Poduszka na parapecie - Agaczewska Izabella - ebook + książka

Poduszka na parapecie ebook

Agaczewska Izabella

4,2

Opis

To powieść obyczajowa skierowana do kobiet w każdym wieku.

Akcja powieści toczy się w Krakowie, w starej części Podgórza, w czasie kilku świątecznych dni.
Bohaterkami są dwie kobiety, sąsiadki z naprzeciwległych kamienic. Dzieli je prawie wszystko — wiek, status społeczny, zainteresowania, wykształcenie, oczekiwania oraz dążenia.
Pozornie różne, jednak, czy na pewno?

Obie mają wredne charaktery, są złośliwe i nieprzyjazne.
Dagmara, która niedawno wprowadziła się do apartamentu w odrestaurowanej kamienicy, jest skupiona na swojej pracy i karierze. Jadwiga, znudzona emerytka, nieustannie lustruje okolicę z okna swojego mieszkania na parterze.
Nieoczekiwane wydarzenia sprawią, że ich losy się połączą. Nie obejdzie się bez kurtuazyjnej uprzejmości i bezceremonialnego iskrzenia.
Trzecią bohaterką jest Narratorka, która z ironią komentuje poczynania Jadwigi i Dagmary.

To zabawna powieść poruszająca jednak ważny i aktualny problem samotności, z którym boryka się coraz więcej osób, niezależnie od wieku. W utworze nie brakuje refleksji i wzruszeń, a także dobrego humoru oraz ciekawych historii.

Książkę wyróżnia różnorodny język bohaterek, Jadwiga używa słów typowych dla Krakusów. Jej wspomnienia przeniosą Czytelników do epoki PRL-u, a także czasów II wojny światowej.
Narratorka natomiast staje się przewodniczką i na kartach powieści oprowadza po ulicach starego Podgórza oraz po pełnych tajemnic Krzemionkach.
Bohaterki nie pozwolą się nikomu nudzić.

Fotografie autorstwa Anny Napory wprowadzają czytelnika w klimat tej niezwykłej dzielnicy Krakowa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (29 ocen)
14
9
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arrcadio

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła ,wzruszająca książka samo życie polecam.
10
Janisza

Dobrze spędzony czas

Książka porusza problem samotności w tłumie dwuch kobiet Jadwigi iDagmary. .,Autorka bardzo intresująco opisuje dzielnicę Krakowa Podgórze. Warto!
10
czynka89

Nie oderwiesz się od lektury

Wreszcie jakaś dobra, świąteczna obyczajówka. W tej książce każdy odnajdzie cząstkę siebie.
10
slawekkrawczyk

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam
00
angelikaanielica

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła i wzruszająca książka, Jak dużo w naszym otoczeniu jest takich starszych osób na które nie zwracamy uwagi i je osądzamy. A tak naprawdę przy bliższym poznaniu kradną nasze serca. 😊♥️
00

Popularność




Tekst © Copyright by Agnieszka Imiołek

Wydawca © Copyright Agnieszka Imiołek, Kraków 2022

Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska

Zdjęcia: Anna Napora

Zdjęcia na okładce: Anna Napora

Projekt okładki: Łukasz Białek

Skład: Karolina Przesmycka-Szustak

ISBN 978-83-949976-4-9

Dla najwspanialszej Mamy

Przeważnie w niedzielę jestem sama. Cicho upływa czas, nic nie chcę, na nic nie czekam. Będzie tak, jak ma być, nie będę się już buntować.

Janina Turek

Narratorka

Drodzy Czytelnicy! Niniejszym do Waszych rąk trafia historia, jaka mogłaby się przydarzyć gdziekolwiek na świecie. Zarówno teraz, jak i w każdym dowolnym czasie. Jedynie okoliczności mogłyby się nieco różnić.

Będę Waszą przewodniczką po krakowskim starym Podgórzu i razem z Wami prześledzę nie do końca zrozumiałe poczynania postaci zaistniałych w tej opowiastce. Pozwólcie więc, że zapoznam Was z głównymi i po prawdzie jedynymi bohaterkami wartymi Waszej uwagi. Pozostałe osoby będą tu odgrywać mocno zmarginalizowane role.

Prym będzie wieść Jadwiga, lat… No cóż, kobiet się o wiek nie pyta. Określmy go jako stateczny i dostojny. To kobieta pełna temperamentu, która, co ma w myśli, to i na języku. Nie kryguje się przed nikim. Jej powiernikiem i jedynym towarzyszem jest Fredzio, pies o takim samym doświadczeniu życiowym, co i jego pani.

Drugą bohaterką jest Dagmara, mogłaby być wnuczką Jadwigi. (Ups!) Młoda, ambitna, świetnie wykształcona. Trzydziestoparoletnia kobieta ma jasno sprecyzowane cele zawodowe. Inne jej nie interesują. Kariera to najwyższy priorytet. Jest zdeterminowana, by… Na szczegóły przyjdzie jeszcze czas. Na razie ta dawka informacji, drodzy Czytelnicy, musi Wam wystarczyć.

Zaczniemy od nieco spóźnionego prologu, żeby Was zaintrygować!

Prolog

DagmaraKraków, 25 grudnia, 16:42

Wskazówka na zegarze poruszała się w jednostajnym rytmie. Bardzo wolnym rytmie. Zanim wykonała kolejny ruch, zatrzymywała się i przez chwilę wahała – czy wrócić, czy przeskoczyć dalej. Przywodziło mi to na myśl sytuację, gdy przechodziłam po kamieniach przez rwący strumyk. Każdy krok musiałam wykonać precyzyjnie. Niekiedy robiłam to ze zbyt dużą siłą i lądowałam na kamieniu zanadto wychylona w przód, co groziło ześlizgnięciem się do wody. Wtedy cofałam się nieco, łapiąc równowagę przed kolejnym skokiem. Dokładnie tak samo zachowywała się wskazówka zegara. Z całym impetem ruszała naprzód, po czym rozpędzona ostro hamowała, pociągana przez niewidzialną siłę. Co ją powstrzymywało przed wyrwaniem się z okowów tarczy zegarowej? Czyżby śrubka pełniła funkcję cerbera? Biedna uwięziona wskazówka marzy o wolności, o krainie, gdzie mogłaby sobie tykać we własnym tempie wybijanym przez jej wskazówkowe, metalowe serce, a tu bezlitosny mechanizm steruje każdym ruchem. Zrobiło mi się jej naprawdę żal.

Nie, to już nie do wytrzymania. Chyba zwariowałam. Użalam się nad losem wskazówki zegarowej. A może to omamy? Czyżbym wkraczała w etap halucynacji? Spojrzałam na swoje ręce. Nie dostrzegłam żadnych oznak opuchlizny; nacisnęłam palcem na skórę przedramienia, wypatrując zagłębienia. Nie, nie widać jeszcze charakterystycznego dołka. Podparłam się na łokciu i przechyliłam w stronę lustra; widok nie napawał optymizmem. W poświacie ulicznych latarni wyglądałam niczym zombie. Ziemistoblada cera z fioletowymi, zapadniętymi sińcami pod oczami. Pomarszczone, spierzchnięte sine usta. Włosy jak strąki sterczące na wszystkie strony. Masakra. Opadłam na poduszkę, usiłując powstrzymać łzy niemocy. Ile jeszcze mi zostało? Jakieś 63 godziny? To cała wieczność. Umrę tu przez swoją głupotę. Gdybym tak mogła cofnąć czas. Jeszcze dwa dni temu…

Narratorka

Każdy by tak chciał – cofnąć czas. Pstryk i już… naprawione. To tak nie działa. Na szczęście(!), bo w jakim chaosie byśmy żyli, gdyby co chwilę ktoś zmieniał godzinę, miesiąc, rok, a może wiek. No trudno, trzeba wypić ten kielich goryczy… Nie lubimy ponosić konsekwencji swoich działań, tych nieprzyjemnych oczywiście… Nikt nie żałuje przecież, że kupił los na loterii i wygrał Coraz bardziej jednak przyzwyczajamy się do tego, że jednym kliknięciem możemy naprawić błąd – poprawić tekst, wysłać nowy załącznik, wnieść poprawki do deklaracji podatkowej, zmienić adres dostawy. Dzieje się to w mgnieniu oka, klik i jest. Wirtualny świat powoli zabiera nam zdolność przewidywania przyszłości, wyobrażania sobie następstw naszych czynów. Przecież wszystko mamy zaplanowane w programie– co będziemy jeść, kiedy mamy napić się wody; kalendarz podpowie nam o wizycie u lekarza, zebraniu w szkole.

Z coraz większym zdziwieniem przyjmujemy fakt, że w rzeczywistości realnej nie wszystko można naprawić, ot tak. Porozumiewanie się z maszyną jest o wiele prostsze i mniej absorbujące niż z istotą ludzką. Popsutych relacji nie zmieni żadna aplikacja. Nie zastąpimy się nowym awatarem, bo życie to nie gra. W relacjach z innymi stąpamy po kruchym lodzie. Jeden nieostrożny krok i tafla pęka. Słów nie cofniemy, czynów nie zatuszujemy… Zanikają nasze umiejętności komunikacyjne, bez nich błądzimy po omacku, popełniając wiele błędów. Często hamujemy dopiero tuż nad przepaścią. Wtedy zaczynamy się zastanawiać, analizować – a gdyby tak… a może… a jakby… powinnam wtedy… a jeśli… po co… To dobrze. Moment zatrzymania wyłącza w systemie autopilota i nasza inteligencja przechodzi w tryb aktywny. Konsekwencje, jakie musimy ponieść (zwłaszcza te nieprzyjemne), mobilizują nas do wyciągnięcia wniosków.

Pozwólmy więc Dagmarze popracować nad swoim systemem i znaleźć błędy w oprogramowaniu. Musi przeskanować pewne pliki, a może nawet zrobić twardy reset. To zapewne potrwa… Chyba że podrzucimy jej jakiś dobry program antywirusowy.

Czas poznać drugą z naszych bohaterek. Cofniemy się o kilka dni, do chwili, kiedy zawiązuje się ta historia. Choć trudno tu mówić o początku, dla każdej z bohaterek bowiem zaczyna się on w innym momencie.

JadwigaKraków, 22 grudnia, 4:35

Znowu jakieś dziwne, pokręcone sny mi się śniły. Przyszli do mnie– Marysia, Florek, teściowa – byli młodzi, ubrani w długie ciemne szaty. Spałam, a oni stanęli wokół łóżka i zaczęli mną szarpać. Krzyczeli na mnie. Nie słyszałam ich głosów, tylko widziałam powykrzywiane, oburzone twarze. Gestykulowali przy tym przesadnie. Szeroko otwierali usta, ukazując wielkie zęby, które u każdego z nich były zepsute. Nagle zobaczyłam Jacusia, stał milczący i przestraszony w kącie. Zawołałam go: „Synku, chodź do mnie!”, a on spojrzał na mnie tak przeraźliwie smutno. Oczy miał sine, podkrążone. Zawołałam drugi raz. Chciałam wstać, ale nie mogłam, bo postacie stojące nade mną pochwyciły mnie mocno. Jacuś robił się coraz bardziej przezroczysty, aż w końcu znikł. Tak się zlękłam, że aż się obudziłam. Te koszmary mnie kiedyś wykończą. Co noc jakieś dziwadła zakłócają mój sen.

Za oknem jeszcze ciemno, która to może być godzina? Szósta? Piąta? I po co się tak wcześnie obudziłam. Mogłabym spać i do południa. Ech, ta starość. Mówią, że człowiek na emeryturze sobie odpocznie. Wyśpi się w końcu… A tu jak na złość pobudka w środku nocy, bo tu strzyknie, tam zaboli albo siusiu trzeba zrobić, bo pęcherz pełny. Do kitu taki odpoczynek. Leżę – boli kręgosłup, przekręcić się na inną stronę ciężko, jeszcze te skurcze łydek, jak złapią, to nie daj Boże. Najgorsza chwila to wstawanie z łóżka, dźwignąć się nie ma jak ani przytrzymać, ani podeprzeć… ech. No, udało się jakoś. Teraz tylko się rozchodzić i będzie lepiej.

Na zegarze 4:35. Najświętsza Panienko, po co mi było wstawać tak wcześnie. Fredzio mruknął coś przez sen, łypnął okiem i zaraz je zamknął na powrót. Dalej śpi. Przynajmniej on będzie wyspany. Podreptałam do łazienki na siku, zdjęłam wałki, wytapirowałam te resztki włosów, które mi jeszcze zostały i popsikałam lakierem, żeby fryzura dotrwała do wieczora. Nawet kolor mi wyszedł całkiem, całkiem… Nie za czerwony, nie za ciemny, taki burgund w sam raz. Tylko czy to ktoś zauważy? Może po świętach Gwizdoniowa na placki i spóźniony opłatek zaprosi jak co roku? Żeby tak człowieka na wigilię zaprosiła… ale nie, po co komu przybłęda przy wigilijnym stole? A tam rodzina duża, ledwie się w tych dwóch pokojach mieszczą. Gdzie mi tam do ludzi. Fredzio to teraz cały mój świat.

Spojrzałam w lustro, makijaż wyszedł mi nawet, nawet… Brwi trochę krzywo, ale nic nie poradzę, ręka mi drży, lepiej nie będzie. Z daleka może nikt się nie dopatrzy. Dawniej robiłam sobie hennę, teraz boję się, że mi ręka zadrży. Za Chiny Ludowe nie pójdę do żadnego salonu kosmetycznego. Nie ufam tym wszystkim niedouczonym kosmetyczkom po weekendowych kursach. Zrobią ze mnie straszydło i jak tu potem ludziom się na oczy pokazać? Wolę sama kreski na brwiach robić, jakby co, to zawsze mogę zmyć i ponownie narysować. Ostatni raz kuknęłam [*] do lustra. Może być.

A teraz do kuchni. Cukier zmierzyć muszę. Oj, trochę za wysoki. Zastrzyk z insuliny, pierwszy dzisiaj. Paskudna ta cukrzyca… Euthyrox na tarczycę trzeba zażyć na czczo. Woda z odrobinką miodu (no bo jak tu tak zupełnie bez cukru żyć?) i cytryny przefiltrowała się przez noc. Kwaśna nieco. I co dalej? Do łóżka już się kłaść nie ma co, fryzurę tylko zmierzwię. Szwendać się po domu nie będę, żeby sąsiedzi znów pretensji nie mieli, że hałasuję w środku nocy. Za oknem ciemno, na ulicach pustki. No nic, radio cicho zapuszczę, zaraz godzinki śpiewać będą, to odprawię. Potem śniadanie sobie zrobię, Fredzia wypuszczę na chwilę. Zimno dzisiaj. Wiatr mocny wieje, to na spacer dopiero w południe wyjdziemy. Oby ślisko nie było, bo nieszczęście gotowe. Jakieś zakupy zrobimy po drodze. Do cukierni wstąpimy po pączki do kawy. Fredzio to mały łasuch, nie może bez ciasta wytrzymać. Tyle tej naszej radości, że podwieczorek słodki mamy. Cukier znowu przekroczy 200, ale jak to mówią: na coś trzeba umrzeć…

Narratorka

I jakie pierwsze wrażenie wywarła na Was Jadwiga? Sympatyczna, prawda? To zobaczmy, co będzie dalej. Jest zimny, grudniowy poranek, właściwie to jeszcze noc o tej porze roku. Jadwiga nie może spać, więc zajęła swoje stanowisko przy oknie. Umościła łokcie na jaśku położonym na parapecie i wypatruje pierwszych przechodniów.

Jadwiga22 grudnia, 5:35

Nowak spóźni się dzisiaj do pracy, pewnie wczoraj wypił za dużo. Aż dziw bierze, że go z roboty nie wywalą. Podobno rąk do pracy brakuje i każdy leser robić może. Ech, kilkanaście lat temu takie coś by nie przeszło. Na zbity pysk by wyleciał i żadnej innej pracy by nie miał. Jedynie na bezrobocie i do pomocy społecznej po zasiłek by poszedł. To może i lepiej, że pracuje…

Za chwilę Kowalikowa powinna iść na pierwszą zmianę do Tesco. Sprzedaje na dziale rybnym. Czuć te ryby na kilometr od niej. Taka praca. O, idzie. Ta sama popielata czapka od dziesięciu lat, wełniany przedpotopowy płaszcz z ciucholandu i torebka już mocno sfatygowana. Co się dziwić? Jej ślubny to inwalida, na wózku jeździ i do kieliszka za często zagląda. Czworo dzieci jeszcze w szkole się uczy, a najstarsza – Anka – po zawodówce od razu zaciążyła. Z brzuchem chodzi, a męża nie widać. Gniotą się w tym małym mieszkanku, a właściciel straszy, że ich wyrzuci, bo mu renomę psują. Ponoć chce kamienicę odnowić i apartamenty na wynajem zrobić. Szkoda babiny.

6:10

Znowu Julka beczy na całą okolicę. Powariowali ci ludzie, takie malizny z samiutkiego rana do żłobka i przedszkola ciągną. Wyrodne matki. Kariery im się zachciewa, zamiast siedzieć na tyłku w domu, dziećmi się zająć, obiad mężowi ugotować, to nie, one wolą się wypindrzyć i do biura lecieć. Dostają przecież 500+ raz, dwa albo i trzy, to co, mało? Prawie tyle, co i ja po 39 latach pracy. O, a Julcia dalej chora, chyrla, aż jej płuca chce wyrwać, i taka kochająca mamuśka, zamiast do lekarza, to do przedszkola dziecko prowadzi. Antoś śpi w wózeczku, chociaż on ma chwilę spokoju. Julka ledwie nadąża za matką. O ja już wygarnę tej całej Lichockiej, co o tym myślę, teraz nie chcę się na ziąb wystawiać, ale po południu, choćby nie wiem co, okno otworzę i na cały regulator będę nadawać. Toż sumienia trzeba nie mieć, żeby takie bąbelki zostawiać chore na łaskę przedszkolanek. Oj, ziółek sobie muszę naparzyć i ciśnienie zmierzyć, chyba mi do 200 podskoczyło!

6:28

Fredzio już drzemie wyłożony na swoim legowisku. Ledwie wstał, wyleciał za bramę, zrobił, co trzeba, zjadł śniadanie i zmęczony wyleguje się na poduszce. Takiemu to dobrze. Spać może o każdej porze.

Za chwilę święta, trzeba by choinki wyrychtować. Większą w salonie, a małą tu na parapecie postawić. Milej będzie, co nie, Fredziu? I obleczki na poduszki zmienić. A może czas na nowe jasieczki? Te już takie wygniecione, ubite. Niewygodnie się trzyma łokcie na nich. Trzeba zajść na Kalwaryjską i na ciuchy zaglądnąć, może będą jakieś możliwe, to się kupi. Takie złote obłuczki widziałam, pięknie by było, nie, Fredziu? Oj, ale z ciebie towarzysz, nie ma co! Nawet nie zaszczekasz ani nie piśniesz. Starzejesz się, oj starzejesz. Jak i ja. Takie z nas dwa staruchy, ech.

Czas na śniadanie i pozostałe lekarstwa – na nadciśnienie, krzepliwość, zwyrodnienia, zgagę… Całą litanię mogę wymienić. Trzeba się spieszyć, żeby się wyrobić, zanim inteligencja wyruszy do biur. Kiedyś to więcej ludzi pod oknem przechodziło, czasem zagadali, uśmiech posłali albo głową choć kiwnęli. Teraz już niewielu pozostało dawnych mieszkańców. Nowi właściciele kamienic tylko patrzą, żeby biedotę na bruk wywalić, wyremontować mieszkania i sprzedać za bajońskie kwoty. To sporo starych sąsiadów się przeprowadziło, a nowi człowieka nie uszanują, ba!, nawet nie zauważą, pędzą, co tchu. Zagapieni w te telefony tak, że świata poza nimi nie widzą. Kiedyś taki jeden elegancik w garniturku w słup wszedł, a innym razem dziewczyna pod samochód by wpadła. Jak ta ciemna masa, zadżumieni ci ludzie.

Większość teraz do pracy samochodami jeździ. Wsiadają pod domem, wysiadają pod pracą. Żadnych relacji sąsiedzkich, czasem burkną „dzień dobry” i tyle ich widzieli. Dawniej to ludzie spotykali się na ulicy i ze sobą rozmawiali, do domów się zapraszali albo na podwórkach wszyscy zasiadali, wesoło było. Teraz każdy szczelnie zamknięty. Nic tylko praca – dom. Tylu młodych tu mieszka, a każdy sam. Bez męża czy żony, bez dzieci. Nawet zwierząt nie mają. Może to i dobrze, skoro oni o bożym świecie zapominają zapatrzeni w te ichnie komputery, to jaki z nich pożytek? Ech.

Narratorka

Winna Wam jestem kilka istotnych informacji. Czy wyjawiłam, że Dagmara mieszka vis-à-vis Jadwigi? Nie? Co za niedopatrzenie z mojej strony. Już to nadrabiam. Otóż nasze bohaterki mieszkają w kamienicach położonych na wprost siebie. Rozdziela je ulica, rzędy zaparkowanych samochodów, dwa marne drzewka (zważywszy na porę roku zupełnie ogołocone z liści) oraz chodniki.

Mieszkanie Jadwigi, składające się z trzech pokoi, mieści się na parterze brudnoszarego, nieodnowionego budynku, którego historia sięga jeszcze czasów zaborów. Natomiast Dagmara jest właścicielką dwupokojowego apartamentu na pierwszym piętrze odrestaurowanej kamienicy. Oba budynki mają podwórka. Jedno jest pokryte popękanym betonem, pomiędzy który w okresie letnim wciskają się wszędobylskie chwasty. Wiata śmietnikowa postawiona w kącie przedstawia żałosny widok, a całości beznadziei i bylejakości dopełnia relikt przeszłości w postaci trzepaka. Drugie jest wybrukowane kostką z precyzyjnie zaaranżowanym kącikiem zieleni, dwiema ławeczkami i oplecioną winobluszczem altanką śmietnikową w rogu podwórka. Nie trudno zgadnąć, które przynależy do odnowionej, a które do zaniedbanej kamienicy. Oba budynki usytuowane są na ulicy Zamoyskiego, w starej części Podgórza.

Jadwiga22 grudnia, 6:55

Budźże się, Fredziu, cały dzionek prześpisz. Właź na parapet. Zobaczymy, czy ta lafirynda z naprzeciwka wróciła z wojaży. Tyle bagaży miała, że chyba na długo pojechała. I caluśka na biało była ubrana. Wypicowana taka jak jakaś gwiazda filmowa. Kiedyś na taką strojnisię to maniurka wołano. Nawet walizkę miała białą. Też coś, przecież zaraz się to ufajda od błota na ulicy. Szczęście miała, że śnieg wtedy z rana spadł. Jak Królowa Śniegu wyglądała. I taki sam charakter wredny ma jak ta z baśni Andersena. Ani się nie uśmiechnie, ani „dzień dobry” nie powie. Głowę zadziera, na innych nie spojrzy. Mówię ci, Fredziu, to ona na nas tę komisję nasłała. Hadra jedna.

Takie ci po nią auto wtedy zajechało, Fredziu, tyś spał, a trzeba było patrzeć na tę limuzynę. Wyskoczył z niej taki elegancik, starszawy już, nie młodzik. Pewnie rodzinę ma, tylko taką siksę na wyjazdy niby to służbowe zabiera. Myśleli, że ich nikt nie zauważy, bo po piątej było, ale wtedy też spać nie mogłam i ich wyhaczyłam. Prędziutko zapakowali walizkę i odjechali, aż się za nimi kurzyło. Śnieg zawirował pod kołami samochodu i biały pył uniósł się wysoko.

Ciemno w mieszkaniu tej lafiryndy. Widać nie wróciła jeszcze, bo o tej porze zwykle już się u niej świeci. Zaraz po siódmej z domu zazwyczaj wychodzi i na tych szpilkach stuka i stuka po chodniku. Musiała więc na dłużej wyjechać… Tak jak mówiła kiedyś przez telefon do jakiejś tam Dominiki. No wtedy, co to przechodziła koło naszego okna, z pracy wracała, po południu to było. Zatrzymała się na chwilę, bo jej obcas wpadł między płytki chodnikowe. Stanęła pod drzewem i gołąb narobił na ten jej biały płaszczyk. Pamiętasz, Fredziu, jakżeśmy się uśmiali? Zajęta była trajkotaniem o wakacjach na Kanarach i jakimś tam wyjeździe służbowym, co to nagle jej wypadł. Nawet nie zauważyła śmierdzącej ozdoby na ramieniu, taka była zaaferowana. Chyba się z tą Dominiką na koniec pokłóciła, ale tego to już nie dosłyszałam, bo przeszła na drugą stronę ulicy.

7:15

O, idzie wielmoża! Pan Górecki, wielki dyrektor. Patrzcie państwo, ledwie stopami bruku dotyka, jakby się unosił nad ziemią. Głowa wysoko zadarta, żeby przypadkiem kogoś nie zauważyć i nie musieć się kłaniać, bo by korona z głowy spadła i to by dopiero było. Hrabia jak już musi powiedzieć: „dzień dobry”, to ledwie usta otwiera i trzeba się dobrze wysilić, by dosłyszeć słowa. Aż dziw bierze, że się nie potknie na tym pofałdowanym przez korzenie chodniku, bo nogi to ma jak podolski złodziej. Pewnie musiał gdzieś dalej zaparkować, bo miejsca bliżej swojej kamienicy nie znalazł. Tyle tych pojazdów, że przejść nie ma jak, zaparkowane jeden za drugim całą ulicę tarasują. Ile już scysji o to było, nie ma dnia, żeby się kierowcy między sobą nie pokłócili.

– Cholera jasna! – doszedł mnie donośny głos Góreckiego. No proszę, nasz arystokrata potrafi głośniej mówić. Nie miałam jednak czasu na dalsze spostrzeżenia, bo musiałam chyłkiem uciekać od okna. Zdążyłam porwać tylko pupila z parapetu i oddalić się na bezpieczną odległość. Górecki właśnie wlazł we Fredziową kupę (której oczywiście nie sprzątnęłam rano, bo przecież z domu nie wychodzę na ciemnicę taką. A świadków nie ma o tej porze, to co sobie zawracać głowę będę? Jak pójdziemy w południe na spacer, to wtedy demonstracyjnie wezmę woreczek i udam, że sprzątam. O opinię trzeba dbać). Sąsiad, wycierając buty w resztki śniegu, zalegające pod drzewem, właśnie rozglądał się za winowajcą. Uff, chyba nas nie dojrzał.

– Dlaczego nikt nie sprząta tych gówien po swoich zasrańcach! – darł się już na całego rozjuszony dyrektor Górecki. Był przy tym tak groteskowy, że nie udało mi się stłumić śmiechu.

– Dzieci, uważajcie, bo sobie buty powalacie. – Ziętecka z sąsiedniej bramy jak co rano odprowadzała wnuki do szkoły. – Jak tak można napaskudzić i zostawić. Dzień dobry, panie Górecki. Może ja dam panu jakąś chusteczkę? – zapytała sąsiadka dyrektora, który zorientowawszy się, że ma obserwatorów, cały się usztywnił, mruknął coś pod nosem i dał dyla z powrotem do swojej kamienicy.

Popatrzyłam z czułością na mojego pupila. Poczłapałam do kuchni i zaraz wróciłam.

– Masz, Fredziu, plasterek szyneczki, ty mój bohaterze kochany. Lepiej nie mogłeś wycyrklować. – Wyczochrałam go po łbie. Za tę chwilę radości i satysfakcji należało mu się.

Zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak Górecki pędzi ponownie przed moim oknem, tym razem głowę trzymał dużo niżej i bacznie przyglądał się chodnikowi, omijając szerokim łukiem feralne miejsce. Potem dzieciaki maszerowały do szkoły, jak zwykle robiąc wiele rumoru. Rzucały się śniegiem, którego resztki znalazły pod drzewem, goniły się wokół aut, zrzucały czapki jedno drugiemu. Ech… młodość, to było dawno. Jak ten czas przeleciał. Dopiero co człowiek do szkoły chodził, linijką po łapach dostawał, w pochodach pierwszomajowych maszerował, wiersze po rusku recytował…

„Died Maroz siewodnia chmuryj, u niewo tiempieratura…”

Narratorka

I takie bzdury, jak ów wierszyk, zapadają w pamięć, a ważniejsze rzeczy zacierają się z biegiem czasu. Dlaczego nie pamiętamy naszych dziecięcych lat? Naszego zdziwienia tuż po narodzeniu, pierwszego pocałunku matki, przytulenia ojca… Naszych pierwszych słów, kroków, psikusów, zabaw… Te momenty umykają bezpowrotnie…

Jakie są Wasze pierwsze, wyraźne wspomnienia? Z jakiego okresu? Ile wtedy mieliście lat? Pamiętam nieliczne wydarzenia z pobytu w szpitalu, gdy miałam 6 lat. Nieco więcej z pierwszych lat szkolnych. A gdzie cała reszta? Co było wcześniej? Oddzielone grubą kreską nieświadomości. Szkoda tych bezcennych chwil zaklętych w niepamięci…

Jadwiga22 grudnia, 7:42

Posłałam łóżko i odłożyłam książeczkę do modlitwy na półkę w witrynie. Znowu zasnęłam przy litanii loretańskiej. Nawet zasnąć normalnie nie mogę, tylko kręcę się i kręcę na tym łóżku. Dopiero jak zaczynam czytać modlitwy, to mi się oczy same zamykają. Zatrzymałam się przy witrynie i zapatrzyłam się na stojące tu zdjęcia w ozdobnych ramkach. To moje skarby. Wzięłam do ręki jedno zdjęcie. Ostatnia wspólna fotografia z siostrą. Dziewczyny jak malowane byłyśmy. Piękne, grube warkocze po pas, wąska kibić, zgrabne nogi. Nie to, co teraz… Człowiek ledwie się rusza. Narosło tego tłuszczu, nie wiedzieć skąd, przez te wszystkie lata. Schylić się trudno, rąk do góry podnieść nie można… Taka to starość, ot starość. Zerknęłam na drugie zdjęcie. Florek taki przystojny w tym świątecznym garniturze, Jacuś cały na biało w komunijnym ubranku i ja niczego sobie. Sukienkę sama uszyłam z błękitnej krempliny. Tyle czasu już minęło…

Przejechałam palcem po zdjęciu, dotykając twarzy siostry. Ile to kurzu się na półkach nazbierało, trzeba posprzątać przed świętami.

Fredziu, powoli bierzemy się do roboty. Dzisiaj meble przetrzemy, tyle tych dzindzibołów porozstawianych wszędzie, że długo nam zejdzie. I choinki z piwnicy przyniesiemy. Trzeba zobaczyć, czy baniek starczy, bo przy rozbieraniu zeszłej zimy trochę się potłukło. Pamiętasz, nicponiu jeden, jak narozrabiałeś z tym wstrętnym kocurem od Mazurowej? Wleciało toto całe czarne, nasrożyło się i atakować zaczęło. Jakby w niego jakie licho wstąpiło. A ty co? Zamiast przepędzić, psiajucha, to ty ogon podkuliłeś i pod choinkę wlazłeś. A kocur za tobą. Taki się rwetes zrobił i harmider, że sąsiedzi się pozlatywali, zaciekawieni czy mnie czasem nie mordują. Mazurowa kwiku narobiła, że jej Mruczusia zagryziesz, a o śladach po pazurach na twoim pysku nic nie chciała słyszeć. Tak żeśmy się wtedy pożarły, że prawie pół roku nie rozmawiałyśmy. Potem tylko się pożegnać przyszła, jak się do córki przeprowadzała. A i tak zamieniła ze mną kilka słów, bo tak wypadało.

9:12

O Jezu, jakie to dziadostwo ciężkie, cała się spociłam. Na nic makijaż, trzeba poprawić przed wyjściem. Niby tylko dwie małe choinki i trzy nieduże pudełka, a zmachałam się jak lokomotywa i serce wali niczym młot. Ledwie dotachałam te ozdoby z komórki. Najgorsze są schody, życie mi rujnują.

Nalałam wody do wanny, dodałam szamponu sosnowego Fredzia i parę kropelek olejku jodłowego. Włożyłam choinki, niech się wymoczą, będą pachnieć na święta. Skoro nie ma żywego świerku, to chociaż zapach będzie. Odpocznę, a potem pójdziemy na zakupy.

Narratorka

Fredzio i jego pani będą teraz wylegiwać się na fotelu bujanym lub też na sofie, a my zajrzyjmy, co dzieje się u naszej drugiej bohaterki. Dagmara przebywa obecnie w Szczyrku, uczestniczy w wyjeździe szkoleniowo-świątecznym organizowanym przez firmę, w której pracuje.

DagmaraSzczyrk, 22 grudnia, 9:48

Dawid dotknął mojego nadgarstka i kciukiem delikatnie masował wnętrze dłoni. Wykorzystał moment, gdy po skończonej prelekcji podeszłam do niego, by odebrać materiały i dokumentację. Moimi zmysłami zawładnął orientalny zapach wody Giorgio Armani. Oddech przełożonego łaskotał mój kark, gdy szeptem zapraszał mnie do swego pokoju. Mieliśmy się spotkać podczas lunchu, gdy będzie panowało ogólne zamieszanie i nikt nie domyśli się, że nas nie ma. Dawid jadł mi z ręki, awans z pensją dwakroć większą od obecnej miałam już w kieszeni. Jutro zostanie to oficjalnie ogłoszone. Wreszcie kredyt zaciągnięty na komfortowy apartament nie będzie spędzał mi snu z powiek.

Tak, ten wyjazd potwierdzał początek mojej błyskotliwej kariery. Choć termin był co najmniej dziwny. Tuż przed świętami, przed zamknięciem roku… Wyglądało to albo na rażącą niefrasobliwość, albo na poważne zmiany w firmie, które miano nam zakomunikować. Koleżanki i niektórzy koledzy utyskiwali na niedogodności daty wyjazdu, ale nikt nie odważył się otwarcie zaprotestować. Też nie byłam zadowolona. Następnego dnia po powrocie ze szkolenia wylatywałam na upragnione wakacje. To nastręczyło mi nieco problemów organizacyjnych, ale perfekcyjnie potrafiłam temu zaradzić. Już przed wyjazdem do Szczyrku spakowałam drugą walizkę, zamówiłam taksówkę na 6:10, przygotowałam dokumenty i zaplanowałam inne szczegóły.

Obawy przed trzęsieniem ziemi w firmie na szczęście okazały się nieuzasadnione. Podpytałam Dawida i dowiedziałam się, że pieniądze przeznaczone na szkolenia trzeba wydatkować do końca roku, a jeden z zaplanowanych wcześniej kursów nie odbył się, więc postanowiono zorganizować dodatkowy wyjazd szkoleniowo-integracyjny i połączyć go ze świątecznym przyjęciem dla pracowników. Takie trzy w jednym. W sumie, zamiast pracować, można się zrelaksować. I z dziesięciodniowego urlopu zrobił się nagle dwutygodniowy.

Moje plany zaczęły się w końcu urzeczywistniać. Krok po kroku zdążałam do celu, który wytyczyłam sobie w dzieciństwie. Już w podstawówce marzyłam, by wyrwać się ze znienawidzonej mieściny, schowanej gdzieś na końcu świata. Wszystko mnie tam tłamsiło: małomiasteczkowe horyzonty, zgniłe poglądy i nieustanne monitorowanie przez mieszkańców. Gdzie każdy chodził grzecznie do kościoła co niedzielę, nisko kłaniał się proboszczowi, leczył się u doktora Barana, robił zakupy w sklepie u Zięby, korzystał z usług tego samego fryzjera, szewca i adwokata. Żadna tajemnica nie była tajemnicą. Tam wszyscy o sobie wszystko wiedzieli. A każdy przejaw niedopasowania do tamtejszych norm był szeroko komentowany i skazany na społeczne napiętnowanie. Choć normy były pojęciem względnym. Normą było, że Wójcikowa miała limo pod okiem, a sklepikarz przepity głos, żona aptekarza często bywała u dentysty Dudka poza godzinami przyjęć, radnego Nowaka nigdy policja nie zatrzymywała do kontroli, choć znacznie przekraczał prędkość w terenie zabudowanym, a w zakładzie u mechanika można było za pół ceny kupić potrzebną część do auta. Jednak ubranie się na pogrzeb w inny kolor niż standardowa czerń, przefarbowanie włosów na zielono, kupowanie mięsa w piątek, a nie daj Boże wygłaszanie swoich poglądów na temat religii czy polityki niezgodnych z ogólnym frontem, stanowiło poważne przestępstwo i skazywało delikwenta na potępienie i bojkot. Tych z nadmiernymi ambicjami też usadzało się na przysłowiowym tyłku. Po co takiemu nauka w liceum w Rzeszowie, jak może uczyć się w najbliższym powiecie. Studia? Do czegóż to potrzebne, lepiej fachu się nauczyć, a nie do Krakowa czy Warszawy jeździć. Takie rarytasy przysługiwały niewielkiej miasteczkowej elicie – lekarzowi czy adwokatowi, no może niech by i syn aptekarza na studia poszedł. Reszta? Istne fanaberie. Mnie jako córce nauczycieli jakoś uszło, chociaż nasłuchałam się tego i owego, co ja niby na tych studiach wyrabiam. Przecież miejscowi najlepiej wiedzieli, jak wygląda życie w wielkim mieście.

Och, jak bardzo chciałam stamtąd uciec. Nie słuchać idiotycznej paplaniny dziewczyn z mojej klasy, dla których szczytem kariery było wyjść za syna lekarza. Nie być obiektem chamskich podrywów chłoptasiów, którym słoma wychodziła z butów. Na samo wspomnienie ogarnia mnie irytacja. Mój cel był prosty. Dojść jak najwyżej po szczeblach kariery i patrzeć z góry na tych, co zostali na dole. Mieć zapewniony standard życia, zajmować lukratywne stanowisko z niebotycznymi zarobkami. Proste? Proste.

Nie chciałam, tak jak moi rodzice, osiąść w zapadłej dziurze i ledwie wiązać koniec z końcem, wychowując gromadkę dzieci. Oboje zrezygnowali ze swych marzeń i ambicji. Mama musiała przerwać studia, gdy urodziła się Dominika, a po roku ja. Stypendium w Berlinie przeszło jej koło nosa. Potem kilka lat zajęło jej uzyskanie magisterki na studiach zaocznych. Tata też zaprzepaścił swoją karierę. Dostał angaż do orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, miał możliwość koncertowania w Polsce i na świecie. Jednak postanowił być lojalny wobec mamy i zatrudnił się jako nauczyciel muzyki w naszym miasteczku. Nigdy nie zrozumiałam ich decyzji, mogli przecież realizować swe pasje, zamiast babrać się w pieluchach. Po co było się tak spieszyć z zakładaniem rodziny? Gdybyśmy się urodzili dziesięć lat później, nic takiego by się nie stało. Mieliby już ugruntowaną pozycję zawodową i finansową. Mama zrobiłaby profesurę i karierę na uczelni, tata może zostałby szefem orkiestry. Cieszą się namiastkami swych marzeń. I co z tego, że uczniowie mamy zdobywają nagrody na olimpiadach naukowych, a szkolna orkiestra prowadzona przez tatę koncertowała na dożynkach?

Nie chciałam iść w ich ślady i za wszelką cenę dążyłam do tego, by osiągnąć to, czego im się nie udało zrealizować. Wybierając kierunek studiów, kierowałam się konkretnymi profitami, jakie mogłam zyskać po ich ukończeniu. Wybrałam uczelnię ekonomiczną. Stanowisko dyrektora czy też prezesa było coraz bliżej. Po studiach ukończonych na samych piątkach rozpoczęłam staż w dynamicznie rozwijającej się firmie budowlanej. Praca za półdarmo opłaciła się jednak trzykrotnie. Zyskałam opinię rzetelnego i kreatywnego pracownika, zdobyłam umowę na całkiem niezłych warunkach, no i poznałam środowisko, wiedziałam, kogo powinnam się uczepić, by piąć się wyżej. Po pięciu latach wytężonej pracy i obiecanym awansie firmą wstrząsnęła fuzja. Nasz gigant na rynku został wchłonięty przez konsorcjum z Niemiec. Pojawili się nowi przełożeni i nowa konkurencja w postaci ambitnych, głodnych sukcesów wilczków czyhających na awans. Moja pozycja uległa degradacji. Jednak tylko na chwilę. Zakasałam rękawy i krok po kroku odzyskiwałam utracony grunt. Wymagało to ode mnie zmiany taktyki. Walka z rywalami niekoniecznie była merytoryczna i uczciwa.

Narratorka

Cóż za szczerość. Dagmara wyłożyła nam kawę na ławę. Przynajmniej nie ściemnia. Jakiś już pogląd na nią mamy. Zaraz rozpocznie się kolejny wykład, więc zostawmy ją, by mogła bez przeszkód uczestniczyć w szkoleniu. Wróćmy do Krakowa. Jadwiga odsapnęła nieco i robi listę zakupów.

Opatulcie się ciepłym płaszczem, załóżcie czapki, rękawiczki i szaliki. Postawcie kołnierze. Wzujcie kozaki albo trapery. Na polu (tak, tak: na polu! Nie na zewnątrz, nie na dworze, nie na podwórku, nie za oknem tylko na polu. Jesteśmy w końcu w Krakowie) jest zimno i nieprzyjemnie. Pytacie: Po co? Otóż wyruszymy razem z Jadwigą na ulice Podgórza.

Jadwiga22 grudnia, 10:40

Boże, jak ślisko! Ledwie mogę iść, a tu z górki niebezpiecznie. Posypali chodnik niby solą i piaskiem, ale tak od niechcenia. Nikomu się solidnie nie chce pracować. Zrobić byle jak, pieniądze wziąć i tyle. Ej ludziska, ludziska. A jak się poślizgnę, kto mi przyjdzie z pomocą? Jakbym, nie daj Boże, nogę złamała, to kaplica. Pewnie by mnie do szpitala wzięli, a co z Fredziem? Do schroniska biedaka by oddali. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu.

Wreszcie dotarliśmy na Kalwaryjską. Sklep z odzieżą z drugiej ręki jak zwykle oblężony. Gdzie ja cię, Fredziu, uwiążę? Chyba tylko przy latarni. Stój grzecznie, pańcia ci potem coś dobrego kupi. Na razie masz cukiereczka. O, przeceny już są. Sztuka po złotówce, a na wagę kilogram za 13 złotych. Może się uda jasieczki nowe znaleźć. Boże, ile ludu w środku. Trzeba się będzie przepychać.

Narratorka

Zostawmy Jadwigę w ulubionym sklepie, niech spokojnie robi zakupy. Zapraszam Was na spacer. Chcę Wam opowiedzieć o okolicy, w której mieszkają bohaterki, abyście mogli poczuć jej klimat i docenić walory przyrodnicze.

Podgórze to prawobrzeżna, rozległa dzielnica Krakowa, która sięga od granic z Wieliczką aż po Skawinę. W większości zabudowana przez coraz bardziej panoszące się blokowiska. Tereny dzielnicy położone dalej od centrum to włączone w obręb Krakowa wioski, które zamieniają się w luksusową sypialnię dawnej stolicy.

Jednak stare Podgórze to zabytkowe, niekiedy zaniedbane kamienice położone vis-à-vis serca Krakowa – Wawelu, Skałki i Kazimierza, rozdzielone od niego meandrującą Wisłą. Podgórze to dzielnica, która ma własną historię i legendy. Dumna, odważna, gospodarna i majętna. Niegdyś Wolne Królewskie Miasto Podgórze wyrosłe w czasach zaborów. Odznaczające się przemyślaną zabudową, uznawane za miasto idealne, tonące w zieleni, z osiedlami--ogrodami.

Tuż przy Wiśle teren jest płaski, jednak wznosi się, po przekroczeniu ulicy Kalwaryjskiej. Strome uliczki prowadzą do wyżej położonych kamienic. Ulica Zamoyskiego stanowi wyższe piętro, domy tam położone patrzą z góry na to, co dzieje się poniżej. Wzgórza Krzemionek górują nawet nad Wawelem.

Czytelnikom, którzy nie znają miasta, należy się opis tych niezwykle urokliwych miejsc. Jeśli ktoś nie lubi długich wywodów przewodników, może śmiało opuścić kilka stron i razem z tubylcami oraz znawcami terenu udać się na kawę, herbatę tudzież obwarzanka Resztę zabieram na wycieczkę.

Zanim zaczniemy przemierzać szlak, wyrwijmy się z objęć wilgotnej, nieprzyjaznej krakowskiej zimy i zmieńmy porę roku. Proponuję, aby to była wiosna, gdzie trawa ma soczysty kolor zieleni, od zapachu bzu kręci się w głowie, a w uszach brzęczy muzyka owadów. Chyba że ktoś z Was woli złocistą jesień, snujące się nici pajęcze i szumiące cicho drzewa zrzucające swe wielobarwne liście. Wybierzcie porę roku i wędrujcie wraz ze mną po Krzemionkach, malowniczych wzgórzach pradawnej stolicy. Skrywają one wiele tajemnic i mogłyby nam opowiedzieć niejedną historię.

Przypomnę Wam, że nadal stoimy na rogu ulic Smolki i Kalwaryjskiej, dokąd doprowadziła nas Jadwiga. Nie będziemy tu jednak dłużej sterczeć. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i wsiadamy do nadjeżdżającego tramwaju. Podjedziemy jeden przystanek w kierunku Ronda Matecznego. Ten odcinek dawniej nazywany był Traktem Izdebnickim. Tą drogą handlarze podróżowali w stronę Izdebnika i Kalwarii, a nawet Wiednia. Zerknijcie przez okno, zobaczycie XIX-wieczne kamienice, między które wciskają się nowoczesne plomby. Niestety, wiele budynków zaprojektowanych przez znanych architektów jest w żałosnym stanie. Zapewniam Was jednak, że dzielnica, którą będziemy zwiedzać, jest niezwykła i różnorodna.

Uwaga! Wysiadamy. Uff. Zatkajcie uszy, w miejscu, w którym rozpoczynamy nasz spacer, panuje spory zgiełk. Wielu ekspertów języka bije na alarm i gromi nieprawidłowe wymawianie nazwy tej części miasta. To Rondo imienia Antoniego Matecznego, jednak dla krakowian zawsze był i będzie to Mateczny. Stoimy więc na najbardziej zakorkowanym skrzyżowaniu południowego Krakowa, przewrotnie nazwanego rondem. W świetle przepisów ruchu drogowego jest to skrzyżowanie z centralną wyspą bez ruchu okrężnego. Tuż przy dzisiejszych największych arteriach miasta, wiecznie zatłoczonych i hałaśliwych, istniał niegdyś Zakład Kąpielowy Wody Siarczano--Solankowej założony przez rzeczonego patrona ronda (a może jednak skrzyżowania). Teraz uzdrowisko przeżywa ponowny rozkwit i znów można zakosztować zdrowotnej wody mineralnej.

Ruszamy dziarsko, by jak najszybciej wyrwać się z tumultu zakorkowanych ulic. Wkraczamy na ulicę Jana Zamoyskiego, przy której mieszkają nasze bohaterki. Będziemy chodzić śladami Jadwigi i członków jej rodziny. Przewędrowali bowiem oni okolicę wzdłuż i wszerz, z każdego kąta wychylają się ich wspomnienia.

Ulica Zamoyskiego ciągnie się od arterii Kamieńskiego aż po serce dzielnicy – Rynek Podgórski. Zaczniemy od patrona ulicy. Chyba nie muszę Wam przedstawiać postaci hetmana wielkiego koronnego Rzeczypospolitej Obojga Narodów? Założyciela Zamościa, doradcy króla Stefana Batorego? Nie? To dobrze. Jesteśmy na ulicy, która była średniowiecznym traktem na Skawinę i Zator. W tym miejscu istniała wieś o nazwie Czyżówka, zanim pod koniec XVIII wieku rozpoczęto planowanie miasta Podgórza. Ulica zmieniała dwukrotnie swą nazwę. Najpierw była Kościelną, z racji usytuowania u jej wylotu przy rynku kościoła Świętego Józefa, a następnie… Podejrzewam, że gdyby Podgórza nie przyłączono do Krakowa w 1915 roku, nadal jej patronem byłby wieszcz. Domyślacie się już? Przez kilkadziesiąt lat była to ulica Adama Mickiewicza. Zapewne pamiętają to kamienice zbudowane na przełomie XIX i XX wieku. Może noszą jeszcze ślady po dawnych tabliczkach?

Przechodzimy obok terenu ośrodka szkolnego i lecznicy weterynaryjnej, mijamy dochodzącą z lewej strony ulicę Podskale i łagodnie skręcamy w prawo. Naprzeciwko medycznej szkoły policealnej usytuowane są urokliwe, ale strome schody, które dochodzą do położonej w dole ulicy Kalwaryjskiej, po której toczą się tramwaje – jedne nowoczesne, inne stare i hałaśliwe „dryndzie”. Oba komunikacyjne trakty (Kalwaryjska i Zamoyskiego) biegną równolegle i łączą się krótkimi, ale spadzistymi uliczkami, jak wspomniana wcześniej Śliska (te strome schodki), Smolki czy też Stroma.

Pierwszy przystanek na naszej drodze to Sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Zostało zaprojektowane na początku XX wieku przez Jana Sas-Zubrzyckiego, wybitnego projektanta kościołów i budowli urzędów miejskich. Był on twórcą projektu ratusza w Niepołomicach czy Jordanowie. Wspomnę o nim jeszcze w czasie naszej wycieczki. Redemptoryści, do których należy świątynia, zasłynęli z największej ruchomej szopki w Krakowie. Nie jest może tak piękna jak u bernardynów, ale wielkość robi wrażenie. W tym kościele Jacuś przyjął chrzest, a potem komunię i bierzmowanie. Jadwiga liczyła, że i ślub syna odbędzie się w tej świątyni…

Udajemy się dalej ulicą Zamoyskiego, która zabudowana jest niskimi kamienicami w większości jeszcze nieodnowionymi, chociaż proces rewitalizacji ciągle postępuje. Przeważa zabudowa z XIX wieku. W nieliczne wolne miejsca wciskają się też plomby z ich nachalną nowoczesnością, zaburzając charakter dawnego podkrakowskiego klimatu. Po drodze będziemy mijać najstarsze kamienice datowane na XVIII wiek – są to dwa dworki, jeden z nich o pięknej nazwie „Pod Lipkami”. Zapamiętajcie ich numery 12 i 18, żebyśmy nie przeoczyli. Jednak wcześniej zwróćcie uwagę na budynek u szczytu ulicy Smolki. Przez wiele lat przyciągał tłumy wielbicieli kina. To dawny kinoteatr „Wrzos”. Pamiętam jeszcze seanse, na których tu bywałam jako dziecko i nastolatka. To były czasy „Cudownego dziecka” i przeboju „Przyjaciel wie” Krzysztofa Antkowiaka. Zapewne więcej wspomnień z tym miejscem ma Jadwiga, która przyprowadzała tu swego syna, a wcześniej umawiała się na randki z Florkiem… Teraz z budynku pod numerem 50 została tylko XIX-wieczna fasada, resztę wyburzono i powstała nowoczesna siedziba Teatru KTO, z otwieranym dachem oraz ogródkiem. Odbywają się tu interaktywne spotkania ze sztuką teatralną, filmową, muzyczną i baletową.

Spójrzcie w dół na ulicę Smolki, tu pod numerem 12a mieszkała pod koniec lat 50. Teresa Żylis-Gara. Znakomita śpiewaczka operowa zachwycała swym sopranem publiczność na całym świecie.

Podążamy dalej Zamoyskiego i stajemy u wylotu kolejnej przecznicy. Ulica Stroma przed połączeniem się Krakowa i Podgórza nosiła nazwę Świętego Floryana. Znajdowała się tu słynna szkoła ceramiczna prowadzona przez wybitnego profesora Tadeusza Szafrana. Pod jego okiem powstawały unikatowe dzieła uznawane za białe kruki polskiej ceramiki – kamionki dymione.

Dochodzimy do skrzyżowania z ulicą Krzemionki, która przy komisariacie policji odbija w prawo i kieruje się w górę, w stronę wzgórza, na którym stoi gmach telewizji. Na ulicy Krzemionki stała kamienica, w której wychowała się Jadwiga. Niestety, stary budynek został wyburzony, a na jego miejscu postawiono apartamentowiec. Chodźmy dalej, po lewej mijamy łagodną już ulicę Warneńczyka i hale sportowe Klubu Korona oraz kilkukondygnacyjny parking. Na basenie Korony Jacek uczył się pływać i zdobywał swoje pierwsze medale. Jadwiga, ilekroć przechodzi obok pływalni, z dumą wspomina sukcesy syna.

Naszym oczom ukazuje się rozległy plac Niepodległości, za nim rozpościera się widok na świeżo odnowiony, najstarszy kompletny most Krakowa, pochodzący z 1933 roku. Przez lata nosił różne nazwy i te zwyczajowe, i te oficjalne, jednak w świadomości krakowian zawsze był to most imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego i tak go przemianowano w 1990 roku. Ze względu na ciekawą, niebieską, stalową konstrukcję wykonaną przez Fabrykę Maszyn L. Zieleniewskiego (czy wiecie, że to był pierwszy koncern przemysłowy w Galicji powstały w czasach zaborów?) uznawany jest za najładniejszy i najbardziej fotogeniczny most Krakowa, choć usiłuje z nim konkurować nowoczesna kładka imienia Ojca Bernatka.

Wróćmy do placu Niepodległości. W tym miejscu istniał ważny budynek dla nowo powstałego miasta Podgórze – „Oekonomie Gebaeude”. Pełnił on funkcję pierwszego ratusza i mieściły się w nim najważniejsze instytucje. Później budynek i teren wokół przekształcono w koszary wojskowe. W czasie akcji odzyskiwania wolności w 1918 roku stacjonujący tu żołnierze zostali rozbrojeni przez oddziały pod dowództwem porucznika Antoniego Stawarza. Budynki przetrwały do 1945 roku, kiedy to zostały spalone, a na ich miejscu postawiono hale Klubu Korona, resztę terenu przeznaczając na skwer. Długo nikt nie miał pomysłu ani na nazwę, ani na funkcję tego placu. Niedawno wzniesiono tu pomnik ku czci bohaterskich żołnierzy, którzy uczynili Kraków pierwszym wolnym miastem Polski po 123 latach zaborów. Podgórze, które do 1915 roku stanowiło osobne miasto, odzyskało wolność po 146 latach, gdyż przynależało już od 1772 roku do państwa Habsburskiego.

Po naszej prawej stronie znajdują się najstarsze budynki ulicy, rzeczone dworki z XVIII wieku. Dom „Pod Lipkami” był zbudowany zapewne jako zajazd. Z zewnątrz nie wygląda jakoś nadzwyczajnie, natomiast zachwycają jego szerokie i długie piwnice wykute w skale; prowadzą do nich bardzo strome schody. Drugi XVIII-wieczny budynek bardziej przykuł moją uwagę. Biały dworek pod numerem 12 był wielokrotnie przebudowywany, w jego ogrodzeniu jest wbudowana kapliczka.

Nieopodal zabytkowych kamienic znajdują się reprezentacyjne schody, które wiodą do Parku imienia Wojciecha Bednarskiego. Szerokie, niewysokie stopnie pną się stromo w górę, dając możliwość odpoczynku na „półpiętrach”, gdzie kamienne ławki czekają od wielu dekad na spacerowiczów. Nie, nie będziemy się wspinać. Zostajemy na ulicy Zamoyskiego. Tuż za schodami stoi gmach szkoły gastronomicznej. Choć wcześniej mieściło się tu Liceum nr 4, do którego uczęszczał Jacek. Podwórze szkoły, skrywa pewne zagadkowe pomieszczenie. Nie uwierzycie. To najprawdziwsza lodownia, którą niegdyś wykuto w skale. Zapytacie: jakiej skale? Otóż za budynkiem wznosi się strome Wzgórze Krzemionek, w którym kilkaset lat temu funkcjonował kamieniołom. Lodownia to długi na 28 metrów i szeroki na prawie 8 korytarz, podzielony na kilkanaście komór. Dawniej wzdłuż ścian składowano bryły lodu wydobywane z Wisły, dzięki czemu panowała tu stała niska temperatura około 4 stopni Celsjusza. W pomieszczeniach przypominających cele, rzeźnicy i masarze przechowywali swój towar. Gdy Jacek chodził do liceum, często wraz z kolegami wykradał klucz od woźnego i chował się tu, aby uniknąć sprawdzianu z matematyki. Po lekcjach zaś chodził na Węgierską do popularnej kawiarni Chochoł.

Jeszcze parę kroków i docieramy do końca ulicy Zamoyskiego (albo jej początku). Jesteśmy w Rynku Podgórskim, zaplanowanym pod koniec XVIII wieku przez Austriaków, którzy podnieśli dawną osadę podkrakowską do rangi Wolnego Królewskiego Miasta Podgórza. Rynek ma kształt trapezu o dużej dysproporcji pomiędzy jego podstawami (dlatego niektórzy twierdzą, że plac jest trójkątny). Jest on otoczony szeregiem kamienic, pamiętających lata zaborów, najstarsze budynki powstały jeszcze w XVIII wieku. Należy tu wymienić zwłaszcza kamienice leżące na północnej pierzei – zajazd „Pod Czarnym Orłem” (w którym nocował Fryderyk Chopin), zajazd „Pod Białym Orłem” (dawny ratusz) czy też charakterystyczna kamienica „Pod Jeleniem”.

Chcę zwrócić Waszą uwagę na kamienicę pod numerem 3. W czasie II wojny światowej znajdowała się tu firma krawiecka zarządzana przez Juliusa Madritscha i Raimunda Titscha. Obaj panowie wykazali się niewiarygodnym bohaterstwem, ratując setki Żydów. Madritsch ryzykując własnym życiem, zatrudniał nadmiarową ilość pracowników, w dodatku niewykwalifikowanych, organizował dla nich żywność i ubranie. Gdy firmę przeniesiono do obozu w Płaszowie, wywiózł część pracowników do Tarnowa, gdzie panowały lepsze warunki. Jego firma nie wypracowywała zysków, jedynym jej celem było danie szansy Żydom na przeżycie. Działał podobnie jak osławiony Oskar Schindler.

Koniec darmowego fragmentu

O Autorce

Izabella Agaczewska (Agnieszka Imiołek) rodowita krakowianka. Absolwentka pedagogiki specjalnej, ukończyła WSP w Krakowie (obecnie UP). Jest oligofrenopedagogiem, wraz z uczniami z niepełnosprawnością intelektualną tworzy spektakle teatralne i filmy fabularne. Kocha podróże i odkrywanie nowych miejsc. Uwielbia eskapady rowerowe oraz piesze wędrówki. Jej pierwszą miłością były i są książki. Jest autorką dwóch powieści obyczajowych: „Aleja Cichych Szeptów” oraz „Poduszka na parapecie”. Napisała też książkę dla dzieci „Sanatorium cudów”. Od kilku lat publikuje na blogu „Opowiadania na jeden kęs”. To krótkie, zabawne, czasem refleksyjne, a niekiedy wzruszające historie. Autorka pisze następną powieść obyczajową, będzie ona dotykała trudnego tematu przemocy domowej, a także ingerowania w ludzkie życie.

Anna Napora to dusza zaklęta w obraz. Z wykształcenia pedagog specjalny, pasjonatka życia, podróży, rękodzieła i fotografii. Krakowianka od urodzenia zafascynowana historią i miastem. Po pracy szuka wytchnienia w poznawaniu nowych miejsc i w książkach. Ulotność chwil i piękno świata przedstawia na swoich fotografiach, które prezentuje na Instagramie: @morning_impresion_photography

[*] Słowniczek regionalizmów krakowskich znajduje się na końcu książki.