się to załatwić, będzie ci lżej, ona wszyst­ko na miej­scu pozałatwia, będzie twoją tłumaczką, nie mu­sisz się ni­cze­go oba­wiać.

– Nig­dy nie le­ciałam sa­mo­lo­tem…

– To nic wiel­kie­go.

– A jak spad­nie­my?

– Do­bre so­bie! Ależ ty masz po­mysły!

– Boję się.

– Nie ma cze­go.

– Muszę do to­a­le­ty – wy­du­kała Mo­ni­ka i nie cze­kając na od­po­wiedź, prze­ka­zała wózek Izie i po­biegła do naj­bliższej łazien­ki. Wróciła po dzie­sięciu mi­nu­tach równie bla­da, jak i wcześniej. W tym mo­men­cie po­deszła do nich zdy­sza­na pielęgniar­ka, prze­pra­szając za spóźnie­nie. Po­ja­wił się również Wik­tor z tacą, na której pa­ro­wały trzy kawy. Na zgięciu łokcia miał za­wie­szoną torbę z pachnącymi cro­is­san­ta­mi.

– Za­pra­szam na kawę, dro­gie pa­nie – za­pro­po­no­wał dy­plo­ma­tycz­nie, za­uważyw­szy Re­natę. Iza­be­la była prze­ko­na­na, że za­po­mniał o pielęgniar­ce i że jed­na kawa była prze­zna­czo­na dla nie­go. Pielęgniar­ka z wdzięcznością przyjęła poczęstu­nek, przy­znając, że nie zna­lazła rano cza­su na szyb­kie na­wet śnia­da­nie.

Po krótkich przy­wi­ta­niach i wza­jem­nej pre­zen­ta­cji, Iza­be­la od­niosła wrażenie, że Mo­ni­ka nie mogła tra­fić pod lep­sze skrzydła. Re­na­ta była młoda, drob­na, ale bar­dzo ener­gicz­na, o nie­zwy­kle przy­ja­znym, ja­snym spoj­rze­niu. Mówiła szyb­ko i z uśmie­chem, prze­syłając co chwi­la bu­zia­ki do wiercącej się w wózku Oliw­ki.

– Ojej, już wpół do ósmej, mu­si­my le­cieć – zo­rien­to­wała się na­gle, patrząc na wiel­ki wyświe­tlacz. Mo­ni­ka złapała się za brzuch.

– To ja jesz­cze do łazien­ki – krzyknęła i po­biegła.

– De­ner­wu­je się – wyjaśniła Iza­be­la.

– Jak każda mat­ka – przy­znała pielęgniar­ka.

Mo­ni­ka wróciła po kil­ku mi­nu­tach, po­cie­rając o bluzkę mo­kre ręce.

– A może jesz­cze raz pójdę, prze­pra­szam, ale muszę – po­wie­działa, wywołując uśmiech na twa­rzach po­zo­stałej trójki.

– Spo­koj­nie – chwy­ciła ją pod ramię Re­na­ta. – Weźmie­my bagaże, od­pra­wi­my się i będzie­my miały jesz­cze spo­ro cza­su do od­lo­tu. Po dru­giej stro­nie też są łazien­ki. I w sa­mo­lo­cie też, będziesz mogła so­bie bie­gać, ile chcesz, ale te­raz mu­si­my już iść.

Mo­ni­ka po­ki­wała głową. Chwy­ciła wózek w jedną rękę, w drugą złapała wa­lizkę.

– Ja to wezmę – za­pro­po­no­wała pielęgniar­ka. – Dam so­bie radę z dwie­ma. Ty pil­nuj tor­by podręcznej i Oliw­ki.

Iza­be­la spoj­rzała z wdzięcznością na Re­natę. Tak, zde­cy­do­wa­nie Mo­ni­ka jest w do­brych rękach.

– Po­cze­kaj, niech was uści­ska­my – krzyknął Wik­tor, prze­ka­zując tackę z pu­sty­mi kub­ka­mi po ka­wach przy­pad­ko­we­mu mężczyźnie, który stał obok. Ten bez słowa przyjął tacę, nie spusz­czając oczu z ta­bli­cy od­lotów. Naj­wy­raźniej na­wet nie za­uważył, że ma coś w rękach.

Iza­be­la wycałowała Oliwkę, Mo­nikę, nie szczędziła również ciepłego bu­zia­ka Re­na­cie. Wik­tor po­prze­stał na moc­nym uściśnięciu dłoni tej ostat­niej. Stojąc jesz­cze przez chwilę, pa­trzy­li na od­da­lające się do sta­no­wi­ska od­praw syl­wet­ki.

– Niezła ko­lej­ka, co? – za­gadnął Wik­tor, od­bie­rając od nieświa­do­me­go mężczy­zny tackę.

– Z dziec­kiem w wózku mają i tak pierw­szeństwo – za­uważyła Iza. – Napiłabym się jesz­cze kawy.

– To idzie­my, dadzą so­bie radę.

– Po­cze­kaj, jesz­cze im po­ma­cham, jak będą prze­cho­dziły przez bram­ki.

Re­na­ta spraw­nie ko­or­dy­no­wała całą akcją. Zwin­ny­mi ru­cha­mi prze­dzie­rała się przez tłum, to­rując drogę Mo­ni­ce z wózkiem. Gdy do­tarły w końcu do bra­mek, Mo­ni­ka odwróciła się jesz­cze raz i wte­dy Iza do­strzegła w jej wzro­ku coś, co spra­wiło, że po ple­cach prze­szedł ją dreszcz.

– Mówię ci, to było coś strasz­ne­go, taka mie­szan­ka lęku, ja­kie­goś dziw­ne­go smut­ku i cze­goś… nie wiem na­wet, jak to na­zwać – tłuma­czyła Wik­to­ro­wi, gdy sie­dzie­li już w sa­mo­cho­dzie.

– A tam – wzru­szył ra­mio­na­mi i od­pa­lił sil­nik. – Była da­le­ko, choćbyś chciała, to nie mogłabyś nic do­strzec, wy­da­wało ci się na pew­no. Nie­po­trzeb­nie się nakręcasz. Mo­ni­ka była zde­ner­wo­wa­na, to zro­zu­miałe, ale to­bie nie musi się udzie­lać.

– Na­prawdę, wi­działam coś w jej oczach – iry­to­wała się Iza­be­la, czując na­ra­stające po­de­ner­wo­wa­nie. – Cho­le­ra, te­raz będę o tym myślała. Naj­gor­sze, że Mo­ni­ka mówiła mi, że ma złe prze­czu­cia.

– Daj spokój. Wy, ko­bie­ty, za dużo myśli­cie, wszyst­kim się przej­mu­je­cie, szu­ka­cie wszędzie ukry­tych zna­czeń. Ja­kie prze­czu­cia, ot, zwykłe ner­wy.

– To samo jej mówiłam! Ale te­raz. O Boże, mam na­dzieję, że wszyst­ko będzie do­brze, że ta ope­ra­cja się uda. O Boże, żeby tyl­ko wszyst­ko poszło do­brze.

– Pójdzie do­brze, mała, do góry bro­da! Ja nie mam żad­nych złych prze­czuć.

– Bied­na Mo­ni­ka… – zamyśliła się Iza­be­la, pociągając no­sem. Z to­reb­ki wyjęła paczkę chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych. Jedną z nich otarła na­brzmiałą w oku łzę. – Jest sama. Tak so­bie myślę, że to cho­ler­nie trud­no być w ta­kim mo­men­cie sa­mej. O wie­le prościej by jej było, gdy­by miała przy so­bie męża, to zna­czy ojca Oliw­ki. No oczy­wiście nie w obec­nej sy­tu­acji, tyl­ko gdy­by byli ra­zem, gdy­by miała kogoś.

– Jest Re­na­ta – po­cie­szał ją Wik­tor, głaszcząc po dłoni. – Wyglądała mi na świet­nie zor­ga­ni­zo­waną młodą osóbkę.

– Po­do­ba ci się? – mi­mo­wol­nie za­py­tała Iza, marszcząc brew.

– Całkiem niezła – przy­taknął Wik­tor z uzna­niem. Iza­be­la za­cisnęła usta. – Ale nie w moim ty­pie – dodał, wzru­szając ra­mio­na­mi.

– Masz szczęście.

Roześmia­li się, co sku­tecz­nie oczyściło at­mos­ferę. Wszel­kie złe prze­czu­cia i łzy poszły w nie­pa­mięć.

Po­nie­waż Wik­tor miał umówio­ne spo­tka­nie w sie­dzi­bie wy­daw­nic­twa do­pie­ro na dzie­siątą, za­pro­po­no­wał, że od­wie­zie Iza­belę do domu. Ona jed­nak po­pro­siła go o podwózkę do re­dak­cji „Oka”. Chciała od­wie­dzić sta­rych zna­jo­mych, a przede wszyst­kim po­gra­tu­lo­wać Jac­ko­wi zdo­by­cia sta­no­wi­ska sze­fa działu kul­tu­ry.

– Poza tym muszę ode­brać świa­dec­two pra­cy, bo pew­nie na mnie cze­ka, i usta­lić, kie­dy mam oddać lap­top służbowy. Mam na­dzieję, że dadzą się ubłagać, żebym mogła za­trzy­mać go jesz­cze na jakiś czas, bo prze­cież nie mam na ra­zie in­ne­go. Całe szczęście, że te­le­fon jest mój pry­wat­ny, bo szko­da by mi było roz­sta­wać się z tym nu­me­rem. Poza tym muszę po­plot­ko­wać z Kaśką.

– No tak, ostat­nie naj­ważniej­sze – roześmiał się Wik­tor.

– Żebyś wie­dział – odpowie­działa twar­do.

Do­je­chaw­szy do re­dak­cji, Iza­be­la już całko­wi­cie od­zy­skała doby hu­mor. Mi­jając zna­jo­me, nie­zbyt ładne ko­ry­ta­rze, cie­szyła się jak dziec­ko, że sama już nie­ba­wem będzie sie­dzieć przy dużym biur­ku w no­wo­cze­snym biu­row­cu, w ga­bi­ne­cie z wi­do­kiem na Wisłę. Wchodząc jed­nak do swo­je­go sta­re­go po­ko­ju, gdzie na nie­wiel­kiej po­wierzch­ni gnieździło się kil­ka sta­no­wisk pra­cy, po­czuła cień no­stal­gii. Tu prze­cież za­czy­nała, tu od­no­siła swo­je pierw­sze suk­ce­sy, tu czuła się jak u sie­bie, mimo że ostat­nie chwi­le poświęcone wal­ce o awans nie przy­woływały przy­jem­nych wspo­mnień. A jed­nak po­czuła ukłucie w ser­cu na wi­dok po­sza­rzałych od ulicz­ne­go smo­gu okien i przy­bru­dzo­nej, wy­blakłej, nie­bie­skiej nie­gdyś wykładzi­ny.

– Iza? – krzyknęła z nie­do­wie­rza­niem Ju­sty­na, se­kre­tar­ka, stojąca aku­rat przy biur­ku Kasi, wpa­trzo­nej w ekran mo­ni­to­ra.

– Iza? – zdzi­wiła się nie mniej Ka­sia, na­tych­miast po­rzu­cając swo­je zajęcie. – Ko­cha­na, no proszę, wpadłaś na sta­re śmie­ci! Już myślałam, że w ogóle cię nie zo­baczę, nie od­wie­dzasz nas, nie dzwo­nisz.

– Sama też nie dzwo­nisz – odcięła się z uśmie­chem Iza.

– No proszę, a tak się przy­jaźniłyście – wy­krzy­wiła twarz Ju­sty­na, zbie­rając ja­kieś pa­pie­ry z biur­ka Kasi.

– Żar­tu­je­my! – wy­buchnęły śmie­chem dziew­czy­ny. – Ale fakt, ostat­ni raz roz­ma­wiałyśmy ja­kieś dwa ty­go­dnie temu – przy­znała Iza­be­la – jesz­cze przed moim wy­jaz­dem do Po­zna­nia.

– Ale już ci mówiłam, kto jest te­raz na­szym sze­fem? – próbowała przy­po­mnieć so­bie Ka­sia.

– No Ja­cek, no prze­cież, dum­ny i bla­dy pew­nie, co? Za­raz go od­wiedzę w jego ga­bi­ne­ci­ku.

– Nie­ste­ty, dziś go nie ma – rzu­ciła Ju­sty­na, szu­kając po kie­sze­niach dzwo­niącej komórki.

– Ważne spra­wy na mieście – wyjaśniła Ka­sia, mru­gając po­ro­zu­mie­waw­czo do Izy.

– No tak, te­raz to on będzie miał same ważne spra­wy.

– Jego żona ma dzi­siaj USG, spo­dzie­wają się ko­lej­ne­go dzi­dziu­sia – mruknęła Ju­sty­na, znaj­dując w końcu te­le­fon, który prze­stał dzwo­nić. – Lecę, to Guc chy­ba, cho­ler­nik nig­dy się nie wyświe­tla, a po­tem ja się stre­suję, że będzie miał pre­ten­sje, bo nie ode­brałam na czas. A oddzwo­nić nie mogę, bo nie mam pew­ności, czy to on – uty­ski­wała Ju­sty­na, od­chodząc szyb­kim kro­kiem w kie­run­ku win­dy.

Ka­sia obróciła się na krześle, omia­tając wzro­kiem Iza­belę. Po­chwa­liła jej fi­gurę, po­mi­mo iż Iza nie schudła ani nie utyła od cza­su, gdy się ostat­ni raz wi­działy. Iza­bela z uśmie­chem po­dziękowała jed­nak za kom­ple­ment i ki­wając na­około głową, witała się z resztą daw­nych ko­legów.

– Chodź na kawę – za­pro­po­no­wała Ka­sia, szu­kając to­reb­ki.

W kil­ka se­kund zna­lazły się w win­dzie, zjeżdżając do re­dak­cyj­ne­go bu­fe­tu.

Le­d­wie zamówiły kawę i ob­la­ny lu­krem ape­tycz­ny ser­nik, Iza­be­la usłyszała wi­brującą w to­reb­ce komórkę. Ode­brała niechętnie, dając Kasi ru­chem ust znać, że nu­mer nie­zna­ny, a za­tem może ktoś z no­wej pra­cy, wiec musi ode­brać. Ka­sia nie­cier­pli­wie pokręciła głową i wbiła wi­del­czyk w ser­nik. Po chwi­li jed­nak wpa­try­wała się w Izę z na­ra­stającym napięciem, widząc, jak tam­ta pod­czas roz­mo­wy co­raz sze­rzej otwie­ra oczy ze zdu­mie­nia.

– Ale jak to? Już? – do­py­ty­wała Iza, nie­mal krzycząc w słuchawkę. – Prze­cież mie­liście od­da­wać po wa­ka­cjach, taka in­for­ma­cja była na stro­nie in­ter­ne­to­wej… Tak? To nie do­czy­tałam… Oczy­wiście, bar­dzo się cieszę. Aha… Kie­dy? Na­prawdę? Tak, oczy­wiście, przy­jadę. Nie, nie trze­ba, ja oso­biście. Tak, tak. Może na­wet dzi­siaj. A do której państwo… Aha, świet­nie, go­dzi­na mi pa­su­je. To wspa­nia­le, na­prawdę, za­sko­czyła mnie pani, dziękuję… Do wi­dze­nia. Dziękuję. Do wi­dze­nia. – Wyłączyła te­le­fon, od­su­wając od sie­bie ciast­ko. Z pod­eks­cy­to­wa­nia stra­ciła ape­tyt.

– Kto to? – Ka­sia wpa­try­wała się w Izę ni­czym sro­ka w gnat. Nie na tyle jed­nak zachłan­nie, by nie za­uważyć od­su­niętego przez koleżankę ser­ni­ka. Na­tych­miast prze­sunęła sma­kołyk w swoją stronę i nie spusz­czając wzro­ku z Izy, wpa­ko­wała so­bie do ust ko­lej­ny ape­tycz­ny kawałek.

– De­we­lo­per. Moje miesz­ka­nie jest już do od­bio­ru. Nie mogę uwie­rzyć.

– O kułczę, to fan­ta­stycz­nie – wy­ce­dziła Ka­sia z pełnymi usta­mi.

– Chy­ba tak… Nie spo­dzie­wałam się. Spraw­dzałam postępy na ich stro­nie, ale oka­zało się, że to nie mój blok jest na zdjęciach. Oglądałam jakiś ko­lej­ny bu­do­wa­ny na tym osie­dlu. Mój był już daw­no wykończa­ny. Mogę się wpro­wa­dzać.

– Pa­ra­petówa będzie! – ucie­szyła się Ka­sia, za­cie­rając ręce.

– Będzie, będzie. Jak się urządzę. Na ra­zie muszę spraw­dzić, czy nie ma ja­kieś fu­szer­ki, po­kwi­to­wać odbiór.

– Załatwić hy­drau­li­ka, gla­zur­ni­ka, ma­la­rza, wiem, wiem, jesz­cze to trochę po­trwa.

– Otóż to… Poza tym po­zo­sta­je spra­wa obec­ne­go miesz­ka­nia, Jo­an­ny nie ma, kto opłaci ra­chun­ki? – za­sta­na­wiała się głośno. – Niby to jej miesz­ka­nie, odzie­dzi­czyła je po bab­ci, ale czynsz i tak trze­ba płacić. Będę mu­siała do niej na­pi­sać, niech te­raz ona się po­mar­twi. No nic, dziś jadę obej­rzeć swo­je miesz­kan­ko, na­wet nie wiesz, jak się cieszę. A po­wiedz, co w re­dak­cji? Dużo się zmie­niło po odejściu Kryp­skie­go? Jest ktoś na moje miej­sce?

– Tak, nie­daw­no Ja­cek za­trud­nił twoją następczy­nię, Ber­na­det­ta Mańczyk, do­pie­ro ją po­zna­je­my, ale wy­da­je się być nor­mal­na, wiesz, co mam na myśli. – Ka­sia puściła oko.

– Ach, no właśnie, a jak tam na­sza re­dak­cyj­na zołza?

– Mar­ta? Prze­cież już tu nie pra­cu­je, nie mówiłam ci?

– Skąd! Nic nie mówiłaś. Ob­ra­ziła się, że nie zo­stała sze­fową działu?

– Nie tam, to zupełnie inna spra­wa. Kryp­ski jesz­cze przed swo­im odejściem za­trud­nił ją na etat, dasz wiarę? Bał się pew­nie, że Ja­cek, gdy już było wia­do­mo, że to on jest pew­nia­kiem, nie zo­sta­wi jej po tym stażu. No i fak­tycz­nie, Ja­cek miał po­tem pro­blem, ale tyl­ko przez kil­ka dni.

– Jak to?

– Ano, wydało się, że większość jej wy­wiadów była sfin­go­wa­na. Je­den z ak­torów za­dzwo­nił zdzi­wio­ny, skąd mamy z nim roz­mowę, sko­ro z nami nie roz­ma­wiał. No i się wydało. Oczy­wiście nie wszyst­kie jej wy­wiady były zmyślone, po­wie­działabym na­wet, że mniej­szość, jakaś jed­na piąta wszyst­kich, które prze­pro­wa­dziła. Tłuma­czyła się, że bar­dzo jej zależało, że prze­cież dla tych jej rozmówców to także re­kla­ma, że nie było w tym nic obraźli­we­go. Część in­for­ma­cji wzięła z netu, a część zmyśliła. Dla niej to nie był pro­blem. Gdy­byś ją wi­działa, jak skręca się przed Jac­kiem i Gu­cem. Całe szczęście, że nikt nie wniósł spra­wy do sądu. No, ale nie­smak po­zo­stał, Ja­cek tak się wściekł, że wy­le­ciała z dnia na dzień, nie zdążyła na­wet uporządko­wać swo­je­go biur­ka.

– Hi, hi, należało jej się! Czy­li co, bez­ro­bot­na te­raz gry­zie pa­zu­ry w domu?

– No wiesz… – zamyśliła się Ka­sia. – Aż tak wspa­nia­le to nie jest. Już zdążyła kil­ka dni temu wpaść, niby mi­mo­cho­dem, po coś tam, cze­go wte­dy nie wzięła, i po­chwa­lić się, że ma nową pracę… W ja­kimś bru­kow­cu pra­cu­je. Ta­kie jak ona za­wsze spa­dają na czte­ry łapy.

– Ta… – wes­tchnęła Iza. – Tyl­ko tam się na­da­je. Niech so­bie pra­cu­je, zmyśla, ile wle­zie, ważne, że wam już nie psu­je krwi i wi­ze­run­ku pi­sma.

– A co tam u Mo­ni­ki, w tym ty­go­dniu chy­ba lecą na ope­rację? – zmie­niła te­mat Ka­sia, zbie­rając z ta­le­rzyków okrusz­ki ser­ni­ka.

– Dziś po­le­ciały. Mówię ci, ale była zde­ner­wo­wa­na.

– Wca­le się nie dzi­wię.

Dziew­czy­ny jesz­cze chwilę roz­ma­wiały. Gdy jed­nak na­deszła pora lun­chu i do bu­fe­tu zaczęli napływać gru­pa­mi lu­dzie, Iza­be­la pożegnała się, obie­cując koleżance, że przy naj­bliższej oka­zji zno­wu wpad­nie na kawę.

– Cie­ka­we, kie­dy ta oka­zja się zda­rzy – kręciła no­sem Ka­sia. – Nowa pra­ca, urządza­nie miesz­ka­nia, chy­ba nieprędko cię zo­baczę.

– Za­wsze ty możesz mnie od­wie­dzić – uśmiechnęła się Iza i cmoknęła koleżankę w po­li­czek. Myślami była już jed­nak w swo­im no­wym miesz­ka­niu. Za­sta­na­wiała się, czy nie za­dzwo­nić do Wik­to­ra, aby to właśnie z nim po raz pierw­szy prze­kro­czyć próg no­we­go lo­kum. Uznała jed­nak, że wszyst­ko załatwi sama, a jego za­pro­si do­pie­ro na pa­ra­petówkę. Pragnęła sama so­bie udo­wod­nić, iż na­prawdę jest jed­nostką au­to­no­miczną, ko­bietą za­radną i sa­mo­wy­star­czalną. Była pew­na, że bez ni­czy­jej po­mo­cy da so­bie radę z de­we­lo­pe­rem, ro­bot­ni­ka­mi, a po­tem hy­drau­li­ka­mi, ma­la­rza­mi i in­ny­mi. Wik­tor za­pew­ne moc­no by się wtrącał we wszyst­ko. Fa­ce­ci za­zwy­czaj uważają się za mądrzej­szych w tego typu spra­wach. O nie, Iza­be­la aż się wzdrygnęła na myśl, że mógłby ją po­uczać. Po­sta­no­wiła, że sama od­bie­rze miesz­ka­nie, sama je urządzi, a gdy zaj­dzie taka po­trze­ba, to również sama wbi­je gwoździe, żeby po­wie­sić ob­ra­zek, który przed wy­jaz­dem do­stała od Mo­ni­ki.

O usta­lo­nej po­rze z de­we­lo­pe­rem po­ja­wiła się przed blo­kiem, z cie­ka­wością rozglądając się do­okoła. Trzy czte­ro­piętro­we blo­ki o żółtej ele­wa­cji, obok których wy­ra­stały już następne bliźnia­czo po­dob­ne bu­dyn­ki, pach­niały może nowością, ale nie pięknem. Obiek­tyw­nie nic tu nie było piękne, ale umysł Izy upiększał każdą na­wet naj­mniejszą rzecz. Cie­szyła ją kałuża przy wejściu do bu­dyn­ku czy wijące się pod no­ga­mi gru­be ka­ble. Cie­szyła ją hałda pia­chu usy­pa­na w miej­scu, gdzie w przyszłości za­pew­ne będzie plac za­baw. Wszyst­ko ją cie­szyło.

Kie­dy ra­zem z przed­sta­wi­cie­lem de­we­lo­pe­ra i sze­fem robót bu­dow­la­nych do­tarła do swo­je­go miesz­ka­nia, cała już była ucie­szo­na i roześmia­na.

– Pięknie, praw­da? – za­py­tała, wywołując tym py­ta­niem nie­małe zdzi­wie­nie w oczach dwóch mężczyzn. Za­zwy­czaj nowi lo­ka­to­rzy z dużą powściągli­wością oglądali każdy kąt, do­pa­trując się wszel­kich, na­wet tych nie­wi­docz­nych, uste­rek. Tym­cza­sem Iza­be­la, za­miast zmie­rzyć czy podłoga jest w po­zio­mie, po­stu­kać w ścianę, spraw­dzić, czy do­my­kają się okna, na wszyst­ko re­ago­wała en­tu­zja­zmem i uśmie­chem.

– Tak, pięknie… – przy­taknęli mężczyźni nie­pew­nie, patrząc je­den na dru­gie­go z wy­cze­ki­wa­niem, kie­dy wresz­cie Iza­be­la do cze­goś się przy­cze­pi. W końcu kie­row­nik bu­do­wy nie wy­trzy­mał.

– Okno bal­ko­no­we jest nie­szczel­ne, przy większym desz­czu do miesz­ka­nia wle­wa się woda. I tu, po le­wej stro­nie w przed­po­ko­ju trze­ba by po­pra­wić ścianę, wi­dzi to pani?

– A co z nią nie tak? – zdzi­wiła się Iza.

– Jest krzy­wa – wyjaśnił mężczy­zna. Pra­cow­nik de­we­lo­pe­ra przy­gryzł war­gi. – Pani tego nie wi­dzi?

– Ale to prze­cież pan jest kie­row­ni­kiem tych robót – za­uważyła. – To pana pra­ca, ja nie muszę tego wi­dzieć. Ważne, że pan to wi­dzi i przy­pil­nu­je swo­ich ro­bot­ników, żeby na­pra­wi­li, praw­da?

– No… tak… – przy­znał zmie­sza­ny kie­row­nik. – Muszą jesz­cze pociągnąć kon­takt do kuch­ni, bo za­po­mnie­li, i na­pra­wić próg od drzwi wejścio­wych, bo jest szpa­ra – wy­li­czał przejęty.

– Do­brze, że pan tu dzi­siaj jest – wes­tchnęła. – Bo prze­cież ja się nie znam, ode­brałabym miesz­ka­nie z nie­doróbka­mi… Czy mogę na pana li­czyć? Pan jest spe­cja­listą…

– Je­stem! Oczy­wiście, że może pani na mnie li­czyć. Przy­pil­nuję wszyst­kie­go. Widzę każdą fu­szerkę. O, niech pani spoj­rzy w górę… Co za młokos robił ten su­fit! Wi­dzi pani, wszyst­kie­go trze­ba pil­no­wać – chrząkał, wciągając mi­mo­wol­nie brzuch. – Jesz­cze sprawdzę ba­rier­ki na bal­ko­nie, czy do­brze przykręcili… – po­wie­dział i udał się na ta­ras, a za nim błyska­wicz­nie wy­biegł młodzie­niec od de­we­lo­pe­ra.

– Pa­nie, co pan? – Izie udało się usłyszeć, jak chłopak robi wy­rzu­ty bu­dow­lańcowi. – Prze­cież w ten sposób to będzie­my w nie­skończo­ność się bujać. W każdym miesz­ka­niu są nie­doróbki, nie trze­ba od razu wska­zy­wać pal­cem, może by nie za­uważyła.

– Jak źle zro­bio­ne, to po­pra­wić trze­ba – grom­ko od­po­wie­dział maj­ster. – Ba­rier­ki w porządku – przy­znał z za­do­wo­le­niem.

– Do­pie­ro co wykłócał się pan z po­przed­nim lo­ka­to­rem o ścianę, a ewi­dent­nie była krzy­wa… – ce­dził przez zaciśnięte zęby. – A te­raz? Po­ka­zu­je pan ba­bie, co trze­ba po­pra­wić? Prze­cież to kosz­ty dla nas.

– Raz-dwa zawołam chłopaków i zro­bią, już się pan nie pluj – za­or­dy­no­wał maj­ster i wrócił do miesz­ka­nia, błyskając zębami w kie­run­ku Iza­be­li. – Wszyst­ko gra, bal­kon pierw­sza kla­sa. A całą resztę po­pra­wi­my jesz­cze w tym ty­go­dniu, moja w tym głowa.

– Dziękuję. – Iza­be­la uśmiechnęła się nie­znacz­nie, wciąż oszołomio­na miesz­ka­niem. W głowie już pla­no­wała, gdzie sta­nie ka­na­pa, gdzie stół, gdzie znaj­dzie się miej­sce na półki z książkami.

– Czy możemy się umówić za ty­dzień o tej sa­mej po­rze? Do tego cza­su wszyst­ko będzie zro­bio­ne na cacy – spy­tał bu­dow­la­niec.

– I wte­dy będę mogła ode­brać miesz­ka­nie i do­stanę klu­cze?

– Tak, jeśli wszyst­ko będzie w porządku, to po­kwi­tu­je pani odbiór – wyjaśnił chłopak od de­we­lo­pe­ra.

– Jesz­cze po­lecę do łazien­ki, sprawdzę, czy tam porządnie zro­bio­ne – prze­rwał mu maj­ster.

– Tak, oczy­wiście, możemy się umówić za ty­dzień – po­wie­działa, ciesząc się, że kie­row­nik robót ogląda każdy kąt z tak wiel­kim za­an­gażowa­niem. – Ma pan mój nu­mer te­le­fo­nu, proszę za­dzwo­nić, gdy­by coś się zmie­niło.

– Oczy­wiście – jęknął młodzie­niec.

Z łazien­ki słychać było prze­kleństwa maj­stra.

– Kurczę – wes­tchnęła nasłuchując. – Wygląda na to, że w każdym po­miesz­cze­niu jest coś do po­pra­wy… Przy­najm­niej tak uważa maj­ster..

– Cze­pia się – wy­ce­dził chłopak. – Zwy­czaj­nie się cze­pia.

Iza­be­la z tru­dem doszła do przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go. Żałowała, że nie przy­je­chała sa­mo­cho­dem. Co praw­da usłużny maj­ster za­pro­po­no­wał jej podwózkę do cen­trum, ale przy­tom­ny pra­cow­nik de­we­lo­pe­ra przy­po­mniał mu, że cze­ka na nich ko­lej­ny klient po odbiór miesz­ka­nia.

Przy­sta­nek nie znaj­do­wał się da­le­ko od bu­do­wa­ne­go osie­dla, ale dro­ga, która do nie­go pro­wa­dziła, nie była ani łatwa, ani przy­jem­na. Zabłoco­na, usia­na dziu­ra­mi ulicz­ka skręcała obok po­nu­ro wyglądającego usy­pi­ska gru­zu, a jesz­cze da­lej zmie­niała się w praw­dzi­we ba­jo­ro. W tę stronę Iza­be­la przy­je­chała taksówką, nie zwra­cając uwa­gi na wa­run­ki do­jaz­du. Z po­wro­tem jed­nak za­pragnęła po­znać bliżej oko­licę, w której już nie­ba­wem miała się osie­dlić.

Wi­dok po­zo­sta­wiał wie­le do życze­nia. Gdzie okiem nie sięgnąć – bu­do­wy, be­to­niar­ki, dźwigi, zwały pia­sku i po­je­dyn­cze osnu­te bu­dow­la­nym pyłem drze­wa.

A jed­nak kie­dyś będzie tu ład­nie, pomyślała Iza­be­la. Gdy już wszyst­ko się wy­bu­du­je, gdy po­wstaną uli­ce, chod­ni­ki, skle­py, pla­ce za­baw. Zie­lo­ne skwe­ry z ławecz­ka­mi, może na­wet park. Kie­dyś na pew­no będzie tu ład­nie. Ale czy kie­dykolwiek po­ko­cham to miej­sce tak, jak Aleję Bzów? Czy kie­dykolwiek miesz­ka­nie w tym blo­ku nazwę swo­im do­mem? – za­sta­na­wiała się Iza­be­la.

Kie­dy do­tarła na przy­sta­nek, au­to­bus właśnie pod­jeżdżał. Szczęśliwa, że nie mu­siała długo cze­kać, usa­do­wiła się na po­je­dyn­czym miej­scu za kie­rowcą. Tuż za nią, na podwójnym sie­dze­niu drze­mała młoda dziew­czy­na, opar­ta głową o szybę. Iza­be­la też po­czuła zmęcze­nie całym dniem i gdy­by nie dźwięk komórki, za­pew­ne przyłożyłaby głowę do okna i odpłynęła w sen.

Dzwo­nił Wik­tor. Za­pro­po­no­wał ko­lację na mieście. Do­pie­ro wte­dy Iza­be­la po­czuła de­li­kat­ne ssa­nie w żołądku; od rana nic nie jadła. Zgo­dziła się, pod wa­run­kiem że nie będzie jej za­da­wał żad­nych pytań co do tego, gdzie była i jak spędziła dzień.

– A cóż to za ta­jem­ni­ce? – zdzi­wił się Wik­tor. – Gdzie byłaś? Od­wiozłem cię prze­cież do re­dak­cji… Gdzie po­tem po­je­chałaś?

– No właśnie tego nie chcę ci po­wie­dzieć. Do­wiesz się w swo­im cza­sie.

– Iza­be­lo! Gdzie byłaś?

– Nie po­wiem. Jeśli chcesz, żebyśmy się dzi­siaj zo­ba­czy­li, to nie za­da­waj pytań. W prze­ciw­nym ra­zie jadę do sie­bie.

– Do­brze, nie będę za­da­wał pytań. Gdzie je­steś? Przy­jadę po cie­bie.

Iza­be­la wyj­rzała przez okno, au­to­bus mijał właśnie ron­do Sta­rzyńskie­go.

– Spo­tkaj­my się przed głównym wejściem do zoo.

– Byłaś w zoo?

– Niedługo obok nie­go będę, jadę te­raz au­to­bu­sem. Spo­tkaj­my się za dzie­sięć, piętnaście mi­nut.

Kie­dy Iza­be­la do­tarła na umówio­ne miej­sce, Wik­to­ra jesz­cze nie było. Sa­mo­cho­dy jadące wzdłuż Wisły le­d­wie się po­su­wały. Szyb­ciej byłoby na pie­chotę, pomyślała, żałując, że wy­brała ta­kie nie­for­tun­ne miej­sce spo­tka­nia. A jed­nak szyb­ko od­zy­skała hu­mor, ob­ser­wując wy­chodzące z zoo uśmiech­nięte dzie­ci. Już nie­ba­wem przyj­dzie tu z Oliwką, kupi jej ko­lo­ro­wy ba­lo­nik i watę cu­krową, pokaże hi­po­po­ta­ma i małpy, a po­tem wspólnie z Mo­niką usiądą na ławce w po­bli­skim par­ku i będą ob­ser­wo­wały bie­gającą, ra­dosną Oliwkę. Już nie­ba­wem…

– Strasz­ne kor­ki – usłyszała głos Wik­to­ra tuż za sobą. – Ja­kie mamy pla­ny?

– Głodna je­stem – przy­znała, całując go na przy­wi­ta­nie. – Może zje­my za­pie­kankę? – Spoj­rzała roz­ma­rzo­nym wzro­kiem w stronę bud­ki na­prze­ciw­ko.

– Za­pie­kankę? Wolałbym porządny stek.