Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jerzy Pilch (1952–2020), jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy i felietonistów polskich, autor m.in. Pod Mocnym Aniołem czy Spisu cudzołożnic (udanie sfilmowanych przez Wojciecha Smarzowskiego i Jerzego Stuhra), przez całe życie żył ze swoimi nienasyceniami: demonem seksu i demonem alkoholu. Wreszcie – z demonem ciężkiej choroby. Ale demony te skutecznie zwalczał swoją jasną stroną mocy – słowem pisanym i mówionym. PILCHU. Na rogu Wiślnej i Hożej to opowieść o twórcy poprzez jego teksty. O twórcy, który stworzył swoje Macondo, który budził emocje i który przypominał, że warto kochać. Jego przemyślenia na temat obecności Absolutu, sensu futbolu, lęków współczesnego człowieka i nadziei mężczyzn, która kryje się w kobietach, zostaną na długo. Jak to powiedziała pewna młoda dama: „Pilch mi śmiga po mózgu i wyjmuje z niego rzeczy, o których nie wiedziałam, że mam”.
PILCHU to przy okazji także portret pewnego środowiska inteligencji, dziennikarzy i twórców, którzy – czy to w wielkiej Warszawie, czy w barwnym Krakowie, czy w małej beskidzkiej Wiśle – zachłysnęli się wolnością z jej ciemnymi i jasnymi stronami. Wśród tych ludzi, którzy Pilchowi intensywnie towarzyszyli niemal przez cały czas – i towarzyszą na łamach tej książki – jest również Witold Bereś, pisarz, autor wielu książek biograficznych (m.in. o Marku Edelmanie, ks. Józefie Tischnerze czy Andrzeju Wajdzie), producent filmowy (m.in. Anioła w Krakowie), a także redaktor naczelny miesięcznika „Kraków”, w którym Pilch pisywał swoje ostatnie felietony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 918
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ani i Basi
PILCH: ...upalnego i zupełnie zachwycającego dnia siedzieliśmy w Loży, przed nami tętnił swoim niepojętym rytmem rynek (krakowski Rynek w czerwcu – osobna piosenka).
Jerzy Pilch patrzy na Rynek i Sukiennice z baru Vis-à-Vis leżącego na linii C–D wiodącej od ulicy św. Anny do ul. Szczepańskiej (wielu zmylić musi to, że linia ta dochodzi do linii A–B).
fot. Grzegorz Kozakiewicz
***
Sięgnęła po komórkę Pisarza – starą nokię z czarno-białym wyświetlaczem. Najpierw wybrała numer jego córki.
Na ekranie komórki Poetki pokazał się napis: „Tata”.
Potem Żona zadzwoniła do Profesora-Przyjaciela. Profesor był w takim szoku, że ledwie wydukał jakieś zdawkowe, idiotyczne słowa, urzędowo wypowiadane w takiej sytuacji. On sam chwilę później zadzwonił do ZKM, wieloletniej sekretarki w dawnej redakcji.
Felietonista wychodził z domu, gdy zła wieść zakręciła się w jego telefonie. A potem w telefonie Wydawcy, w telefonie Redaktora, w telefonie Pisarza-Duszy Bratniej... I już po chwili w smartfonach tysięcy innych, znanych i nieznanych ludzi brzęknęła wiadomość, która natychmiast zmrażała każdego, kto ją odczytał.
Dziennikarka, szefowa kultury ważnego portalu, szła Hożą, tą samą Hożą, przy której Pisarz przemieszkał dwadzieścia warszawskich lat. Teraz spieszyła się na InterCity do Krakowa. Po dwóch tygodniach harówki liczyła na spokojne krakowskie dni. Wtedy zadzwonił ktoś z redakcji, że nie jest pewien, ale czy słyszała, czy może jakoś sprawdzić...
21 GRAMÓW PRYWATNOŚCI
A ja stałem akurat w kolejce po whisky. Piątek, ciepły wieczór nadchodzi, spotkanie ważne przed nami, i pal diabli pandemię, social distance i maseczki. Hasło „Burnetko” na wyświetlaczu mogło wywołać w tej sytuacji tylko uśmiech – widzimy się za chwilę, czyżby jakaś szczególna potrzeba smaku? Pomysł jakiś? Że niby malt potrzebny jednak? Dowcip może?
Żaden pomysł. Żaden głód smaku. I dowcip żaden. Ale przez dłuższą chwilę nie rozumiałem, co mój przyjaciel mówi.
Kiedy do mnie dotarło, rozszlochałem się jak dziecko.
Kupiłem tę whisky.
A na żółtym pasku w TVN24 od godziny 19.54 widniał napis: „Jerzy Pilch nie żyje. Pisarz, laureat Literackiej Nagrody Nike, miał 67 lat”.
W 2009 roku pisał w arcydziele, jakim jest Dziennik:
Jednego upalnego i zupełnie zachwycającego dnia siedzieliśmy w Loży, przed nami tętnił swoim niepojętym rytmem rynek (krakowski Rynek w czerwcu – osobna piosenka) [...] i nagle nienowa przecież, ale tym razem przeraźliwa jak tytanowe ostrze myśl: wszystko trzeba zostawić. Prędzej czy później, ale nawet jeśli później, to i tak lada chwila. Czas teraźniejszy przestał istnieć, przyszły sypie się jak piach z wykolejonego wagonu, o przeszłości szkoda gadać – co z tego, że mam ją w głowie. Dziesięć, dwadzieścia, a może i trzydzieści lat? One już minęły. Nawet w ekspansywnie optymistycznej wersji. Nieśmiertelna linijka Bronka Maja: „Twój czas minął – już jesteś”. Jeszcze jestem? I to nie. Dziś już jestem w dniu jutrzejszym, który przelatuje jak pojutrze. Jadę ekspresem do Warszawy i zarazem siedzę w powrotnym InterCity; wstanę, zanim legnę; zamknę, zanim otworzę; wyjmę, zanim włożę; w kwietniu Wigilia za pasem. Rynek zanurzony w masach upalnego powietrza, nad nimi olbrzymi kryształ mrozu, nie wisi, już spada, zanim na dobre spadnie, prawie całkiem stopnieje – z tego mam się cieszyć? No wała! Lada chwila trzeba krakowski Rynek zostawić, istniał on będzie dalej, i to podobno miliardy lat (nie przesadzałbym z ekstazą, przelecą jak wszystko) istniał będzie ten największy plac Europy – ale nie moim już spojrzeniem omiatany – i nawet z osobliwą pieczołowitością rozwijane przeświadczenie, że wszyscy, co teraz przez ten rynek idą, wszyscy łącznie z końmi, psami i niemowlętami, też umrą i też przestaną się gapić – nie przynosi ulgi, a jak przynosi – to marną[1].
W piątek 29 maja Anno Domini 2020 wieczór zapadł tak, jak na tej szerokości geograficznej powinien zapadać: gdzieś około wpół do dziewiątej, niepostrzeżenie i miękko. Ale choć ciepły był, to przecież nie tak upojny, jak powinien. Nie tylko dlatego, że to jeszcze miesiąc, który bywa chłodny, ale dlatego, że COVID. Że pandemia, zaraza. Strach i przerażenie. Pustka, która nawet w południe straszy chłodem. A co dopiero o zmierzchu. Gdzieś zatacza się jakiś niedopity pijaczek. Gdzie indziej rowerzysta pędzi, by pizzę w wielkim plecaku dowieźć na czas. Ale wokół nic więcej. Ani słów w językach wszystkich narodów świata, ani Angoli chciwie chłepczących piwsko tanie, ani zakochanych par.
W tej sytuacji jeśli ktokolwiek tego wieczora idzie przez Rynek, ktokolwiek, kto pamięta nie tylko czas przedpandemijny, ale i pamięcią sięga do ostatniego dziesiątka lat XX wieku, musi poczuć drżenie Nieznanego i przeczucie nadchodzącego Końca. A gdy usłyszy nerwowy stukot obcasów niosący się echem w pustej przestrzeni czy miarowo irytujący grzechot kół walizki, którą trzeba przeciągnąć z punktu A do punktu B – to, i tylko to, nic więcej – to natychmiast nerwowo nabiera powietrza głęboko w płuca.
Ba, może wręcz oblepia go lęk w tym letnim, upiornym wieczorze w centrum miasta?
Dziennikarka, ta sama, która kilka godzin wcześniej mijała Hożą i ruszała pociągiem do Krakowa, teraz przemierza ten martwy kwadrat Rynku i rozgląda się z niepokojem – wszak jest dziwnie pusto. I nagle, niespodzianie, przychodzi do niej bardzo intensywny obraz.
Jest początek lat dziewięćdziesiątych. Późna wiosna, ciepła jak i teraz. Do tego wyświecona słońcem płyta, upał, a przy stoliku w kawiarnianym ogródku przed Pałacem pod Baranami, w tak zwanych Bambusach – tuż obok kultowego Zwisu, gdzie godziny spędza Skrzynecki i cała Piwnica pod Baranami – siedzi nad szklankami kilku rozrechotanych młodych mężczyzn. Dziennikarze „Tygodnika Powszechnego”. W centrum – Jerzy Pilch (metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, twarz okrągła, postawa prosta). A oni spijają z jego ust każdy bon mot i żart. Żartują zresztą wszyscy, a ona patrzy na to towarzystwo z daleka, bo jest dziennikarką działu miejskiego jednej z lokalnych gazet i dopiero zaczyna karierę. Nie ma więc śmiałości podejść do gwiazd „Tygodnika”. Mija zatem rozbawiony męski stolik, ukradkiem spoglądając w tamtą stronę. Ten stolik to podówczas dla niej olimp intelektualny i dziennikarski...
A teraz znów idzie przez Rynek, który już nie jest Pilcha.
Ale i jednocześnie jego jest nadal. Bo został w jego tekstach.
PILCH: – [...] Całe moje dzieciństwo upływało pod znakiem sygnałów o przyszłych korzyściach, jakie w moim życiu nastąpią na skutek szczęśliwości systemu politycznego, w którym przyszło mi się urodzić.
Jurek Pilch, lat 9 – w rodzinnej Wiśle.
fot. archiwum rodzinne –za zgodą Kingi Strzeleckiej-Pilch
PRL,CZYLI W POSZUKIWANIU DEBIUTU
– Pierwsza część mojego życia upłynęła w starej Polsce, czyli w PRL-u. Całe moje dzieciństwo upływało pod znakiem sygnałów o przyszłych korzyściach, jakie w moim życiu nastąpią na skutek szczęśliwości systemu politycznego, w którym przyszło mi się urodzić. Ja nie byłem chowany na opozycjonistę. Ja byłem chowany w posłuszeństwie. Ale to posłuszeństwo nie oznaczało niewierności systemu ani mojego posłuszeństwa systemowi, którego być może nie świadczyłem przykładną nauką w szkole podstawowej i które przyczyniło się do tego, że system trwał dłużej, niż miał trwać[1].
Pilch debiutuje w okresie PRL, w okresie PRL osiąga pierwsze sukcesy literackie, a nawet – szczęściem? nieszczęściem? – jest o krok od wydania swego debiutu książkowego.
Co z tego wynika?
Zero. Null. Zilch.
Oto wstęp zamówiony u Pilcha przez Wydawnictwo BOSZ do albumu fotografii Chrisa Niedenthala (Pilch, miłośnik fotografii, pisywał o nim już z zachwytem, jak choćby z dziesięć lat wcześniej w felietonie dla „Polityki”). Ten Brytyjczyk polskiego pochodzenia jest jednym z najbardziej cenionych fotoreporterów europejskich, publikował pewnie w każdym głośnym piśmie: od „Newsweeka” po „Der Spiegel”, a jego najbardziej kultowe – w Polsce – zdjęcie przedstawia czołgi stojące pod kinem Moskwa w grudniu 1981 roku, nad którymi góruje wielki billboard Czas Apokalipsy...
Teraz – patrząc na obrazy Niedenthala – Pilchu zauważa inny wymiar PRL:
[...] Siła fotografii Chrisa Niedenthala wybranych do tego albumu, jak i do książki Polska Rzeczpospolita Ludowa. Rekwizyty, polega na tym, że są to obrazy znacznie głębsze od Peerelu i nieskończenie uniwersalniejsze od peerelowskich rekwizytów. Czy z tego wynika, że Peerel był krainą głębokich uniwersaliów? Tak. Gdy się odrzuci rekwizyty, sztafaże, sezonowe w swej ideologiczności dekoracje, jak w centrum mrocznej fotografii znajdzie się przebijające spod totalitarnych rytuałów światło prawdziwego życia, okaże się, że Peerel był frapującą krainą. Dokładnie mówiąc, wszystko, co było pod Peerelem, wszystko, co było peerelowskimi sztandarami, kostiumami, przedmiotami zasypane, było porywające, ponieważ było prawdą.
Paradoks Niedenthala i skala jego talentu zasadza się na tym, że chcąc stworzyć galerię przedmiotowych osobliwości dawnego systemu, stworzył komiczny, dramatyczny i wyjątkowo mocny obraz życia prawdziwego.
[...] okres Peerelu był sexy nie tylko wiekuistą siłą zmysłów, której człowiekowi żaden ustrój ani stan wyjątkowy nie jest w stanie zabrać; był sexy siłą dzieciństwa tych, co wtedy byli dziećmi; siłą młodości tych, co wtedy byli młodzi; był sexy siłą dojrzałości tych, co chcieli go przeżyć. Instynkt życia i równie desperacka co radosna siła przetrwania pozwala bowiem przetrzymać wszystko: i okupację, i Peerel, i grozę stanu wojennego, i nawet pocieszność IV RP. Jestem przeświadczony, że Niedenthal jest artystą adoracji – nie męczeństwa, artystą pełnym wyrozumienia i współczucia dla świata – nie beznamiętnym jego kronikarzem; piewcą ciepła – nie lodu[2].
Nie dziwi więc apel Pilcha, aby nie przykładać do epoki PRL li tylko oczekiwań politycznych, norm ideologicznych czy partyjnych zacietrzewień, słowem – emocji innych niż ludzkie wzruszenia:
[...] weźmy parę sfotografowaną na basenie, od biedy można przyjąć, że ona ma na sobie peerelowski kostium kąpielowy, a on reżymowe slipy. Od biedy można przyjąć, że on, pełniący, jak głosi napis na majtkach, zaszczytne stanowisko ratownika, jest funkcjonariuszem systemu, a ona zapewne nałożnicą funkcjonariusza, od biedy można tak przyjąć, ale pytam – po co? Całkiem co innego i o wiele starszego od Manifestu Lipcowego ma znaczenie w obrazie tej młodości.
Ze specjalną uwagą zatrzymuję się na tych obrazach autora, które można nazwać studiami samotności. Samotna staruszka nienadążająca za pielgrzymką, samotny mężczyzna palący papierosa albo ten drugi samotnie pijący piwo w opustoszałym kawiarnianym ogródku. Martwa ściana mrówkowca. Czyjś samotny i bezsilny ze zmęczenia sen. Chłopak z bukietem w ręku, stojący pod blaszanym parkanem, zamknięte ma z rozpaczy oczy, kwiaty zaraz wylądują w koszu, widać wręcz spazm przeszywającego całe ciało bólu – z najlepszymi obrazami Hoppera można to zdjęcie porównywać[3].
Prozatorsko Pilch debiutuje w maju 1968 roku w harcerskim dwutygodniku „Na Przełaj” (cena: 1,50) w rubryce „Klub Młodych Autorów”. Nie ma nawet skończonych szesnastu lat. Młodzież zwykle śle teksty pod pseudonimami. Pilchu, tak jak znani później Maciej Parowski czy Zdzisław Jaskuła, podpisuje się pełnym imieniem i nazwiskiem. Każdy autor opublikowanego utworu staje się członkiem „KMA” i dostaje swój numer. Numer młodego Pilcha to 284.
Potem przez rok redakcja opublikuje Jurkowi – bo tak konsekwentnie będzie zdrabniał swoje imię – jednoaktówkę, artykuł interwencyjny, prozę poetycką, wiersz...
Najciekawsza z tego wszystkiego jest owa proza poetycka zatytułowana Pejzaż dwudziestowieczny (patrz Pilch nieznany). Jak na szesnastolatka – całkiem, całkiem...
Trafu trzeba, że tekst drukowany jest dokładnie w czasie obchodów dwudziestopięciolecia powstania tak zwanej ludowej ojczyzny. W numerze z tekstem Pilcha jest co prawda zdjęcie zamyślonego harcerza i hasło: „Nie martw się, już za dwa miesiące i sześć dni rozpoczyna się nowy rok szkolny!”, a na okładce piękna grafika ukazująca Polskę w kształcie róży, w granicach dzisiejszych, z napisem: „25 lat Polski Ludowej”. Nadtytuł: „Srebrne wesele naszej ojczyzny”. Zapowiadane są teksty o związkach Grunwaldu z Manifestem Lipcowym i propagandowa story o znaczku pocztowym Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Wzruszające pranie mózgów.
Pilchu o swoim ówczesnym zaczadzeniu-niezaczadzeniu systemem opowiadał zawsze z autoironią:
– Z wyrazistszych wspomnień dotyczących moich młodzieńczych kontaktów z systemem totalitarnym to była próba wstąpienia do organizacji młodzieżowej pod nazwą Związek Młodzieży Socjalistycznej. W gimnazjum otrzymałem takie polecenie od ojca. Ojciec jako człowiek z awansu społecznego, powiedzmy delikatnie, z pewną ciekawością i nie bez aprobaty też przyglądał się przemianom ustrojowym w Polsce powojennej. Ja wykonałem taką próbę, złożyłem podanie. Mój kolega Paweł Korąbel, który był przewodniczącym koła ZMS-u w klasie czy w szkole, zwlekał z odpowiedzią. Za którymś razem ja go nagabuję i pytam się, co z ZMS-em, a on mi z kamienną twarzą aparatczyka powiedział – „Nie przyjmujemy cię, masz niedostateczny z rosyjskiego”. Co najzabawniejsze i kluczowe w całej tej sytuacji – w żadnym z tym ruchów nie występowała moja świadomość[4].
Tak, do ZMS, w roku – mniej więcej – 1967, chciał, ale nie wstąpił. Dziesięć lat później był już w PZPR, partii de facto komunistycznej.
Po drodze, nim jednak stanie się, co stać się miało, Pilchu ląduje na Uniwersytecie Jagiellońskim jako asystent na filologii polskiej. Nie ma do tego drygu – bez wątpienia. Tym bardziej że cały, calutki czas marzy o napisaniu/stworzeniu/wydaniu powieściowego debiutu.
– [...] Świat książek był dla mnie bardzo istotnym obszarem pierwszych zupełnie doświadczeń. Z moich nielicznych szkolnych sukcesów w szkole powszechnej to miałem taki, że dobrze opowiadałem bajki. To było bardzo intensywne obcowanie z literaturą, ale czytelnicze. [...]
W 1976 roku skończyłem studia i w tym samym roku podjąłem pracę zawodową w Instytucie Filologii Polskiej. Zostałem nauczycielem akademickim. Postępowałem – co tu kryć – w sposób dosyć skandaliczny. Mianowicie, jak tylko była możliwość odwołania, to po prostu unikałem tych zajęć. Uniwersytet dawał w tej mierze pewną swobodę, którą ja – co tu ukrywać – nie wspominam tego najjaśniej, ale w sposób wysoce niemoralny, a także bezwstydny wykorzystywałem. W skrajnej postaci przybrało to formę tak zwanego opracowanego przeze mnie systemu trójkowego, który był na tyle skuteczny, że potem moi następcy, młodsi ode mnie wykładowcy na uniwersytecie przyjęli, i z powodzeniem, jak mi się zdaje, uprawiają go do dziś. System trójkowy polegał na tym, że odbywały się trzy zajęcia w semestrze. Krótkie zajęcia organizacyjne, następnie jedne zajęcia merytoryczne, na których się przerabiało ze studentami na przykład całość wersyfikacji, i trzecie końcowe zajęcia zaliczeniowe. Oczywiście, do wszystkiego można sobie dobudować teorię. Moja teoria, którą sobie dobudowałem, była taka, że jeśli student jest uczciwy, to czas, który ja mu daję wolny w ramach moich zajęć, on z większym pożytkiem wykorzysta w czytelni, niż słuchając mojego jakiegoś niepoczytalnego bredzenia[5].
W innej rozmowie, ze Zbigniewem Baranem, tak podsumuje swój pobyt na najstarszej uczelni w kraju:
– Otóż, pomimo iż darzę głębokim szacunkiem filologię polską, pomimo iż absolwentki polonistyki lub teatrologii sprawiają na mnie silne wrażenie subtelnym rodzajem swej edukacji i wrażliwości, pomimo iż wśród największych, i tylko wielkich filologów polskich są ludzie bardzo mi bliscy, wybór tego rodzaju studiów był w zasadzie moją tak zwaną pomyłką życiową. Nie szło mi pisanie tekstów naukowych, co tam wtedy było ściśle zalecane, bałem się też oczytanych w dalekowschodnich klasykach studentów. A kiedy zacząłem to lubić, kiedy nawet dydaktyka zaczęła przynosić mi jakiś rodzaj satysfakcji, byłem już na wylocie. Oficjalnym powodem usunięcia mnie z uczelni była zbyt mała liczba publikacji, a w dodatku te, które były, były – zdaniem odpowiednio wysokiej komisji – zbyt nieporadnie i kiepsko napisane. Gdybym więc mógł zaczynać od nowa, wybrałbym nie polonistykę, ale, rzecz jasna, medycynę. Myślę, że byłbym całkiem niezłym internistą. Do dziś mam słabość i ciekawość do książek medycznych; są tu zresztą pewne tradycje rodzinne, moja matula jest farmaceutką i, jeśli można tak powiedzieć, jest wyjątkowo wprost zajadłą i pełnokrwistą farmaceutką, a wiadomo powszechnie, iż zajadli i pełnokrwiści farmaceuci bywają – jeśli idzie o znajomość tajników medycyny – o wiele groźniejsi od lekarzy[6].
Pilch koloryzuje, jak to czyni każdy pismak w wywiadach, bo zapewne wybierając studia polonistyczne, kierował się z jednej strony pragmatyzmem (finalista olimpiady języka polskiego), z drugiej – po prostu chciał pisać. Łatwiej było mu z punktu startowego, jakim był tak zwany Gołębnik (polonistyka mieści się przy ulicy Gołębiej – stąd potoczna nazwa Instytutu Filologii Polskiej), a w nim takie tuzy jak choćby profesor Jan Błoński, guru polskiej krytyki literackiej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Jedno jest pewne – rzeczywiście Pilchu nie był nadmiernie rzetelnym nauczycielem. Choć jest niewielu dostępnych świadków jego nauczania. Poeta Zbigniew Machej, cieszynianin, dyplomata, były konsul w Czechach. Krytyk i poeta Janusz Drzewucki, pracował długie lata w „Rzeczpospolitej”. Ale i Marcin Świetlicki. Tenże mówi o swoim akademickim wykładowcy ciepło:
– Nie miałem czasu na studia. Żaden z wykładowców nie zrobił na mnie wrażenia. Oprócz Pilcha. Ale tylko dlatego, że Pilch pojawił się tylko na pierwszych zajęciach i już nigdy później. Na pierwszym roku miałem z nim literaturę współczesną. Powiedział nam, żebyśmy napisali na jedną stronę o swojej ukochanej książce ze współczesnej literatury polskiej. Napisałem o Konwickim, ale na następne zajęcia już Pilch nie przyszedł. Na koniec roku nasza starościna zebrała indeksy i poszła do niego. Pilch wszystko jej podpisał. Mieliśmy zaliczone. Szybko wyleciał z uczelni. No, ja jeszcze szybciej[7].
Zdaje się, że wielką rolę w definitywnym zniechęceniu Pilcha do kariery akademickiej odegrał właśnie czczony przez niego profesor Błoński. Należał on do tych, którzy talent Pilcha najszybciej dostrzegli, którzy go uczciwie, acz życzliwie komentowali i nawet rekomendowali do rozmaitych nagród – choćby Kościelskich. To Błoński, bodaj na imprezie imieninowej Andrzeja Wajdy w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, chwalił Pilcha za jego dokonania powieściowe i felietonowe w „Tygodniku Powszechnym”, ale na jego słowa: – Panie profesorze, może bym tak dokończył ten mój doktorat? – zareagował nerwowo i szybciutko wystękał: – Broń Boże, w żadnym wypadku[8].
Doktorat ten miał być poświęcony powieści łotrzykowskiej, a Błoński wyznaczył materiał – od Hłaski do Andermana poprzez Nowakowskiego i Brychta. Taki nurt pijacko-egzystencjalny. Pilch powieści łotrzykowskich czytał wiele, zwłaszcza gdy wisiało nad nim widmo rotacji – czyli po prostu wywalenia z uczelni. Jak mówił jednak w wywiadzie:
– Presja ta jednakowoż paraliżowała naukową brawurę łączenia Hłaski z Fieldingiem. Nie miała napędu[9].
W rok po wylądowaniu na uniwersytecie bierze ślub z Anną (Hanulą) Rejduch. Potem rozpoczyna współpracę ze „Studentem” jako felietonista. Wreszcie pisze o książkach w najpopularniejszej popołudniówce tych czasów – „Echu Krakowa”.
I ciągle zabiega o wydanie swego maszynopisu. Ostro zabiega, negocjując to również z niejakim „Wujem”, Janem Pieszczachowiczem, partyjnym enfant terrible krakowskiego dziennikarstwa i jednocześnie krytykiem sztuki, recenzentem i redaktorem Wydawnictwa Literackiego. Ten przy kolejnej wódce (niemałej) obiecuje Pilchowi wszystko, włącznie z drukiem książki. Po wytrzeźwieniu oferty nie podtrzymuje, a dziś powie, że to po prostu było bardzo słabe.
Ostatecznie fragmenty książki drukowane będą w „Życiu Literackim”, no ale przecież nie o to Pilchowi chodziło.
Później, już w „Tygodniku Powszechnym”, wielokrotnie dwuznacznie będzie wspominał przy wódce, że jest w posiadaniu swego cudownego maszynopisu sprzed lat i kiedyś na pewno nad nim ponownie usiądzie. Ale – nie jest to chyba przypadek – tekst na światło dzienne nie był jednak wyciągany, gdy Pilchu był już wybitnym, a przede wszystkim cenionym pisarzem. Nic dziwnego – dbał o swój wizerunek i nie zależało mu na osłabianiu go poprzez druk średniej klasy tekstu sprzed lat ...dziestu.
Samokrytycznie powie po latach Katarzynie Janowskiej i Piotrowi Mucharskiemu:
– Dałem się zwodzić czystej frazie, pisząc moje pierwsze opowiadania. Powiedziałbym, że niósł mnie żywioł prozy afabularnej, amorficznej. Myślałem, że nigdy w życiu nie nauczę się pisać dialogu. Z drugiej strony rozmowa dwójki bohaterów wydawała mi się czymś zbyt prostym. Jak to zwykle na początku bywa, uważałem, że obracam się w rejonach najwyższej sztuki. Za takową uznawałem wówczas substancję prozatorską hermetyczną, gęstą do granic nieczytelności. [...] Kiedy wspominam moje pierwociny pisarskie, broń Boże, nie odżegnuję się od nich, ale popadłbym w rodzaj fałszywej kokieterii, gdybym powiedział, że nie widzę żadnej różnicy między tym, co piszę teraz, a tym, co pisałem dwadzieścia lat temu[10].
Ostatecznie tekst zostanie w całości opublikowany na łamach „Twórczości” w roku 2018. Pilch najpierw zapowie to w Trzecim dzienniku pod datą 8 sierpnia 2017 roku:
W 1978 roku napisałem pierwszą znaczniejszą objętościowo prozę. Miała osiemdziesiąt dziewięć stron, ale dla uproszczenia przyjąłem, iż ma wyśnione sto stron, w tamtych czasach pogoń za osiągnięciem mitycznego rozmiaru to była podstawa. [...] nosiła tytuł Masy upalnego powietrza i niewątpliwie tytuł ten więcej zapowiadał, niż tekst spełniał. [...] Słowem, perła to nie jest, ale ma swoje lata. Zyskując jubileuszową (a więc zawsze ulgową) taryfę, być może ukaże się czy to w całości, czy to we fragmentach na łamach „Twórczości”. O tyle jest to pomysł figlarny, że ma w sobie domykającą się kolistość, przecież redakcja „Twórczości” była bez mała pierwszym adresem, pod który maszynopis wysłałem. Była to jeszcze „Twórczość” Iwaszkiewicza, sędziwy i schorowany pisarz w redagowaniu miesięcznika uczestniczył symbolicznie, faktycznie rządził Jerzy Lisowski, on też uprzejmym, dosyć długim, ale odmownym listem mi odpowiedział. Zasada ta: uprzejmie, ale odmownie, powtarzała się praktycznie we wszystkich redakcjach, w których Masy upalnego powietrza składałem[11].
Czy krytycy i recenzenci mieli rację?
Do miejscowości, w której odbywały się praktyki robotnicze, przyjechała z nim matka. Razem weszli do zakładowej stołówki. Była siódma trzydzieści. Okna pod sufitem zarośnięte trawą.
Pomieszczenie wykorzystywano także do praktyk szkoleniowych w zakresie OTK [Obrony Terytorialnej Kraju – przyp. red.]. Na ścianach wisiały instrukcje i pouczenia. Olbrzymia panorama przedstawiała uderzenie atomowe na miasto. Obraz urzekał bukolicznym klimatem. Zwłaszcza bogate w wodę i zieleń peryferie zachęcały do ewakuacji. W tym też kierunku, polnymi ścieżkami, wiszącymi mostkami, na przełaj przez błonia biegli sanitariusze z noszami, jechały willysy, chłopskie furmanki z przytroczoną do wozu olbrzymią flagą Czerwonego Krzyża i wojskowe wozy sanitarne. W piątej strefie pełnego bezpieczeństwa lekko ranni odpoczywali w cieniu lip. Do łaźni polowych tłoczyli się rozebrani mieszkańcy, chcąc doznać katharsis-ixi z radioaktywnego pyłu. [...]
– Praca w hufcu – powiedział opiekun – jest pierwszą formą waszego kontaktu z uczelnią, ale nie tylko, także ze środowiskiem ludzi pracy. Na razie jeszcze te środowiska różnią się, ale jak wszyscy wiemy, ideałem i celem naszego ustroju jest zatarcie różnic pomiędzy pracą umysłową a fizyczną, pomiędzy pracownikami umysłowymi a fizycznymi. Oczywiście nie chodzi o zatarcie różnic pomiędzy ludźmi w ogóle, przeciwnie, dopiero wtedy dostrzeżemy niekrępowaną zewnętrznymi okolicznościami grę ślepych instynktów natury. [...]
Potem odbywało się przeszkolenie w zakresie BHP. Co robić, zanim przyjedzie pogotowie? Położyć płasko na ziemi. Głowa równo z tułowiem. Kończyny górne równo ułożone wzdłuż ciała. Stosować sztuczne oddychanie. Zmusić płuca do pracy. Tchnąć. Ochłodzić ciało lodem. Rozluźnić ubranie. Masować serce aż do złamania żeber. Atakować, gwałtownie atakować niezależny z pozoru obszar fizjologii. Uniezależnić się od tej fizjologii w sposób brutalny. Osiągnąć wolność.
Trojan zgadzał się z takim rozumieniem tego terminu[12].
Jest też w szczegółach dostrzeżenie śmieszności otaczającej rzeczywistości. A potem o meczu, piłce, studiach w wielkim mieście, seksie...
Nie, nie należy sądzić, aby ta książka była jakoś szczególnie marna. Zaryzykować można by nawet stwierdzenie, że to tekst udany, bo są w nim Pilchowe żarty, ale – przede wszystkim – jest kawałek polskiej rzeczywistości lat siedemdziesiątych. Rzeczywistości bardzo sprawnie i wciągająco opisanej. Fakt, że nie jest to tak znakomite jak na przykład Inne rozkosze... Jednak tekst wart przeczytania. Nie tylko przez pilchologów...
Tymczasem w czasie rzeczywistym nadchodzi koniec PRL. A do książkowego Pilchowego debiutu – takiego wielkiego, poważnego, czyli do powieści – coraz bliżej i bliżej, ale też coraz dalej...
W relacjach autor–system pojawia się tu wspomniany nowy element: legitymacja partyjna.
PILCH DO SMAKU
Żyjemy. Żyjemy w cichej rozpaczy i mamy wystarczająco przechlapane – wszyscy[13].
„Nie należy zapominać, że partyjnicy nie spadają z nieba. Trzeba pamiętać, że wszyscy partyjnicy sami niegdyś byli bezpartyjni. Dzisiaj ktoś jest bezpartyjny, a jutro zostanie partyjnym. Czym się tu właściwie chełpić?”[14].
Tym wieloznacznym cytatem z Józefa Stalina rozpoczyna się opowiadanie, w którym Pilch opisuje swój epizod z partią komunistyczną. Z każdym zdaniem jest coraz zabawniej: narrator deklaruje, że z partii nigdy nie wystąpi, bo wstępował dlatego, że partia jest silna, a on – słaby.
Towarzysze! [...] Obawiam się, że nigdy nic nie uda mi się skończyć, wyplątać ze sprzeczności, nigdy nie napiszę ostatniego zdania, nie oddam legitymacji, nie wystąpię z Partii. Nie oznacza to jednak, że rezygnuję. Posegregowałem notatki, rękopisy, które do tej pory przechowywałem razem, umieściłem w osobnych teczkach. Pracuję mniej intensywnie niż dawniej, ale z większą systematycznością. Rzadziej, ale mimo wszystko co pewien czas zapisuję nowe pomysły. Przerywam pracę tylko wtedy, gdy wiem, od czego mam zacząć następnego dnia. Nie oddam legitymacji. Nie wystąpię z Partii – któregoś dnia zapełnię jednak papier konieczną liczbą argumentów, powiem wszystko bez zbytecznych metafor, będzie to jasne i przekonywające, o tyle wyraźniejsze od bełkotu kotłującego się we mnie, iż sam uwierzę w to bez namysłu[15].
Potem jest opis, jak to w pierwszych dniach stanu wojennego patrol wojskowy zatrzymał Pilcha na ulicy i ujrzawszy legitymację partyjną jako jedyny dowód tożsamości, cały trzyosobowy patrol zasalutował z szacunkiem. Narratorowi? Pilchowi? A może legitymacji?
Marian Stala w biografii Pilcha napisanej przez Katarzynę Kubisiowską potwierdzi tę scenę, ale, jak łacno się domyśleć, nie wyglądała ona ani tak seksownie, ani tak dramatycznie jak w wersji pisarza. Po prostu po wprowadzeniu stanu wojennego Pilch zdecydował, że odda legitymację partyjną w komitecie, i poszedł tam z przyjacielem, dla towarzystwa. Po czym przyjaciel ten czekał na niego na zewnątrz na mrozie ze czterdzieści minut, zastanawiając się, co Pilchu tam tyle czasu robi.
A Pilchu może wtedy hamletyzował?
Niewykluczone.
Fatalność decyzji Pilcha o wstąpieniu do partii wzmocniona została jeszcze okolicznościami historycznymi – w maju 1977 roku ginie w Krakowie w niewyjaśnionych okolicznościach student Stanisław Pyjas, działający w opozycji demokratycznej, przyjaciel Bronisława Wildsteina i Lesława Maleszki. Niewykluczone, że został zamordowany (może przypadkiem?) na zlecenie tajnych służb. I kiedy miastem wstrząsał protest studentów, w tym Czarny Marsz, Pilch wraz z żoną Hanką byli na pierwszym czynie partyjnym. (Czyn partyjny to jeszcze jedna paranoiczna zabawa dawnego systemu – polegała ona na przykład na idiotycznym przekopywaniu miejskich rabatek z kwiatkami).
Z tego, co po latach mówią przyjaciele Pilcha, jego decyzja, poza oczywistym konformizmem, miała też artystowskie tło – jemu wolno więcej. Leciutki nihilizm zawsze bywa wygodny. Do tego ważny był kontekst: Hanka była córką wpływowego w Krakowie prominenta partyjnego (Juliana Rejducha, profesora ekonomii, autora rozlicznych publikacji naukowych, dwukrotnego prezesa Cracovii). Ojciec Pilcha też do partii należał.
Później Pilch będzie tłumaczył niektórym przyjaciołom w sposób prosty, że tak naprawdę zapisał się dla wygody, bo liczył na to, że partyjnych z uniwersytetu nie wyrzucają. (Fakt: wyrzucono go dopiero po oddaniu legitymacji, w połowie lat osiemdziesiątych).
21 GRAMÓW PRYWATNOŚCI
Kiedyś, w Zwisie, między albańskim skënderbeu, bułgarską pliską a mołdawskim biełym aistem, opowiadam mu swoją historię. Jak to przy napojach pochodzących z Bałkanów bywa – będzie w niej mnóstwo elementów prawdziwych, ale jeszcze więcej – baśniowych.
Będzie więc i obfity biust mojej ulubionej historyczki, która chodziła świątek czy piątek z gigantycznym dekoltem i była jednocześnie szefową podstawowej organizacji partyjnej w moim liceum. Będzie i moja próżność, i pycha, i ambicje. I słabość moralna wpatrująca się w dekolt...
Zastanawiamy się wtedy, jak wyglądała taśma produkcyjna tworząca posłusznego obywatela PRL, taśma, która zwiodła nas na polityczne bezdroża?
Małe, prowincjonalne miasteczko? Pilchu co prawda tylko do dziesiątego roku życia mieszkał w Wiśle, ale wszak cały czas z nią był związany, bywał tam na okrągło. Ja aż do studiów dorastałem w najbrzydszym miasteczku PRL – Kędzierzynie-Koźlu, mieścinie, w której nikt nie słuchał nawet Radia Wolna Europa. Owszem, każdą wolną chwilę spędzałem w Krakowie u dziadków (pamiętam, jak dziadek, łagiernik spod Archangielska, kiedyś zapłakał nade mną, gdy dowiedział się, co zrobiłem...). Ale przede wszystkim była szkoła, choć ideologiczna (Boże, te lekcje historii...), pełna wspaniałych Autorytetów, nauczycieli, którzy otwierali przed człowiekiem drzwi do wielkiego świata wiedzy, a i sami pokazywali, jak wygodnie (ale wszak mądrze!) żyją w zgodzie z systemem. Do tego, w jakimś sensie zabawne, powtórzenie ważnych elementów naszych biografii na pewnym etapie życia. Ojcowie, różni, może i niesurowy u mnie, a u niego – podkoloryzowany na Ojca Surowego. Ale obaj partyjni. Potem my sami – finaliści centralnego szczebla olimpiady polonistycznej, co zawdzięczamy sami sobie i co budzi w nas pychę – my lepsi, nam wolno, my więcej wiemy i umiemy... No i faktycznie: w związku z tym indeks na studia bez egzaminu, a potem praktyki robotnicze (on – budowa w Chrzanowie, ja – szczęśliwiej – fabryka win owocowych w Tarnowie). No i nowe środowisko, które wcale to a wcale nie było radykalnie antysystemowe. Ba, Pilchu lubił przypominać, jak Stanisław Balbus mawiał za Kołakowskim: „Jak my tam nie będziemy, to kto tam będzie?”.
A za oknami świat, który miał rosnąć w siłę, a ludzie mieli żyć dostatniej (a dowodził tego polski futbol, który był potęgą).
No i jakieś dodatkowe cukierki – u Jurka było to mieszkanie. Ja, szczęśliwie, na cukierka nie zdążyłem się załapać – przyszła „Solidarność” i otworzyły mi się oczy.
Pilch, pamiętam, kręcił wtedy głową w zachwycie na moje opowiadanie o wielkim biuście i mojej partyjnej wpadce w wieku lat osiemnastu:
– Twoja historia jest lepsza nawet niż moja. I tyle pewnie ma z rzeczywistością wspólnego co i moja.
I szczerze dopowie:
– Po prostu byliśmy konformistami.
Nie, nie załkaliśmy po tej, celnej niestety, konstatacji. Choć, rzecz jasna, miłe to nie było. Machnęliśmy ręką ze zmęczeniem i poprosiliśmy o drugą butelkę.
Wieczór upływał miło wśród tematów ciekawszych niż błędy młodości i zgubne wpływy komuny.
PILCH NIEZNANY:PEJZAŻ DWUDZIESTOWIECZNY
Biała droga ciągnęła się środkiem gromady chat. Czarne ściany. Dym. Sad wiosną biały i ukwiecony, późną jesienią nagi i lśniący deszczem. Może był nawet mały stawik w tym stadzie? Z okien chat widać było zamglone zielonawe, w dali błękitniejące pasma pól. Bagna dymiły. Nocą migały tam modre płomyki, grało coś... Ej, to bandurki. Nie chodź teraz, bo porwą. Zimą w powietrzu nie było ciszy, grały skrzypce, cała kapela. – Diabły się żenią... Biała droga prowadziła donikąd. Znikała nagle w zielonych polach, tak jak rzeka w morzu. Wczoraj nocą na drodze tętent. Może to był orszak weselny? Jechała na bryczce młoda para, z przodu drużbowie z pochodniami. Panna w bieli rozpuściła ciemne włosy. Była piękna... Konie galopowały, a cały ten korowód oświetlony światłem z niego samego idącym. Były więc świecące własnym światłem konie, koła u wozów, kapelusze, twarze i całe postacie. Może to pogrzeb był? Nieruchomi wszyscy jak lalki z błyszczącego wosku. Gasło ich wewnętrzne światło. Nie było muzyki; jechali cisi i nieruchomi. Zniknęli na polach. Zgasło światło.
Ludzie schwytali Farela, czarta wygnańca, jak tańczył swój taniec diabelski. Związali go i o zachodzie słońca zaprowadzili na środek wsi na stos. Słońce zaszło dziwnie prędko, ale całe niebo pozostało jeszcze czerwone. Na wschodzie tylko z wolna żółknące. Nad całą wsią ciemnoniebieskie powietrze, matowe, nasycone kurzem i sadzą. Gdy podpalili stos, wewnątrz tego niebieskawego okrywającego wioskę obłoku, rozkwitła czerwona plama. Ogień był czerwony i wyrazisty. Zdawać się mogło, że brzegi płomieni powleczone są czarną kredą. Wzbijał się dym. Tak jak ciemna droga – unosił się ku górze. Dotarł do kopuły niebieskiego powietrza, przemknął się przez nią i jakby dopiero wtedy, a może już wtedy opuścił ziemię, zaczął w żółtym świetle rzednąć, rozcieńczać się i znikać, lecz złotoróżowa barwa nieba także szarzała i traciła swą krystaliczną szlachetność... Uważnie patrzyli w twarz diabła. Śmiech. O, nie! Nie wystrzelił nagle ze środka płomienia. Najpierw cichy i łagodny, powoli przybierał na sile. Gwałtowniał i wybuchał... Diabelski młyn. Śmiech... Zniknął czart, śmiech ucichł. Nie było nawet w popiele jego diabelskich szczątków. Ktoś tylko nocą przypomniał sobie, jak widział dymem, drogą ze stosu do złotego nieba przebiegający blady cień. Dusza diabła?
Noc. Nie ma ognia, muzyki i pól. Tylko ptasie pióro popychane wiatrem maluje w kurzu niepotrzebny świat, daleki od Ziemi, tego krajobrazu cienia, fikcji i fantastyki[16].
PILCH: Żyję w kraju, w którym ksiądz łażący od sali do sali szpitalnej, po odmowie skorzystania przez chorych z usługi „spowiedź”, mówi do pielęgniarek: „Ci to nigdy. Może głusi?”.
W kraju, gdzie salowa ma moc uzdrawiania chorych i wskrzeszania umarłych, dlatego lepiej nie zawracać jej głowy sprawami tak przyziemnymi jak oddawanie moczu.
fot. Danuta Węgiel
SCENA. FILM?
Wyciemnione biuro w starym, mieszczańskim mieszkaniu. Za oknem ostre, zachodzące jesienne słońce, które uwydatnia rysy twarzy i zaciera szczegóły. We wnętrzu głębokie fotele, na ścianach plakaty filmowe, można na nich rozpoznać zamazane twarze rozmówców, na półkach nagrody, puchary, dyplomy, w kącie jakieś przykurzone szpargały, sterty książek, teczek kartonowych na podłodze. Dwa głębokie fotele, boczna, stojąca lampa, mały stolik, mocno napoczęta butelka whisky, dwie szklanki, puste raczej, popielniczka, dym z papierosa...
SCENARZYSTA: – Pilch zniknął...
REŻYSER: – Pilch to dobry temat na film. Nawet bardziej niż na książkę. Wolność, życie, przemijanie, umieranie, co z tym robić, jak sobie radzić. Pilch pisał o tym genialnie.
Może on zresztą nie umarł na zawał, tylko po prostu był już bardzo zmęczony? Może chciał odejść? Tu pandemia, zaraza, w szpitalach tragedia i nędza, cały ten syf dookoła, a on siły już nie ma.
SCENARZYSTA: – Zobacz, co niedawno napisał o pobycie w szpitalu...
(Scenarzysta podnosi się z fotela i kopie przez chwilę w stercie czasopism, po czym wyciąga jedno i czyta):
Mam wrażenie, a może i pewność, że tu, gdzie żyję, o normalność i spokój jest najtrudniej. Żyję w kraju, w którym w barku szpitala onkologicznego ledwo żywa łysa kobieta o szarej twarzy i nieruchomych oczach zamawia barszcz czerwony i popełnia jeden z największych błędów swojego życia. Zapomina dodać, że ten barszcz jest na wynos. Prośbą o przelanie owego barszczu do jednorazowego kubka rozwściecza ekspedientkę, która wybucha i ledwo żywą zaczyna opierdalać, opierdalać z całych sił. A ja stoję obok i czuję żal, a żar zaczyna palić mi szyję.
Żyję w kraju, w którym ksiądz łażący od sali do sali szpitalnej po odmowie skorzystania przez chorych z usługi „spowiedź”, mówi do pielęgniarek: „Ci to nigdy. Może głusi?”.
W kraju, gdzie salowa ma moc uzdrawiania chorych i wskrzeszania umarłych, dlatego lepiej nie zawracać jej głowy sprawami tak przyziemnymi jak oddawanie moczu.
Tak toczy się właśnie dzień za dniem w miejscu, gdzie czas nie istnieje, w miejscu zwanym szpitalem[1].
Więc rzeczywiście mogło być tak, że pod żadnym pozorem nie chciał tam wrócić, do tego cholernego szpitala...
REŻYSER: – W dodatku odeszła mu matka, a on z nią miał silną pępowinę. Może i toksyczne to było, ale silne. To, podejrzewam, też go przybiło. Niby mówił głośno, że ma jeszcze mnóstwo planów, ale co innego myślał. Że już nie ma siły na nowe książki. Że nie są już tak dobre.
Może powiedział żonie: „Daj spokój, ja już nie mam siły”? Coś takiego bym w filmie widział.
SCENARZYSTA: – Że: „Nie wzywaj karetki”? On gaśnie, ona płacze, a on mówi: „Nie wzywaj”? Nie, zbyt grubo. On jednak wierzył w swój talent. Walczyłby. Z tym dystansem do własnej twórczości też bym to widział inaczej – wiedział, że już po prostu nie jest modny. Że są inni.
REŻYSER: – On wykonał, w pewnym sensie, dwieście procent normy życia artysty. Dostał od Boga talent – bez dwóch zdań. I też bez dwóch zdań zmieniał żony, kłócił się z wydawcami, miał baby, nałogi. Ale ludzie go lubili. Zdradzał, ale wracał. Na koniec życia jeszcze chciał coś zrobić, ale już było widać, że nie trafia w gusta publiki.
SCENARZYSTA: – Gdzie byś szukał materiałów o nim?
REŻYSER: – Przede wszystkim genialnym materiałem są Dzienniki. Świetne są też rozmowy z Pietrowiak, bo tam są doskonałe sceny dialogowe i opisy rozmów z przyjaciółmi, też z Matką.
Myślę, że to mógłby być mocny film. Takie sceny, że on leży przykuty do łóżka i sobie fruwa, przeżywając, wspominając. Że pisze dziennik, spotyka się z dziennikarkami albo z jedną dziennikarką. A na koniec – tak jak mówi jego żona – odrzuca wózek inwalidzki, wstaje i wolno, powolutku idzie. Stary! Tym można by zakończyć!
SCENARZYSTA: – Masz rację, to zawsze rozczula.
REŻYSER: – Widziałeś W stronę morza? Tego Hiszpana Amenábara?
SCENARZYSTA: – Tak. Świetny film!
REŻYSER: – To powinno być coś w tym stylu...
SCENARZYSTA: – Ale ten film jest bardzo smutny.
REŻYSER: – Mega.
SCENARZYSTA: – A baby?
REŻYSER: – No przecież! On stary, chory, jest z młodą kobietą. Pokazalibyśmy w paru odsłonach codzienne relacje bardzo młodej kobiety ze starym pisarzem.
SCENARZYSTA: – Ona spędza z nim te ostatnie lata, to jest cholernie trudne i – po prostu, na co dzień – bardzo, bardzo dla niej ciężkie.
REŻYSER: – Na pewno szedłbym w taką konstrukcję fabuły, że on leży, przychodzą do niego przeróżne kobiety pod różnymi postaciami: albo dziennikarki, albo artystki, fotografki itp.
SCENARZYSTA: – Taka Różewiczowska Kartoteka.
REŻYSER: – Trochę. Na pewno powinno być pokazane dużo choroby. To, jakie Pilch ma do niej podejście – pełne wiary. On wręcz twierdzi, że choroba uratowała go przed śmiercią. Że on teraz cierpi, ale żyje. Gdyby nie to, już by nie żył, zapiłby się, umarł. Takie wytłumaczenie, że prawie nie chodzę, mam baterię w głowie, ale jestem szczęśliwszy niż w tamtym życiu. Tak pisał. Powtarzał to wielokrotnie – choroba uratowała mi życie.
SCENARZYSTA: – W takim filmie jedno nam grozi: że to nie będzie spójna narracja trzymająca w napięciu, co dalej się przydarzy.
REŻYSER: – To na pewno nie będzie kino akcji. Dlatego mówiłem o W stronę morza. Tam nie ma zawiłej intrygi. Jest obraz – wzruszający, prawdziwy.
Tu jest pole do napisania fajnych rzeczy. Nawet już widzę chłopca z piłką. Opowiadał kiedyś – to do filmu jest genialne – że jako dziesięciolatek miał piłkę, jedyny w Wiśle, i jak się obrażał, to ją zabierał do domu. I szedł z taką jedną, jedyną w Wiśle skórzaną piłką w czarno-białe łaty. Dzięki niej jego ranga w środowisku urosła. Powinien jakiś mecz oglądać i skomentować coś. Jest bardzo dużo materiału do filmu. Ta choroba, która postępuje, postępuje i na końcu on odrzuca wózek, ale wiemy, że już nie wygra...
SCENARZYSTA: – Wiesz co? To byłby jednak dużo bardziej optymistyczny film niż W stronę morza.
REŻYSER: – Tak myślę.
Tymczasem za oknem popołudnie zamieniło się już w mocny wieczór. Na polu jest szaro, we wnętrzu również. Właściwie nic już nie widać, poza dwiema męskimi sylwetkami, unoszonymi ramionami i stukotem szklanek odbijanych od siebie.
Pokój rozświetla ogień papierosa.
Nagle nikogo już nie widać. W fotelu siedzi Jerzy Pilch i pali papierosa...
Wyciemnienie.
PRZYPISY
***
PRL, CZYLI W POSZUKIWANIU DEBIUTU
SCENA. FILM?