Amy i Isabelle - Elizabeth Strout - ebook + książka

Amy i Isabelle ebook

Elizabeth Strout

4,4

Opis

Znakomita powieść autorki „Olive Kitteridge” nagrodzonej Pulitzerem i „Mam na imię Lucy” nominowanej do Nagrody Bookera.

 

Isabelle i Amy są pod wieloma względami jak każda matka i jej szesnastoletnia córka – mieszanką miłości i nienawiści. Prowadzą zwykłe, przewidywalne życie w plotkarskim miasteczku przemysłowym Shirley Falls, przepełnione frustracją i narastającym między nimi napięciem. Kiedy się wydaje, że gorzej już być nie może, Amy odkrywa swoją seksualność. Przepaść między matką a córką pogłębia się. Nie da się przerzucić nad nią mostu do czasu, aż Isabelle zacznie się przyglądać swojej przeszłości. A są tam tajemnice, których bardzo się wstydzi, szczególnie przed Amy.

Napisana z humorem powieść o odwadze i trudnych wyborach w tak zwanym zwyczajnym życiu.— Alice Munro

 

Jest to jedna z tych rzadkich książek, które potrafią w zupełnie nowy, świeży sposób pokazać świat, jaki zdawałoby się dobrze znamy.— „The New York Times Book Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (91 ocen)
49
30
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Zariny

1

Owego lata, kiedy pan Robertson wyjechał z miasta, było potwornie gorąco i rzeka przez długi czas wydawała się martwa. Przypominała zdechłego brązowego węża rozciągniętego przez samo centrum, z brudną żółtą pianą wzdłuż brzegów. Ludzie, którzy przejeżdżali autostradą, zamykali szyby, czując ten duszący siarkowy odór, i zastanawiali się, jak ktokolwiek może żyć z takim smrodem bijącym od rzeki i fabryki. Jednakże mieszkańcy Shirley Falls przywykli do niego i nawet w czasie wielkich upałów czuli go tylko zaraz po przebudzeniu. Właściwie im nie przeszkadzał.

Przeszkadzało im natomiast, że owego lata niebo nigdy nie było błękitne, że zdawało się, jakby miasto spowijał brudny bandaż, wypierając wszelkie światło słoneczne, jakie mogłoby się tutaj przesączyć, i zatrzymując wszystko, co nadawało rzeczom ich barwy, tak że w powietrzu unosiła się nijakość – oto, co dotarło do ludzi tamtego lata i co po jakimś czasie wywołało u nich niepokój. Były też inne rzeczy: w górze rzeki odnotowano kiepskie plony – fasola tyczna wysychała, marchew przestała rosnąć, gdy osiągnęła rozmiary palca małego dziecka – a na północy stanu dwukrotnie widziano UFO. Krążyły nawet pogłoski, że rząd wysłał ludzi do zbadania tej sprawy.

W biurze fabryki, gdzie garstka pracownic całymi dniami segregowała faktury, archiwizowała kopie i naklejała znaczki na koperty, uderzając w nie pięścią, przez pewien czas toczono niespokojne rozmowy. Niektóre sądziły, że może się zbliżać koniec świata, a te, które nie miały tak daleko wysuniętych obaw, musiały przyznać, że wysyłanie człowieka w Kosmos nie jest dobrym pomysłem, że naprawdę nie mamy żadnego interesu w tym, by spacerować po Księżycu. Lecz upał był nieznośny, ustawione w oknach wiatraki nic nie dawały i w końcu kobietom zabrakło pary – siedziały przy wielkich drewnianych biurkach, lekko rozstawiając nogi, i odgarniały włosy z karków. „Dacie wiarę?” – to było wszystko, co po jakimś czasie mówiły.

Któregoś dnia ich szef, Avery Clark, wysłał je wcześniej do domu, jednak w następnych dniach, jeszcze gorętszych, nie padła już wzmianka o wcześniejszym wyjściu, więc najwyraźniej nie miało się to powtórzyć. Najwidoczniej miały tu siedzieć i cierpieć, co też robiły; w pomieszczeniu panowała duchota. To był duży pokój, wysoki, z drewnianą skrzypiącą podłogą. Biurka ciągnęły się parami naprzeciwko siebie, w dwóch rzędach przez całą długość sali. Pod ścianami ciągnęły się metalowe szafki na akta, na jednej z nich stał filodendron z pnączami podwiązanymi i zawiniętymi na kształt glinianego dzbanka ulepionego przez dziecko, choć niektóre pnącza się wymknęły i zwisały prawie do ziemi. Była to tutaj jedyna zielona rzecz. Kilka begonii i trzykrotek pozostawionych na parapetach zbrązowiało. Od czasu do czasu gorące powietrze poruszane przez wiatrak zrzucało martwy liść na podłogę.

W tej ospałej scenerii wyróżniała się jedna kobieta. Siedziała sama. Nazywała się Isabelle Goodrow, a że była sekretarką Avery’ego Clarka, jej biurko stało oddzielnie. Stało przodem do przeszklonego gabinetu Avery’ego Clarka, gabinetu, który był osobliwą konstrukcją z boazerii i dużych tafli szkła (rzekomo po to, by szef mógł mieć pracownice na oku, choć rzadko kiedy odrywał wzrok od biurka) i powszechnie mówiono o nim „akwarium”. Bycie sekretarką szefa nadawało Isabelle Goodrow inny status, chociaż i tak różniła się od reszty pracujących tu kobiet. Na przykład ubierała się nienagannie; nawet w taki upał miała na nogach rajstopy. Na pierwszy rzut oka można by ją uznać za ładną, ale jeśli człowiek przyjrzał się jej uważniej, widział, że ta uroda jest nie taka wielka i raczej pospolita. Włosy Isabelle Goodrow miała zdecydowanie nijakie – cienkie i ciemnobrązowe, upięte w kok albo splecione w warkocz. Przez taki sposób czesania się wyglądała starzej i trochę staroświecko, a jej ciemne małe oczy wydawały się zawsze patrzeć ze zdziwieniem.

Podczas gdy inne kobiety wciąż wzdychały ciężko lub wędrowały co jakiś czas do urządzenia z wodą sodową, narzekając na ból w plecach i opuchnięte nogi i ostrzegając się nawzajem przed zdejmowaniem butów, bo przecież nigdy, nawet za sto lat, nie zdołałyby ich z powrotem włożyć, Isabelle Goodrow prawie się nie ruszała. Po prostu siedziała przy biurku, ze złączonymi kolanami i ściągniętymi łopatkami, w jednostajnym tempie pisząc na maszynie. Miała dziwaczną szyję. Przesadnie długą jak na niską kobietę – wyrastała z barków jak szyja łabędzia widzianego tego lata na wymarłej rzece, pływającego idealnie sztywno wzdłuż obwiedzionych pianą brzegów.

Przynajmniej tak postrzegała ją córka Amy, szesnastolatka, która nabrała wstrętu do wyglądu szyi swojej matki (do wyglądu swojej matki w ogóle) i która ani trochę nie przejmowała się łabędziem. Pod wieloma względami nie była podobna do matki. Tamta miała włosy matowe i cienkie, a włosy Amy były gęste, w różnych odcieniach blond. Nawet krótko obcięte, jak teraz, do linii brody, wyglądały na zdrowe i mocne. Poza tym Amy była wysoka. Dłonie miała duże, stopy długie. Jednakże w jej oczach, większych niż u matki, często pojawiał się ten sam wyraz nieśmiałego zaskoczenia; to zdziwione spojrzenie mogłoby krępować osobę, na którą Amy patrzyłaby przez dłuższą chwilę. Tyle że Amy była nieśmiała i rzadko kiedy jej wzrok spoczywał na kimś dłużej. Raczej zerkała na ludzi przelotnie, a potem odwracała głowę. Nie wiedziała zresztą, jakie wrażenie wywiera na innych, chociaż dawniej, na osobności, uważnie się sobie przyglądała w każdym dostępnym lustrze.

Tego lata Amy nie patrzyła w żadne lustro. Unikała luster. Chętnie unikałaby także matki, ale to nie było możliwe – pracowały w jednym biurze. Zostało to ustalone wiele miesięcy wcześniej, przez jej matkę i Avery’ego Clarka, i chociaż Amy słyszała, że powinna być wdzięczna za tę pracę, nie czuła wdzięczności. Praca okazała się nudna. Polegała na dodawaniu na sumatorze ostatnich kolumn liczb z pomarańczowych faktur piętrzących się na biurku i jedyną jej zaletą było to, że czasami umysł Amy mógł jakby zasnąć.

Prawdziwy problem tkwił rzecz jasna w tym, że ona i jej matka spędzały razem całe dnie. Amy odnosiła wrażenie, że łączy je czarna linia, być może nie grubsza od nakreślonej ołówkiem, ale zawsze obecna. Nawet gdy któraś z nich wychodziła z pomieszczenia biurowego, na przykład szła do toalety czy na korytarz albo do fontanny z wodą pitną, nic się nie zmieniało – linia przebijała się przez ścianę i nadal je łączyła. Robiły co mogły. Przynajmniej ich biurka stały daleko i nie były zwrócone do siebie przodem.

Amy siedziała w odległym rogu naprzeciwko Grubej Bev. Przedtem to miejsce zajmowała Dottie Brown, ale teraz była w domu – po tym, jak przeszła histerektomię. Każdego ranka Amy przyglądała się, jak Gruba Bev odmierza porcję sproszkowanej babki płesznik i wsypuje ją do kartonika z sokiem pomarańczowym. „Szczęściara – mówiła do niej Gruba Bev. – Jesteś młoda, zdrowa i w ogóle. Na pewno nie myślisz o swoich jelitach”. Zażenowana Amy odwracała głowę.

Zaraz po przyrządzeniu sobie soku Gruba Bev wypalała papierosa. Wiele lat później zostanie wydane prawo zabraniające palenia w miejscu pracy – do tego czasu Bev przytyje jeszcze pięć kilogramów i przejdzie na emeryturę – ale na razie mogła się głęboko zaciągać i powoli wydmuchiwać dym, by na koniec zgasić papierosa w szklanej popielniczce i powiedzieć do Amy:

– To mi pomogło. Silnik zaskoczył. – Puściła do Amy oko, podniosła się ciężko i przetoczyła swoje wielkie ciało do toalety.

Było to naprawdę interesujące. Amy nie wiedziała, że papierosy mogą kogoś pogonić do toalety. Nic takiego się nie działo, kiedy ona i Stacy Burrows paliły w lesie za szkołą. I nie wiedziała, że dorosła kobieta może z taką swobodą rozmawiać o swoich jelitach. To w szczególności uzmysłowiło jej, jak odmiennie od innych ludzi żyły ona i jej matka.

Gruba Bev wróciła z toalety, z westchnieniem usiadła i zdjęła drobne pyłki z przodu wielkiej bluzki bez rękawów.

– Cóż – powiedziała i sięgnęła po telefon; na bladoniebieskim materiale bluzki pod pachami widniały półksiężyce wilgoci. – Chyba zadzwonię do starej Dottie.

Gruba Bev dzwoniła do Dottie Brown co rano. Teraz wybrała numer ołówkiem i wsunęła słuchawkę między ucho a ramię.

– Nadal krwawisz? – zapytała, postukując o biurko paznokciami, różowymi dyskami osadzonymi w ciele. Malowała je arbuzowym różem; pokazała kiedyś buteleczkę lakieru Amy. – Chcesz pobić jakiś rekord czy co? Nieważne, nie spiesz się. Nikt tu za tobą nie tęskni. – Chwyciła katalog Avonu i zaczęła się nim wachlować. Krzesło pod nią zaskrzypiało, kiedy odchyliła się do tyłu. – Poważnie, Dot. Dużo przyjemniej jest patrzeć na słodką buzię Amy Goodrow, niż wysłuchiwać twoich gadek o skurczach. – Znów mrugnęła do Amy.

Amy odwróciła wzrok i wybrała cyfry na sumatorze. To miłe, że Gruba Bev tak mówiła, ale przecież nie była to prawda. Gruba Bev bardzo tęskniła za Dottie. Bo dlaczego miałaby nie tęsknić? Przyjaźniły się od zawsze i przesiedziały w tym pokoju więcej lat, niż Amy chodziła po świecie, co nie mieściło się dziewczynie w głowie. Poza tym należało pamiętać, jak bardzo Gruba Bev uwielbia mówić. Mruknęła kiedyś pod nosem: „Nie wysiedzę cicho pięciu minut”, a Amy, patrząc pewnego dnia na zegar, odkryła, że to prawda. „Muszę mówić – wyjaśniła jej Gruba Bev. – Czuję fizyczny przymus”. I chyba tak było. Wydawało się, że jej potrzeba rozmowy jest równie silna jak potrzeba jedzenia dropsów i palenia papierosów, i Amy, która uwielbiała Grubą Bev, było przykro, że swoją małomównością sprawia jej zawód. Choć nie do końca to przemyślała, zrzuciła całą winę na matkę. Też nie była zbyt rozmowną osobą. Wystarczyło popatrzeć, jak pisała całymi dniami na maszynie, a przechodząc przez salę, nigdy nie zatrzymywała się przy niczyim biurku, żeby zapytać o samopoczucie lub ponarzekać na upał. Musiała wiedzieć, że uważają ją za snobkę. A że Amy była jej córką, o niej pewnie też tak myślały.

Gruba Bev nie wydawała się jednak ani trochę zawiedziona tym, że dzieli swój zakątek z Amy. Odłożyła słuchawkę i pochyliła się do przodu, by ściszonym, poufnym tonem oznajmić, że teściowa Dottie Brown to najbardziej egoistyczna kobieta w mieście. Dottie miała ochotę na sałatkę ziemniaczaną, co stanowiło bardzo dobry znak, a kiedy wspomniała o tym swojej teściowej, która przecież robiła najlepszą sałatkę ziemniaczaną w okolicy, Bea Brown powiedziała, żeby Dottie wstała z łóżka i obrała ziemniaki.

– To okropne – przyznała szczerze Amy.

– Też tak myślę. – Gruba Bev wyprostowała się i ziewnęła, poklepując się po mięsistej szyi, a oczy zaszły jej łzami. – Kochaniutka – dodała, kiwając głową – wyjdź za mężczyznę, którego matka nie żyje.

Stołówka w fabryce była brudnym, zapuszczonym miejscem. Wzdłuż jednej ze ścian stały automaty, a na drugiej ciągnęło się lustro; kobiety wedle własnego uznania łączyły i rozsuwały stoły o blatach pokrytych łuszczącą się ceratą, wykładały na nie torebki z drugim śniadaniem, stawiały puszki z napojami i popielniczki i odwijały kanapki zapakowane w woskowany papier. Amy usiadła, tak jak co dzień, z dala od pękniętego lustra.

Isabelle siedziała przy tym samym stole i kręciła głową, słysząc historię o bezczelnych słowach Bei Brown skierowanych do Dottie. Arlene Tucker stwierdziła, że to pewnie przez hormony, że jeżeli przyjrzeć się uważniej brodzie Bei Brown, to widać na niej włoski, a według Arlene tego typu kobiety mają skłonność do paskudnych zachowań. Rosie Tanguay powiedziała, że problem z Beą Brown polega na tym, że nie przepracowała w życiu ani jednego dnia. Potem rozmowy zaczęły się toczyć w małych grupkach i chaotyczne głosy nakładały się na siebie. Jednej opowieści towarzyszyły krótkie salwy śmiechu, innej poważne cmokanie.

Amy podobało się to. Interesowało ją wszystko, co słyszała, nawet historia zepsutej lodówki: dwa litry lodów czekoladowych rozpuściły się w zlewie, skwaśniały i śmierdziały rano jak diabli. Głosy były przyjemne i pokrzepiające; Amy milczała i przenosiła spojrzenie z twarzy na twarz. Nie wykluczono jej z tego wszystkiego, ale kobiety miały dość przyzwoitości – lub brakowało im chęci – żeby nie wciągać jej do swoich rozmów. To odrywało umysł Amy od innych rzeczy. Oczywiście podobałoby jej się bardziej, gdyby nie było tu matki, ale panujący wokół cichy gwar pozwalał im odetchnąć od siebie, mimo że czarna linia nadal je łączyła.

Gruba Bev wcisnęła guzik w automacie i puszka z napojem Tab głośno wylądowała w podajniku. Kobieta pochyliła swoje duże ciało, żeby ją wyjąć.

– Jeszcze trzy tygodnie i Dottie będzie mogła uprawiać seks – powiedziała. Czarna linia między Amy a Isabelle napięła się. – Żałuje, że to nie trzy miesiące. – Tym słowom towarzyszył dźwięk otwieranej puszki. – Jestem pewna, że Wally zaczyna się irytować. Już przestępuje z nogi na nogę.

Amy przełknęła skórkę kanapki.

– Niech mu powie, żeby sam się sobą zajął – rzuciła któraś, po czym nastąpił wybuch śmiechu.

Serce Amy przyspieszyło, pot zrosił jej górną wargę.

– Po usunięciu macicy robisz się sucha – wtrąciła Arlene Tucker i pokiwała znacząco głową.

– Ja się nie zrobiłam.

– Bo nie miałaś usuniętych jajników. – Arlene znów pokiwała głową. To była kobieta, która wiedziała, co mówi. – Z Dot wyrwali wszystko.

– A mojej matce odbijało z powodu uderzeń gorąca – odezwała się któraś i Amy z ulgą poczuła, że serce jej zwalnia i twarz nie pali już tak bardzo.

Poirytowany Wally został odsunięty w cień i kobiety zaczęły rozmawiać o uderzeniach gorąca i napadach płaczu.

Isabelle zawinęła resztkę kanapki i schowała do torebki śniadaniowej.

– Jest naprawdę za gorąco, żeby jeść – mruknęła do Grubej Bev.

To był pierwszy raz, kiedy Amy słyszała, żeby matka napomknęła coś o upale.

– Jezu, ale by było miło. – Bev zachichotała, aż zafalowały jej duże piersi. – Dla mnie nigdy nie jest za gorąco na jedzenie.

Isabelle uśmiechnęła się i wyjęła z torebki szminkę.

Amy ziewnęła. Nagle poczuła się wyczerpana; mogłaby położyć głowę na stole i zasnąć.

– Kochaniutka, jestem ciekawa... – odezwała się Gruba Bev. Właśnie przypaliła papierosa i przez dym patrzyła na Amy. Wyciągnęła drobinkę tytoniu spomiędzy zębów, przyjrzała się jej i rzuciła ją na podłogę. – Co cię skłoniło do obcięcia włosów?

Czarna linia zawibrowała i zaszumiała. Mimo woli Amy zerknęła na matkę. Isabelle malowała usta, trzymając w dłoni lusterko i odchylając lekko głowę do tyłu. Dłoń ze szminką zamarła.

– Wyglądasz uroczo – dodała Bev. – Bardziej uroczo się nie da. Byłam po prostu ciekawa, to wszystko. Masz taką burzę włosów.

Amy odwróciła twarz w stronę okna i dotknęła czubka ucha. Kobiety wyrzucały torebki po drugim śniadaniu do śmieci, strzepywały okruszki z ubrań, wstawały i ziewały, zasłaniając usta dłońmi zwiniętymi w pięści.

– Pewnie jest ci chłodniej – podsunęła Gruba Bev.

– Owszem. Dużo chłodniej. – Amy spojrzała na Bev, po czym odwróciła wzrok.

Gruba Bev westchnęła głośno.

– No dobra, Isabelle – powiedziała. – Chodźmy. Pora wracać do kopalni soli.

Isabelle zacisnęła usta i zatrzasnęła torebkę.

– Zgadza się – rzuciła, nie patrząc na Amy. – Nie ma wytchnienia dla zmęczonych.

Isabelle miała jednak swoją historię. Wiele lat wcześniej, kiedy pojawiła się w tym mieście, wynajęła stary dom Crane’ów przy drodze numer 22 i zainstalowała się tam ze swoimi rzeczami oraz małym dzieckiem (poważnie wyglądającą dziewczynką z jasnymi lokami), wzbudziła zainteresowanie wśród kongregacjonalistów, a także kobiet, do których dołączyła w biurze fabryki.

Ale młoda Isabelle Goodrow nie była wylewna. Pytana, odpowiadała po prostu, że jej mąż nie żyje, podobnie jak rodzice, i że przeniosła się do Shirley Falls, żeby mieć większe szanse zarobienia na życie. Rzeczywiście nikt nie wiedział o niej nic więcej. Chociaż kilka osób zauważyło, że gdy przyjechała do miasta, miała na palcu obrączkę, której potem już nie nosiła.

Raczej się nie zaprzyjaźniała. Nie robiła sobie również wrogów, a że była sumiennym pracownikiem, kilkakrotnie awansowała. Zawsze wywoływało to w biurze pomruk, zwłaszcza ostatnim razem, kiedy to znacznie się wybiła, zostając osobistą sekretarką Avery’ego Clarka, lecz nikt nie życzył jej źle. Żartowano, czyniono uwagi, niekiedy za jej plecami, że przydałoby się ją dobrze wyturlać w sianie, żeby się rozluźniła, ale z upływem lat to przycichło. Obecnie była już weteranką. Obawy Amy, że jej matkę uważano za snobkę, nie miały podstaw. Co prawda kobiety plotkowały o sobie nawzajem, ale Amy była zbyt młoda, żeby rozumieć, że łączące je poczucie wspólnoty obejmowało także Isabelle.

Niemniej nikt by nie powiedział, że zna Isabelle. W szczególności nikt by się nie domyślił, że biedna kobieta przeżywa właśnie piekło. Może wydawała się szczuplejsza niż zwykle i trochę bledsza, ale przecież było upiornie gorąco. Tak gorąco, że nawet teraz, pod koniec dnia, rozgrzane powietrze unosiło się nad asfaltem, kiedy Amy i Isabelle szły przez parking.

– Miłego wieczoru – zawołała za nimi Gruba Bev, gramoląc się do swojego samochodu.

Pelargonie na parapecie nad zlewem miały jaskrawoczerwone kwiaty wielkości piłek do softballu, ale zżółkły dwa kolejne liście. Isabelle rzuciła kluczyki na stół i od razu to zauważyła, poszła więc je oberwać. Gdyby wiedziała, że lato będzie takie okropne, nie kupowałaby pelargonii. Nie wypełniłaby skrzynek od frontu lawendowymi petuniami ani nie zasadziłaby pomidorów, aksamitek i niecierpków za domem. Teraz miała poczucie katastrofy za każdym razem, gdy więdły. Dotknęła palcami ziemi w doniczce i stwierdziła, że jest zbyt mokra: pelargonie potrzebują ostrego słońca, a nie wilgotnego upału. Wrzuciła liście do śmietnika pod zlewem i cofnęła się, żeby przepuścić Amy.

To ona przyrządzała dla nich kolacje wieczorami. W dawnych czasach (tak Isabelle określała w myślach ich życie sprzed tego lata) robiły to na zmianę, ale teraz zajmowała się tym wyłącznie Amy. Stało za tym milczące porozumienie: przynajmniej tyle Amy mogła zrobić – otworzyć puszkę z buraczkami i usmażyć hamburgery. Stała teraz, otwierając powoli szafki i wbijając palec w mielone mięso.

– Umyj ręce – rzuciła Isabelle, minęła ją i weszła na schody.

W tej samej chwili zadzwonił telefon, ustawiony równo w rogu na blacie, i zarówno Isabelle, jak i Amy poczuły niepokój. A także pełną zaskoczenia nadzieję. Zdarzało się, że telefon milczał przez wiele dni z rzędu.

– Halo? – odezwała się Amy, a Isabelle znieruchomiała z nogą na stopniu. – Och, cześć. – Amy zasłoniła dłonią słuchawkę i nie patrząc na matkę, powiedziała: – To do mnie.

Isabelle wolno ruszyła po schodach.

– Tak – usłyszała głos Amy. Po chwili dziewczyna dodała ciszej: – Jak się czuje twój pies?

Isabelle niespiesznie weszła na górę. Kto ze znajomych Amy może mieć psa? W sypialni na poddaszu panowała duchota, ale Isabelle zamknęła drzwi, i to głośno, żeby na pewno dobiegło to uszu Amy. „Widzisz, jak dbam o twoją prywatność?”.

Amy, nawijająca przewód telefonu na rękę, usłyszała trzask drzwi i zrozumiała go, ale wiedziała też, że matka tylko korzysta z chwili, aby w prosty sposób zdobyć u niej punkt albo dwa.

– Nie mogę – powiedziała do telefonu, naciskając dłonią mielone mięso. A potem dodała: – Nie, jeszcze jej nie mówiłam.

Isabelle, która przywarła do drzwi sypialni, wcale nie uważała, że podsłuchuje. Była raczej zbyt poruszona, by myśleć o umyciu twarzy czy przebraniu się, gdy Amy nadal rozmawiała przez telefon. Mówiła jednak niewiele i parę chwil później Isabelle usłyszała, jak córka odkłada słuchawkę. Potem rozległ się brzęk garnków i patelni, Isabelle poszła więc do łazienki wziąć prysznic. Później się pomodli, a następnie zejdzie na kolację.

Tak naprawdę Isabelle coraz bardziej zniechęcała się do tej całej modlitwy. Wiedziała, że Chrystus, będąc w jej wieku, poszedł dzielnie na krzyż i wisiał na nim cierpliwie, kiedy podawano mu gąbkę nasączoną octem – zdobył odwagę wcześniej, gdy wędrował przez gaje oliwne. Ale ona, żyjąca tu, w Shirley Falls (mimo że też doznała zdrady ze strony swojej judaszowatej córki, myślała, posypując sobie piersi zasypką dla niemowląt), nie miała żadnych gajów oliwnych, przez które mogłaby przejść, ani odwagi. Możliwe, że brakowało jej nawet wiary. Wątpiła ostatnio, by Bóg przejmował się jej niedolą. Był dość nieuchwytnym gościem, bez względu na to, co mówili inni.

W „Reader’s Digest” twierdzono, że jeżeli ktoś stale się modli, jego umiejętności w tej materii rosną, jednak Isabelle zastanawiała się, czy to pismo nie ma przypadkiem tendencji do upraszczania. Czytała z przyjemnością artykuły Jestem twoim mózgiem i Jestem twoją wątrobą, ale ten pod tytułem Modlitwa: praktyka czyni mistrza był trochę naciągany, jeśli mu się dokładniej przyjrzeć.

Przecież próbowała. Przez lata próbowała się modlić i teraz znowu spróbuje: leżąc na białej pościeli, ze skórą wilgotną po prysznicu, z zamkniętymi oczami, skierowanymi w stronę niskiego białego sufitu, będzie się modliła o Jego miłość. Proście, a będzie wam dane. To nie była prosta sprawa. Przecież nikt nie chce prosić o coś niewłaściwego, gonić za niesłusznym celem. Nikt nie chce, żeby Bóg uznał go za samolubnego, bo prosi o rzeczy materialne, jak robią to katolicy. Mąż Arlene Tucker poszedł na mszę po to, by modlić się o nowy samochód, co zbulwersowało Isabelle. Gdyby ona miała prosić o jakieś konkrety, nie dopuściłaby się czegoś tak wulgarnego jak proszenie o samochód – modliłaby się o męża albo o lepszą córkę. Ale oczywiście tego nie zrobi. („Boże, proszę, ześlij mi męża lub przynajmniej córkę, którą będę mogła znieść”). Nie, ona będzie leżała na pościeli i modliła się do Boga o miłość i pomoc, postara się Mu przekazać, że jest gotowa je przyjąć, jeżeli tylko On zechce jej dać jakikolwiek znak. Niestety, nic nie czuła, z wyjątkiem perełek potu, które znów pojawiły się nad górną wargą i pod pachami. Była zmęczona. Bóg prawdopodobnie też był zmęczony. Usiadła, owinęła się szlafrokiem i zeszła do kuchni, by zjeść z córką kolację.

To było trudne.

Najczęściej unikały swoich spojrzeń, a Amy wyraźnie nie uważała, że to ona powinna wziąć na siebie odpowiedzialność za rozmowę. „Ta obca osoba, moja córka”. Tak mógłby brzmieć tytuł w miesięczniku „Reader’s Digest”, jeżeli jeszcze czegoś takiego nie napisano, a może napisano, bo brzmiało tak znajomo. Isabelle nie zamierzała dłużej o tym myśleć, nie mogła wręcz znieść myślenia. Wskazała dzbanuszek do mleka, z porcelany firmy Belleek, stojący na stole przed nią, delikatny, cieniutki, połyskujący dzbanuszek, który należał niegdyś do jej matki. Amy postawiła go dla Isabelle, ponieważ ta lubiła przy jedzeniu popijać herbatę, gdy było gorąco.

Nie mogąc powstrzymać ciekawości i powtarzając sobie, że ma wszelkie prawo znać odpowiedź, Isabelle zapytała w końcu:

– Z kim rozmawiałaś przez telefon?

– Ze Stacy Burrows – padła beznamiętna odpowiedź, tuż przed tym, jak kęs hamburgera wylądował w ustach Amy.

Isabelle odkroiła kawałek buraka z puszki, usiłując przypomnieć sobie twarz owej Stacy.

– Niebieskie oczy?

– Słucham?

– Czy to ta dziewczyna z dużymi niebieskimi oczami i rudymi włosami?

– Chyba tak. – Amy ściągnęła lekko brwi.

Rozdrażnił ją sposób, w jaki matka przekrzywiła głowę na długiej szyi, niczym jakiś wąż pończosznik. I nie znosiła zapachu zasypki dla niemowląt.

– Chyba?

– To znaczy tak, to ona.

Słychać było cichutki brzęk sztućców muskających talerze. Obie przeżuwały tak powoli, że ich usta ledwie się poruszały.

– Jak zarabia na życie jej ojciec? – zapytała w końcu Isabelle. – Jest związany z college’em? – Wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że nie pracuje w fabryce.

Amy wzruszyła ramionami. Miała usta pełne jedzenia.

– Mmm-wiem.

– Na pewno masz jakieś pojęcie, co robi ten człowiek.

Amy upiła łyk mleka i otarła usta dłonią.

– Proszę. – Isabelle z niesmakiem spuściła wzrok, więc dziewczyna wytarła usta serwetką.

– Chyba tam wykłada – przyznała.

– A co?

– Psychologię. Tak sądzę.

Cóż Isabelle mogła na to powiedzieć? Jeżeli było to prawdą, dla niej oznaczało tyle, że ten mężczyzna był szaleńcem. Nie rozumiała, dlaczego Amy musi się przyjaźnić z córką szaleńca. Wyobraziła sobie człowieka z brodą, a potem przypomniała sobie, że ten potwór, pan Robertson, też miał brodę, i serce zaczęło bić jej tak szybko, że prawie zabrakło jej tchu. Woń zasypki dla niemowląt unosiła się nad jej klatką piersiową.

– O co chodzi? – zapytała Amy, podnosząc wzrok, jednocześnie nadal pochylając się nad talerzem z rozmiękłym, nasączonym krwią z mięsa kawałkiem tostu, który zamierzała wsunąć do ust.

Isabelle pokręciła głową i spojrzała za plecy Amy, na lekko wydymającą się białą zasłonkę w oknie. To przypomina wypadek samochodowy, pomyślała. Taki, po którym powtarzasz sobie: „Gdyby ta ciężarówka minęła skrzyżowanie, zanim na nie wjechałam”. Gdyby pan Robertson pojawił się w mieście, zanim Amy poszła do liceum. Ale wsiadasz do samochodu z głową zaprzątniętą innymi sprawami, a ciężarówka zjeżdża z autostrady, kierując się do miasta, i ty też kierujesz się do miasta. A potem jest po wszystkim i twoje życie już nigdy nie będzie takie samo.

Isabelle strzepnęła okruszki z czubków palców. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak wyglądało ich życie przed tym latem. Były różne zmartwienia – to pamiętała dobrze. Wiecznie brakowało pieniędzy i chyba ciągle miała oczko w rajstopach (nigdy nie wkładała rajstop z oczkiem, chyba że zamierzała skłamać i powiedzieć, że właśnie je zaciągnęła), a Amy musiała zrobić do szkoły jakąś pracę, na przykład głupią mapę z glinki i gumy piankowej, albo coś uszyć – na to też potrzebne były pieniądze. Ale teraz, kiedy jadła hamburgera i tosta, siedząc naprzeciwko córki (tej obcej), a mgliste promienie późnopopołudniowego słońca padały na kuchenkę i podłogę, Isabelle tęskniła za tamtymi dniami, za przywilejem martwienia się o zwykłe rzeczy.

– Ta Bev naprawdę pali za dużo. I za dużo je – odezwała się, bo cisza przy jedzeniu działała na nią przytłaczająco, a także dlatego, że nie śmiała wrócić do tematu Stacy.

– Wiem – powiedziała Amy.

– Użyj serwetki, proszę.

Nie mogła nic na to poradzić. Widok Amy zlizującej keczup z palców doprowadzał ją prawie do szału.

Gniew niepostrzeżenie podnosił swój łeb i napełniał głos Isabelle chłodem. Szczerze mówiąc, mogło to być coś więcej niż chłód. A mówiąc zupełnie otwarcie, można było usłyszeć w jej głosie coś bliskiego nienawiści. Teraz więc Isabelle nienawidziła także siebie. Gdyby mogła, cofnęłaby tę uwagę, ale było na to za późno, i dziobiąc widelcem kawałek buraka, patrzyła, jak Amy zwija papierową serwetkę dłonią i kładzie ją na talerzu.

– Ale jest miła – dodała Amy. – Uważam, że Gruba Bev jest miła.

– Nikt nie twierdzi, że nie jest.

Wieczór ciągnął się między nimi bez końca, mgliste, przytłumione światło prawie nie przesuwało się po podłodze. Amy siedziała z dłońmi ułożonymi na kolanach i szyją wychyloną do przodu, jak u tych głupich maskotek piesków, które widuje się na półkach pod tylnymi szybami samochodów i którym główki podskakują w górę i w dół. „Usiądź prosto”, chciałaby powiedzieć Isabelle, ale zamiast tego rzekła znużonym głosem:

– Możesz odejść od stołu. Dzisiaj ja pozmywam.

Amy zdawała się wahać.

W dawnych czasach nie wstawały od stołu, dopóki druga nie skończyła jeść. Ten zwyczaj, owa uprzejmość, wywodził się z okresu, gdy Amy była małym dzieckiem i zawsze jadła powoli, pochylając się nad dwoma katalogami Searsa rozłożonymi na krzesełku i machając nogami. „Mamusiu – mówiła lękliwie, kiedy widziała, że Isabelle już zjadła – posiedzisz ze mną?”. Isabelle zawsze zostawała przy stole. Często była wieczorami zmęczona i podenerwowana i prawdę mówiąc, wolałaby przejrzeć jakieś czasopismo, żeby się zrelaksować, lub przynajmniej wstać i zacząć zmywać naczynia. Ale nie kazała córce się spieszyć, nie chciała zaburzać pracy dziecięcego układu pokarmowego. To był ich wspólny czas. Siedziała.

W tamtym okresie, gdy Isabelle szła do pracy, Amy przebywała w domu Esther Hatch. To było okropne miejsce ten dom Hatchów – walący się budynek na obrzeżach miasta, pełen dzieciaków, kotów i zapachu kociego moczu. Jednak tylko na takie rozwiązanie Isabelle mogła sobie pozwolić. Co miała robić? Nie chciała zostawiać tam Amy, nienawidziła tego, że Amy nigdy się z nią nie żegnała, tylko od razu podchodziła do okna i wdrapywała się na kanapę, by patrzeć za odjeżdżającą matką. Czasami Isabelle machała do niej, ruszając tyłem spod domu, ale nie spoglądała w jej stronę, bo nie mogła znieść tego widoku. Gdy widziała Amy przy oknie, jej bladą, pozbawioną uśmiechu buzię, miała wrażenie, że ktoś wciska jej coś do gardła. Esther Hatch twierdziła, że Amy nigdy nie płacze.

Przez pewien czas Amy nie robiła nic innego, tylko siedziała na krześle, i Esther Hatch utyskiwała, że przez to aż przechodzą ją ciarki, a także oznajmiła, że jeżeli Amy nie zacznie wstawać i biegać jak normalne dziecko, nie jest pewna, czy będzie mogła się nią dalej opiekować. Isabelle wpadła w panikę. U Wollwortha kupiła Amy plastikową lalkę z szorstkimi platynowymi loczkami. Głowa natychmiast odpadła, ale Amy była zachwycona. Nie tyle lalką, ile jej głową. Chodziła z nią wszędzie i malowała plastikowe usta na czerwono. Najwyraźniej skończyła też z przesiadywaniem na krześle w domu Esther Hatch, bo kobieta już nigdy nie wspomniała o tym Isabelle.

Jednak wtedy było jasne, dlaczego Isabelle co wieczór siedziała z dziewczynką przy kuchennym stole. „Zaśpiewasz mi kołysankę?”, prosiła słodko Amy, ściskając w drobnych paluszkach fasolę limeńską. A Isabelle – co było okropne – odmawiała. Mówiła, że nie, że jest zbyt zmęczona. Ale Amy była taka urocza, tak się cieszyła, że matka siedzi tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Machała nogami ze szczęścia, jej małe wilgotne usteczka otwierały się w uśmiechu, odsłaniając ząbki, niczym bielutkie kamyczki osadzone w różowych dziąsłach.

Isabelle zamknęła oczy i poczuła znajomy ból rozchodzący się od środka mostka. Przecież siedziała tam, prawda? Robiła to.

– Proszę – powiedziała, otwierając oczy. – Możesz odejść od stołu.

Amy wstała i wyszła z kuchni.

Zasłonka znowu się poruszyła. To był dobry znak, gdyby tylko Isabelle potrafiła o tym w ten sposób pomyśleć: wieczorne powietrze drgnęło na tyle, by poruszyć tkaniną, powiał na tyle silny wiaterek, by zasłonka lekko zafalowała, oderwała się na moment od parapetu i wydęła, jak sukienka ciężarnej kobiety, a potem równie szybko opadła cicho na miejsce, muskając kilkoma fałdkami siatkę przeciwko owadom. Isabelle jednak przyszłoby to na myśl dopiero w przypadku wichury. Teraz więc pomyślała tylko, że zasłonki trzeba wyprać i że należało to zrobić już jakiś czas temu.

Powiodła wzrokiem po kuchni i stwierdziła z zadowoleniem, że przynajmniej krany lśnią, a na blatach nie ma smug zaschniętego płynu do czyszczenia, jak to się czasem zdarzało. No i był jeszcze dzbanuszek z porcelany Belleek, należący do jej matki, delikatny, cieniutki, połyskujący przedmiot. To Amy wyjęła go z szafki przed kilkoma miesiącami i zaproponowała, żeby korzystały z niego na co dzień. „Należał do twojej matki – zauważyła Amy – i tak bardzo ci się podoba”. Isabelle się zgodziła. Teraz jednak nagle wydał się jej zagrożony: tak łatwo go było potrącić rękawem czy gołą ręką i rozbić w drobny mak na podłodze.

Wstała, zawinęła resztę hamburgera w woskowany papier i włożyła do lodówki. Umyła talerze – strugi wody, zabarwionej na czerwono od buraków, spływały do białego zlewu. Dopiero po sprzątnięciu i schowaniu wszystkich naczyń wzięła dzbanuszek. Umyła go ostrożnie i postawiła w głębi szafki, gdzie nie było go widać.

Usłyszała, jak Amy wychodzi ze swojego pokoju i zatrzymuje się na szczycie schodów. Gdy Isabelle miała właśnie powiedzieć, że nie chce dłużej używać dzbanuszka z porcelany, bo jest zbyt wyjątkowy i łatwo może się stłuc, Amy zawołała z góry:

– Mamo, Stacy jest w ciąży. Chciałam tylko, żebyś wiedziała.

2

Rzeka dzieliła miasto na dwie części. Leżąca na wschodnim brzegu Main Street była ładna i szeroka, mijała łukiem urząd pocztowy i ratusz, aż docierała do miejsca, gdzie rzeka miała czterysta metrów szerokości. Tutaj ulica przechodziła w most z szerokimi chodnikami po obydwu stronach. Jeżeli ktoś przeszedł lub przejechał na zachodni brzeg i spojrzał w górę rzeki, widział zaplecze fabryki, a także część jej ciemnego podbrzusza wzniesionego na granitowych płytach skał spryskiwanych pianą. Zaraz za mostem można było wejść do małego przybrzeżnego parku, za którym słońce chowało się zimą gwałtownie, przecinając horyzont różowo-złotymi smugami, i gdzie nagie wiązy na skraju wody wydawały się surowe, ciemne i zuchwałe. Jednakże mało kto chodził do parku na dłużej. Nie było w nim nic szczególnego – niewiele więcej niż zepsuta huśtawka i kilka ławek, którym w większości brakowało szczebelków. Najczęściej spotykało się tam nastolatki, nerwowo przycupnięte na skraju ławek, skulone z zimna, osłaniające gołymi dłońmi papierosy; czasami o zmierzchu widziało się jakąś małą grupkę – przekazywali sobie jointa, zaciągając się nim, i rzucali ukradkowe spojrzenia w górę Mill Road.

Mill Road była przedłużeniem Main Street za mostem i prowadziła do fabryki, najpierw przebiegając przez kompleks sklepów, obejmujący A&P z trocinami na podłodze, outlet meblowy z wyblakłymi kanapami w witrynach, kilka sklepów odzieżowych i kawiarni oraz aptekę, w której za szybą widniał od lat ten sam zakurzony plastikowy fiołek afrykański, stojący w środku basenu sanitarnego.

Fabryka znajdowała się tuż za sklepami. Chociaż rzeka wyglądała tu najohydniej – skłębiona, żółta i spieniona – sam budynek, z czerwonej cegły, wzniesiony przed wiekiem, miał w sobie dumną elegancję, jakby dawno temu uznał, że stanowi centrum tego miasta. Dla robotników, których rodziny przybyły tu z Kanady pokolenie wcześniej, fabryka rzeczywiście nim była; stanowiła ośrodek ich życia, wraz ze stojącymi nieopodal domami, rozrzuconymi wzdłuż wąskich ulic, przy których sklepiki spożywcze reklamowały w oknach wystawowych piwo migającymi błękitnymi neonami.

Tę część miasta nazywano Basenem, choć nikt już nie pamiętał dlaczego, a tutejsze domy, duże i najwyraźniej przestronne, miały po trzy piętra – na każdym znajdowało się oddzielne mieszkanie – i zazwyczaj przekrzywione werandy. Spotykało się tu również domy jednorodzinne, kryte gontem, małe, w których drzwi garażowe zawsze stały otworem, ukazując góry opon, rowerów i wędek. Niektóre były pomalowane na turkusowo, lawendowo, a nawet różowo, a na podwórkach przed nimi zdarzała się figurka Matki Boskiej albo wanna wypełniona ziemią i petuniami, które w zimie zmieniały się w śnieżne zaspy. Zimą niektórzy ludzie wystawiali na śnieg plastikowe jelenie lub anioły i dekorowali je migającymi światełkami. Czasami pies, uwiązany na zimnie do łańcucha, potrafił szczekać na takiego jelenia przez całą noc, ale nikt ani myślał dzwonić do właściciela lub na policję, co z pewnością zrobiono by po drugiej stronie rzeki, gdzie mieszkańcy oczekiwali – czy żądali – że będą mogli się wyspać.

Po drugiej stronie rzeki, zwanej Oyster Point, mieszkali nieliczni lekarze, dentyści i prawnicy z Shirley Falls. Była tutaj szkoła powszechna oraz dwuletni college, zbudowany przed piętnastoma laty na polu Larkindale’a, a także kościół kongrecjonalistów – prosty, biały budynek z białą wieżyczką, jakże różny od wielkiego katolickiego kościoła z oknami witrażowymi, stojącego w Basenie na wzgórzu. Właśnie po owej protestanckiej stronie, w Oyster Point, Isabelle Goodrow zdecydowała się zamieszkać. Gdyby z jakiegokolwiek powodu była zmuszona rozważyć przeprowadzkę do mieszkania na piętrze któregoś z lawendowych domów z wpatrzoną w dal Matką Boską stojącą na podwórku, odmówiłaby. Po prostu wróciłaby w górę rzeki, do miasta, które opuściła. Ale szczęście (na początku myślała czasami, że Bóg) dopilnowało, żeby domek dozorcy na terenie starej posiadłości Crane’ów był akurat do wynajęcia, i dlatego tutaj właśnie, na obrzeżach Oyster Point, u podnóża zalesionych wzgórz i pól, przy drodze numer 22, zamieszkała Isabelle wraz z córeczką.

Dom, mały i kiepsko izolowany, okazał się gorący latem i lodowaty zimą, ale poza tym odpowiadał ich potrzebom. Wzniesiono go na przełomie wieków jako małą stajnię dla kilku koni, następnie przekształcono w domek dozorcy, a potem wybuchł pożar i główny dom Crane’ów doszczętnie spłonął. Nigdy nie stwierdzono, co było przyczyną pożaru. Najprawdopodobniej wadliwa instalacja elektryczna. Ale krążyły też pogłoski o kochance czcigodnego sędziego Crane’a, która pewnej nocy podłożyła ogień. Inna historia mówiła, że sam sędzia podpalił dom, uprzednio zabiwszy żonę, a potem odjechał samochodem w stronę rogatek, z opartym na siedzeniu obok jej ciałem w kapeluszu na głowie. Albo jakoś tak. Wydarzyło się to dawno temu i ludzie zdążyli się już znudzić tą historią. W każdym razie wnuk brata sędziego (też już stary) odziedziczył wreszcie nieruchomość – z młodymi topolami odrosłymi na zgliszczach – a także domek. Przez lata wynajmował to miejsce wielu ludziom – pewien profesor z Bostonu spędził tutaj lato, pisząc książkę, była też krótkowłosa bibliotekarka mieszkająca tu wspólnie z przedszkolanką (chociaż pan Crane nie był z tego zadowolony i ucieszył się, gdy kobiety w końcu się wyprowadziły). Zatrzymało się tu również na krótko kilku wędrujących wzdłuż rzeki Kanadyjczyków, którzy akurat zatrudnili się w fabryce, ale pan Crane wolał nie wynajmować domu robotnikom i przez jakiś czas stał on pusty.

I był pusty, kiedy Isabelle Goodrow wybrała się w pierwszą ostrożną podróż do Shirley Falls, by zbadać możliwości wychowania tu córki – i znalezienia męża, na co naprawdę miała nadzieję. Biały domek natychmiast przykuł jej uwagę jako „tymczasowe lokum”. Dokładnie takich słów użyła tamtego dnia w rozmowie z panem Crane’em, gdy stał w salonie, z rękami w kieszeniach, i kiwał łysiejącą głową pokrytą starczymi plamami. Zaproponował, że pomaluje ściany, i pozwolił jej wybrać kolor. Zdecydowała się na blady, świetlisty beż, bo w sklepie przyciągnęła ją nazwa farby: Bramy Niebios. Uszyła zasłony, które nadal wisiały w oknach, założyła ogród na podwórku za domem, w skrzynkach na kwiaty posadziła fioletowe petunie i różowe pelargonie, a stary pan Crane się z tego cieszył. Kilkakrotnie proponował, że sprzeda jej dom w dobrej cenie, ale Isabelle, mimo że miała skromne oszczędności, spadek po matce, zawsze odmawiała. Przecież było to tymczasowe lokum.

Tyle że najwyraźniej nie takie tymczasowe; mieszkały tu już od czternastu lat. Ta myśl czasami sprawiała, że Isabelle aż się robiło niedobrze, jakby łyknęła zastałej wody ze stawu. Jej życie posuwało się do przodu, a ona nie czuła się bardziej zakorzeniona od ptaka, który przycupnął na ogrodzeniu. A pewnego dnia może stwierdzić, że nie ma nawet ogrodzenia, bo przecież pan Crane kiedyś umrze. Nie wymyśliła grzecznego sposobu na to, jak go spytać, co się stanie z ich umową najmu, gdy wydarzy się coś takiego. Nie mogła jednak znieść myśli o kupnie domu i nie mogła przestać myśleć o tym, że prawdziwe życie ciągle czeka na nią gdzie indziej.

Tak czy owak, z uwagi na brak strychu czy piwnicy, w domu było latem nieznośnie gorąco, a to lato było najgorsze ze wszystkich. Amy i Isabelle nie wiedziały, jak uciec przed upałem i sobą nawzajem. Nawet dwie upchnięte pod spadzistym dachem sypialnie nie zapewniały prywatności, przedzielone zaledwie gipsową ścianką. Isabelle, bojąca się elektryczności, nie pozwalała, by wiatraki działały podczas snu, więc w skwarne noce panowały cisza i bezruch. Przez cienką ścianę każda słyszała, jak ta druga przewraca się na łóżku.

Tego wieczoru Amy, leżąc w koszulce i majtkach, z gołą nogą przerzuconą przez krawędź łóżka, usłyszała, jak jej matka puściła bąka – był to krótki, suchy dźwięk, jakby usiłowała go przez grzeczność powstrzymać. Amy przeciągnęła dłonią po twarzy i przewróciła w ciemności oczami. Kiedy po kolacji poszła do swojego pokoju, wyjęła z szuflady biurka mały pamiętnik, prezent od matki pod choinkę sprzed dwóch lat, i napisała: „Kolejny boski dzień za mną”. Matka to naturalnie przeczyta. Wszystko czytała. Gdy Amy otworzyła prezent w Boże Narodzenie, od razu wiedziała, że tak będzie. „Pomyślałam sobie, że jesteś w tym wieku, że spodoba ci się coś takiego”, powiedziała matka, a wzajemne unikanie spojrzeń świadczyło, że obie znają prawdę. „Jest śliczny – odrzekła Amy. – Bardzo dziękuję”.

Dlatego zawsze była ostrożna. Pisała: „Zjadłam fajne drugie śniadanie ze Stacy”, co znaczyło, że wypaliły po dwa papierosy w lesie za szkołą. Tego lata jednakże pisała co wieczór te same słowa, z zapamiętaniem ściskając pióro. „Kolejny boski dzień za mną”. Napisała to już trzynaście razy, uważnie, tuż pod datą. Teraz też, po czym odłożyła pamiętnik na podłogę przy łóżku i wyciągnęła się na pościeli, lecz kiedy usłyszała, jak na dole zamyka się ostatnia szafka, wiedziała już, że matka zaraz przeniesie się do salonu i zacznie przerzucać „Reader’s Digest”, kiwając przy tym stopą, i poczuła, że łącząca je czarna linia jest wciąż (jak zawsze) obecna i że biegnie od jej łóżka prosto na dół, do matki. Wtedy nagle zerwała się, wyszła z sypialni i zawołała ze szczytu schodów: „Mamo, Stacy jest w ciąży. Chciałam tylko, żebyś wiedziała”.

Zrobiła to.

A teraz było ciemno i jej matka puściła bąka, i nie miały dokąd uciec. Z wyjątkiem snu, ale w tym upale nie nadejdzie on zbyt szybko. Amy wpatrywała się w sufit. Światło z ganku, pozostawione na noc, wpadało tu przez okno i dziewczyna widziała nad sobą niewyraźną plamę wielkości dużego talerza. Był to ni mniej, ni więcej skutek grubej warstwy śniegu topniejącego na dachu poprzedniej zimy (cóż to była za katastrofa. „O cholera – powiedziała Isabelle, stojąc w drzwiach pokoju Amy. – O cholera, cholera, cholera”, jakby ten widok miał ją zabić). Ale dla Amy owa plama była przypomnieniem, zadającym ból przyjacielem, bo pojawiła się ostatniej zimy, w styczniu, dzień przed tym, jak poznała pana Robertsona.

Nie lubiła chodzić do szkoły; usiłowała znaleźć swoje miejsce pośród dryfującego wokół niej planktonu ciał. Wiedziała, że nie jest jedną z tych nerwowych, dziwnych osób, które się wyróżniają, chociaż przed kilku laty, kiedy dojrzewanie miało czelność zaatakować ją wcześniej niż innych, myślała, że tak będzie. Tymczasem była pomijana i cieszyła się tylko zaskakującą przyjaźnią ze Stacy Burrows należącą do grupy popularnych dziewczyn; to ona pewnego jesiennego dnia podsunęła Amy jej pierwszego papierosa i wydawała się oddana ich wypadom w przerwie śniadaniowej, będącym nieraz dla Amy jedynym jasnym punktem całego dnia. Często, idąc korytarzem, chowała twarz za burzą długich kręconych blond włosów, które stanowiły jakby jej trofeum; nawet popularne dziewczyny rzucały niekiedy w toalecie: „Boże, Amy, jak ja ci zazdroszczę tych włosów”. Wiodła jednak spokojne życie i często towarzyszyło jej niejasne i niezrozumiałe poczucie wstydu.

Tak więc owego konkretnego styczniowego dnia, gdy pomocnik starego pana Crane’a zgarniał śnieg z dachu domu, Amy poszła na lekcję matematyki, nie oczekując, że wydarzy się coś interesującego. Nienawidziła matematyki i nienawidziła matematyczki, panny Dayble. Tak jak wszyscy. Panna Dayble była stara i mieszkała z bratem, który też był stary, i przez lata uczniowie żartowali sobie, że Ciastowata Dayble uprawia z nim seks. To była ohydna myśl. Kobieta miała potworny łupież i na głowie prześwitywała jej miejscami różowa skóra, jaskrawa jak rana. Nosiła bluzki bez rękawów, nawet zimą, więc za każdym razem, gdy podnosiła rękę, by napisać coś na tablicy, widać było poskręcane siwiejące włoski z przyczepionymi do nich kuleczkami zaschniętego dezodorantu.

Ale panny Dayble nie było w klasie. Tamtego styczniowego dnia przed tablicą stał mężczyzna. Niski, z kręconymi włosami koloru melasy i z brodą w tym samym kolorze, całkiem zasłaniającą mu usta. Szarpiąc ją lekko, patrzył przez okulary w brązowych oprawkach, jak uczniowie wchodzą do sali. Jego widok i towarzyszące temu zaskoczenie sprawiły, że Amy poczuła się przez chwilę częścią otaczającej ją grupy; wymieniła spojrzenia z popularną Karen Keane. Uczniowie byli wyjątkowo jak na nich przygaszeni, gdy zajmowali miejsca. Atmosfera bez panny Dayble wydawała się inna, tablica stanowiła wielką połać poważnej zieleni, a duży zegar nad drzwiami wskazywał dokładnie dziesiątą dwadzieścia dwie. W sali czuło się wyczekiwanie. Elsie Baxter odchyliła się na krześle i zachichotała głupkowato, ale tego można się było po niej spodziewać. Twarz mężczyzny nawet nie drgnęła. Odczekał chwilę, po czym oznajmił:

– Nazywam się Thomas Robertson.

Nikt go wcześniej nie widział.

Pochylił się lekko do przodu, splótł ręce za plecami i dodał łagodnym tonem:

– Będę was uczył do końca tego roku.

W najciemniejszym zakamarku swojego umysłu Amy wyczuła wielką, cichą zmianę zachodzącą w jej życiu. Zastanawiała się, ile ten mężczyzna ma lat. Nie można było nazwać go młodym, ale też nie był naprawdę stary. Miał około czterdziestki.

– Zanim zaczniemy, posłuchajcie – powiedział pan Robertson niskim, poważnym głosem (miał naprawdę cudowny głos, w którym wibrowały różne nuty), przechadzając się po sali tam i z powrotem, zerkając na podłogę i wciąż trzymając ręce za plecami. – Chciałbym... – Przystanął, żeby badawczo przyjrzeć się uczniom. – Chciałbym was wysłuchać. – Zza brązowych kręconych włosów brody przeświecała różowość jego warg i kiedy się uśmiechnął, na chwilę odsłonił mocne pożółkłe zęby, a w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. – Właśnie tego bym chciał. Wysłuchać was. – Opuścił powieki, jakby dla podkreślenia tych słów.

– W jakiej kwestii? – Elsie Baxter nie zadała sobie trudu, by podnieść rękę.

– Kim jesteście, jak siebie widzicie. – Pan Robertson podszedł do pustego biurka i przysiadł na nim, opierając stopy na stojącym obok krześle. – Zanim przejdziemy do cyferek – (ostatnie słowo wypowiedział z akcentem z Massachusetts) – chciałbym się dowiedzieć, jak wyobrażacie sobie swoje życie za dziesięć lat. – Łagodnie uniósł brwi i rozejrzał się po klasie. Skrzyżował ramiona na piersiach, pocierając dłońmi rękawy marynarki. – Zastanówcie się nad tym. Jak wyobrażacie sobie swoje życie za dziesięć lat?

Żaden nauczyciel nie pytał ich o coś takiego i jedni uczniowie wiercili się na krzesłach z nerwowym zadowoleniem, a inni siedzieli bez ruchu, w zadumie. Zimowe niebo za oknami było tak odległe. Wydawało się, że ta sala jest ważnym miejscem, że olejowane deski podłogi dają oparcie dla czegoś istotnego, a woń kredy i spoconych ciał ma w sobie nutę ekscytacji, obietnicy.

– Co się stało z panną Dayble? – zapytała nagle Elsie Baxter, znowu nie podnosząc ręki.

Pan Robertson skinął głową.

– Ależ oczywiście – odrzekł. – To jasne, że chcecie wiedzieć.

Amy, która nie poruszyła się od chwili, gdy usiadła, teraz położyła dłonie na kolanach, zastanawiając się, czy staruszka umarła; gdyby tak było, nie czułaby żalu.

Ale tak nie było. Panna Dayble spadła ze schodów prowadzących do piwnicy i rozbiła sobie głowę. Przebywała w szpitalu i jej stan był stabilny, chociaż będzie potrzebowała sporo czasu, by wyzdrowieć.

– Jeżeli ktoś chciałby wysłać jej kartkę, na pewno ją to ucieszy – powiedział pan Robertson.

Nikt nie chciał. Ale w sposobie uniesienia i ściągnięcia brwi pana Robertsona, gdy to mówił, było coś, co sprawiło, że uczniowie przygaśli, i nawet ci, którzy w innych okolicznościach rzuciliby złośliwą uwagę na temat tego, co chcieliby wysłać pannie Dayble, teraz się powstrzymali.

Pan Robertson milczał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w podłogę, jakby wspomnienie o stanie zdrowia panny Dayble wymagało, by okazać jej szacunek, a potem spojrzał na klasę i odezwał się cicho:

– Nadal chciałbym się czegoś o was dowiedzieć.

Flip Rawley, popularny przystojniak o pogodnej twarzy, niepewnie podniósł rękę. Odchrząknął i powiedział:

– Chciałbym grać zawodowo w koszykówkę.

– Pięknie. – Pan Robertson klasnął w dłonie. – Piękna gra. Prawie tak piękna jak balet, jak jakiś cudowny taniec.

Amy zerknęła na Flipa, żeby zobaczyć, jak przyjmie uwagę o balecie, ale on kiwał głową. Pan Robertson zeskoczył z biurka, lekko, w natchnieniu.

– Spójrzcie na to. – Narysował schemat jakiejś konkretnej rozgrywki. – Czy to nie jest coś pięknego? – Odłożył kredę na półeczkę pod tablicą. – Przynajmniej we właściwym wykonaniu. – Wytarł dłonie w sztruksy i zwrócił się do Flipa: – Życzę ci powodzenia w osiągnięciu tego celu.

I wtedy ręce wystrzeliły w górę. Maryanne Barmble chciała zostać pielęgniarką. Chciała „pomagać ludziom”, jak powiedziała, ale pan Robertson tylko szarpał brodę i kiwał głową. Na twarzy Maryanne zagościło rozczarowanie; myślała, że mu się to spodoba, że będzie mówił o pięknie jej celu.

– Kto następny? – zapytał pan Robertson.

Amy, zerkając zza włosów, przyglądała mu się uważnie. Był niski, to prawda, ale mocnej budowy, o szerokiej klatce piersiowej i barkach, co sprawiało wrażenie, że tkwi w nim jakaś energiczna siła, mimo że miał na sobie różową koszulę. Włosy nosił dłuższe, niż należałoby się spodziewać po mężczyźnie w średnim wieku; gdyby był młodszy, mógłby uchodzić za hipisa. Jednakże do różowej koszuli włożył bordowy krawat i brązową sportową marynarkę, w takim samym odcieniu jak sztruksy. Był niewątpliwie dorosły i budził respekt. Czuło się to już choćby po jego głosie.

– Powiem wam – podniósł rękę – że jesteście w krytycznym momencie swojego życia. Już nie jesteście dziećmi. – Ruszył przejściem między ławkami i wszystkie głowy odwróciły się za nim. – Powinniście wszystko kwestionować – oznajmił i zacisnął mocno pięść. Ci uczniowie, którzy podnieśli ręce, teraz powoli je opuszczali, nie wiedząc, do czego zmierza nauczyciel. – Jesteście młodymi dorosłymi – ciągnął. – Nie ma w tym pomieszczeniu nikogo... – przerwał, stanął przy oknie i uniósł ramiona, a jego dłonie żonglowały brzęczącymi drobniakami w kieszeni sztruksów – ...kto musiałby znowu myśleć o sobie jak o dziecku.

Ten mężczyzna nie podbił całej klasy, pomimo swojego cudownego głosu. Już od pewnego czasu nie uważali się za dzieci i teraz zastanawiali się, czy on nie traktuje ich protekcjonalnie – chociaż nie to słowo chodziło im po głowach.

– Dotarliście do takiego etapu w życiu – mówił dalej – kiedy powinniście kwestionować wszystko.

Amy pomyślała, że być może ten człowiek jest komunistą. Z taką brodą i długimi włosami mógłby prowadzić dyskusję na temat marihuany i przekonywać, że powinna być legalna.

– Kwestionować wszystko – powtórzył, odsuwając na bok puste krzesło. Dłonie miał duże, jakby natura chciała, żeby był wyższy, roślejszy, a w sposobie, w jaki przesunął krzesło, było coś wyjątkowo delikatnego. – Dla ćwiczenia umysłu. I tyle. Żeby trzymać umysł w gotowości.

Może jednak nie był komunistą.

– Czy naprawdę chcieliście zjeść dzisiaj na śniadanie płatki Cheerios? – zapytał, rozglądając się po klasie.

Może był po prostu dziwakiem.

– Czy też zjedliście te płatki z przyzwyczajenia? Bo matka wam kazała?

Siedząca za Amy Elsie Baxter szepnęła głośno, że nie jadła dziś rano płatków Cheerios, ale Amy ją zignorowała, a Flip Rawley jęknął i przewrócił oczami, by dać jej do zrozumienia, że powinna się zamknąć, i w tym momencie pan Robertson zdobył przewagę głosów.

– Na czym to stanęliśmy? – zapytał innym tonem, serdecznym, znowu przyjacielskim, i zatarł dłonie. – Ciebie wysłuchałem. Chciałbym teraz dowiedzieć się czegoś o tobie.

Kevin Tompkins uważał, że mógłby zostać prawnikiem. Jeszcze nigdy nikt nie słyszał, żeby jąkając się, powiedział aż tak dużo: jego kuzynkę zgwałcono, kiedy była małą dziewczynką, a facetowi uszło to płazem. Dlatego chciał zostać prawnikiem. Pan Robertson zadał mu mnóstwo pytań i słuchał uważnie odpowiedzi Kevina, który wciąż się zacinał i oblizywał usta.

– Czyż życie nie jest interesujące? – skwitował wreszcie pan Robertson.

Czarna wskazówka zegara na ścianie kliknęła cicho i przesunęła się do następnej cyfry.

Nauczyciel wskazał Amy.

– Ja? – zapytała.

– Tak, ty. Kim chciałabyś zostać?

Prawie zakręciło się jej w głowie.

– Chciałabym zostać nauczycielką – odpowiedziała, ale głos miała spięty, może nawet drżący.

Jakie to straszne, że okazała zdenerwowanie w obecności wszystkich. W jego obecności.

Pan Robertson przyglądał jej się dłuższą chwilę. Zarumieniła się i spuściła wzrok na ławkę, ale kiedy znowu zerknęła na niego zza włosów, wciąż patrzył na nią spokojnie.

– Naprawdę? – zapytał wreszcie.

Fala gorąca przetoczyła się po skórze jej głowy. Widziała, jak powoli przeczesał palcami brodę, dostrzegła czerwonawego pryszcza tuż pod jego wargą.

– Teraz – powiedział, nie odrywając od niej oczu – pomyślałbym, że chcesz zostać aktorką.

Kątem oka zauważyła, że Flip Rawley patrzy na nią z żywym zainteresowaniem. Możliwe, że cała klasa również. Pan Robertson oparł się o parapet, jakby miał się zastanawiać nad tym do końca świata.

– Albo poetką.

Serce jej przyspieszyło. Skąd wiedział o wierszach w pudełku po butach, schowanym pod łóżkiem? Skąd mógł wiedzieć, że przed laty nauczyła się na pamięć wierszy Edny St. Vincent Millay, że w jesienne poranki szła do szkoły przepełniona nadzieją – „O świecie, nie sposób tulić cię dość mocno!” – a potem wracała do domu zmęczona, zniechęcona, szurając stopami w rytm słów: „Smutek jak uporczywy deszcz chłoszcze me serce”. Skąd ten człowiek mógł o tym wiedzieć? A jednak wiedział, bo nie zasugerował, że to Maryanne Barmble mogłaby zostać poetką, prawda? Ani jąkający się Kevin Tompkins.

– Jak się nazywasz?

– Amy.

Mężczyzna przyłożył dłoń do ucha i uniósł brwi.

– Amy – powtórzyła, odchrząknąwszy.

– Amy i co dalej?

– Goodrow.

– Amy Goodrow. – Odwrócił się i znowu stanął przed klasą, oparł się o tablicę i swobodnie zgiął nogę, dotykając nią ściany. Amy pomyślała, że z nią skończył, bo wodził spojrzeniem po klasie. Nagle jednak odezwał się: – Amy, czy ty naprawdę chcesz zostać nauczycielką?

Może i wyznałaby, że raczej chce zostać poetką, gdyby nie popełnił gafy, gdyby nie przechylił głowy i nie dodał:

– Czy może zawód nauczycielki jest dobry według twojej matki?

Prawda ukryta w tych słowach uraziła ją. Rzeczywiście to Isabelle wpadła na pomysł, żeby Amy została nauczycielką. Isabelle sama chciała nią być. Przecież w zawodzie nauczycielki nie było nic złego. Amy widziała siebie w tej roli przez większą część życia.

– Chcę być nauczycielką – powiedziała cicho.

Poczuła, jak ją zbył, rzucając obojętnie:

– W porządku.

Sarah Jennings chciała dołączyć do cyrku i zostać klaunem. Pan Robertson życzliwie przekrzywił głowę i oznajmił, że takie pragnienia są szlachetne.

Zaczęła go nienawidzić. Nienawidziła, jak siadał na biurku, opierał stopę na krześle i podwijał rękawy koszuli. Marynarkę włożył tylko pierwszego dnia. Później luzował krawat, podwijał rękawy i zawadiacko przekrzywiał głowę. Nienawidziła, jak przeczesywał swoje kręcone włosy umazanymi kredą palcami, jak zeskakiwał z biurka i podchodził do tablicy, by zapisać liczby czy narysować trójkąty, lub dla podkreślenia swych słów uderzał w tablicę kredą tak mocno, że czasami ją łamał i nie podnosił odłamka z podłogi, jak gdyby to, co miał do powiedzenia, było zbyt ważne, zbyt frapujące, żeby przejmować się głupim kawałkiem kredy.

Nienawidziła też tego, że inni uczniowie go lubili i ekscytowali się, kiedy ni z tego, ni z owego zadawał głupie, osobiste pytania. (Pewnego dnia pochylił się nad biurkiem, popatrzył na Elsie Baxter i rzucił: „Bywasz niekiedy przygnębiona?”). Nienawidziła tego, jak to na nich działało. Słyszała, jak mówili: „Pan Robertson? Jest w porządku. Jest super”. Według Amy był hipokrytą.

– Uważa się za kogoś wyjątkowego – parsknęła ze złością do Stacy Burrows, kiedy na przerwie śniadaniowej paliły papierosy za szkołą.

Stacy przyjęła to obojętnie. Pan Robertson jej nie uczył – chodziła do „głupiej klasy” pani Weatherby – ale gdyby nawet, też pewnie zachowałaby obojętność.

– Wszyscy faceci to kanalie – odparła, wypuszczając dym nosem.

Amy powiedziała matce, że pannę Dayble zastępuje jakiś nieznajomy mężczyzna z brodą.

– Niski? – zapytała matka, piorąc właśnie rajstopy w łazience.

– Widziałaś go? – Ta myśl obudziła w Amy niepokój.

– Nie. – Matka pokręciła głową i rozwiesiła rajstopy na słuchawce prysznicowej, żeby wyschły. – Ale niscy mężczyźni często noszą brody. Czują się dzięki nim bardziej męscy.

Amy podobała się mądrość matki.

– Po prostu rób swoje – poradziła jej Isabelle. – Tylko to się liczy.

No więc robiła, pochylając głowę nad ławką, w zatłoczonej klasie, przy dźwięku grzejników strzelających w rogu, z siedzącym obok Flipem Rawleyem, który już nie patrzył na nią jak na przyszłą aktorkę, tylko zezował wielkimi oczami, żeby od niej ściągać, co ona próbowała ignorować i starannie zapisywała równania, a gdy tak siedziała pochylona nad pracą, jej długie, falujące włosy zakrywały większą część twarzy.

Aż pewnego dnia pan Robertson zapytał:

– Amy, dlaczego chowasz się za włosami?

Poczuła ukłucie gorąca pod pachą.

Opierał się o ścianę w znajomej pozie: ze skrzyżowanymi rękami, ze stopą przyciśniętą do ściany, wysuwając do przodu beczkowaty tułów. W grzejniku coś strzeliło. Ktoś upuścił ołówek.

– Masz cudowne włosy – ciągnął pan Robertson. – To jest pierwsza rzecz, którą każdy u ciebie zauważa. Ale chowasz się za nimi. Nie możemy zobaczyć twojej twarzy. Wiesz o tym?

Oczywiście, że wiedziała.

– Jesteś jak żółw. – Zaczął odsuwać się od ściany. – Tylko że zamiast skorupy masz szyszak z włosów.

Klasa zaśmiała się cicho, jakby powiedział coś nieprzyzwoitego (chociaż nikt z nich, nawet Amy, nie wiedział, co znaczy słowo „szyszak”).

– Widziałem ostatnio rysunek satyryczny w jakiejś gazecie – mówił dalej pan Robertson, zmierzając do swojego biurka. – Zobaczyłem ten rysunek, Amy, i pomyślałem o tobie.

Tępy, mdlący ból wypełnił jej głowę.

– Przedstawiał dwa żółwie. Jeden przyjaźnie wyciągał szyję, a drugi tkwił w skorupie. Ten przyjazny mówił: „Nie chowaj się tak. Wszyscy pytają, gdzie się podziewasz”. – Klasa znowu się zaśmiała. Pan Robertson postukał kostkami palców w biurko. – Nie chowaj się tak, Amy. Wszyscy pytają, gdzie się podziewasz.

Nienawiść, jaką do niego poczuła, była tak czysta, że prawie przyniosła jej ulgę, jakby nienawidziła już kogoś w ten sposób od lat. Wpatrywała się w ławkę, wodziła wzrokiem po liczbach na papierze i wyobrażała sobie długą szyję matki; chciało jej się płakać na myśl o tym, że jest potomstwem przypominającego żółwia stworzenia; chciało jej się płakać, bo mężczyzna, który widział w niej poetkę (aktorkę), porównał ją właśnie do żółwia.

Rozległ się dzwonek, brzęcząc w sali i terkocząc na korytarzu, i od razu dało się słyszeć otwieranie drzwi klas i uderzanie nimi o ściany. Krzesła szurały, książki upadały. Zastąpił jej drogę w drzwiach.

– Amy, chciałbym z tobą chwilę porozmawiać.

Zatrzymała się posłusznie i przycisnęła książki do piersi. Uczniowie ją mijali, niektórzy zerkając ukradkiem to na nią, to na pana Robertsona.

Pan Robertson zaczekał, aż klasa opustoszała, i odezwał się cicho, tak poważnie, jakby powierzał jej wielką tajemnicę.

– Obawiam się, że cię uraziłem. Nie chciałem tego i proszę o wybaczenie. Bardzo cię przepraszam.

Patrzyła gdzieś obok niego, przechylając głowę. Byli prawie tego samego wzrostu. Lekko ugięła jedną nogę, żeby nie wydawać się tak wysoka, ale była wysoka, ona była wysoka, a on niski, więc stali naprzeciwko siebie, a ich twarze dzieliło kilka centymetrów.

– Przyjaźń? – zapytał i też przechylił głowę, jakby chciał ustawić ją pod takim samym kątem jak ona.

Gdyby tylko była kimś innym. Taką Karen Keane na przykład. Gdyby była Karen Keane, mogłaby zrobić śmieszną minkę i powiedzieć: „Jasne, że będziemy się przyjaźnić”, a on by ją wtedy polubił i mogliby zażartować. Amy jednak milczała. Nie zmieniła się nawet jej mina. Czuła, że twarz jej nie drgnęła, częściowo zakryta włosami.

– W porządku – powiedział. – Nie będziemy się przyjaźnić. Rozumiem.

Usłyszała w jego głosie jakąś twardą nutę, niczym stal. Odwrócił się i odszedł.

Napisała na ścianie w toalecie coś wulgarnego. Jeszcze nigdy nie pisała po ścianach i kiedy z determinacją kreśliła długopisem chwiejne litery, czuła powinowactwo z kimś, kto rok temu zdemolował salę gimnastyczną, jakby sama mogła teraz powybijać okna, choćby to łazienkowe, z mokrym śniegiem przywierającym do szyby.

Rozległ się drugi dzwonek. Była już spóźniona na zajęcia z gospodarstwa domowego, a przecież nigdy się nie spóźniała. Napisała jednak na ścianie jeszcze jedno słowo, bo jak się nad tym zastanowić, nauczycielka kolejnych zajęć też była jędzą.

Zostawił ją w spokoju, ale lekcje matematyki napawały ją lękiem. Co prawda zaczęła pojmować ten przedmiot w zupełnie nowy sposób i czasami, w owe przygnębiające styczniowe dni, kiedy niebo na zewnątrz było uporczywie szare i czarne gałązki zmarzniętego bzu stukały w okno, przychodziło jej do głowy, by podnieść rękę i odpowiedzieć na jakieś pytanie pana Robertsona, jednak nigdy tego nie zrobiła. Bała się, zwłaszcza wtedy, kiedy uczniowie, którzy się zgłaszali, udzielali złej odpowiedzi i pan Robertson czekał pod tablicą, z kawałkiem kredy w dłoni, i mówił: „Czy ktoś inny chciałby spróbować?”. Bywało, że ich spojrzenia spotykały się na chwilę i wówczas bardzo pragnęła podnieść rękę, ale obawiała się pomyłki.

Nie pomyliłaby się. Pan Robertson odwracał się do tablicy i omawiał zagadnienie po raz kolejny, a w razie potrzeby wiele razy, aż wreszcie ktoś wpadał na odpowiedź, której Amy udzieliłaby wcześniej, gdyby się ośmieliła.

Nauczyciel potrafił być surowy, jeśli tak mu się podobało. Biedny Alan Stewart, pryszczaty ponurak siedzący na końcu sali, musiał zostać po lekcjach tylko za to, że pstrykał długopisem. Dużej i żywiołowej Elsie Baxter, z wiecznie błyszczącym nosem, groziła taka sama kara za to, że robiła wielkie balony z różowej gumy do żucia, zaklejające jej całą twarz, gdy pękały. Przeprosiła jednak i wyrzuciła gumę, a pan Robertson złagodniał i zażartował delikatnie. Po tym, jak Elsie się zarumieniła, wszyscy zrozumieli, że się w nim podkochuje. („Elsie pochodzi z kiepskiej rodziny”, powiedziała matka Amy).