Anioły w Krakowie - Witold Bereś - ebook + książka

Anioły w Krakowie ebook

Witold Bereś

5,0

Opis

Opowieść o miłości i przyjaźni na podstawie filmów Anioł w Krakowie, Zakochany anioł, i Prawdziwe życie aniołów

 

Kraków, przełom drugiego i trzeciego tysiąclecia. Znany aktor w średnim wieku nagle dostaje udaru i zapada w śpiączkę. I śni, że jest aniołem. A może rzeczywiście jest w tej historii anioł prawdziwy? Tylko kto nim jest? Codziennością aktora stają się leczenie i rehabilitacja, fantasmagoryczne sny i małe zwycięstwa w rzeczywistości, a przede wszystkim – wielka miłość. Bo ciężkiej choroby nie uda się nikomu przejść samotnie. A życie tysięcy mężczyzn uratowała miłość ich Aniołów: matek, żon, kochanek, córek i wnuczek.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pa­mięci Pawła Szweda, mo­jego Przy­ja­ciela i nie­zwy­czaj­nego wy­dawcy, który wie­rzył w tę książkę...

W let­nią, czerw­cową noc, prze­cho­dząc przez kra­kow­ski Ry­nek, zo­ba­czy­łem Anioły: An­drzeja Wajdę ma­lu­ją­cego swój naj­now­szy film, Janka No­wic­kiego uno­szą­cego się, jak u Marca Cha­galla, na ob­łoku dymu z wła­snego pa­pie­rosa, Ta­de­usza Kan­tora ma­sze­ru­ją­cego ze swoją umarłą klasą w stronę ulicy Wie­lo­pole, Ewę De­mar­czyk tań­czącą Grande Valse Bril­lante na mo­ście w Avi­gnon roz­pię­tym mię­dzy Flo­riań­ską i Wiślną, Pio­tra Skrzy­nec­kiego sie­dzą­cego „na ba­rana” na zdzi­wio­nym Mic­kie­wi­czu, Krzysz­tofa Pen­de­rec­kiego gra­ją­cego hej­nał z wieży ma­riac­kiej, pod którą Ju­rek Trela usi­łuje sfor­so­wać drzwi do SPA­TIF-u i wresz­cie Krzyśka G. stą­pa­ją­cego ziemi i przy­glą­da­ją­cego się z za­chwy­tem tym wszyst­kim cu­dom.

Wszyst­kie te kra­kow­skie cuda, i dużo wię­cej, „zo­ba­czy­cie”, czy­ta­jąc fan­ta­styczną, bez cu­dzy­słowu, książkę Witka Be­re­sia.

An­drzej Gra­bow­ski

To nie jest hi­sto­ria wiel­kiego ak­tora Krzysz­tofa Glo­bi­sza, choć można tu zna­leźć mnó­stwo śla­dów do niej pro­wa­dzą­cych. To jest hi­sto­ria se­tek ty­sięcy męż­czyzn, któ­rym ży­cie ura­to­wały ich Anioły: matki, żony, ko­chanki, córki i wnuczki...

Któ­rym ży­cie ura­to­wała mi­łość ko­biet do nich.

Wi­told Be­reś

I. WIO­SNA

1.

– Z ilu ter­cji składa się mecz ho­ke­jowy?

– Z czte­rech...?

– Uuu... – wyje pu­blika.

– Źle, błąd! Szyb­ciej!

Mi­gają stro­bo­sko­powe świa­tła, zło­tem błysz­czą de­ko­ra­cje, na środku wiel­kiej hali kręci się ko­ło­wro­tek dla cho­mika. Tyle że roz­mia­rów ogrom­nych, a w nim, za­miast zwie­rzę­cia, czło­wiek. Im czło­wiek bie­gnie szyb­ciej, tym szyb­ciej ob­ra­cają się sto­jące obok ko­ło­wrotka, jak z dumą oznaj­mia pro­wa­dzący, „śmier­cio­no­śne mar­chewki”. Więc to leci tak ja­koś: męż­czy­zna A kręci ko­ło­wrot­kiem, męż­czy­zna B a to pod­ska­kuje, a to się schyla, by nie do­stać w łeb wielką mar­chewką, a męż­czy­zna C naj­dur­niej­sze py­ta­nia ja­kie można so­bie wy­obra­zić za­daje temu B, no i po­ga­nia tego A. Pu­blika ry­czy na prze­mian z ra­do­ści i z obu­rze­nia.

– Pol­ska po­etka no­blistka?

– Ma­ria Skło­dow­ska-Cu­rie!

Śmiech i wy­cie ca­łej sali.

– Zwie­rzę zwane śmier­dzie­lem? Szyb­ciej, szyb­ciej, nie obi­jać się!

Ta ściana te­le­wi­zyj­nego ryku ude­rza te­raz w męż­czy­znę, który z trud­no­ścią otwiera drzwi wej­ściowe apar­ta­mentu le­żą­cego w cen­trum War­szawy. Miesz­ka­nie, do któ­rego wła­śnie wszedł, to jesz­cze je­den z dro­gich lo­kali bu­do­wa­nych przez wiel­kiego de­we­lo­pera tylko i wy­łącz­nie w celu wy­najmu miesz­kań dla tych, któ­rzy są na sak­sach w sto­licy i chwi­lowo, czyli bar­dzo długo, pró­bują zna­leźć ka­pinkę cie­pła. Jest i hi-fi, i pla­zma na ścia­nie, i wszel­kie ustroj­stwa nie­zbędne w luk­su­so­wej kuchni. Choć łączna war­tość tego lo­kalu za­pewne prze­wyż­sza kil­ku­let­nie za­robki na­wet wzię­tego ak­tora, jedno jest pewne – cie­pła tu tyle, ile w pro­sek­to­rium.

Męż­czy­zna jed­nak nie chce, nie po­trafi skon­cen­tro­wać się na at­mos­fe­rze miesz­ka­nia.

Po­wie­dze­nie o nim, że wy­gląda jak z krzyża zdjęty, nie od­daje choćby w po­ło­wie jego stanu. Go­ściu wy­gląda, jakby pił i le­żał w rynsz­toku dwa dni co naj­mniej. Zmięty. Nie­świeży. A przede wszyst­kim prze­raź­li­wie blady, za­le­wany fa­lami zim­nego potu.

A prze­cież wła­ści­wie nie pił.

To Adam B., je­den z naj­wy­bit­niej­szych współ­cze­snych pol­skich ak­to­rów. Głów­nie te­atral­nych, choć i w ki­nie czy se­ria­lach chęt­nie jest ob­sa­dzany.

Ale to prze­szłość? No ra­czej.

W każ­dym ra­zie te­raz od kilku dni boli go głowa. Nie – nie boli. Jemu łeb na­pier­dala. Na­pier­dala tak, że tego bólu nie tłu­ma­czą już ani myśl o war­szaw­skim smogu, ani zmiany ci­śnie­nia. A wła­ści­wie nie pije ostat­nio. No, co prawda była tra­dy­cyjna lampka ko­niaku przed snem, OK, może nie lampka, może dwie, góra ćwiartka... Ale i to nie po­ma­gało, tak jak po­maga zwy­kle. Nie po­ma­gają też brane od rana apapy, nie po­maga kawa, zie­lona her­bata i zimna woda, którą co ja­kiś czas, gdy tylko ma oka­zję, prze­mywa twarz i kark.

I do tego bólu głowy do­łą­cza się te­raz te­le­wi­zor rżnący na pełny gaz? Kurwa, nie! Wi­dać za­po­mniał go wy­łą­czyć, gdy rano wy­cho­dził na próbę do te­atru. W ten spo­sób, po se­rii noc­nych me­czów, które po­zwa­lały mu prze­trwać na­pły­wa­jący fa­lami ból, do­szło do tego naj­głup­szego z naj­głup­szych pro­gra­mów roz­ryw­ko­wych. Do­bra, to zro­zu­miałe. Ale dla­czego to pu­dło tak strasz­nie ry­czy? Jak mógł zo­sta­wić je gra­jące na ful?

Kurwa – wy­łą­czyć ten ha­łas!

2.

Czy jest bar­dziej upojna pora roku niż czas kwit­ną­cych ja­błoni gdzieś w końcu maja? Zwłasz­cza na po­łu­dnie od Kra­kowa, na wzgó­rzach Ko­tliny Są­dec­kiej, u gó­rali zwa­nych Bia­łymi, czyli tych, co to żyją ni­żej niż ci pod­ha­lań­scy, ale są rów­nie po­pie­przeni. Tu, gdzie w sa­dach duszno, go­rąco, upoj­nie i zmy­słowo – a jed­no­cze­śnie jesz­cze wio­sen­nie. Ro­sną tu śliwy, gru­sze, ale to ja­bło­nie, kwit­nące ja­bło­nie, dają nie­za­po­mniany kli­mat. Na zbo­czach Be­skidu, na pa­smach Ja­wo­rzyny i Ra­dzie­jo­wej, a na­wet w Gor­cach, gdzie już wyż­szych gór wię­cej, przy uj­ściu Ka­mie­nicy do Du­najca, ro­sną ty­siące, setki ty­sięcy drze­wek. I te­raz wła­śnie mi­liony bia­łych kwia­tów kwitną i za­po­wia­dają owoce naj­zna­ko­mit­sze. A ja­kie z tego na­poje wy­so­ko­pro­cen­towe po­wstają, ja­kie smaki do­mo­wych alem­bi­ków pę­dzo­nych nie bar­dzo po­ta­jem­nie! Serce ro­śnie...

Ten kli­mat, za­pach, ta zmy­sło­wość mu­szą do­cie­rać i do Kra­kowa. Bo czy jest coś pięk­niej­szego niż owe sady? Ow­szem – to kra­kow­ski ry­nek późną wio­sną o zmierz­chu, kiedy go­rący dzień za­czyna sty­gnąć, ale wie­czór ani noc nie są jesz­cze tak chłodne ani tak go­rące. I kiedy w naj­lep­sze sie­dzisz przy sto­liku za­nu­rzo­nym gdzieś w któ­rejś z bocz­nych uli­czek rynku, Ka­zi­mie­rza czy Pod­gó­rza, i pi­jesz wy­trawne wino albo schło­dzone pro­secco, albo po pro­stu zimne piwo.

(No, chyba żeś młody i dzielny, to ło­isz zmro­żoną wódkę z kolą albo też zmro­żoną kolę z me­taksą – drink nad­zwy­czaj tu w le­cie po­pu­larny).

W tych to miej­scach dziać się musi w ten czas tyle mi­ło­ści, przy­jaźni, ra­do­ści, że można to chyba po­rów­nać tylko z sy­tu­acją raj­skiego sadu.

3.

Adam B. jest już we wnę­trzu apar­ta­mentu i cią­gle nie bar­dzo wie, co się dzieje. Staje w przed­po­koju tro­chę bez­rad­nie i roz­gląda się wo­kół. Jest w jed­nym z wiel­kich, luk­su­so­wych apar­ta­men­tow­ców wte i we­wte bu­do­wa­nych, ku­po­wa­nych i sprze­da­wa­nych w tym mie­ście, które przez nie­któ­rych zwane jest Pa­ry­żem Pół­nocy.

(War­szawa Pa­ry­żem Pół­nocy? Gdzie, kiedy? Mein Gott, kto na to wpadł?).

Ale Adam B. re­je­struje wo­kół tyle tylko, że ba­ła­gan w apar­ta­men­cie osią­gnął gra­nice przy­zwo­ito­ści.

Przy wiel­kim pla­zmo­wym TV, cen­tral­nie usta­wio­nym pod ścianą z wiel­kim lu­strem, wiel­kie łoże, roz­miar king size, albo na­wet Gar­gan­tua size. Tuż obok stoją stło­czone na pod­ło­dze szklanki, otwarta bu­telka piwa, na­po­częta – mocno – bu­telka whi­sky, wy­peł­niona po brzegi po­piel­niczka i roz­rzu­cony wo­kół ma­szy­no­pis. Évi­dem­ment: tekst ak­tor­skiej roli.

Jesz­cze dwa­dzie­ścia cztery go­dziny wcze­śniej, tyle umie so­bie od­two­rzyć B. w swej zmę­czo­nej gło­wie, to samo miesz­ka­nie nie było może cie­plej­sze, ale o ileż bar­dziej za­dbane i po­sprzą­tane po wi­zy­cie pani Ludy, Ukra­inki sprzą­ta­ją­cej w ca­łym bu­dynku. Było czy­sto, więc – jakby co – mógł w każ­dej chwili przyjść ja­kiś gość spe­cjalny.

Jaki gość spe­cjalny?

A któż to wie?

W każ­dym ra­zie w wiel­kim łożu po­ściel jest sko­tło­wana i wy­mięta, jakby prze­szedł hu­ra­gan Ka­trina. (A może Wilma?). Adam B. ni­gdy nie wcho­dził w szcze­góły i nie pa­mię­tał imion hu­ra­ga­nów pu­sto­szą­cych na chwilę i naj­zu­peł­niej – jak so­bie wma­wiał – przy­pad­kowo jego ży­cie. A już na pewno te­raz, gdy głowa pul­suje jak Etna przed erup­cją, nie jest w sta­nie tego od­two­rzyć.

Ką­tem oka wi­dzi, że na lu­strze czer­woną szminką ktoś na­ba­zgrał serce i na­pi­sał: „I nie było mi przy­kro, i było mi miło”, a nocna lampka ma na­ło­żony mi­nia­ba­żur z ko­bie­cych czar­nych strin­gów. Skąd tu stringi? Pa­mięta tylko, że gdy rano, wcze­śnie rano, wy­cho­dził na zdję­cia, strin­gów nie było. Ale... Ale... Zdaje się, że był jesz­cze ktoś. „Kurwa mać!” – Adam B. klnie w my­śli, a ra­czej klnie w mi­li­se­kun­dach mię­dzy fa­lami bólu. „Znowu na­wa­li­łem i ule­głem cza­rowi chwili? A mie­li­śmy się już nie ra­nić...”

– Aaa... – Ra­chu­nek su­mie­nia prze­rywa fala ba­so­wych ry­ków, ha­ła­sów i cier­pie­nia, które znowu leci od głowy przez całe ciało. „To ten pro­szony nie­pro­szony gość zo­sta­wił te­le­wi­zor rżnący pełną parą?” – prze­myka jesz­cze mgnie­nie przez zbo­lały mózg męż­czy­zny...

4.

Było to dawno, dawno temu, a może cał­kiem nie­dawno. Niby w miej­scu cał­kiem i naj­do­sko­na­lej roz­po­zna­wal­nym, dziś zu­peł­nie nie­zna­nym, wspo­mi­na­nym wsty­dli­wie, a może na­wet i za­po­mnia­nym. Czas też dziwny, bo było to na prze­ło­mie ty­siąc­leci, nie­uświa­da­mia­nego, ale od­czu­wal­nego przez wszyst­kich końca epoki.

Mil­le­na­ryzm?

A jed­nak chyba nikt z niego so­bie wtedy nie zda­wał sprawy, a już na pewno nad tym nie de­ba­to­wał. OK, stra­szono nad­cho­dzą­cym Year 2 Kilo Bug, czyli plu­skwą mil­le­nijną i po­ten­cjalną ka­ta­strofą, jaką miał z na­sta­niem roku 2000 wy­wo­łać przy­jęty w pro­gra­mach kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej spo­sób za­pisu daty tylko dwiema ostat­nimi cy­frami roku. Sta­nąć miały więc naj­waż­niej­sze sieci kom­pu­te­rowe, po­sy­pać się miały sys­temy ban­kowe i czas cha­osu miał na­stać w ener­ge­tyce. Po­tem się oka­zało, że to wszystko był bull shit, ściema wiel­kich firm so­ftwa­ro­wych, które dzięki tym lę­kom wci­skały klien­tom rze­kome za­bez­pie­cze­nia kom­pu­te­rowe. Ale i tak ja­sne było wszem wo­bec, że lada chwila na­dej­dzie Ko­niec Hi­sto­rii, a po­tem ty­siąc­let­nie pa­no­wa­nie Szczę­śli­wo­ści, Za­moż­no­ści i (je­śli kto by chciał) Kró­le­stwa Bo­żego. I wojny miało już ni­gdy nie być.

Już za chwilę, za chwi­leczkę...

A może wręcz to wszystko już na­de­szło?

Choć pa­no­wie Larry Page i Ser­gey Brin już za­re­je­stro­wali spółkę w ga­rażu, to ich me­toda ana­lizy po­wią­zań hi­per­tek­sto­wych była na­wet za Wielką Wodą mocno no­wa­tor­ska. Rów­no­le­gle pan Mark Zuc­ker­berg stwo­rzył Fa­ce­bo­oka – po­rów­ny­warkę słu­żącą zrazu do ocen wdzię­ków nie­wie­ścich bądź mę­skich. Tak, to bar­dzo szybko zy­ski­wało po­pu­lar­ność.

Zresztą In­ter­net był taką re­we­la­cją, że prasa dru­ko­wana raz w ty­go­dniu wy­pi­sy­wała kilka no­wych, naj­cie­kaw­szych ad­re­sów za­czy­na­ją­cych się albo od www, albo od http, jak na przy­kład – sen­sa­cja, sen­sa­cja! – ad­res strony z okład­kami naj­waż­niej­szych ksią­żek war­tych prze­czy­ta­nia. Pod­stawą ko­mu­ni­ka­cji sta­wał się e-mail i ci bar­dziej by­wali za­czy­nali dzień od spraw­dze­nia no­wych in­for­ma­cji, przy czym coś, co się bę­dzie za dzie­sięć lat na­zy­wało spa­mem, było rów­nie chęt­nie od­czy­ty­wane z ra­cji nie­wiel­kiej liczby wszyst­kich prze­ka­zów cy­fro­wych.

Nie bra­ko­wało przy tym po­rad pra­so­wych: czym różni się In­ter­net od e-ma­ila, co to jest do­mena, dla­czego ta sex.com jest naj­droż­sza i czy to prawda, że można zła­pać wi­rusa, pro­wa­dza­jąc się nie­sto­sow­nie w sieci w po­dej­rza­nych miej­scach?

Nad Wi­słą wpro­wa­dzono wresz­cie te­le­fo­niczny nu­mer kie­run­kowy do USA, po­ja­wiło się kra­jowe piwo w pusz­kach i pre­zer­wa­tywy sma­kowe. Nie było jog­gingu, lecz po­ranny tre­ning, upra­wiany zresztą tylko przez garstkę ma­nia­ków zdro­wego trybu ży­cia. Nie było brun­chu, tylko dru­gie śnia­da­nie. I nie było smart­fo­nów, za to te­le­fony ko­mór­kowe były wy­star­cza­jąco no­wo­cze­sne: ob­słu­gi­wały SMS-y, tryb gło­śno­mó­wiący i wy­bie­ra­nie nu­me­rów jed­nym kla­wi­szem. W związku z tym lu­dzie pa­trzyli so­bie w oczy, a z ple­ców nie wy­ra­stały im garby od nie­ustan­nego po­chy­la­nia się nad ekra­nami te­le­fo­nicz­nymi.

Uży­tecz­ność ko­mó­rek nie była może zresztą tak ce­niona, bo wszędy i za­wsze można było za­dzwo­nić, ko­rzy­sta­jąc z roz­licz­nych bu­dek te­le­fo­nicz­nych sto­ją­cych na każ­dym rogu. Więk­szość z nich dzia­łała, choć nie­stety nie przy­jął się zwy­czaj ame­ry­kań­ski, aby były w nich do­stępne książki te­le­fo­niczne – te bo­wiem na­mięt­nie ury­wano z łań­cusz­ków (bo nad Wi­słą trudno było je do­stać na po­czcie, gdzie tylko raz w roku otwie­rano na nie za­pisy).

Klęli wszy­scy na po­tęgę, ale uży­wa­nie kilku słów (jak choćby okre­śleń opi­su­ją­cych żeń­skie na­rządy płciowe) w to­wa­rzy­stwie mie­sza­nym ucho­dziło za szczyt gru­biań­stwa i wy­wo­ły­wało szok ter­miczny po­rów­ny­walny z re­ak­cjami or­ga­ni­zmów ama­to­rów zim­nych ką­pieli zrze­szo­nych w dzi­wacz­nych, rzad­kich pod­ów­czas klu­bach mor­sów.

Ka­rierę ro­bił przy­miot­nik „za­je­bi­sty”, który jed­na­ko­woż przez znaczną część spo­łe­czeń­stwa uzna­wany był za bar­dzo wul­garny.

W ki­nach stra­szył Park ju­raj­ski, eks­cy­to­wał Pulp Fic­tion, wzru­szał Ti­ta­nic, a ba­wił Ki­ler. A oglą­da­jąc stop-klatka po stop-klatce Nagi in­stynkt na ka­se­cie VHS, łacno można było do­strzec, że nie­ziem­ska Sha­ron Stone na­prawdę nic pod spód nie wło­żyła.

Ma­rze­niem byli An­to­nio Ban­de­ras i Bo­gu­sław Linda (pa­nie na lewo) oraz Ania Przy­byl­ska i Pa­mela An­der­son (pa­no­wie na prawo). Re­la­cje mę­sko-dam­skie nie były może ła­twiej­sze, ale ob­da­rzone set­kami lat hi­sto­rii tra­dy­cyj­nych, ła­two od­czy­ty­wal­nych zna­ków, sym­boli i ka­re­sów. „Nie” nie­ko­niecz­nie ozna­czało „nie”, a ser­wo­wane przy oł­ta­rzu „tak” czę­sto by­wało uda­waną for­mal­no­ścią.

Na­to­miast do Kasi Fi­gury, naj­więk­szej seks­bomby ów­cze­snego pol­skiego kina, można było za­dzwo­nić na spe­cjalny, płatny sek­ste­le­fon i po­roz­ma­wiać z nią pi­kant­nie. Na przy­kład o tym, co czyta. No do­brze – jak ktoś był szcze­gól­nie od­ważny, to można było rów­nież za­py­tać, czy na so­bie ma bie­li­znę czarną ko­ron­kową, czy może białą.

Oka­zało się, że ko­biety nie tylko mają okres, lecz także że ist­nieją spe­cjalne pod­pa­ski za­miast do­tych­cza­so­wych kłę­bów waty – o czym z pewną taką nie­śmia­ło­ścią in­for­mo­wała w re­kla­mie firmy Al­ways nie­jaka Anna Pa­trycy, mo­delka lat 22, stu­dentka ita­lia­ni­styki, pierw­sza ja­skółka fe­mi­ni­zmu, któ­rego długo nie było w wol­nej, nie­pod­le­głej III RP.

Seks był śred­nio bez­pieczny, bo sza­lał AIDS, za to wpro­wa­dzono na ry­nek błę­kitną ta­bletkę Pfi­zera, po któ­rej nad­uży­ciu po­noć można było mieć błę­kitne wi­zje, ale na pewno się miało erek­cję jak wy­top stali w Ma­gni­to­gor­sku. A że działo się to wszystko w epoce przed­do­mo­fo­no­wej, więc w Kra­ko­wie, tej perle pe­reł pol­skich miast i wy­so­kiej kul­tury, w bra­mach pa­sjami za­równo upra­wiany był seks, jak i – nie­stety – od­da­wany mocz. Za seks wy­ra­fi­no­wany ucho­dziła mi­łość dum­nie zwana fran­cu­ską, a za szczyt per­wer­sji – wi­bra­tor.

Za­pewne był już kry­zys kli­ma­tyczny i top­niały lo­dowce, choć na ra­zie re­gu­lar­nie, rok w rok, przy­cho­dziły zimy stu­le­cia i lata stu­le­cia. Zdrowy tryb ży­cia poj­mo­wano zresztą ciut ina­czej: scha­bowy był w gę­stej pa­nierce, wielki i ocie­ka­jący tłusz­czem, kieł­basa tłu­sta, wę­dzona nad wę­glem drzew­nym wbrew za­le­ce­niom za­chod­nio­eu­ro­pej­skich die­te­ty­ków. A żeby ka­lo­rii było mniej, na­le­żało pójść na ja­kąś siłkę ukrytą w sta­rym ga­rażu. Wszyst­kiemu to­wa­rzy­szyła zmro­żona wódka (smak zimy) lub kola z wódką sma­kową ab­so­lut cran­berry (wy­ra­fi­no­wany smak lata).

Wro­giem de­mo­kra­cji byli oczy­wi­ście bliź­niacy K., ale też ze świecą można było szu­kać ich sym­pa­ty­ków, eg­zy­stu­ją­cych gdzieś w ul­tra­ka­to­lic­kich ka­ta­kum­bach. Po­pu­lizm ozna­czał w miarę kul­tu­ral­nych pro­sta­ków w Sej­mie, ta­kich sól z soli, zie­mia z ziemi i gówno z gówna, cho­dzą­cych na so­la­ria i za­kła­da­ją­cych wy­wa­lone biało-czer­wone kra­waty. I gdy re­to­rycz­nie py­tali, czy można zgwał­cić pro­sty­tutkę, to bu­dziło wśród lu­dzi wy­kształ­co­nych może nie re­chot, ale z ja­kimś zbio­ro­wym po­tę­pie­niem się nie spo­ty­kało.

Smo­leńsk ozna­czał miej­sce, w któ­rym w XVII wieku sko­pa­li­śmy dupę Ro­sja­nom, na­to­miast Mo­skwa była za­gro­że­niem, bo tam Ro­sja­nie re­gu­lar­nie sko­py­wali dupę nam w mat­chach fo­ot­bal­lo­wych. Kra­kow­ski klub Wi­sła miał roz­sy­pu­jący się sta­dion z ar­cha­iczną kon­struk­cją zwaną Bramą Bran­den­bur­ską. Było na nim fol­kowo: a to pu­ste bu­telki po wódce, a to le­cący z try­bun nóż typu but­ter­fly, który tra­fił w głowę kul­to­wego wło­skiego pił­ka­rza Dino Bag­gio (ten ku­cyk, ach, ten ku­cyk – plus szwów dzie­sięć i mo­rze krwi), co pan Ma­rek Pi­wow­ski od filmu Rejs prze­kuł od razu na film fa­bu­larny, śmieszny (wy­pro­du­ko­wała to na­tych­miast te­le­wi­zja pu­bliczna, ist­niała kie­dyś taka). Na­to­miast kra­kow­ski klub drugi, Cra­co­via, le­wi­to­wał gdzieś po­mię­dzy ligą trze­cią a mi­nus trze­cią, w każ­dym ra­zie na dnie dna. Dla­tego je­dyna oka­zja do spo­tka­nia pił­ka­rzy obu klu­bów była w cza­sie stycz­nio­wych der­bów roz­gry­wa­nych z oka­zji wy­zwo­le­nia – tak, tak, wy­zwo­le­nia – Kra­kowa przez ar­mię ra­dziecką (a nie so­wiecką). Co nie zmie­niało faktu, że przy­ja­ciel­skie spo­tka­nie przed­sta­wi­cieli rze­szy ki­bi­ców obu klu­bów na ja­kimś Kur­dwa­no­wie czy in­nym za­du­piu le­żą­cym pod mia­stem Kra­ków ozna­czało bra­ter­skie wza­jemne ob­ci­na­nie rąk ma­cze­tami.

Wro­giem de­mo­kra­cji w Kra­ko­wie byli post­ko­mu­ni­ści, któ­rzy w związku z tym bar­dzo się sta­rali, żeby de­mo­kra­cji bro­nić i za­słu­żyć na uzna­nie spo­łeczne. (Kiedy do wła­dzy dojdą ci, któ­rzy z nimi wal­czyli, do­piero po­czuje się nad Wi­słą lack of de­mo­cracy).

Lu­dzie ro­dzili się, umie­rali, prze­ży­wali tra­ge­die małe i duże, praw­dziwe i uro­jone, ale mia­sto Kra­ków tęt­niło obok ży­ciem nie­za­leż­nie, in­ten­syw­nie, cza­sami wy­plu­wa­jąc śmiał­ków, a zwy­kle ich prze­żu­wa­jąc i zmie­nia­jąc nie do po­zna­nia.

Było to dawno, dawno temu, a może cał­kiem nie­dawno. Da­leko i bar­dzo bli­sko. Na szczę­ście wszech­wie­dzący, wszech­mocny i wszech­stronny Nar­ra­tor może – kiedy chce i jak chce – prze­nieść pleno ti­tulo Czy­tel­ni­ków (P.T. Klien­tów, kto pa­mięta jesz­cze ten skrót?) z do­wol­nego „dziś” do do­wol­nego „wtedy”.

Taki był ten świat.

Czy lep­szy, czy gor­szy – ChGW (jesz­cze je­den za­po­mniany skró­to­wiec z tam­tych cza­sów).

5.

Je­śli ko­niec wio­sny na pół­noc­nej pół­kuli jest de­best, je­śli w cen­trum tej pół­kuli jest Eu­ropa Środ­kowa, a je­śli w tej Eu­ro­pie Środ­ko­wej naj­waż­niej­szym mia­stem jest Kra­ków, to z pew­no­ścią cen­tral­nym, naj­waż­niej­szym punk­tem na jego ma­pie jest bar Vis-à-vis, zwany swoj­sko Zwi­sem, a znaj­du­jący się przy Rynku Głów­nym.

Zwis. Zwisu. Ze Zwi­sem. Do Zwisu. O Zwi­sie. To miej­sce od­mie­niają wszy­scy przez wszyst­kie moż­liwe przy­padki gra­ma­tyczne i nie­gra­ma­tyczne, po­prawne i nie­po­prawne. To tu kręcą się naj­waż­niej­sze sto­liczki kra­kow­skiej bo­hemy, kra­kow­skich me­diów i kra­kow­skiego świata du­cho­wego. O pro­szę, tam przy sto­liku sie­dzą ak­to­rzy. Jest i Jan No­wicki, i Jan Pe­szek, i Je­rzy Trela. Przy sto­liku w prze­ciw­nym rogu ogródka sie­dzi crème de la crème bo­hemy, czyli ar­ty­ści Piw­nicy pod Ba­ra­nami, sym­bole Kra­kowa z prze­łomu epoki PRL i epoki wol­no­ści: sam sławny Pre­isner, sam sławny Wój­to­wicz i Tur­nau Grze­gorz z Si­ko­row­skim An­drze­jem do tego. Wielki guru, naj­więk­szy z naj­więk­szych – Skrzy­necki – od­szedł nie­dawno, ale jego po­mni­czek w rogu Zwisu spra­wia, że pan Piotr sie­dzi tu za­wsze i nie na­leży do wy­jąt­ków chwila, gdy ktoś, wy­piw­szy to i tamto, do Skrzy­nec­kiego się przy­siada, by z nim po­ga­dać.

Ktoś przy­jezdny, zwłasz­cza ze sto­licy, za­py­tać nie­pew­nie może: „A dla­czego ci lu­dzie sie­dzą tu tak w go­dzi­nach pracy? I to jesz­cze al­ko­hol piją?”. „No bo tak wy­gląda kra­kow­skie bez­ro­bo­cie: lu­dzie od rana sie­dzą w knaj­pach, więc nie mają czasu na pracę” – od­po­wie­działby mu miej­scowy, gdyby wła­śnie nie wy­pi­jał na czczo pierw­szej pięć­dzie­siątki.

Zwis to po­kój wiel­ko­ści, po­wiedzmy, ma­łej po­cze­kalni w ga­bi­ne­cie den­ty­stycz­nym – zmie­ści się tu jed­no­cze­śnie może dzie­sięć, może dwa­dzie­ścia, no do­brze – góra dwa­dzie­ścia pięć osób. Do tego wą­ski bar, za któ­rym stoi bar­man Ma­rek Waw­rzyń­ski, pi­szący wier­sze i wy­da­jący je wła­snym na­kła­dem, i w ogóle ar­ty­sta ar­ty­stów. A za nim, na wą­skich pół­kach, stoi re­per­tuar pod­sta­wowy Zwisu: buł­gar­ska pli­ska, moł­daw­ski bie­łyj ajst i or­miań­ski ara­rat. Ale prócz tego bar­dzo dużo zwy­kłej bia­łej wódki, do któ­rej pa­sują pa­rówki z alg, świń i dzi­wacz­nych zwie­rząt, któ­rych le­piej nie znać (scho­dzą bły­ska­wicz­nie za­wsze po go­dzi­nie dwu­dzie­stej trze­ciej i po pią­tej ko­lejce). Można też za­mó­wić piwo. Piwo jed­nak w cza­sach, gdy dzieje się ak­cja opo­wie­ści, nie jest trun­kiem nu­mer je­den tej czę­ści Eu­ropy. Jak na ra­zie nikt jesz­cze się nie na­uczył, żeby za­ma­wiać, jak to bywa gdzieś w Da­nii czy in­nej Ho­lan­dii, a to tu­borga, a to da­aba, a to he­ine­kena, nie mó­wiąc o smacz­nych pro­duk­tach bro­wa­rów lo­kal­nych. Nie na­de­szła jesz­cze epoka piwa kra­fto­wego, pę­dzo­nego w ma­łych bro­wa­rach czy wręcz na pry­wat­nych ha­cjen­dach.

Tu, w Zwi­sie, piwa są za­sad­ni­czo dwa: bu­tel­kowe i lane. Przy czym to pierw­sze może być cie­płe lub zimne. A dla bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nych: ja­sne lub ciemne. O tym, jaka jest do­stępna marka piwa w da­nej knajpce, in­for­muje logo umiesz­czone na barw­nych pa­ra­so­lach w knaj­pia­nych ogród­kach. A to Ży­wiec. A to Ty­skie. A to Oko­cim. Te wiel­kie kom­pa­nie rzą­dzą ca­łym nie­mal ryn­kiem i w tych cza­sach, u schyłku wieku XX, roz­dają wła­ści­cie­lom knaj­pek ga­dżety nie­zwy­kłe, wręcz ba­jeczne. Wśród tych rze­czy z rów­nie wy­myśl­nie pre­zen­to­wa­nymi zna­kami logo są ko­lo­rowe pa­ra­sole, fan­ta­zyjne sto­liczki i ozdobne krze­sła, które wbi­jają się w dupę, ki­wają jak cho­lera i wy­wra­cają co chwilę. Są na­wet (za­chwyt pełny!) kar­to­nowe pod­stawki pod piwo, po­piel­niczki i za­pal­niczki – wszystko rzecz ja­sna z logo rów­nie mocno wy­je­ba­nym jak Coca-Cola na olim­pia­dzie.

Szcze­rze mó­wiąc, spe­cja­li­ści od mar­ke­tingu zwy­kle do­dają też wła­ści­cie­lom knaj­pek tro­chę kasy pod sto­łem. I jak co mie­siąc parę ty­sia­ków wpada za tak zwaną pro­mo­cję, jest to bar­dzo miłe, na­wet je­śli w za­mian nie masz, oj nie masz, prawa mieć ja­kie­go­kol­wiek in­nego piwa. Bo je­śli Ży­wiec, to nie Ty­skie, je­śli Ty­skie, to nie Oko­cim. To jed­nak prze­cież nie boli, bo Kra­ków i tak tylko wódką stoi. No, po­wiedzmy – Pol­ska wódką stoi, Kra­ków stoi wi­śniówką. To jesz­cze je­den z tych al­ko­holi pa­sjami pi­ja­nych w tym mie­ście, tym bar­dziej że do lo­kal­nych zwy­cza­jów na­leży tak zwany nu­rek: pięć­dzie­siątka wi­śniówki wrzu­cana w ma­łym kie­liszku do wiel­kiej szkla­nicy z pi­wem. Ładne to, spek­ta­ku­larne, a przede wszyst­kim upier­dala do­ku­ment­nie. Co prawda wszę­dzie wo­kół do­cie­rają zwy­czaje po­nu­rej Unii Eu­ro­pej­skiej i wódkę sprze­daje się na czter­dziestki lub na dwu­dziestki (chyba dla dzieci w ma­leń­kim jak orze­szek kie­liszku?), ale na szczę­ście Zwis jest lo­ka­lem in­nym. Zwis jest lo­ka­lem, w któ­rym kul­ty­wuje się starą PRL-owską tra­dy­cję pi­cia. Są więc ba­nie (pięć­dzie­siątka) i li­te­ratki (setka w ma­łej szkla­neczce, w któ­rej gdzieś da­leko, w za­chod­nim świe­cie, zwy­kle się po­daje wodę do espresso). A jakby ktoś chciał pić z ukra­iń­sko-ro­syj­ska, może po­pro­sić o sta­kan, czyli wódkę w zwy­kłej szklance, w któ­rej nor­mal­nie przez lata piło się kawę plujkę, zmie­loną, wsy­paną i za­laną wrząt­kiem. Kawę można za to po­pro­sić z eks­presu, ale od razu wi­dać, że to młódź ja­kaś chyba. (Nie trzeba do­da­wać, że kawy latte tu nie ma – tylko ran­kami można po­pro­sić o śmie­tankę, gdy kac na­prawdę do­bija). Można więc wy­pić kawę w wiel­kiej szklance z cha­rak­te­ry­stycz­nym me­ta­lo­wym uchwy­tem, aby dłoni nie opa­rzyć. Zda­rza się, że z ta­kiej szklanki – nie na­leżą do le­gend te opo­wie­ści – sta­rzy by­walcy, któ­rzy ran­kami nie­zbęd­nie po­trze­bują klina, po­tra­fią wy­pić całe dwie­ście gra­mów na jed­nym od­de­chu, nie­mal jak wodę ży­cia, a przy­naj­mniej cza­so­wego zmar­twych­wsta­nia.

Zwis to nie tylko wnę­trze ma­lut­kie „jak jajko w li­sto­wiu”[1], by przy­po­mnieć Po­etę. Zwis to rów­nież ogró­dek – forma ogród­kowa w taki cie­pły dzień to pod­stawa bytu wszyst­kich kra­kow­skich knajp. Do­dać trzeba, że nie wie­dzieć czemu kra­kow­skie wy­szynki w ogrom­nej więk­szo­ści zwą się pu­bami (te poza Zwi­sem, bo Zwis jest Zwi­sem). Pub, który można zo­ba­czyć w An­glii, to na pewno nie ten spo­ty­kany w Kra­ko­wie. Tu pub ozna­cza lo­kal scho­wany gdzieś w piw­ni­cach, ciemny i po­nury, z ma­leń­kim, nie­wy­god­nym sza­le­tem, ale z wiel­kim wy­bo­rem bia­łej wódki. To tam wie­czo­rami, gdy noc już ciemna i w rynku robi się i chłod­niej, i nie­bez­piecz­niej, wszy­scy wpa­dają jak do ścieku – by prze­żyć smu­tek, sza­rówkę i kra­kow­ski spleen. A bal­lada o pierw­szym po­wsta­łym w ten spo­sób kra­kow­skim pu­bie, o Free Pu­bie (a jak­żeby ina­czej miał się na­zy­wać w pierw­szych la­tach wol­no­ści?), długo bę­dzie jesz­cze nu­cona w świe­cie.

Na ra­zie jed­nak, gdy cie­pło i sło­neczna po­goda, sie­dzą w ogród­kach.

Zwis to także ta­jem­ni­cze dwie bramy. Sto­jąc twa­rzą do niego, brama po stro­nie le­wej kryje zej­ście do Piw­nicy Piw­nic, czyli Piw­nicy pod Ba­ra­nami, o któ­rej w Kra­ko­wie mniej wię­cej od po­łowy ubie­głego stu­le­cia już się mó­wiło: „Och, Piw­nica to nie to co kie­dyś...”, co ni­komu nie prze­szka­dzało, by wa­liły tam tłumy lu­dzi spra­gnio­nych ożyw­czego od­de­chu wol­nego słowa. Po­zo­stała reszta Kra­kowa szep­tała po ką­tach z nie­sma­kiem, obrzy­dze­niem, a na­wet sta­ro­żyt­nym, ary­sto­te­le­sow­skim hor­ror va­cui, lę­kiem przed próż­nią: SA-TA-NIŚ-CI...

Za to brama po pra­wej kryje w swych wnę­trzach to­a­letę. Jest bo­wiem Zwis jed­nym z tych lo­kali pa­mię­ta­ją­cych czasy to­wa­rzy­sza Ge­ne­rała, to­wa­rzy­sza Edwarda, a na­wet po­dobno to­wa­rzy­sza Wie­sława. Czasy, w któ­rych to­a­leta była na ze­wnątrz, w zim­nej bra­mie, i można się było do niej do­stać tylko z klu­czem otrzy­ma­nym w za­mian za kau­cję lub wcze­śniej wy­pite mo­rze al­ko­holu, co da­wało gwa­ran­cję, że nie­trzeźwy nie uciek­nie z klu­czem z miej­sca wy­padku. Oczy­wi­ście na­le­żało też za uży­wa­nie to­a­lety za­pła­cić. Nie­ważne, czy wy­pi­łeś her­batę, czy dwa li­try wódki, „płać, czło­wieku, ki­bel sam się nie umyje!” – krzy­czała, niby gder­li­wie, ale za­wsze z mi­ło­ścią w gło­sie, pani Zo­sia.

Tak, pani Zo­sia (Zo­sieńka na­sza ko­chana!) to druga naj­waż­niej­sza osoba w tym miej­scu, choć są i tacy, któ­rzy twier­dzą, że pierw­sza, przed bar­ma­nem Mar­kiem. Pani Zo­sia to du­sza czło­wiek. Pi­ja­nego ura­tuje, roz­wod­nika po­cie­szy, a mło­demu doda wiary w ży­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Po­eta ów to oczy­wi­ście Cze­sław Mi­łosz i jego Trak­tat po­etycki (1957), np. w: Wier­sze wszyst­kie, Znak, Kra­ków 2018.
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­rota Ja­błoń­ska
Re­dak­cjaKa­ta­rzyna Zim­me­rer
Ko­rektaAlek­san­dra Ku­bisTe­resa Zie­liń­ska
Co­py­ri­ght © by Wi­told Be­reś, Ar­tur Wię­cek, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-839-6
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.