Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Aleja Cichych Szeptów to powieść obyczajowa, której bohaterowie muszą zmierzyć się z najbardziej nieprzewidywalną loterią — własnym losem. Życie dyktuje im twarde warunki, ale i pozytywnie zaskakuje w najmniej oczekiwanym momencie.
Rodzina Jodłowskich boryka się z bolesną przeszłością, która nie jest łatwa do zaakceptowania. Każdy członek rodziny usiłuje odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Samotność i izolacja, brak wsparcia, a także piętrzące się problemy nie wróżą szczęśliwego zakończenia.
Ewa walczy o rodzinę, czy po diagnozie lekarza będzie miała na to jeszcze siłę, a może zdecyduje się na skupienie wyłącznie na sobie?
Piotr pogrąża się w depresji, czy dostrzeże wreszcie problemy żony i dzieci, czy się podda?
Mateusz i Ania szukają akceptacji i wsparcia w grupach rówieśniczych, popełniają błędy, czy uda im się wyplątać z zagmatwanych i niebezpiecznych sytuacji, czy przekreślą swoje życiowe plany głupimi wybrykami?
Pan Józef, starszy człowiek z tajemniczą przeszłością, czy zdecyduje się zmienić swoje życie, a może będzie tkwił w swym odosobnionym życiu?
Leona, seniorka w domu pomocy, kim jest, co ukrywa przed Anią?
Aleja Cichych Szeptów to książka o nadziei, o upartym dążeniu do celu, o niepoddawaniu się wyznaczonemu przez ślepy los przeznaczeniu.
W powieści nie brakuje wzruszających, ale i dramatycznych scen, romansu, szczypty sensacji oraz magicznych miejsc, w których można spotkać... Ciiiii... One nie lubią, gdy się mówi o nich głośno. Tylko szeptem...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 516
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aleja Cichych Szeptów
Copyright © by Izabella Agaczewska (Agnieszka Imiołek)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Korekta: RKS Janusz Muzyczyszyn
Projekt okładki: Agnieszka Imiołek
Skład i łamanie: RKS Janusz Muzyczyszyn
Wydawca: Agnieszka Imiołek
izabellaagaczewska.pl
Wydanie III poprawione
ISBN 978-83-949976-8-7
Dla Agnieszki
Nie ma drugiej takiej, jak TY
Wędrówką życie jest człowieka
Wędrówką jedną życie jest człowieka;
Idzie wciąż,
Dalej wciąż,
Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?
Jak zjawa senna życie jest człowieka;
Zjawia się, dotknąć chcesz,
Lecz ucieka!
Lecz ucieka!
Lecz ucieka!
To nic! To nic! To nic!
Dopóki sił,
Jednak iść! Przecież iść!
Będę iść!
To nic! To nic! To nic!
Dopóki sił,
Będę szedł! Będę biegł!
Nie dam się!
~Edward Stachura
Młoda dziewczyna, siedząca za szklaną ladą, ziewnęła. Galeria dopiero budziła się do życia. Dochodziła dziesiąta. Nieliczni klienci, nie spiesząc się, przechodzili obok witryn rywalizujących ze sobą butików. Artystycznie wyeksponowane sukienki, otulone ciepłymi szalami w beżowych odcieniach, zasypane były jesiennymi liśćmi. Wielka piramida ułożona z książek zachwycała swoją precyzją i doborem kolorystyki. Roziskrzone diodami i żarówkami kryształowe lampy o wyrafinowanych, ale delikatnych kształtach, magnetyzowały świetlistą poświatą. Ekspozycje zachęcały potencjalnych klientów do zakupów. Jednak ci snuli się po galerii niezdecydowani, zatrzymywali się przed wystawami i rzadko kiedy wchodzili do środka. Stoisko z ekskluzywną porcelaną nie należało do wyjątków. Na szklanych regałach i stolikach poustawiane były nieskazitelnie białe talerze o prostej, jednak doskonałej formie. Były też wazy, sosjerki, misy, dzbany, półmiski, spodeczki… Wzory zdobiące naczynia urzekały swym pięknem i subtelnością. Porcelana lśniła w świetle dyskretnie rozmieszczonych lampek i reflektorów. Bukiety białych orchidei włożone do szklanych wazonów dopełniały całości. Klienci zatrzymywali się przed wystawą, jakby bali się wejść i zburzyć tym samym panującą we wnętrzu harmonię i piękno. Odstraszały też ceny. Filiżanka z wytłoczonym storczykiem, w pastelowych odcieniach kosztowała, bagatela, 174 zł. Były też droższe, ale akurat tę wzięła do ręki kobieta, która niezauważenie pojawiła się w sklepie.
Ekspedientka wstała i czujnym okiem zerkała na klientkę. „Kolejna »odwiedzająca«, z tych, co tylko oglądają, ale nigdy nie kupują” – oceniła kobietę sprzedawczyni. – „Szkoda mojego wysiłku na umizgiwanie się do niej, i tak nic z tego. Kto ubrany w takie ciuchy wyda kilkaset złotych na filiżanki?”
Przecież wiedziała dobrze, że „prawdziwe” klientki przychodzą ubrane w eleganckie płaszcze kupione w najdroższych butikach galerii. Noszą skórzane pantofle w najmodniejszym fasonie i oryginalne torebki od najlepszych projektantów. Naj, naj, naj… Wszystko muszą mieć najlepsze i najdroższe, a porcelana w tym sklepie była również „naj”. Kobieta, która stała przed nią, zachowywała, co prawda, minimalne poczucie smaku, jeśli chodzi o dobór kolorystyczny ubioru, ale fason i jakość pozostawiały wiele do życzenia i świadczyły raczej o niewielkim zasobie portfela. Zrezygnowała więc z miłego powitania i rozmowy, ograniczając się do zdawkowego „Dzień dobry”, ale uważnie obserwowała klientkę.
Kobieta miała ciemne długie włosy, zbyt długa grzywka przysłaniała czoło i brwi. Jej oczy były o nieokreślonym kolorze: szare, niebieskie a może zielone? Trudno było ocenić z odległości kilku metrów, jaka dzieliła obie kobiety. Za to wyraźnie zaznaczały się zmarszczki na bladej, prawie pozbawionej makijażu, zmęczonej twarzy. Klientka stała wpatrzona w filiżankę, ale myślami była daleko, bardzo daleko. Jej usta nagle drgnęły i na twarzy pojawił się delikatny, nieśmiały uśmiech, który dodał blasku jej smutnym dotąd oczom. Ekspedientka, która oszacowała jej wiek na około pięćdziesiąt lat, teraz zweryfikowała swój osąd.
Filiżanka z białej porcelany była krucha i delikatna. Bała się wziąć ją do ręki. Jednak ciekawość i chęć dotknięcia wyrafinowanego uszka wygrały z irracjonalnym lękiem. Storczyk, który uwypuklał się na gładkiej powierzchni, wyglądał, jakby jeszcze przed chwilą kwitł w ogrodzie. Przesunęła palcem po jego bladoróżowych płatkach. Tak bardzo zapragnęła mieć tę filiżankę. W jej marzeniach pojawił się stół nakryty białym obrusem i ta wspaniała zastawa, pokój jadalny urządzony z dużą prostotą i elegancją, wszystko nieskazitelnie białe. Srebrne widelczyki, łyżki, noże, serwetniki skrzące się w blasku świec. Oczami wyobraźni widziała piękną, przestronną kuchnię, wspaniały hol i schody wiodące na piętro. W myślach meblowała przytulne pokoje na górze. Stała z filiżanką w dłoni i śniła na jawie o wyimaginowanym domu z wieżyczką.
Rzadko pozwalała sobie na te fantazje, bo na co dzień żyła rzeczywistością, która mocno trzymała ją w ryzach i nie tolerowała bujania w obłokach. Gdy jednak czuła zbliżający się kres wytrzymałości i nadmiar zmęczenia, to poddawała się własnej terapii, którą wypracowała przed laty. Wsiadała w pociąg i przyjeżdżała do Krakowa. Miarowy stukot kół działał na nią uspokajająco. Nie przeszkadzały jej rozmowy i wzajemne pretensje pasażerów, krzyki dzieci i lecące na głowy bagaże. Wsłuchana w rytm pociągu zatapiała się w świecie fantazji. Pierwsze, co robiła na dworcu w Krakowie, to wchodziła do kolektury i skreślała szczęśliwe liczby – od lat te same. Potem błąkała się ulicami miasta, chodząc po sklepach i wybierając w marzeniach nowe, ekskluzywne ubrania dla siebie, dzieci i męża. Następnie przychodził czas na perfumerie, które zanurzały ją w zapachach słodkich róż, orientalnego opium, czy wonnego jaśminu. Na deser zostawiała sobie sklepy z wyposażeniem wnętrz, by mogła puścić wodze fantazji i do woli urządzać swój kupiony za niebotyczną wygraną dom. Teraz było jej o wiele łatwiej, bo wszystkie te sklepy mieściły się pod jednym dachem. Musiała jedynie wybrać galerię, którą miała ochotę odwiedzić. A tych w mieście nie brakowało. Na koniec zachodziła do jednej z kawiarenek i popijając aromatycznie pachnącą kawę, delektowała się wuzetką. Po takim naładowaniu akumulatorów wracała do Andrychowa i mogła z powrotem wtłoczyć się w machinę swojego coraz bardziej przegranego życia, o które nie umiała już walczyć.
Powiodła wzrokiem po półkach, na których stały piękne, upragnione przedmioty. W jej kuchni każde naczynie było „z innej parafii”. Tak miała w zwyczaju mawiać jej mama o rzeczach, które do siebie nie pasowały. Zostało jeszcze parę sztuk z serwisu obiadowego, który rodzice dostali w prezencie ślubnym. Nie wyrzuciła ich, bo miała sentyment do rzeczy, które przypominały jej chwile spędzone z nieżyjącymi już rodzicami. Kubek, który pamiętał dotknięcia ust taty, czy talerz z niewidzialnymi śladami palców mamy. Pamiętała, jak zajadała się swoim ulubionym deserem, który robiła jej mama – galaretką z malinami i bitą śmietaną, podawaną w błękitnej salaterce. Mama śmiała się, patrząc, jak wszystko znika w okamgnieniu, a na nosie, brodzie i bluzeczce jej pociechy pojawiają się czerwone ślady po owocach. Błękitna salaterka z wyszczerbionymi brzegami, od lat już nieużywana, nadal zajmowała honorowe miejsce w kuchennej szafce. Przypomniała sobie, jak z Piotrem, zaraz po ślubie, poszli zrobić pierwsze zakupy. Kupili w hipermarkecie w Bielsku kilka talerzy z niebieskimi chabrami. Piotr na półce obok znalazł dwa kubki z identycznym wzorem. Powiedział, żartując, że z tego kubka będzie pił herbatę do końca swego życia. Bynajmniej nie z powodu niezwykłej urody tego naczynia – patrząc na te bławatki, będzie widział oczy swej ukochanej żony. Byli tacy szczęśliwi, mimo że porcelana na wagę była importowana z Chin, a jej jakość pozostawiała wiele do życzenia. Talerze się porozbijały, ale nadal piją herbatę z tych ulubionych kubków. Potem kupili ekskluzywny serwis na dwanaście osób, taki, o jakim zawsze marzyła: z delikatnym srebrnym wzorkiem. Jednak krótko się nim cieszyła, musiała go sprzedać za połowę ceny, gdy…
Nagle usłyszała ostry dźwięk porcelanowej filiżanki, rozpryskującej się na wypolerowanej kamiennej podłodze. Była przerażona, nie mogła złapać tchu, poczuła ucisk i ból w klatce piersiowej, jakby ktoś ściskał ją kleszczami. Skuliła się, trzymając na piersiach jedną rękę, na drugiej zacisnęła zęby, by nie krzyczeć. To nie pierwszy atak paniki w jej życiu, ale od ostatniego minęło już kilka miesięcy. Myślała, że uporała się z tym problemem. Gorączkowe myśli niczym napisy na dole ekranu telewizora przelatywały jej przez głowę. „O Boże, co ja zrobiłam? Będę musiała za to zapłacić. Skąd wezmę taką sumę?” Strach ją paraliżował. Niepewnie spojrzała na sprzedawczynię, która patrzyła na nią z nie mniejszym przerażeniem i nieskrywaną złością.
Ekspedientka zauważyła, jak nagle zmienił się wyraz twarzy klientki. Łagodny uśmiech zastąpił grymas bólu, a oczy wypełniły się łzami, które jedna po drugiej powolutku toczyły się po policzkach. Ręka, w której kobieta trzymała filiżankę, zaczęła drżeć. Dziewczyna nie czekała dłużej, tylko ruszyła w jej stronę. Nie zdążyła. Jak na zwolnionym filmie widziała spadającą porcelanę. Nie umiała przyspieszyć ruchów i zapobiec katastrofie.
Teraz obie stały nad skorupami, które jeszcze przed chwilą tworzyły doskonały kształt. Spojrzała na klientkę, która drżała i głośno łapała każdy oddech. Miała ochotę nawrzeszczeć na nią, ale powstrzymało ją spojrzenie kobiety. Było pełne bólu i czegoś, co trudno było odczytać. W jej oczach tliła się także iskierka nadziei.
– Proszę się uspokoić. – Dziewczyna pierwsza otrząsnęła się i zaczęła działać. Posadziła klientkę na krześle i podała jej szklankę wody. Kobieta wyjęła opakowanie tabletek z torebki i wprawnym, dobrze wyćwiczonym ruchem wzięła jedną, popijając przyniesionym płynem. Po chwili uspokoiła się i mogły porozmawiać.
Szła po mokrym chodniku, na którym leżały pierwsze jesienne liście. Słońce bezskutecznie usiłowało przedostać się przez grubą warstwę chmur i rzucić kilka ciepłych promieni, by ogrzać i rozjaśnić, choć na chwilę, ciemnoszare ulice miasta. Zamiast nich, z nieba koloru stali padały grube krople deszczu. Zimny wiatr kręcił się raz w jedną, raz w drugą stronę, znikał, a potem nagle wyskakiwał zza kolejnego szpitalnego budynku, by wywołać atak dreszczy u zmarzniętych przechodniów. Ewa prawie biegła do widocznego w oddali budynku przy ulicy Śniadeckich. Przez to zdarzenie w galerii była już spóźniona na umówioną wizytę z lekarzem.
Niewiele obiecywała sobie po tej konsultacji, ale jeśli miała być leczona, to tylko pod kierunkiem doktora Gabriela Werdycha – Archanioła Gabriela. Tak w żartach mówiły o młodym medyku pielęgniarki i pacjenci. Nawet ordynator przyznawał, że samo imię działa kojąco na chorych. Co ważniejsze, lekarz wykazywał się wnikliwą i skrupulatną diagnozą schorzeń, a swoich pacjentów otaczał troskliwą opieką. Mimo upływu lat pamiętała go bardzo dobrze, jego ciepły, przyjemny głos dodający otuchy i nadziei, pełne uśmiechu, łagodne spojrzenie i spokój, jaki ją ogarniał, gdy tłumaczył zawiłości leczenia i terapii. Była mu wdzięczna za szczerość, mimo że nie była łatwa do zaakceptowania. Nigdy nie zapomni tego, co dla niej zrobił w najważniejszej chwili jej życia.
Zmoknięta, mimo rozpostartego parasola, który nie mógł ochronić jej przed kroplami deszczu miotanymi przez zawiewający z różnych stron wiatr, dotarła do przychodni przyklinicznej. Spytała o gabinet lekarza i ruszyła wąskim korytarzem, przeciskając się między tłumem oczekujących pacjentów. Wszystkie miejsca były zajęte, stanęła więc przy oknie, patrząc, jak krople deszczu, jedna po drugiej, spływają po szybie. To miejsce znów wywołało falę bolesnych wspomnień.
– Pani Ewa Jodłowska, zapraszam do gabinetu. – W poczekalni rozległ się mój donośny głos.
Trzymając w ręce historię choroby pacjentki, usiadłem za biurkiem. Gdy weszła, nie od razu ją rozpoznałem. Dopiero gdy napotkałem jej spojrzenie, wspomnienie, niczym piórko puchu, sfrunęło z nagle otwartej szuflady niepamięci. Minęło prawie dwadzieścia lat, od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Ponownie zerknąłem w kartę.
„Ewa Jodłowska, lat 43…”
Zmieniła nazwisko, co nie było niczym zadziwiającym, jednak trudno było mi odnaleźć podobieństwo do kobiety, którą kiedyś znałem. Pozostał znajomy uśmiech, nieśmiało błąkający się w kącikach ust i dźwięczny głos. Dyskretnie na nią spoglądałem znad papierów. Wydawała mi się dużo starsza niż była w rzeczywistości. Trochę zaniedbana, bez makijażu, który mógłby nieco zatrzeć ślady upływającego czasu. To nie był tylko brak dbałości o siebie, na jej twarzy malowało się też zmęczenie. Co było powodem tych zapadniętych policzków, bladej cery i podkrążonych oczu? Zbyt dobrze wiedziałem, co to może oznaczać. Spojrzałem na wyniki badań. Czyżby historia miała się powtórzyć?
Byłem wtedy jeszcze na stażu. Przez wiele miesięcy obserwowałem Ewę, która towarzyszyła swojej matce w czasie każdego pobytu na oddziale onkologii. Wyglądały jak siostry, podobne do siebie niczym dwie krople wody. Nie odstępowała chorej na krok. Przychodziła, gdy tylko kończył się obchód i wychodziła ostatnia, wyganiana przez pielęgniarki. Opiekowała się nie tylko mamą, ale także innymi pacjentkami. Każdy ją lubił, bo wnosiła ze sobą na szpitalne sale powiew wiosny. Nawet siostra oddziałowa z przymrużeniem oka patrzyła na jej wizyty poza wyznaczonymi godzinami. Nieraz widziałem ją, jak płakała, siedząc na schodach, po czym dokładnie wycierała mokrą od łez twarz, poprawiała makijaż i z uśmiechem na karminowych ustach wkraczała na oddział. Zawsze rozciągał się za nią smakowity zapach jagodzianek, które piekła dla matki i innych chorych. Czasami częstowała nimi pielęgniarki i lekarzy. Do tej pory czuję ich smak. Zapamiętałem ją, bo była pierwszą osobą, którą musiałem poinformować o śmierci pacjenta. To nie było łatwe zadanie…
Jej długie kasztanowe włosy były w lekkim nieładzie, pewnie dlatego, że na zewnątrz szalała pierwsza wiosenna burza. Miała długą sukienkę koloru wrzosu. Jeszcze teraz widzę ją, jak roześmiana wchodzi na oddział i energicznie idzie korytarzem wprost na mnie. W miarę jak się zbliża, jej uśmiech powoli gaśnie, patrzy mi w oczy i wszystko rozumie. Jej kroki stają się cichsze, w końcu milkną. Stoi przede mną, a ja nie wiem, co mam jej powiedzieć. Jak zakomunikować komuś, że jego najbliższa osoba zmarła kilkanaście minut temu? Jakich użyć słów? Zanim cokolwiek powiedziałem padło jej ciche pytanie:
– Gdzie teraz jest mama?
Wskazałem ręką na salę, z której nie zdążono jeszcze wywieźć zmarłej do prosektorium. Wręczyła mi pudełko z jagodziankami i powoli weszła do sali. Pielęgniarka próbowała protestować, ale poprosiłem, żeby wyszła z pokoju. Podałem jej drożdżówki, a sam zostałem przed drzwiami, pilnując, by nikt nie zakłócił ostatniego spotkania matki i córki. Ewa wiedziała, że jej matka umrze, ale nie była gotowa na tę chwilę. Czy ktokolwiek może przygotować się na śmierć najbliższej osoby? Wątpię. Podbiegła do łóżka, na którym leżało wyniszczone chorobą ciało jej matki. Przywarła do niego i zaniosła się szlochem, całowała ręce i twarz kobiety. Położyła głowę na piersi matki i objęła się jej bezwładnymi rękami. Trwała tak w tym pożegnalnym objęciu przez dłuższą chwilę. Podszedłem i delikatnie dotknąłem jej szczupłego ramienia. Drgnęła, budząc się z letargu, spojrzała na mnie z błaganiem w oczach. Wycofałem się więc z sali i powstrzymałem nadchodzących sanitariuszy, którzy przyszli zabrać ciało zmarłej. Ewa pochyliła się nad twarzą matki i coś szeptała jej do ucha, po czym złożyła na jej ustach pocałunek, uścisnęła dłoń i odeszła chwiejnym krokiem od łóżka. Była roztrzęsiona i blada. Zaprowadziłem ją do dyżurki lekarskiej i podałem tabletki na uspokojenie. Otuliłem ją ciepłym kocem, bo cała drżała z zimna i emocji. Gdy doszła do siebie, pomogłem jej załatwić wszystkie formalności. Przy pożegnaniu nieoczekiwanie przytuliła się do mnie i wyszeptała:
– Dziękuję, to było dla mnie bardzo ważne.
Odeszła, posyłając mi wdzięczne spojrzenie. Tak, byłem nią zauroczony. I mimo upływu lat zmieszałem się jak sztubak, widząc ją ponownie. Niestety, znów miałem jej do przekazania złe wieści.
– Pana oczy nie potrafią nic ukryć – odezwała się pierwsza. – Mam raka, prawda? – Jej głos był smutny, ale pełen spokoju.
– Tak, to znaczy nie… – Miotałem się, zupełnie zaskoczony tym bardziej stwierdzeniem niż pytaniem.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Znowu zrobiłem się purpurowy. „Co za idiotyczna sytuacja” – myślałem gorączkowo.
– Przepraszam, źle się wyraziłem. – Musiałem się jakoś wytłumaczyć. – Jeszcze nie wiem, co pani dolega. Wyniki badań faktycznie ujawniają niewielki guz w prawej piersi, ale to jeszcze nie oznacza, że to nowotwór.
Patrzyła mi prosto w oczy i milczała, czekając na drugą część mojej wypowiedzi. Nie było w tym spojrzeniu ulgi ani nadziei. Wiedziała, co powiem.
– Jednak biorąc pod uwagę przypadki onkologiczne w pani rodzinie, niestety nie mogę tego wykluczyć. Bądźmy jednak dobrej myśli. W najbliższy piątek wykonamy mammotomiczną biopsję piersi, a do tygodnia lub dwóch poznamy wyniki. Za dwa tygodnie zgłosi się pani do doktora Szaflarskiego, bo ja w tym czasie będę na sympozjum w Paryżu.
– Nie – przerwała mi nerwowo. – Ja zaczekam – dodała już spokojniej. – Ufam panu.
Tymi słowami zbiła wszystkie argumenty, których nie zdążyłem nawet przedstawić. No cóż, nie będę ukrywać, że to mile połechtało moje ego. Znowu poczułem, że się rumienię, po raz trzeci w ciągu kilku minut. Wziąłem z biurka kalendarz i zacząłem wertować kartki.
– No dobrze, pani Ewo. W takim razie zadzwonię do pani po moim powrocie i umówimy się na kolejną wizytę.
Wstała z krzesła i wolno podeszła do drzwi. Trzymając rękę na klamce, odwróciła się i patrząc mi prosto w oczy, powiedziała:
– Wiem, że to sprawa beznadziejna, ale będę się czuła bezpiecznie, gdy sam Archanioł Gabriel będzie moim lekarzem. Proszę tylko o szczerość. – Uśmiechnęła się i zanim zdążyłem zareagować, już jej nie było.
Gdy zamknęły się drzwi, opadłem na oparcie fotela. Poluzowałem krawat i wziąłem głęboki oddech. Wiedziałem, że niektóre pielęgniarki i pacjenci żartują sobie z mojego imienia. Nie sądziłem tylko, że Ewa będzie o tym pamiętać. Marny ze mnie zwiastun dobrej nowiny. Podrażniona ambicja kazała mi się jeszcze raz zagłębić w historię choroby kobiety. Niestety, bez wyników szczegółowych badań nie potrafiłem nic odkrywczego wymyślić. Dopiero po chwili poprosiłem kolejnego pacjenta.
Wysiadając z autobusu, potknęła się i wpadła wprost do ogromnej kałuży. Nikt nie pospieszył jej z pomocą. Przechodnie schowani pod parasolami omijali ją z daleka, każdy uciekał przed deszczem. Podniosła się i utykając na prawą nogę, powoli ruszyła w stronę ulicy Włókniarzy. Upadając, stłukła kolano, z którego teraz sączyła się mała strużka krwi. Była obolała, mokra i brudna. Próbowała otworzyć parasol, ale jak pech to pech, automat się zaciął. Szła więc, zmagając się z wiatrem i odczuwając siekące w twarz, ostre niczym tysiące szpilek krople zacinającego deszczu. Nie zdołała zapiąć płaszcza i każdy silniejszy podmuch wdzierał się bezlitośnie pod poły targanej tkaniny, przeszywając lodowatym zimnem jej drobne ciało. „Jeszcze tylko pięć minut” – pocieszała się w myślach. „I niech się ten koszmarny dzień wreszcie skończy. Kto by pomyślał, że to ledwie dwudziesty siódmy września? Przypomina raczej ponury listopadowy piątek, w dodatku trzynastego”.
Ostatnimi siłami weszła na trzecie piętro i stanęła pod drzwiami. Zesztywniałymi z zimna palcami szukała kluczy w torebce. Nagle zza zamkniętych drzwi dobiegły ją głośne krzyki. Awantura rozgrywająca się w jej mieszkaniu bardzo ją zdenerwowała.
– Spadaj, chamie jeden, ja ci nie grzebię na twoich półkach! – Osłupiała usłyszała głos córki.
– Kur… mać! A ty wczoraj zarąbałaś mi pięć dych z portfela! Myślisz, że nie wiem? – Teraz krzyczał młodszy o dwa lata syn, Mateusz. – Skąd bierzesz kasę na te wszystkie markowe ciuchy?
– To ze szmateksu, idioto! – wrzeszczała Ania coraz bardziej piskliwym głosem.
– Tak to możesz szklić starej, a nie mnie. Ona ci we wszystko wierzy. „Moja Ania to artystka” – przedrzeźniał głos matki. – „Chodzi do szkoły plastycznej. Ona bardzo dobrze się uczy, to takie mądre i dobre dziecko”. – Śmiał się szyderczo. – Ale gdyby wiedziała, co ty w tym Bielsku wyczyniasz, to by chyba na zawał zeszła.
– A ty nie jesteś lepszy, jak się skumplowałeś z tymi bandytami od Junkersa, to ci zupełnie odwaliło! Skończysz w poprawczaku albo za kratami.
– Zamknij się idiotko!
– Znaleźli naiwniaka, który odwala za nich czarną robotę. Zobaczysz, ty za to bekniesz, a oni się z tego wymigają. Stary Makiego jest nieźle ustawiony, pewnie ma całą prokuraturę w kieszeni. Obudź się, na jakim ty świecie żyjesz!
Stała z kluczami w ręce i oniemiała słuchała kłótni swoich nastoletnich dzieci. W ciągu tych kilku chwil dowiedziała się o nich więcej niż przez ostatni rok. To nie mogło być prawdą. Usłyszała kroki na schodach, więc czym prędzej włożyła klucz do zamka i otworzyła drzwi.
– Dzień dobry, pani Jodłowska. A co to za hałasy? – Jednak nie zdążyła się schować przed wścibską sąsiadką z czwartego piętra. – To chyba Aneczka z Mateuszkiem? Jak to się mówi, kto się lubi, ten się czubi. Brat z siostrą też się musi pokłócić od czasu do czasu. – Sąsiadka zaśmiała się, a potem zaaferowanym tonem głosu śpieszyła donieść o kolejnej osiedlowej sensacji. – A słyszała pani o tym napadzie na tego małego Kieszkowskiego? Znaleźli go wczoraj nad ranem obok śmietnika. Był nieprzytomny, miał całą twarz we krwi. To były podobno mafijne porachunki – dodała, ściszając głos. – A ten Maciek też święty nie jest, jego starsi bracia najpierw w poprawczaku byli, a teraz jeden wylądował w kryminale. Mafia, mówię pani! Niech pani uważa na Mateuszka.
– Co też pani mówi, pani Gałkowa. To nie Sycylia, tylko nasz Andrychów – powiedziała Ewa. Zanim zamknęła drzwi, doleciały ją jeszcze złowieszcze narzekania Gałkowej:
– A ja pani mówię: mafia i gangsterka! Sodoma i Gomora! Co się to porobiło na tym bożym świecie.
Stała w przedpokoju, starając się poukładać kłębiące się myśli. Stłuczone kolano bolało ją coraz bardziej. Powoli ściągnęła przemoczone ubranie, z dziurawych butów wypływała woda. Podniosła jeden do ręki i okazało się, że w kilku miejscach rozkleiła się podeszwa. Sprawdzała się stara zasada: co tanie, to drogie. Musi kupić nowe buty, bo te nie nadają się już do chodzenia.
– Cześć mamo! – zawołała Ania. – Niespodzianka, przyjechałam dziś, bo potrzebuję pieniądze na jutro do szkoły, wiesz, na ten wyjazd do Wrocławia za dwa tygodnie. Podgrzałam zupę i zjedliśmy ją z chlebem. Teraz lecę do Olki, bo się z nią umówiłam. Nie widziałyśmy się całe wieki. Musimy pogadać. – Dziewczyna nienaturalnie szybko wyrzucała z siebie komunikaty, chcąc zatuszować zaskoczenie, spowodowane pojawieniem się matki w trakcie ich głośnej awantury. Teraz oboje zastanawiali się, czy ich rodzicielka słyszała i zrozumiała, o co się kłócili. – Będę wieczorem. – Anka cmoknęła mamę w policzek. – Ale jesteś zmarznięta i przemoczona. Nie miałaś parasola?
Ewa patrzyła na swoją siedemnastoletnią córkę – była ładna, podobna do ojca, miała długie blond włosy, jej zielone oczy podkreślone były perfekcyjnie wykonanym, ale trochę zbyt mocnym makijażem. Bacznie przyjrzała się ubraniu nastolatki. Nie pamiętała, żeby Ania miała taką bluzkę i spodnie. Wyglądały raczej na drogie rzeczy. Postanowiła jednak nie ruszać na razie tego tematu. Musiała to sobie wszystko spokojnie przemyśleć.
– Miałam, ale mi się zepsuł, muszę go naprawić – odpowiedziała po chwili.
– Powinnaś go wyrzucić i kupić nowy, widziałam w Bielsku taki śliczny rudo-brązowy.
– No dobrze Aniu, kupię sobie piękny parasol i porządne, skórzane buty, ale ty nie pojedziesz na szkolną wycieczkę, może być?
– Oj, mamuś, ty to potrafisz człowieka sprowadzić na ziemię. Będę koło dziesiątej. – Dziewczyna przemknęła przez przedpokój i już jej nie było.
– Ja też wychodzę. – Mateusz wychylił się z pokoju. – Idę pouczyć się do Michała, mamy przygotować razem prezentację na historię.
Oboje uznali, że bezpieczniej będzie usunąć się z mieszkania i uniknąć jakichkolwiek pytań matki.
– Nie jesteś głodny? – Ewa obserwowała uważnie syna. Skąd się wzięły siniaki na jego muskularnych ramionach i te zadrapania na szyi? Już miała go o to zapytać, ale się rozmyśliła.
Weszła do łazienki, zdjęła resztę mokrych ubrań i odkręciła kurek z ciepłą wodą. Rzadko pozwalała sobie na ten luksus, jakim była kąpiel w wannie. Przeważnie brała szybki prysznic. W jej zabieganym życiu ciągle brakowało czasu choćby na chwilę relaksu. Wstawała o piątej rano. Przygotowywała śniadanie dla Mateusza i męża, bo Ania w ciągu tygodnia mieszkała w internacie. Gdyby im nie zrobiła, to Piotr zapomniałby o śniadaniu, a syn zapewne wolałby kupić coś na mieście, niż samemu sobie zrobić kanapkę. A to kosztowałoby ją dwa razy drożej. Ciągle musiała kalkulować i przeliczać pieniądze. Czuła się jak ostatnia sknera, wydzielając każdy grosz dzieciom, ale inaczej nie mogła. Mieli do spłacenia zaciągnięty kredyt. Ania uczyła się w liceum plastycznym w Bielsku, żeby nie musiała codziennie dojeżdżać, zamieszkała w internacie – to generowało kolejne, dość duże koszty. Na czynsz, opłaty i pozostałe rachunki ledwie starczało. Piotr, mimo doskonałych kwalifikacji, nie mógł znaleźć pracy już od kilku lat. Albo odpadał przy rekrutacji, albo był zwalniany po okresie próbnym. Depresja – to prawdopodobna przyczyna jego niepowodzeń. Prawdopodobna, bo mąż już dawno zrezygnował z pomocy specjalisty. To była jej diagnoza.
Ewa pracowała w sklepie, a od dwóch lat dodatkowo opiekowała się panem Józefem. To pozwalało im jako tako przetrwać od wypłaty do wypłaty. Ciężko było jej godzić dwa etaty z obowiązkami w domu. W sklepie wykonywała wręcz katorżniczą pracę od wczesnych godzin porannych. Rzadko kiedy udawało jej się skończyć po ośmiu godzinach, często zostawała na nadgodziny, które były co prawda marnie opłacane, ale reperowały rodzinny budżet. Miała tylko jeden wolny weekend w miesiącu. Od lat nie brała urlopu, wolała w zamian otrzymać finansową rekompensatę z tego tytułu. To pomagało łatać ich wiecznie pogłębiającą się zapaść finansową. Ewa nie bała się trudów i obowiązków, ale najbardziej męczyła ją atmosfera panująca w sklepie. Mimo że miała dość długi staż pracy i duże doświadczenie, to jednak każdego dnia modliła się, żeby końcowy bilans dnia zgadzał się co do złotówki. Była nieustannie poganiana przez kierownika sklepu, który chciał zabłysnąć umiejętnością organizacji pracy przed nowym właścicielem, a także napiętnowana przez koleżanki za sumienne wykonywanie obowiązków; miała ochotę rzucić posadę. Niestety, zdawała sobie sprawę, że ma marne szanse zaistnieć na rynku pracy ze swoimi niewiele wartymi kwalifikacjami. A już na pewno nie miała gwarancji, że otrzyma wyższe wynagrodzenie. Bez finansowego wsparcia ze strony męża nie mogła nawet marzyć o zmianie swojej sytuacji. Oszczędności już dawno im się skończyły, a to, co mieli cennego, zdążyła już spieniężyć. W dodatku ciążyła na niej spłata kredytu, który zaciągnęli na zakup mieszkania.
Gdy znalazła dodatkowe zajęcie, bardzo się ucieszyła. Sąsiadka, której córka była listonoszką, powiedziała jej, że poszukiwana jest opiekunka do starszej osoby. Nie była do końca przekonana, czy poradzi sobie w tej roli, ale gdy dowiedziała się, o kogo chodzi, była bardzo podekscytowana i postanowiła spróbować. Jej nowy podopieczny mieszkał w starej, przedwojennej willi ukrytej wśród drzew na Pańskiej Górze. Dom, a raczej krążące o nim legendy, zawsze pobudzały jej wyobraźnię. Gdy była małą dziewczynką, wypatrzyła go wśród drzew, wędrując z mamą zielonym szlakiem na Leskowiec. Już wtedy zakochała się w domu z wieżyczką. Marzyła o tym, by móc zamieszkać w zamku. Jedna z opowieści, które słyszała w szkole od koleżanek, mówiła, że ten dom zbudował przed wojną pewien hrabia, który przybył z daleka. Jego żona zmarła przy porodzie, a on nigdy nie ożenił się powtórnie, całą swą miłość przelewając na córkę. Oszalał z rozpaczy, gdy Emilka poważnie zachorowała. Przywiózł ją do Andrychowa, miasteczko słynęło z sanatorium, które specjalizowało się w leczeniu gruźlicy. Ponieważ lekarze zapowiedzieli długotrwałe leczenie, mężczyzna postanowił zamieszkać tu na stałe. Rozpoczął budowę domu, której niestety nie ukończył. Emilka mimo wszelkich wysiłków medyków zmarła. Hrabia z rozpaczy zastrzelił się w swym gabinecie. Od tej pory w willi zaczęło straszyć. Podobno w nocy było słychać tam krzyki i płacz zrozpaczonego ojca wołającego imię córeczki. Spadkobiercy usiłowali dokończyć budowę domu, jednak ekipy remontowe, jedna za drugą rezygnowały z pracy. W czasie wojny dom chcieli zagospodarować Niemcy, ale i oni, jak szybko przyszli, tak szybko się wynieśli. Dom popadł w zapomnienie, zarosły go liczne krzaki i drzewa. Stał tak, niszczejąc, aż do lat dziewięćdziesiątych. Przez ten czas krążące o nim opowieści urosły do rangi legendy. Nazwano go „przeklętym dworem”. Kiedy zjawił się nowy właściciel, każdy zastanawiał się, kim on jest. Może to potomek hrabiego? Niestety, plotki donosiły, że to jeden z byłych partyjnych prominentów ukrył się przed ludźmi, by w spokoju żyć na emeryturze. Ewa była trochę rozczarowana, bo nowy gospodarz wyremontował tylko wnętrze domu i to, co było konieczne do jego zamieszkania, czyli dach i okna. Nie dokończył budowy drugiej wieżyczki. Dom nadal był okaleczony. A tak bardzo chciała zobaczyć zameczek w pełnej krasie. Za to dookoła domu zaczął wyrastać piękny ogród. Nie był zbytnio wymuskany, raczej robił wrażenie trochę dzikiego i tajemniczego, ale od razu przypadł Ewie do gustu. Wiosną zawsze pachniał bzem i jaśminem. Latem królowały w nim pnące róże w odcieniach różu i czerwieni. A jesienią otulały go kolorowe liście klonu, dębu i sumaka. Właściciel nie był osobą towarzyską, nikt go nie odwiedzał, z nikim nie utrzymywał kontaktów. Mówiono o nim dziwak albo gbur. Podobno natrętów wyrzucał z domu, był opryskliwy i niemiły, kiedy ktoś zakłócał mu spokój. Ewa trochę się bała, gdy naciskała dzwonek przy furtce. Postać gniewnie patrząca na nią przez okno spotęgowała ten strach. Po chwili dobiegł do niej z głośnika domofonu zniecierpliwiony głos, pytający, czego chce. Gdy wytłumaczyła, o co chodzi, rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Weszła do domu i stanęła przed właścicielem „przeklętego dworu”. Pan Józef wcale nie wydawał się taki straszny, jak donosiły plotki. Miał około osiemdziesięciu lat albo i więcej, był wysoki, (choć nieco przygarbiony) i przystojny jak na swój wiek. Poruszał się z trudem.
– Mam nadzieję, że nie boi się mnie pani? – spytał z iskierkami w oczach.
Ewa odetchnęła z ulgą, widząc jego uśmiech i słysząc zdecydowany, ale łagodny głos.
– Niech pani nie wierzy plotkom, nie jestem mordercą ani wampirem, bo tak chyba wołają na mnie niektóre dzieci. – Ewa zaczerwieniła się, bo sama słyszała, jak Mateusz kiedyś opowiadał jej o spotkaniu prawdziwego wampira. Było to co prawda już kilka lat temu, jednak zrobiło się jej gorąco na to wspomnienie.
– Niestety, reumatyzm nie pozwala mi już na robienie wielu rzeczy. Dlatego zmuszony jestem kogoś zatrudnić do pomocy.
Szybko udało im się ze sobą porozumieć co do obowiązków Ewy i wynagrodzenia, które nie było zbyt wysokie, ale jak dla niej wystarczające. Pan Józef na ogół był w całkiem dobrej formie, nie licząc dni, kiedy reumatyzm dawał się mu mocniej we znaki. Potrzebował pomocy przy prowadzeniu domu, zakupach i przy zajmowaniu się ogrodem, który był jego pasją. Jednak najbardziej był złakniony czyjegoś towarzystwa, choć do tego Ewie nigdy się nie przyznał. Praca u pana Józefa była dla niej chwilą odpoczynku od problemów w sklepie i w rodzinie. Mimo że obowiązków było sporo, bo dom na początku wymagał wiele wysiłku, by doprowadzić go do porządku, to jednak miła atmosfera i spokój tego miejsca sprawiały, że Ewa czuła się odprężona i mniej spięta. Po całym dniu spędzonym w delikatesach z uśmiechem wchodziła do „zamku”, gdzie czekała na nią gorąca zupa ugotowana przez pana Józefa, który odkrywał przed nią coraz więcej swoich zalet. Obiad stał się ich wspólnym rytuałem. Czasami, gdy uwinęła się ze sprzątaniem nieco szybciej, zasiadali razem przy herbacie i rozgrywali partię szachów, których zasady cierpliwie tłumaczył jej pan Józef.
Ocknęła się z zamyślenia, woda w wannie zrobiła się chłodna, sięgnęła więc po ręcznik i wyszła z kąpieli. Stanęła przed lustrem. Patrzyła na nią obca kobieta z bladą twarzą, podkrążonymi oczami i wychudzonym ciałem. Dotknęła ręką lewej piersi, nie była już taka sprężysta jak kiedyś. Odkąd, przerażona, odkryła zgrubienie pod palcami, unikała dotykania się w tym miejscu. Irracjonalny lęk. To było obce ciało w jej ciele, intruz, który pojawił się w najmniej spodziewanych okolicznościach. Pragnęła, żeby jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po prostu zniknął. Niestety, guz nadal tkwił w tym samym miejscu i wydawał się jej jeszcze większy niż przed kilkoma dniami. Do dziś słyszała prośbę umierającej matki, aby dbała o siebie i często robiła badania kontrolne. Przyrzekła wtedy, że będzie czujna i nie da się zaskoczyć chorobie, którą mogła być genetycznie napiętnowana. Przez kilka pierwszych lat regularnie, co miesiąc, dokładnie badała piersi. Potem, gdy pojawiły się dzieci, dodatkowe obowiązki i problemy, coraz rzadziej pamiętała o samokontroli. Ciągle zabiegana, wieczorami marzyła, by jak najszybciej znaleźć się w łóżku i zasnąć. Zasypiała, myśląc, co należy zrobić następnego dnia. Kontrola piersi zawsze była na liście rzeczy ważnych i zawsze kończyło się na przekładaniu tego na dzień następny. W końcu zupełnie o tym zapomniała. Aż pewnego dnia, przy zakładaniu biustonosza Ewa zwróciła uwagę na nierówność wyczuwalną pod palcami na jednej z piersi. Od pierwszej chwili wiedziała, co to jest. Mimo własnej diagnozy nie tak szybko poszła do specjalisty. Nie chciała usłyszeć wyroku, łudziła się, że to nic takiego i bagatelizowała całą sprawę przed samą sobą. Nie powiedziała mężowi ani dzieciom o guzie. Nie chciała ich informować, zanim lekarze nie potwierdzą jej przypuszczeń. Najbardziej bała się reakcji dzieci. Mimo że ich wspólne relacje nie były już takie jak kiedyś, to jednak wciąż była ich matką. Wiedziała, że nadal jest dla nich ogromnie ważna. Te wszystkie scysje i awantury, liczne problemy, oddalenie, brak czasu na wspólne rozmowy i bycie ze sobą, na szczęście nie zdołały zniszczyć wciąż mocnych więzi.
Przeczuwała, że kiedyś nadejdzie ta chwila i zachoruje na raka tak jak jej mama i babcia. Miała jednak nadzieję, że nastąpi to później, dużo później. Niestety, stała przed kolejnym zakrętem w swoim życiu, być może ostatnim. Nie bała się śmierci, bała się o tych, których mogłaby tu zostawić. Dodatkowo przygnębiała ją myśl o braku jakichkolwiek pieniędzy gwarantujących jej dzieciom dobry start w dorosłe życie. Nie mogła liczyć w tej kwestii na męża. Zresztą, o niego bała się tak samo albo i bardziej. Wiadomość o jej chorobie może go zdruzgotać. Przecież to ona zapewniała mu oparcie w każdym względzie, także finansowym. Piotr może nie wytrzymać psychicznie i jego stan się pogorszy. Od kilku lat przerażała ją myśl, że mąż może targnąć się na swoje życie. Już wcześniej próbował to zrobić.
Piotr był kiedyś dla niej najważniejszą osobą, bez niego nie wyobrażała sobie życia. Był czuły, opiekuńczy, zaradny, pełen pasji i energii. Choroba zmieniła go w kogoś zupełnie innego. Dawniej rozmawiali ze sobą bez końca, zarywali noce, by wymienić się swoimi spostrzeżeniami, podzielić wrażeniami z całego dnia. Teraz unikali się nawzajem. Piotr, w dni, kiedy miała trochę więcej czasu, po prostu uciekał z domu, wychodził, nie mówiąc, dokąd idzie. Ich relacje ograniczały się do zdawkowych pytań i lakonicznych odpowiedzi albo przemilczeń. Nawet spali w oddzielnych łóżkach. Żyli obok siebie. Ewa na początku starała się walczyć o ich związek, ale po jakimś czasie przestała. Nie miała już sił. Wystarczyło, że sama musi się zmagać z rzeczywistością. Piotr, mimo że miał sporo czasu, nie zajmował się domem, był tak pogrążony w swoich myślach, że nawet zapominał o własnych potrzebach. Gdyby nie żona, już dawno przestałby cokolwiek jeść. Tylko ciałem był z rodziną, bo duch był daleko, za daleko jak dla niej. Dzieci zaakceptowały zachowanie ojca i lepiej sobie radziły niż ona z tą dziwną separacją. Nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, czy jeszcze kocha Piotra? Nie czuła nic oprócz zmęczenia. On po prostu był w jej życiu. Na początku tęskniła za nim, za jego bliskością, domagała się jej, ale on odsuwał się od niej, raniąc jej uczucia. Czuła się odtrącona i upokorzona tym, że musiała żebrać o miłość.
Otrząsnęła się z tych bolesnych rozważań, musiała postanowić, co dalej robić. Ubrała się i wysuszyła mokre włosy. Dochodziła szósta. Wyjrzała przez okno, na szczęście deszcz przestał padać. Na wszelki wypadek włożyła jednak kalosze. I tak nie miała innych butów, bo baleriny już do niczego się nie nadawały. Wzięła z półki stary parasol Piotra, już mocno sfatygowany, z powyginanymi drutami, ale wciąż spełniający swoje zadanie i wyszła z domu. Postanowiła pójść tam, gdzie od wielu lat szukała ciszy i spokoju, gdzie mogła wszystko przemyśleć, gdzie wracała do niej utracona energia.
Izabella Agaczewska (Agnieszka Imiołek) to rodowita krakowianka. Jest oligofrenopedagogiem, wraz z uczniami z niepełnosprawnością intelektualną tworzy spektakle teatralne i filmy fabularne. Zapalona podróżniczka uwielbia eskapady rowerowe oraz piesze wędrówki.
Jest autorką dwóch powieści obyczajowych oraz książki dla dzieci „Sanatorium cudów”.
Od kilku lat publikuje na blogu „Opowiadania na jeden kęs”. To krótkie, zabawne, czasem refleksyjne, a niekiedy wzruszające historie.
Zapoznaj się z twórczością autorki, pobierz darmowe fragmenty powieści na stronie www.izabellaagaczewska.pl
To powieść obyczajowa skierowana do kobiet w każdym wieku.
Akcja oczy się w Krakowie, w starej części Podgórza, w czasie kilku świątecznych dni.
Bohaterkami są dwie kobiety, sąsiadki z naprzeciwległych kamienic. Dzieli je prawie wszystko — wiek, status społeczny, zainteresowania, wykształcenie, oczekiwania oraz dążenia.
Pozornie różne, jednak, czy na pewno?
Nieoczekiwane wydarzenia sprawią, że ich losy się połączą. Nie obejdzie się bez kurtuazyjnej uprzejmości i bezceremonialnego iskrzenia.
Trzecią bohaterką jest Narratorka, która z ironią komentuje poczynania Jadwigi i Dagmary.
To zabawna powieść poruszająca jednak ważny i aktualny problem samotności, z którym boryka się coraz więcej osób, niezależnie od wieku.
Fotografie autorstwa Anny Napory wprowadzają czytelnika w klimat tej niezwykłej dzielnicy Krakowa.
Aleksander to dziewięcioletni chłopiec, który nagle przestaje mówić. Trafia do Sanatorium, gdzie dzięki odpowiedniej terapii powinien odzyskać mowę. Niestety, rehabilitacja nie przynosi efektów. W przytłaczającym budynku sanatorium chłopiec, jak i jego towarzysze – Ismenka, Leopold i Ksawery czują się bardzo samotni. Każde z nich jest wyjątkowe. Choć Normalsi, jak i personel sanatorium, używają wobec nich obraźliwej nazwy Dziwolągi, nie zrażają się tym. Są dziećmi, które muszą stawić czoła trudnej rzeczywistości, ale walczą z całych sił pomimo problemów z mówieniem, poruszaniem się, myśleniem…
Jednak gdy zjawia się nowa wychowawczyni, pani Konstancja, w Sanatorium zaczynają się dziać prawdziwe cuda...
Książka jest dedykowana dzieciom, ale i dorosły czytelnik znajdzie w niej coś dla siebie. Przesłanie płynące z lektury zmieni niejedno serce.
Cudne ilustracje wykonała Iwona Pastuszka-Vedral.
Opowiadania na jeden kęs są publikowane na blogu Izabelli Agaczewskiej od kilku lat. Na czytelników czeka czterdzieści krótkich historii inspirowanych codziennym życiem. Bohaterowie to zwykli ludzie, którzy mierzą się ze swymi problemami, mają dylematy, przeżywają różne uczucia – kochają, nienawidzą, zazdroszczą, współczują, śmieją się. Rozmaite tematy przewijające się w opowiadaniach pozwalają przyjrzeć się z bliska innym ludziom – ich reakcjom, decyzjom, ich emocjonalności – ale także spojrzeć w głąb siebie. Opisane historie wydobywają na jaw esencję życia. Można się z nią zgodzić lub przeprowadzić dyskusję z autorem. Lektura tej krótkiej formy literackiej autorstwa Izabelli Agaczewskiej skłania do refleksji, wzruszeń, ale i do pobłażliwego uśmiechu, a niekiedy do niepohamowanego śmiechu.
https://izabellaagaczewska.pl/index.php/blog-1