Antologia diaboliczna. Tam, gdzie umiera duch - zbiorowa praca - ebook

Antologia diaboliczna. Tam, gdzie umiera duch ebook

zbiorowa praca

0,0

Opis

„Antologia diaboliczna” nie jest tylko zbiorem opowiadań grozy – to głęboka eksploracja zakamarków ludzkiej natury, powiązana z aspektami nadzmysłowymi i okultystycznymi. Autorzy tej kolekcji zanurzają się w odmęty spraw czarcich, nieznanych, zakazanych, diabolicznych. Z wyczuciem sięgają po motywy, które od wieków budzą lęk, by skłonić nas do refleksji nad tajemnicami istnienia, nad związkiem materii z tym, co duchowe i transcendentne. Otwierają portale do świata astralnego, królestwa cieni, gdzie sabaty czarownic i duchy są tak realne jak codzienne życie. 

W cieniach tych kryją się bowiem myśli, które pragniemy wyprzeć, emocje, których się boimy, pragnienia, które nas palą. Jest to świat namiętności, zarówno tych pozytywnych jak i mrożących krew w żyłach. Są one jak odbicie nieuchwytnego – niczym dusze utkane z diabolicznej esencji, od wieków fascynujące i przerażające zarazem. Czy można uciec od cieni, które skrywają się głęboko w naszej naturze? A może to właśnie one są kluczem do poznania nas samych? Elementem, bez którego zrozumienia nie możemy pójść dalej? 

Utwory naznaczone zostały piętnem okultystycznej symboliki, odniesień do pradawnych rytuałów i mistycznych doświadczeń, które od zawsze kusiły tych, co pragnęli odpowiedzi na pytania zakazane. Czytelnik, który sięgnie po tę antologię, podejmie podróż do światów, gdzie cienie pomogą mu zrozumieć własne demony. I gdzie trwa odwieczna walka dobra ze złem. 

Antologia składa się z 18 opowiadań autorstwa osiemnastu wyjątkowych twórców znanych z kręgu polskiej literatury grozy i fantastyki: 

Tadeusz Oszubski „Wilkołak z Mauro” 
Andrzej Juliusz Sarwa „Pomroka i opar” 
Michał Pleskacz „Tam, gdzie umiera duch” 
Kazimierz Kyrcz Jr „Pan Demia” 
Wojciech Kulawski „Sąsiadka” 
Henryk Tur „Miasto” 
Norbert Góra „Chłonąc twe emocje” 
Maciek Klimek „Non Omnis Moriar” 
R.G. Sawicki „Diabeł w stadninie” 
Aleksandra Knap „Ave Satan” 
Krzysztof T. Dąbrowski „Oto dusza moja” 
Sebastian Fit „Krwawy tyran” 
R.A. (Radosław Aleksander) Olek „Ąpierz” 
Zeter Zelke „Dzieci chcą się bawić” 
Marcin Karaśkiewicz „Mroczne rytuały” 
Flora Woźnica „Światło” 
Monika Kilijańska „Witamy w Dev Inc.!” 
Adam Loraj „Krwawa rosa” 

Wydanie elektroniczne nie zawiera ilustracji. Jeśli Ci na nich zależy, zachęcamy do zakupu wersji papierowej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Pomysł na stworzenie zbioru diabolicznych opowiadań mógł narodzić się tylko nocą, w oświetlonym wiekowymi lampami gabinecie, gdzie zmysłowy taniec świateł i cieni igrał na tle osobliwego księgozbioru. Podczas tej tajemniczej wiosennej nocy prowadziłem długą dysputę z pewnym jegomościem, specjalistą od zdarzeń niewyjaśnionych i nadnaturalnych, mistrzem pióra i klasykiem grozy – Tadeuszem Oszubskim. Kiedy rozmowa zeszła na tematy diaboliczne, powiedział: Mam dla Pana tekst o „rozdarciu wszechrzeczy”. Po lekturze narodził się we mnie pomysł antologii infernalnej, diabolicznej. Wtedy przypieczętowano pakt.

Wkrótce do projektu dołączył Andrzej Juliusz Sarwa – pisarz i demonolog, mistrz powieści demonologicznych i ezoteryczno-historycznych. Autor legendarnego już dzieła pt.: Tajemnica rodu Semberków – traktującego o źródle wszelkiego zła i wpływie mrocznych sił na jednostkę.

To był dobry początek do zapoczątkowania magicznego kręgu, w którego składzie znalazło się osiemnastu wyjątkowych autorów. Temat diabła i diaboliczności, pierwiastka zakazanego, a mimo to wciąż pociągającego, został wyeksponowany w różnorodnych formach.

Antologia diaboliczna nie jest tylko zbiorem opowiadań grozy – to głęboka eksploracja zakamarków ludzkiej natury, powiązana z aspektami nadzmysłowymi i okultystycznymi. Autorzy tej kolekcji zanurzają się w odmęty spraw czarcich, nieznanych, zakazanych, diabolicznych. Z wyczuciem sięgają po motywy, które od wieków budzą lęk, by skłonić nas do refleksji nad tajemnicami istnienia, nad związkiem materii z tym, co duchowe i transcendentne. Otwierają portale do świata astralnego, królestwa cieni, gdzie sabaty czarownic i duchy są tak realne jak codzienne życie.

W cieniach tych kryją się bowiem myśli, które pragniemy wyprzeć, emocje, których się boimy, pragnienia, które nas palą. Jest to świat namiętności, zarówno tych pozytywnych jak i mrożących krew w żyłach. Są one jak odbicie nieuchwytnego – niczym dusze utkane z diabolicznej esencji, od wieków fascynujące i przerażające zarazem. Czy można uciec od cieni, które skrywają się głęboko w naszej naturze? A może to właśnie one są kluczem do poznania nas samych? Elementem, bez którego zrozumienia nie możemy pójść dalej?

Utwory naznaczone zostały piętnem okultystycznej symboliki, odniesień do pradawnych rytuałów i mistycznych doświadczeń, które od zawsze kusiły tych, co pragnęli odpowiedzi na pytania zakazane. Czytelnik, który sięgnie po tę antologię, podejmie podróż do światów, gdzie cienie pomogą mu zrozumieć własne demony. I gdzie trwa odwieczna walka dobra ze złem.

21/09/2024

Wydawca Arkadiusz Siejda

Michał Pleskacz

Tam, gdzie umiera duch

Duszy za dużo!

Ciała za mało!

Furia, Ciało

Odbyt zalśnił od kolejnej porcji galarety rozsmarowanej przez mężczyznę. Bezzapachowa substancja o niespotykanej i delikatnej strukturze, wyjątkowa materia utkana niczym z miliona kryształków, zdawała się pulsować, jakby była żywą istotą.

Kobieta rozchyliła pośladki i mruknęła z zadowoleniem, gdy poczuła, że zjawiskowy żel umościł się w jej środku razem z palcami mężczyzny. Te już za moment miały zostać zastąpione jego przyrodzeniem, które również zdążył porządnie nawilżyć, przez co lśniło teraz jak magiczna różdżka.

Wreszcie, po dłuższej chwili wpatrywania się w tak przygotowane wrota, przystępuje do ceremonii. Obejmuje swoją partnerkę, chwyta ją za biodra, drapie jej plecy, głaszcze po głowie, ich ciała są coraz bliżej siebie, ich ruchy się do siebie upodabniają, stopniowo nabierają żwawego tempa, niebywałej dynamiki.

A świadomość, jaki materiał wykorzystują w tym momencie, rozognia ich podniecenie do głębokiej czerwoności, rozpala wyobraźnię i potęguje euforię.

Nadal nie mogą w to uwierzyć, ale wiedzą, że to dzieje się naprawdę, że nie ma już odwrotu, a ich życie zmieniło się raz na zawsze. To, co przewidywano w tym domostwie, co podejrzewano, a z czym później stopniowo się oswajano, urzeczywistniło się.

Urzeczywistnia się tu i teraz. Wciela się w życie. Staje się ciałem.

– Obdarzono go łaską, zyskał absolutny dar…

– Nasz kochany, nasz jedyny…

– Tylko nasz, już na zawsze i po wieki.

– Tak, skarbie – szepcze kobieta rozedrganym głosem, a w tym samym momencie w jej wnętrzu dochodzi do wymieszania się dwóch mazi. Ich kolory są do siebie podobne, ale ta druga, która właśnie wystrzeliła, pozostaje czymś najzupełniej zwyczajnym, niemal ordynarnym, pozbawionym obfitych pokładów energii znamiennych dla tej pierwszej.

Mężczyzna i kobieta dyszą, śmieją się i płaczą, i radują tym swoim dziwnym szczęściem. A w pokoju obok młody chłopak, zbudzony kłębowiskiem natarczywych dźwięków, otwiera szeroko obolałe od łez i zmęczenia oczy.

***

W tę noc znów zszedł do piwnicy, choć wcale nie musiał tego robić. Pomieszczenie było skąpane w kurzu i pyle i walały się w nim sterty gruzu, kamieni, śmieci. I coś jeszcze.

Wiedział, że spoczywają po drugiej stronie, w rogu, gdzie nie było choćby okienka i gdzie panowała głęboka ciemność.

Mozolnie do nich podszedł. Zmrużył oczy, powoli wyciągnął przed siebie ręce i pomacał w gęstym mroku, a po chwili boleśnie zajęczał.

Leżeli tu. Nie wiedział ilu, właściwie w ogóle nie liczył, i nadal nie rozumiał, nie pojmował, że poszło tak łatwo.

Do jego zapchanych błyszczącym śluzem nozdrzy dotarł smród rozkładających się zwłok. Brudni, powykręcani, leżeli smętnie, milcząco, a w ich szeroko otwartych oczach, w tych absurdalnie i niemal komicznie wytrzeszczonych gałkach, nadal widać było przerażenie i ból – ostatnie, co odczuli przed śmiercią.

Mężczyzna odsunął się ociężale od zwłok i gorzko stęknął, próbując zapłakać.

Musi stąd wyjść.

***

Franuś! Och, biedaku, obudź się, zbudź się, kochany…

Kobieta w średnim wieku, rozedrgana, zapłakana i blada jak kartka papieru, pochylała się nad nieprzytomnym, prawie już dorosłym chłopakiem. W przeciągu godziny zemdlał kolejny raz i teraz i ona, i jej znajomy, do którego pognała po pomoc, u którego razem z młodzieńcem zdołali się skryć, naprawdę poważnie się martwili.

Tadeusz starał się przemawiać stanowczo, choć w istocie nie znajdywał w sobie przekonania. Czuł się głęboko wytrącony z równowagi, bo do tej pory nie spotkał się jeszcze na żywo z tak osobliwym przypadkiem. To, co zdążył już usłyszeć od przerażonej kobiety, jego samego także wprawiło w osłupienie i spowodowało niejeden zawrót głowy.

Elżbieta nie bez powodu przybyła akurat do niego. Wiedziała, jak potencjalnie ogromną wiedzą dysponuje. Wielokrotnie oglądała jego księgozbiór, zachwycając się gromadzonymi przez lata podręcznikami i białymi krukami, wsłuchiwała się w jego pełne pasji i tajemnicy wywody, choć nie wynosiła z nich wiele prócz ogólnego poczucia niesamowitości. A jednocześnie nie znała nikogo podobnego do Tadeusza i wierzyła, była święcie przekonana, że jeżeli ktoś mógł coś poradzić w związku z tą okrutną sprawą, to wyłącznie on.

Kobieta ciągle wzdrygała się ze strachu i rozpaczy. W głębi duszy dziękowała losowi i była mu dozgonnie wdzięczna za tak szczęśliwy zbieg okoliczności, za ów łańcuch pomyślnych zdarzeń, które sprawiły, że oto teraz znajdywali się tu – względnie blisko domostwa jej naiwnej siostry i szalonego, opętanego szwagra, lecz w wystarczającym oddaleniu i ukryciu, aby czuć się choć trochę bezpieczniej.

W samochodzie Franciszek, niczym w transie – z nieobecnym spojrzeniem, blady i roztrzęsiony, z podkrążonymi oczami, czarnymi ustami i tłustymi zmierzwionymi włosami – opowiadał urywkowo, chaotycznie i nieskładnie. Szeptał o wieloletniej udręce, o życiu w nieświadomości i odosobnieniu, o ciągłym bólu, nieustannych torturach. Mówił wiele, ale z każdym kolejnym zdaniem Elżbieta pojmowała coraz mniej – a może nie chciała pojmować w ogóle…

Był to istny cud – cud, że znalazła się akurat w tym miejscu i w tym czasie, że mimo nieotrzymanych nigdy listów coś podpowiedziało jej w głębi serca, by odwiedzić swoją znienawidzoną i wyklętą przez całą rodzinę siostrę.

Może by tak raz a dobrze się z nią pogodzić? Może by poznać wreszcie Franka? Ale ten szwagier, to jego spojrzenie, wpływ, jaki wywierał na innych… Nie. To nie miało najmniejszego sensu.

A jednak odsunęła od siebie te niespokojne myśli, dręczące ją od lat, prześladujące po nocach i w koszmarach, i zrobiła to, zdecydowała się tu przybyć, przyjechać w dawno nieodwiedzane strony, zapuścić w ową ponurą krainę, w której wiecznie padał deszcz. Dzięki temu Franciszek teraz żył, choć obecnie pozostawał nieprzytomny, a jego stan wskazywał bliską śmierć.

Nie wybrała drogi do szpitala; wiedziona intuicją i wsłuchująca się w kolejne, coraz bardziej niemożliwe zdania Franka, z których w gorączce wyłapywała słowa-klucze, przypomniała sobie o Tadeuszu. Przez względnie bliskie położenie jego schronu z domem siostry przestała go odwiedzać, zaniedbała tę znajomość i nie raz to sobie później wyrzucała. A teraz znów u niego była, i to w okolicznościach, jakich nigdy nie zdołałaby przewidzieć. Desperacja? Szaleństwo? Nadzieja dawała jej siłę, wierzyła, że mężczyzna coś uczyni w obliczu takiego nieprawdopodobieństwa.

Kiedy po pewnym czasie chłopak ponownie na moment się przebudził, Tadeusz wprowadził go pod wpływem wyjątkowo silnej hipnozy w letarg, stan pozornej śmierci. To pozwoliło mu przejąć względną kontrolę nad funkcjonowaniem jego organizmu, który mógł teraz choć trochę wypocząć.

– To doraźne rozwiązanie, Elu. Wiesz, że lepiej by było, gdyby najpierw obejrzał go lekarz…

– Chcesz, by wszystkich nas pozamykano u czubków? Sprawa jest dziwaczna, koszmarna, zupełnie nietypowa. Mówiłam ci, mówiłam już…

– Tak, prawda. A więc powiedziałaś, że… – Mężczyzna musiał choć spróbować skupić myśli. Przysiadł na łóżku, tuż przy Franku, i przyłożył dłonie do swoich dziko pulsujących skroni. Później odwrócił na chwilę wzrok od chłopaka i na tyle uważnie, na ile obecnie mógł, wlepił go w kobietę. – Jak ty to ujęłaś?

– Zabrali mu duszę.

***

Para zamknęła drzwi do pokoju, w którym położyli właśnie pogrążonego w głębokim śnie chłopca. Następnie udali się do sąsiedniego pomieszczenia i zasiedli z powrotem przy dostojnym hebanowym stole. Jeszcze przed momentem znajdywała się tu cała ich trójka.

Milcząco obrzucili wzrokiem salon, w którym w zachwycie ponownie doświadczyli dziś czarownego widowiska. Spojrzeli na sufit, żyrandol, zasłony, pojedyncze meble ustawione pod ścianami, na podłogę, w końcu wpatrzyli się w stół i w trzecie, teraz puste krzesło. Nie mogli wyjść ze zdumienia, wsłuchiwali się wzajemnie we własne oddechy i niespokojny deszcz za oknem. Czuli, że potrzebują chwili ciszy, trochę wytchnienia i zebrania myśli, zanim któreś z nich znowu się odezwie, a wreszcie też zainicjuje proces, który miał wystąpić po tym pierwszym.

Odnosili nieodparte wrażenie, że każde kolejne przedsięwzięcie wypada lepiej od poprzedniego – a nawet jeżeli tylko sobie to dopowiadali, jeśli był to wyłącznie przejaw ich wciąż nienasyconych pragnień, które popychały ich do robienia tego, co z uporem i wytrwale czynili, to bynajmniej nie pozostawali nieusatysfakcjonowani.

Godzinami potrafili rozmawiać i rozmyślać o tym, co nazywali swoim niespodziewanym szczęściem i darem od losu. Chłopiec dostąpił niewyobrażalnej łaski, zaszczytu bycia wybrańcem; stanowił przypadek, który trafia się nieczęsto albo w ogóle. A co najważniejsze – należał do nich, tylko i już na zawsze. W końcu był ich synem.

Pierwszy sprawie Franciszka zaczął wnikliwiej przyglądać się ojciec. W przeciwieństwie do Anny był osobą rozmiłowaną i prawdziwie uczoną w zakresie wiedzy ezoterycznej. Szybko zorientował się, że dziecko, które sprowadzili na świat, to postać wyjątkowa.

Chłopiec od małego chorował, był blady, zamknięty w sobie i markotny, nieskory do zabawy, a obdarzony jakąś dziwną intuicją i przenikliwym mądrym spojrzeniem, nad wyraz dojrzałym jak na swój wiek. Jego wątłość zdawała się wynikać z przeznaczania wszelkich sił organizmu na coś, co jeszcze się nie objawiło, lecz miało wreszcie wystąpić, nieustannie kumulowane, kłębiące się, pulsujące żywotnością. Tak, musiało się objawić, Stefan był o tym przekonany. Czuł to całym sobą, gdy tulił do siebie Franka i wsłuchiwał się w jego nocne szepty.

To ojciec jako pierwszy zdiagnozował u ich synka początkowe stadium somnambulizmu – przypadłości, o której Anna niewiele wiedziała – i to on orzekł z całą stanowczością, że Franciszek to medium.

Przez sen chłopak, już jako dziecko, opowiadał rzeczy niestworzone i niepokojące. Rozwodził się o śmierci rodziców, prognozował nadejście wojennej zawieruchy, która na zawsze odmieni panujące na świecie stosunki, i z przerażeniem, głosem ochrypłym i przyprawiającym o ciarki, szeptał o jakiejś niszczycielskiej energii. Zdarzało się, że płakał krwią, że swoim sugestywnym spojrzeniem przesuwał przedmioty bez żadnego ich dotykania, że przewidywał myśli rodziców oraz gości ich domostwa zjawiających się bez wcześniejszych zapowiedzi. W jego obecności metalowe sztućce wyginały się w niemożliwe kształty, ciecze bulgotały i wrzały, osiągając zawrotne temperatury, a zwierzęta uciekały w popłochu, wyczuwając nadmiar niewidzialnych dla ludzkiego oka mocy.

Anna – zawsze naiwna, zawsze uległa i gotowa w pełni poddawać się woli mężczyzny, którego darzyła ślepą miłością – choć z początku była tym wszystkim przerażona i chciała czym prędzej udać się do lekarzy specjalistów, to mąż względnie szybko przekonał ją do niepodejmowania pochopnych kroków. Wyjaśnił, że ich samych zamkną, a może od razu zamordują, by nie wadzili nikomu, a syna – pod przykrywką podniosłych haseł o zgłębianiu tajników ludzkiej natury i poszerzaniu naukowych horyzontów – potraktują jak małpę w cyrku, nie, nawet gorzej, jak szczura doświadczalnego! Będą go ciągać po laboratoriach, salach operacyjnych i uniwersytetach całej Europy, będą wnikliwie przyglądać się wszystkim jego uzdolnieniom i zamęczać godzinami, byle tylko pozyskać możliwie dużo cennego materiału, który później będą upychać w te swoje przemądrzałe książki czy sprzedawać zakłamanym redakcjom. Ponadto kto wie, czy w sprawę nie zaangażuje się nawet i Kościół – wyciągnie swoje plugawe łapska po to biedne stworzenie, obwoła Antychrystem, demonem albo potomkiem szatana i będzie egzorcyzmował bez litości, torturował dniami i nocami, tak jak torturowała niegdyś Święta Inkwizycja…

Stefan rozprawiał o tym bez ustanku, pełen pasji i zdeterminowania przemawiał do małżonki, powtarzając jej wciąż to samo i snując przed nią najgorsze możliwe wizje. Uparcie zalecał, by za wszelką cenę nikomu niczego nie wyjawiała; najlepiej będzie, jeśli zerwie dotychczasowe kontakty, porzuci pracę i wycieczki do miasta i odetnie się od swojej wścibskiej rodziny, która i tak pałała do jej męża otwartą nienawiścią i pragnęła jedynie choć części jego rodowego bogactwa.

Teraz, rozwodził się w gorączce, teraz najważniejsze, by zadbali o swój skarb, by otoczyli ścisłą opieką swojego wyjątkowego synka. Konieczne będzie stworzenie mu specjalnych warunków wychowawczych, systematyczne rozwijanie i podtrzymywanie jego zdolności, wreszcie też oswajanie go z całą tą fantastyczną rzeczywistością.

I dzień w dzień wykładał żonie całą teorię okultyzmu, odwoływał się do najgłębszych zasobów pozyskanej wiedzy i obrzucał ją kategoriami i nazwami, o których nigdy nie słyszała. A w swoim gabinecie, dręczony bezsennością i nerwami napiętymi do granic możliwości, wypluwał wściekle zaklęcia i wertował stare dzieła w poszukiwaniu odpowiedzi na przeróżne pytania.

Kobiecie mieszało się od tego wszystkiego w głowie, śniła po nocach o koszmarnych, dziwnych kształtach, snuła się ciemnymi korytarzami jak duch, krążyła bez celu po ich wielkim domu, coraz bardziej ulegając władzy męża i jego fanatycznemu oddaniu sprawie. Zatrwożona, jednocześnie w pełni poświęcała się Franciszkowi, a jej fascynacja wzrastała w sposób nienaturalny.

Prawdziwy obłęd zainicjowało wydarzenie z pozoru najzupełniej niewinne. Był wtedy późny jesienny wieczór: na zewnątrz deszcz delikatnie wyśpiewywał swoją smętną melodię, a w pokoju chłopca dopalały się rozstawione na szafkach świece. Przy synku siedziała matka i niespiesznie czytała mu do poduszki jakąś bajkę – jedną z tych egzotycznych opowieści, którymi sama zachwycała się w dzieciństwie. Klimat był aż nazbyt uroczysty, a sugestywnie snuta historia o odległych krainach i potężnych pałacach pobudzała wyobraźnię.

Gdy Anna uznała, że Franek pogrążył się we śnie, możliwie cicho podniosła się z fotela i już zamierzała wyjść, kiedy raptem – w chwili, w której obrzuciła dziecko jeszcze jednym troskliwym spojrzeniem – coś przykuło jej uwagę.

Wytężyła wzrok, niemal boleśnie wcisnęła go w potomka. Wychudzonym ciałem chłopaka wstrząsały drobne skurcze, a jego gałki oczne zdawały się drżeć pod szczelnie zamkniętymi powiekami. Podchodziła coraz bliżej, nie dowierzając w to, co widzi, a serce łomotało jej niemiłosiernie. Wreszcie wyciągnęła spoconą dłoń, a kiedy dotknęła głowy i twarzy Franciszka, wrzask kobiety i huk ciężkiej książki, która wyślizgnęła się Annie z drugiej ręki, momentalnie zbudziły chłopca.

Mąż szybko uspokoił ukochaną i wyjaśnił, że nie ma powodów do obaw. Wszystko jest dobrze, wszystko jest tak, jak powinno być. Rzecz zrozumiał od razu, nie był wcale zaskoczony, wręcz przeciwnie – wyczekiwał tego momentu i odczułby tylko zawód, gdyby w końcu nie doszło i do tego.

Dalszy rozwój wypadków wprawił jednak w osłupienie nawet Stefana. Możliwości Franciszka przerosły najśmielsze oczekiwania mężczyzny. Kolejne miesiące utwierdzały rodziców w przekonaniu, że nie mają do czynienia z normalnym człowiekiem.

– Anno – szeptał Stefan – nasz synek posiada w sobie niespożyte pokłady rozległej energii, nad wyraz ogromne, niespotykanie obfite. Trzeba mu umożliwić jej wyzwalanie, stworzyć temu biednemu dziecku najlepsze warunki do jej wyłaniania. Wiem, jakie kroki musimy podjąć…

I oto od tamtej nocy, kiedy wspólnie zadecydowali, co dalej będą czynić, szaleństwo i dziwność ich zachowań, i upiorność domostwa z miesiąca na miesiąc potężniały, urastając do monstrualnych rozmiarów i na dobre wypaczając właściwą formułę zdrowego rodzicielstwa.

A teraz siedzieli w dwójkę przy hebanowym stole, uśmiechali się do siebie i rozglądali po salonie, zauroczeni, zafascynowani tak bardzo jak przy wszystkich poprzednich widowiskach.

– Stefanie, jeśli pozwolisz… – odzywa się wreszcie Anna.

– Ależ oczywiście, mój skarbie – odpowiada uradowany mąż.

Po tych słowach kobieta podnosi się ze swojego krzesła i zbliża do tego, na którym jeszcze niedawno zasiadał Franciszek. Kuca przy meblu, niemal opada na podłogę, i – niewidząca już niczego, pogrążona we własnym pragnieniu, prowadzona tylko jedną szaleńczą myślą – zbiera do dłoni delikatną błyszczącą galaretowatą substancję, ściąga ją z oparcia krzesła, z jego nóżek, podnosi ją z ziemi razem z kurzem, i zjada z najwyższą rozkoszą.

Lśni w całym pomieszczeniu.

***

To, co nazywasz, Franku, duszą, w istocie duszą nie jest. A przynajmniej nie w ścisłym znaczeniu tego słowa.

Franciszek i Elżbieta zasiadali w gustownie urządzonej pracowni Tadeusza i wsłuchiwali się w jego wykład. Minął okrągły miesiąc, odkąd chłopakowi udało się zbiec razem z ciotką z przeklętego domu. Choć zdawało się, że zdrowie Franka powróciło do poziomu, który nie wzbudzał niepokoju (ale i nie zadowalał w pełni), to biedak niemal całkowicie zaniemówił i odzywał się tylko wyrywkowo, z wyraźną niechęcią i bólem.

Wyznał Elżbiecie, że nie przypadkiem zjawiła się akurat wtedy i wsparła go w ucieczce. Odnalazł jej fotografie w jednym z albumów i wiedział, czuł, był o tym święcie przekonany, że to kobieta o dobrym sercu i pięknym, szlachetnym wnętrzu, której może zaufać – w przeciwieństwie do rodziców. Użył zatem pełni swoich mediumicznych mocy i kiedy tylko miał sposobność, przemawiał do niej, posyłał swoje myśli, gdziekolwiek się znajdowała.

I przybyła, spełniło się w końcu po tak długim, zbyt długim czasie.

– Naczelne reguły doktryny okultystycznej – kontynuował w przejęciu Tadeusz – rozwija się od zamierzchłych, pradawnych czasów, a bliźniacze bądź nawet tożsame przekonania pojawiają się we wszystkich zakątkach świata, w kulturach przeróżnych ludów, które nigdy nie miały prawa się spotkać i skomunikować. Oczywiście, pewnym zmianom ze względów językowych podlega terminologia, niuansuje się też sposoby oglądu danych kwestii, ale zasadniczo mówi się o tym samym.

– O duszy – odezwał się ochryple Franciszek, a przyjaciel jego ciotki przytaknął stanowczo.

– Duszy, która jest, która… – tu mężczyzna na moment się zawahał, zrobił nagłą pauzę i z niepokojem spojrzał na wymęczonego Franka – która powinna być integralnym składnikiem człowieka, kiedy to rozpatruje się go całościowo, w wymiarach zarówno fizycznym, jak i duchowym.

– Mówisz zatem – teraz do rozmowy włączyła się Elżbieta, żywo i aż nazbyt nerwowo zaaferowana całą tą sprawą – że oprócz duszy okultyści wymieniają jeszcze dwa elementy składające się na ludzką istotę.

– Przede wszystkim powinienem rozpocząć od ciała fizycznego, rzeczy najoczywistszej w tym rozbiorze, doświadczanej naocznie, w pełni obserwowalnej, która cechuje się największą kondensacją materialności. To pierwszy komponent. Dalej mamy ducha, duszę właściwą, że tak to ujmę. Ta należy do rzeczywistości metafizycznej, pozostaje niedocieczoną zagadką, której naturę na próżno starają się od wieków ustalić hermetyści. Wreszcie przychodzi mi powiedzieć o wzmiankowanej duszy. Ją też określa się rozmaicie: dusza namacalna, fluid, teleplazma albo ektoplazma, od czy też fantom… Najczęściej orzeka się jednak o ciele astralnym.

– Którego mnie bezpowrotnie pozbawiono… – podsumował ponuro młody mężczyzna, a jego ciotka histerycznie zapłakała.

Tadeusz musiał usiąść. Ukrył twarz w rozedrganych spoconych dłoniach i trwał tak dłuższą chwilę. Fantastyczność i jednoczesna upiorność całej tej sprawy nie pozwalała mu spać, skazywała na strach i udrękę, gnębiące również jego znajomą. Co jakiś czas docierało do niego, z czym zjawili się tutaj ci ludzie, chociaż tak trudno było mu się pogodzić z owymi faktami.

Wreszcie odlepił dłonie od twarzy i mówił:

– Gdy brakuje któregoś z tych elementów, nie możemy tak naprawdę orzekać o człowieku, o egzystowaniu ludzkiej istoty, i właściwie nie ma prawa on wówczas istnieć. Bo pomyślcie: czy ktoś bez ciała fizycznego to człowiek? Nie, to co najwyżej duch snujący się po obrzeżach naszej rzeczywistości. A czy ciało astralne utożsamimy z człowiekiem? Też nie, jest ono bowiem jedynie fantomem, sobowtórem danej osoby, lecz nigdy nią samą.

– No dobrze – łkała Elżbieta – tylko co chcesz przez to powiedzieć? Franek nie jest człowiekiem? Przecież oddycha, przebywa tu z nami w pełni świadomości, choć zdruzgotany, głęboko podłamany. Przecież on żyje…

– I to zastanawia mnie najdobitniej. Tak, niewątpliwie żyje, lecz jakim sposobem? Wszelkie podróże astralne, zawsze obarczone sporym ryzykiem, muszą kończyć się tak, że fantomowy bliźniak powraca do swojego właściciela. Stanowi jego integralną część, jest z nim złączony tak zwaną wstęgą astralną, srebrnym sznurem, jak określa to Biblia. Przerwanie tego sznura bezwzględnie prowadzi do utraty omawianego ciała, a w efekcie – do śmierci podróżnika. Przyczyny tej tragedii mogą być najróżniejsze, a rezultat będzie jeden, zawsze ten sam. I bodaj nigdy, w ciągu tylu lat zgłębiania tradycji okultystycznej, nie natknąłem się na fenomen, jakiego doświadczył Franek, nie poznałem osoby, która słyszałaby o takim przypadku.

Że Franciszek rzeczywiście utracił swoje ciało astralne, Tadeusz wywnioskował początkowo z kilku przesłanek, a później – aby potwierdzić tak niemożliwą hipotezę – dowiódł tego empirycznie. Chłopak kilkukrotnie wspominał o wyjątkowo bolesnym zdarzeniu. Było ono na tyle dramatyczne, tak przełomowe, jak podejrzewał, jak podszeptywał mu jego wewnętrzny głos, że zdołało wyrwać go z przestrzeni nieświadomości, wybudziło z dziwnego snu, w jaki zwykł zapadać pod wpływem działań swoich rodziców.

Leżał wtedy po seansie, po kolejnym wyczerpującym widowisku. Był zupełnie nagi i widział wszystko jak przez mgłę.

To nie jego pokój, zanieśli go gdzieś indziej, gdzie on jest, to chyba piwnica, przywiązali go do jakiegoś łóżka, a raczej prowizorycznego łoża, a obok, co to, coś szklanego, podłużnego. Zaraz, przecież to…

I raptem coś nim szarpie. W okolicach splotu słonecznego uderza w niego niewyobrażalny ból, który prędko promieniuje, ogarnia całą klatkę piersiową, sięga ramion, szyi, twarzy, biegnie też na dół, do krocza, nóg i stóp, i wstrząsa nim. Chce uciec, ale pozostaje skrępowany.

Wygina się w górę. Słyszy okropny wrzask. To jego własny krzyk. Ma wrażenie, że otwarto mu pierś, że rozcięto mu brzuch i metodycznie, kawałek po kawałku, wyciąga się z niego wnętrzności, zabiera żebra, kradnie jego pulsujące głośno serce. Z bólu i strachu zaciska powieki, nie ma odwagi spojrzeć na to, co się dzieje.

A dalej czuje, jakby wymiotował, jakby puszczały mu zwieracze, i jeszcze coś dziwnego wydostaje się przez cewkę moczową, coś ucieka mu przez uszy, przelewa się we wnętrzu, w jego środku, pragnie się uwolnić.

Okropny ból powraca, jest gorszy niż poprzednio, wzmocniony, podrywa wściekle jego wątłe ciało. Nie, tego jest za dużo, wszystkiego już za dużo. I mdleje, najpewniej znów zapada w dziwny sen…

Docierało do niego jeszcze jedno wspomnienie: gdy po tym wszystkim, nie wiedział, jak długo po samym zdarzeniu, na moment odzyskał przytomność. Obrzucił spojrzeniem swoje ciało. Dalej leżał w tym samym miejscu, nadal skrępowany i nagi. Ale wcale go nie otwarto, nie wydrylowano, nie opróżniono, nie wydrenowano, był jak nienaruszony, choć ból zdawał się tak bardzo rzeczywisty.

A kiedy, zupełnie wyczerpany, niepragnący dociekać istoty okrutnego rytuału, po prostu stwierdził, że zaśnie, kątem oka dojrzał jakąś jasność. Powoli i z udręką obrócił twarz w prawo i zobaczył – samego siebie.

W szklanej trumnie spoczywał jego błyszczący sobowtór, jakby przezroczysty, uformowany z jakiejś niespotykanej materii. Miał zamknięte oczy, a na jego twarzy malowała się rozpacz połączona ze smutkiem.

Później Franek nie widział już nic…

– Fachowo określa się to mianem eksterioryzacji całkowitej i za jej sprawą dochodzi do pełnego wyłonienia ciała astralnego – wyjaśniał im raz jeszcze, tak jak i wtedy, Tadeusz. – W trakcie procesu eksterioryzacji, zależnie od sił i uzdolnień mediumicznych danego człowieka, może dojść do większego lub mniejszego zagęszczenia fluidu, tej wciąż niezbadanej naukowo świetlistej substancji. Ból, który odczułeś, Franciszku, musiał zostać wywołany zerwaniem się srebrnego sznura. W trumnie obok siebie ujrzałeś zaś w pełni upostaciowione własne ciało astralne. Nawet najwybitniejszy podróżnik magiczny nie przeżyłby czegoś takiego i prędzej by zmarł, niż gdyby musiał doświadczać momentu utraty owej duszy namacalnej…

Tadeusz z uporem ślęczał przy księgach, przeglądał obfitą korespondencję z dawnych lat – kiedy to utrzymywał jeszcze kontakty z wieloma cenionymi okultystami, nim ci odsunęli się od niego – i rozmyślał o całym fenomenie nazbyt intensywnie. Wszystko na nic.

Wreszcie postanowił przeprowadzić eksperyment i samodzielnie spróbować wyłonić z Franciszka fluid: najpierw podczas seansu, aby pozyskać choć trochę tej substancji, a później w ramach pełnoprawnej podróży astralnej. I to nie przyniosło skutku. Franek bezpowrotnie utracił wszelką teleplazmę, nie było w nim już nic.

Tę hipotezę potwierdzał też brak jakichkolwiek marzeń sennych – chłopak nie miewał od tamtego czasu żadnych snów, jego śnienie zawsze było puste, zawsze wykańczające. Co więcej, pozostawał przygnębiony, apatyczny, zrezygnowany, bez żadnych głębszych odczuć, pragnący śmierci bardziej niż kiedykolwiek.

Zastanawiająca i przyciągająca uwagę była jeszcze inna kwestia – nie tylko kradzieży ciała astralnego, lecz także tego, jaką naturą, jakimi właściwościami owo ciało się wyróżniało. Z urywkowych zeznań chłopaka Tadeusz wnioskował, że jego fluid jawił się jako materia nad wyraz gęsta, skondensowana, trwała, a ponadto zgromadzona w nim (do momentu jej utraty) w stopniu niespotykanie obfitym i rozległym. Było to tym osobliwsze, że ową duszę namacalną w doktrynie okultystycznej zgodnie charakteryzowano jako rzecz niemożliwie delikatną, niezdolną do dłuższego utrzymywania się w tak zwanym stanie trwałym.

– Nawet jeśli udawało się ją pozyskać w większych ilościach – tłumaczył Tadeusz – umieścić w specjalnych pudełkach i przetransportować do laboratoriów, to wystarczył dzień, góra dwa, by zniknęła, rozpuściła się w powietrzu, niezbadana i dalej zagadkowa.

A Franciszek opowiadał, jak po seansach – gdy przy stoliku wprawiali go w trans, gdy chcieli, by kontaktował się ze zmarłymi, i kiedy pragnęli, aby materializował przed nimi najfantastyczniejsze kształty – dostrzegał pomieszczenia skąpane w blasku, meble, stół, wszystko właściwie oblepione czymś lśniącym.

Widział to później przez wiele jeszcze dni w najróżniejszych miejscach domostwa – gromadzone w naczyniach, magazynowane w lodówce i w piwnicy, przechowywane w słoikach, nieustannie tak samo połyskliwe, urokliwe, mieniące się jak kryształy, chyba nawet pulsujące, jeżeli spojrzało się pod odpowiednim kątem. Tadeusz uznał to właśnie za tę nadmiernie trwałą ektoplazmę, manifestującą się w tak imponujących ilościach po pobudzeniu energetycznych sił medium.

– Mówili, że tego potrzebują, że jako przykładny syn muszę im dać swoją duszę, żeby mogli dalej żyć, gdyż bardzo chorują, że to wszystko jest konieczne, ale i zupełnie normalne, to wzmacnia nasze rodzinne więzi. I powtarzali: tak się przecież robi. Domyślałem się jedynie, po co im to coś i dlaczego tak bardzo tego chcą, i wreszcie co z tym wszystkim czynią, a wiem, że znikało to systematycznie. Nie miałem jak zaprotestować, pozostawałem wiecznie zmęczony, obolały, zamykali mnie, byłem jak we śnie, ciągle w tym dziwnym stanie, coraz słabszy i słabszy, aż wreszcie doszło do tamtego zdarzenia…

Tadeusz snuł rozważania, co mogło się stać z fantomem Franciszka. Czy zanikł już zupełnie? Z jednej strony było to wysoce prawdopodobne, wziąwszy pod uwagę zerwanie się wstęgi. Z drugiej strony relacje chłopaka niemal jednoznacznie wskazywały na ektoplazmę o niespotykanej trwałości, która wypływała z niego w ilościach, o jakich okultyści jedynie marzyli. Może gdyby się tam wkraść, przedostać do tego szalonego domostwa? Może jeszcze nie wszystko stracone, może chociaż część astralu udałoby się jakimś sposobem wtłoczyć z powrotem we Franka, o ile jego rodzice rzeczywiście nie zużyli całej tej substancji w toku swoich skrytych działań? Mężczyzna musiał jednak smętnie przyznać, że nawet on sam nie wierzył w te pozbawione sensu plany. Stał przed nieprzejrzaną zagadką, błądził w tym wszystkim, pełen rozpaczy i coraz bardziej sfrustrowany.

***

Cały szereg wypadków wydarzył się w rodzinnym domu Franciszka – przy jego udziale i za jego też sprawą. Wielu z tych rzeczy nie zarejestrował swoją świadomością, niektóre wyparł bezpowrotnie z pamięci, o innych zaś nigdy się nawet nie dowiedział.

Jego ojciec prawie że do perfekcji opanował sztukę hipnotyzmu i przeprowadzania tak zwanych seansów spirytystycznych. Szybko przejął władzę nad synem, bez problemów wysługiwał się żoną. Lecz choć zdawało mu się, że wszystko przewidział i nad wszystkim panuje, zapomniał, jak zaślepić potrafi pycha i jak bardzo gubią człowieka zwyrodniałe żądze.

Leżeli, otumanieni galaretowatością, oszołomieni światem magicznych widowisk, zachłyśnięci doznaniami. Stefan zerkał to na Annę, to gdzieś w dal, a błogi uśmiech nie schodził mu z twarzy. Wtem zaniósł się znienacka basowym rechotem, aż kobieta podskoczyła. Pogładził ją po głowie, poklepał po ramieniu.

– A pamiętasz – zaraz odezwał się do niej – te poczciwe stworki? W spiczastych czapeczkach.

– Te takie małe, roztańczone, takie jakby skrzaty? – zapytała, chcąc się upewnić, czy mówi o tej samej materializacji.

– Właśnie te! No, jakie były urocze! – I zaśmiał się raz jeszcze, cofnąwszy się myślami do tamtego seansu.

Otoczyło ich stadko świetlistych ludzików. Złapały się za ręce, utworzyły kółko i biegały w rytm niesłyszalnej muzyki. Małżeństwo klaskało, brało stworki w dłonie i tańczyło razem z nimi. I wili się po podłodze, obijali o ściany, toczyli trzęsąco po ziemi, jakby ogarnięci epilepsją. A Franciszek nic z tego nie pamiętał – leżał nieświadomie, wprowadzony w głęboki trans, rozpłaszczony na stoliku. Z jego uszu i naelektryzowanych włosów sączyła się gęsta ektoplazma, a z nosa ciekła mu krew.

– Albo gdy pierwszy raz dałeś mi do spróbowania, gdy odkryłeś, że można tak robić, że takie to dobre…

– Mmm, tak! Uwielbiam to, och, kocham, jakże ja kocham ten smak.

Jedli fluid, pochłaniali go w nieprawdopodobnych ilościach, wyjadali go sobie nawzajem z ust, smarowali nim pieczywo, wsysali, wciągali nawet nosem, gotowali w wielkich garach, upychali w słoiki jak przetwory. Niekiedy potrzeba było tylko jednego seansu z Franciszkiem, zaledwie jednej nocy, w trakcie której chłopak doświadczył koszmarów lub fantastycznych marzeń, a czasami starczyło, by po prostu oddał się na parę chwil jakiejś głębszej refleksji. Wszystko to stawało się źródłem nowych porcji astralnej substancji.

Nie potrafili przyrównać jej do czegokolwiek – zarówno pod kątem rodzaju materii i stanu skupienia, jak i w odniesieniu do smaku. Oboje zgodnie jednak przyznawali, że jest to rzecz absolutnie wyborna, sycąca, w pełni zastępująca wszelkie inne pożywienie. Konsumowanie fluidu nie sprawiało im żadnych trudności i do minimum ograniczali przeżuwanie i połykanie, choć czasem napotykali jakieś grudki, względnie spore, jakby żelkowate, a miejscami natrafiali też na twardawe chrząstki. Z początku je wypluwali, lecz później, gdy jedzenie astralu stało się ich codziennością, pożerali wszystko bez wyjątku, włącznie z dziwnymi pływającymi żyłkami czy skrzepami krwi Franciszka (te ostatnie przydarzały się okazjonalnie przy szczególnie pokaźnych materializacjach).

Nie zaprzestali takiej diety nawet wtedy, gdy po jej kilku miesiącach zaczęły ich nawiedzać bolesne biegunki i dręczyć długotrwałe wymioty. Żadne z nich nigdy nie przyznało się do tego na głos i wprost, ale w głębi duszy doskonale wiedzieli, że uzależnili się od wydzielanej przez synka substancji.

A ich fantazja i zdegenerowanie nie znały granic – i nie tylko jedli ów astral, bo bywało też tak, że urządzali w nim sobie gorące kąpiele. I obserwowali wówczas w zachwycie dziwaczne bąble pękające przy akompaniamencie niemożliwych mokrych dźwięków.

Albo wsmarowywali go w siebie nawzajem, wcierali niczym odżywkę, wmasowywali w skórę, w plecy, ramiona, policzki, wierząc, że korzystnie wpłynie na włosy i cerę, choć właściwie nie dostrzegali żadnych efektów tych zabiegów.

Wreszcie rozkoszowali się ektoplazmą podczas stosunków seksualnych: wciskali ją we wszystkie otwory, zwilżali swoje krocza, wylewali ją sobie na twarze, masowali sutki, pośladki, połykali ją w trakcie zwierzęcego spółkowania, mieszali z nasieniem, śliną, z najróżniejszymi wydzielinami, po czym zjadali ponownie, raz jeszcze, i znowu, i znowu…

W pewnym momencie Stefan uznał, że bycie biegłym okultystą to za mało. Tak potężny hipnotyzer jak on, sztukmistrz czarodziejski, za pożywienie mający jedynie – niczym Chrystus na pustyni – rozkoszną ektoplazmę, musi w tej dziedzinie dokonać rzeczy prawdziwie przełomowych.

– Zbudowałem sobie laboratorium, wiesz? – chwalił się żonie. Wzrok miał rozbiegany, zamglony obłędem. – Jest w moim pokoju, imponujące i niebywałe, i pozwoli mi przeprowadzić badania, o jakich nie śniło się najtęższym umysłom. Dawno temu, w szkolnych czasach, miłowałem chemię, podziwiałem nauki przyrodnicze. Och… A później ci okrutni belfrzy. Stłamsili mnie, skutecznie zniechęcili do poznawania tego świata.

– Mów jaśniej, kochany, powiedz, co zamierzasz? Co chcesz osiągnąć?

– Nikt do tej pory nie rozwiązał zagadki świetlistej substancji. – Kiedy opowiadał, drżał na całym ciele. – Znikała, rozpuszczała się w powietrzu, niedosiężna i nieosiągalna. Teraz, czuję to, czuję i wiem, jej istota znajduje się w zasięgu ręki, czyha już za rogiem, jest tuż-tuż, prawie że przy mnie. Esencja ludzkiej duszy.

Dzień w dzień zamykał się w laboratorium, zatrzaskiwał drzwi i nie pozwalał żonie przekroczyć progu pomieszczenia. Czasami tylko, w środku nocy, zabierał tam pogrążonego w głębokiej hipnozie Franciszka. Z zapałem studiował podręczniki chemii, fizyki i biologii, dokształcał się, udoskonalał narzędzia swojej pracy. Pod mikroskopami oglądał ektoplazmę, podziwiał ją, robił jej zdjęcia, wpatrywał się w nią godzinami. A mimo że obcował z nauką, z dziełami umysłów racjonalnych, omijających szerokim łukiem alternatywne ścieżki wiedzy, paradoksalnie popadał w coraz większe szaleństwo, zawijał się w ciężki kokon obłędu.

Badania nie przynosiły niestety spodziewanych rezultatów. Mężczyzna kręcił się w kółko, ciągle wracał do punktu wyjścia, nie dociekał niczego i nie chciał przyznać sam przed sobą, że zwyczajnie brak mu kompetencji. Sfrustrowany, skołatany i wycieńczony, wyżywał się na żonie, bił ją i gwałcił, a później dręczył też ich syna. To, co najpierw traktował jak cud, teraz zaczął postrzegać jak życiowe przekleństwo. Coraz częściej śnił i marzył o śmierci Franciszka.

– Po prostu zjedzmy mu to wszystko, zużyjmy to w całości! – przekonywał zapłakaną Annę.

– Ale… ale powtarzałeś, że to nasz kochany synek, już na zawsze nasz, że jest wybrańcem. Jak moglibyśmy mu teraz…

– Nic mu przecież nie grozi – przerwał jej, bliski rozpaczy – nic mu się nie stanie. A zresztą – szeptał, chwycił ją za podbródek, zerkał głęboko w jej oczy – przyznaj, sama pragniesz tego więcej i więcej. Pomyśl tylko… Gdyby to się powiodło… Czyż właśnie wtedy nie stanie się cały nasz?! – Zaśmiał się upiornie, a później całował ją namiętnie, wpychał język do gardła, i znów ze sobą spółkowali, tarzali się po ziemi jak zwierzęta.

Dopiero po pełnym wyłonieniu ciała astralnego zaczęło do nich docierać, co właściwie uczynili.

– Franciszek traci swoje uzdolnienia, ma w sobie coraz mniej substancji… – charczała skulona Anna.

– Żadne z nas nie posiada takich mocy, na nic zdały się seanse… – odpowiadał cicho mężczyzna, wstrzymując łzy.

– Wkrótce zabraknie jej zupełnie. Co wtedy? Powiedz mi, co wtedy?! Byłeś taki mądry, sam tego chciałeś! No, mów!

Odpowiadał jej milczeniem.

W ciemnościach i ciszy wyjadali substancję ze szklanej trumny. Było jej tak dużo – gęsta, obfita, lepiąca się – a przy tym stopniowo, lecz bardzo powoli traciła kształt Franciszka. Tu bliźniak zgubił trochę ucha, tu ubyło mu nieco ramienia, o, a tutaj nie ma paluszka, to nawet zabawne.

Fluid z sobowtóra smakował jakby gorzej, powodował coraz częstsze wymioty i wybitnie smrodliwe biegunki, nie trawił się tak dobrze, miał dużo grudek, dziwnych farfocli, bywał jakiś śliski.

A gdy przyglądali mu się niekiedy w ciągu dnia, gdy mimowolnie zaczynali studiować to ciało, to rodziła się w nich myśl, że ono…

Nie, niemożliwe! Na pewno nie, no jakim sposobem, zwykłe przywidzenie.

Rzecz zdarzyła się, gdy któregoś wieczora Stefan wyszedł z toalety po kolejnym bolesnym wypróżnieniu.

Bladość pokrywa jego lico, jest spocony i zmęczony.

Schodzi do piwnicy. Zje jeszcze trochę, niewiele, wystarczy do jutra…

I raptem po domostwie roznosi się jego ochrypły wrzask. Z trudem nie zwraca tego, co wcześniej w siebie wchłonął.

Opiera się o ścianę, osuwa się, prawie runął ze schodów, zaczyna płakać jak dziecko, zalewa się rzewnymi łzami. Wygląda żałośnie i śmiesznie, wstrząsają nim drgawki.

Wreszcie pokonuje ostatni stopień. Jeszcze stoi na nogach, a za moment jest już na kolanach, upada na nie twardo, zaciskając pięści, wyginając palce, rwąc sobie włosy z głowy.

Właściwie nie wiadomo, dlaczego rozpacza bardziej – czy z powodu martwej Anny, leżącej przed nim pokracznie na zimnej podłodze, czy przez sobowtóra Franciszka, szczątkowe fantomowe ciało pokryte cuchnącą zieloną zgnilizną.

***

A później przyszła wojna.

Ciotka musiała czym prędzej wyjechać do swojego dworku, pozałatwiać interesy, zabezpieczyć to, co najcenniejsze. Szlochając w uniesieniu, obiecywała, że wróci, gdy tylko zyska ku temu sposobność. Niechaj pozostają w kontakcie i już zaraz znów się zobaczą, znowu będą razem, a wtedy wyjadą stąd na dobre, opuszczą tę ponurą krainę. I choć Franciszek w wyniku kradzieży ciała astralnego utracił mediumiczne moce, to przewidywał, czuł z całkowitą pewnością, że wcale nie skończy się to tak dobrze, jak pragnęła Elżbieta.

W środku nocy, zmagając się z bezsennością, młody mężczyzna sięgał pamięcią w dawne lata, do swoich dziwacznych somnambulicznych stanów. Przypominał sobie na wpół świadomie snute opowieści o nadchodzącym kataklizmie, ginących narodach, o bombach doszczętnie rujnujących miasta. Tak, przepowiedział ten konflikt, a kto wie, może nawet wywołał go własnymi myślami.

Gdy po raz kolejny spróbował popełnić samobójstwo, lecz znów tylko nieporadnie się skaleczył, Tadeusz stanowczo i z uporem stwierdził, że wreszcie musi podjąć jakieś działania, zażegnać ów „astralny kryzys”, jak zwykł nazywać przypadek chłopaka.

– Nadal nie umiem wyjaśnić twojego fenomenu – przemawiał do Franciszka – nie pojmuję, jak wciąż utrzymujesz się przy życiu mimo braku jednego z trzech zasadniczych komponentów. Ale wiedz, że chcę ci, chłopcze, pomóc, pragnę tego bardzo, tak gorąco, jak pragnęła tego twoja ukochana ciotka, gdyż codziennie dostrzegam, jak cię to przybija, przemożnie wyniszcza i wypełnia goryczą.

– Bo co to jest za życie? – odpowiadał mu smętnie. – Nieustanna melancholia, żadnych marzeń, tak mało snu, wieczna pustka. Nie nadaję się do niczego, nie jestem nikomu potrzebny, nie potrafię zrobić nic, co wymaga choćby minimalnych nakładów siły, bo od razu się męczę i czuję, jakbym miał się rozsypać. Ledwo się ruszam i tkwimy tu przeze mnie jak w więzieniu. Chcę już umrzeć, zdechnąć, możesz mnie zabić, skończmy raz wreszcie tę błazenadę…

Tadeusz nigdy nie wyznał tego Frankowi, ale raz, pewnej nocy, po kryjomu, pod osłoną posępnych ciemności, zaraz po tym, gdy wprowadził chłopaka w głęboki hipnotyczny sen, udał się tam – odwiedził przeklęte domostwo. Uzbrojony, przygotowany zarówno na tradycyjną walkę, jak i na starcie magiczne, wtargnął do środka, sam nie wiedząc po co. Czy znajdzie ciało? Musi mu pomóc, musi coś wreszcie zrobić, bo inaczej nigdy go nie uratuje. Obiecał to Elżbiecie, przyrzekł to sobie.

W piwnicy natrafił na rozkładające się zwłoki kobiety i dziwny, przypominający postrzępioną gąbkę ciemnozielony osad, spoczywający w dużym szklanym naczyniu. Nie napotkał ojca Franciszka, choć nie przeszukiwał też całego domu, z minuty na minutę coraz bardziej przejęty strachem, wstrząsany dreszczami obrzydzenia i grozy.

Wycieczka nie dała mu nic, nie posunęła sprawy nawet o milimetr. Wyniósł z niej tylko dwie rzeczy: jeszcze większe zrezygnowanie i garść zgniłozielonej substancji.

Siedział w pokoju i dumał, rozmyślał na głos.

– A może by tak… – niespiesznie snuł rozważania, oblewany blaskiem świecy. – Jestem już stary. Co miałem osiągnąć, to osiągnąłem. Kto wie, może gdyby nie ta jedna głupia sprawa, to nieporozumienie i plotki snute przez zazdrośników, utrzymałbym swoją pozycję i trwale zapisał się w historii magii. Zresztą nieważne, teraz to już w ogóle nie ma żadnego znaczenia.

Westchnął, podniósł się. Musiał rozprostować kości.

– Podobno wybuchła wojna – kontynuował ochrypłym szeptem, gładząc się po długiej siwej brodzie – a chociaż mój schron jak do tej pory okazał się niezawodny, kto wie, co przyniesie los. Mnie nic już nie czeka i niczego już nie dokonam, bo i wcale tego nie pragnę.

Wpatrzył się w stos swoich ksiąg. Opasłe woluminy, elegancko oprawione, niektóre pootwierane, ułożone jeden na drugim albo postawione na półkach, lśniące i pełne bujnych opowieści, zdawały się na niego zerkać.

Czy rzeczywiście kiedykolwiek wykorzystał tę wiedzę? Czy potrafił to robić, czy nadal by umiał? Czy może oszukiwał samego siebie? Może zawsze był tylko zwyczajnym hipnotyzerem, kłamcą, efekciarzem pozbawionym zdolności i talentu?

– Do wykonania została jeszcze ta jedna rzecz – jak tylko umiał, motywował się do działania. – Wiem, zdaje się szalona i nie mam pojęcia, czy osiągnę swój cel. Ale powinienem spróbować, chcę tego, bo choć moje życie dobiega już kresu i gaśnie, to jego może się jeszcze odmienić. Musi się tak stać.

Czasami myślał o Franciszku niemal jak o proroku, wyobrażał go sobie jako wcielonego mesjasza, którego przyjścia tak spragnieni byli żydzi, jak świętą osobę obdarzoną Bożą łaską, nieśmiertelną, dostępującą zaszczytu obcowania z wyższymi bytami.

– Ma przed sobą wielką przyszłość, wierzę w to.

Nie wyjawił mu oczywiście swojego planu, bo wiedział aż za dobrze, że chłopak nigdy by się nie zgodził. Przygotowywał się w cichości, wracał do czytanych po tyle razy dzieł, studiował słowa mistrzów i ćwiczył, trenował po kryjomu, choć niesłychanie go to wykańczało, zabierało energię i zdrowie, wprowadzało w dziwne stany, których się obawiał, bo miewał wrażenie, że zaczyna wariować, że słyszy głosy i dostrzega błyszczące obiekty.

– Astral… – monologował w skupieniu. – Czymże jesteś właściwie, duszo świetlista i cielesna? Gdzie tkwisz, dziwaczna materio, jak mam cię w sobie znaleźć? W jaki sposób cię zbadać? Z czegoś złożona? Wielbię cię i przeklinam, współtwórco człowieka, wyrazicielu demiurga, duchowy labiryncie, migrująca nosicielko świadomości…

Tamtej nocy po raz ostatni własnoręcznie zahipnotyzował Franciszka, posłał go daleko stąd w niebyt, wprawił w letarg potężniejszy niż kiedykolwiek. Leżeli obok siebie, blisko, obaj na wznak, stykali się palcami rąk i stóp.

Podczas całej operacji Franek – tak jak wtedy – na moment się przebudził, zaledwie na jedną krótką chwilę, kiedy poczuł dojmujący i przedziwny ból, niepojęty ucisk w okolicach klatki piersiowej.

Tym razem jednak go nie opróżniano, przeciwnie – coś przedostawało się do jego wnętrza, wnikało do środka, sięgając ostatnich krańców cielesności, przenikało do głębin jestestwa, coraz dalej i dalej…

Prawie zemdlał, gdy pierwsze, co zobaczył już w pełni świadomości, było spoczywającymi tuż przy nim zwłokami Tadeusza. A później odnalazł na stole ten dziwaczny list.

„Oddałem Ci, najdroższy Franciszku, swoje ciało astralne, prowadzony nadzieją, że znów będziesz mógł normalnie żyć. Zbudź w sobie swe moce, o potężny, niechaj wrócą Twoje uzdolnienia, bo wiem, że tak naprawdę nigdy nie zgasły”.

I z mimowolnym kpiącym uśmiechem, który nie schodził mu z twarzy, czytał o testamencie i pozostawionej fortunie. Tadeusz zalecał, by Franek zabrał to wszystko i gnał do ciotki: „Pędź do Elżbiety, leć do niej, aniele, i złączcie się znowu! Wykorzystaj zaklęcie, które dołączam do listu, ażeby przenieść się tam prędzej. Ty jeden zdołasz go użyć, wierzę, że starczy Ci sił, bo jesteś wybrańcem!”.

– Oszalał, po prostu oszalał – szeptał do siebie, mnąc niespiesznie wiadomość w spoconej dłoni.

I na przemian śmiał się i płakał, i sam nie wiedział, jak długo to trwało…

Odnosił nieodparte wrażenie, że od chwili, kiedy przyszedł na świat, nurza się tylko w bezbrzeżnym oceanie obłędu. Wiecznie samotny, potępiony, skazany na życie w udręce. Gdziekolwiek się pojawiał, napotykał szaleństwo, śmierć i zniszczenie. Może sam je tworzył?

Coś gnało go na zewnątrz. Byle już zostawić to wszystko, byle pójść gdzieś, hen przed siebie, daleko od tej paranoi. Zgubić się w lesie, na bezdrożach, zagubić się w sobie, na własnych krętych ścieżkach, już nie myśleć i nie czuć.

Nawet nie spojrzał na treść rzekomego zaklęcia.

– Zabijcie mnie, zamordujcie, zastrzelcie…

***

Po raz pierwszy zrobił to przypadkowo, nieumyślnie, wcale nie chciał, a nawet jeśli, to nie mogło to wypłynąć ze świadomej części jego woli.

Od momentu, w którym opuścił schron – a minęły bodaj już trzy doby – nieustannie błąkał się po lasach i piaszczystych drogach, wydeptanych i wyjeżdżonych, przesiadywał w zaroślach, obserwował i nasłuchiwał, żywiąc się grzybami i leśnymi owocami i chłepcząc deszczówkę z kałuż i rowów. Wybrał życie dzikusa, wyrzutka, zwierzęcia, wyplutego i wymiętego. A choć wmawiał sobie, że wszystko mu jedno i że na niczym mu już nie zależy, to jednak którejś ulewnej nocy, kiedy oddał się cichej zadumie nad swoim losem, uderzyło go silne i nieodpuszczające wrażenie, że coś zaczyna się w nim zmieniać – że zmienia się on sam, i to zdecydowanie na lepsze.

I uświadamiał sobie, że przecież dopiero co ledwo się ruszał i nie był w stanie dźwigać nic cięższego, i męczył się z oddychaniem, jak gdyby ktoś mu zgniótł płuca. A teraz? Rzeczywiście, z godziny na godzinę coraz żwawiej pokonywał kolejne kilometry, ba, nawet biegał i się wspinał. Znów miał apetyt i chciało mu się jeść, i chyba też poczynał miewać sny. Wreszcie zdarzało mu się, że się uśmiechał, żartował coś sobie niekiedy pod nosem. Czy zatem byłoby możliwe, że Tadeusz…

Odnalazł tego biedaka w jakiejś na wpół zawalonej drewnianej konstrukcji, w małej szopie, wiejskim wychodku czy czymś takim. Żołnierz? Nie potrafił ocenić jego zakurzonego ubioru, nigdzie też nie odnalazł broni, ale mężczyzna wyglądał na postawnego i silnego. Mógł być żołnierzem, nadawałby się – gdyby jeszcze żył.

A kiedy Franciszek stwierdził, że wdzieje na siebie kurtkę tego nieszczęśnika, bo przemókł i zaczął marznąć, kiedy schylił się do niego i chwycił za szerokie ramiona, kiedy już, już miał zacząć odpinać guziki, wtedy poczuł dziwne uderzenie gorąca, a zaraz po tym, jak gdyby ktoś wpychał mu coś do wnętrza, gwałtownie otwierał klatkę piersiową, pragnąc umościć się w jego środku. Trwało to dłuższą chwilę, a on nie potrafił się ruszyć i nie wiedział, czy paraliżuje go strach, czy ów niepojęty proces.

Wreszcie, gdy już mógł, odsunął się, przerażony, zlany potem, rozedrgany. Obrzucił wzrokiem najpierw swoje brudne dłonie, a następnie zwłoki, i zdało mu się, że przez ułamek sekundy dojrzał w powietrzu przed sobą, przy trupie, coś błyszczącego.

Wybiegł z ukrycia i pognał przed siebie…

W przeciągu kilku następnych dób, gdy znów maszerował, a przy tym myślał, głowił się coraz więcej i za dużo, natrafiał na kolejne ludzkie zwłoki. Niektóre leżały parami, a nawet i zdarzały się grupy, rodziny, dzieci, małżeństwa, inne spoczywały samotnie, porzucone na rozstajach. Przy każdych z nich coś mu mówiło, jakiś wewnętrzny głos przekonywał go, nakłaniał, aby zbliżał się do tych ciał, niechaj im się przyjrzy, niech je obejmie, o, właśnie tak, tutaj, tuż przy ich sercach…

Prawie że wtulał się w te zimne truchła, śmierdzące, nadgniłe i wymoczone od ciągłego deszczu. Początkowe uczucie obrzydzenia, wywracające mu żołądek na drugą stronę, stopniowo przegrywało z innym – z przemożnym pragnieniem, usilną potrzebą, bezrozumnym instynktem. A wszystko to brało się jakby z jego nieświadomości, z najpierwszych, atawistycznych dążeń.

Tak, no, chodźcie do mnie, blisko, tu chodźcie!

Chwyta ramiona nieboszczyka, zamyka swoje oczy, koncentruje się, skupia wewnętrznie, kumuluje pełnię swych sił, całą energię, czuje to, już czuje, jak powraca mu witalność, a zaraz jakby potężnieje w środku. Znowu ból, drgawki, wewnętrzne skurcze, jeszcze chwilkę, trzęsie nim całym, wytrzymać, i już, już po wszystkim…

W niektórych przypadkach rwało nim okrutnie, uderzało w niego tak, że niemal mdlał, w innych z kolei nie odczuwał właściwie nic. To zaś, co łączyło ze sobą wszelkie te procesy, to występujące niemal zawsze i zaraz po nich niesamowite poczucie spełnienia, jakiegoś odrodzenia, zmartwychwstania. Wracały mu wszelkie siły, zdawało mu się, że mógłby góry przenosić, odnosił wrażenie, że zaraz wzleci do nieba, uniesie się nad ziemią, poszybuje w przestworza jak ptak, nie, jak anioł! Tak właśnie nazwał go Tadeusz w swoim przedziwnym liście…

Rzecz działała niczym narkotyk i mimowolnie stawał się on niewolnikiem tych przedsięwzięć. Pragnął ich przemożnie, pozostawał nienasycony, był jak wampir złakniony świeżej krwi. Strach i dążenie, aby dogłębnie wyjaśnić sobie swoje własne zachowanie, zanikały, odchodziły w niebyt coraz bardziej i bardziej po każdej kolejnej operacji.

Rósł w siłę, wzrastał wewnętrznie, był jak najedzony, nie potrzebował niczego innego, tylko te zwłoki, wyłącznie ludzkie ciała, dajcie mi je jeszcze, i w ogóle nie odczuwał już zimna: deszcz zdawał mu się obojętny, a błoto i wodę w butach postrzegał co najwyżej jak towarzyszy swej podróży w niebyt, w krainę energii i mocy, jak wiernych kompanów tej niekończącej się wędrówki.

Wreszcie jednak i ona miała dojść do kresu…

Domy! Tak, są tam, biedne, smutne chaty, jakaś malutka wieś.

Ludzie, którzy ujrzeli go jako pierwsi, autentycznie się przerazili, kiedy na horyzoncie dostrzegli upiorną wychudzoną postać w postrzępionych ubraniach, umorusaną błotem, piaskiem i lasem.

Mówili po polsku, choć niektórzy z bardzo dziwnym akcentem i chyba w jakimś swoim dialekcie. Franciszek stwierdził w duchu, że z pewnością nie są w pełni zdrowi na umyśle i na ciele – a to drugie widział gołym okiem. Byli jednak dla niego bardzo uprzejmi. Kiedy tylko zorientowali się, że mają do czynienia z rodakiem, od razu zgodzili się przyjąć go do siebie, obdarzając wręcz zbyt dużym zaufaniem. Jednocześnie – kierowani wyłącznie dobrocią poczciwych serc – odradzali mu pozostawanie w tych wiejskich szczątkach.

– Najpierw wojna, a potem diabeł w powietrzu…

– Ukrywali my się… Piwnice…

– Trafili tu stamtąd, tam, tam…

– A jak poszli ci źli, to tamto z nami zostało…

– Mór, okropność… Padali jak muchy!

Franciszek przypomniał sobie spotykane po drodze zwłoki i zastanawiał się teraz, czy mogły to być ofiary zarazy, o której z trudem opowiadali ci biedni ludzie.

Jakaś młoda krzywa kobieta zagadnęła go nieśmiało, spytała, kim jest, a on skłamał, że nic nie pamięta, że nawet nie wie, jak się nazywa i skąd się tu wziął. W gruncie rzeczy wolał zapomnieć o swojej przeszłości, porzucić całe dotychczasowe życie, beznadziejne lata udręki.

Zaprowadzili go do jednej z izb. W środku wyglądało jak po przejściu nawałnicy. Kiedy legł na dużym łożu, zawalonym brudnymi kocami, momentalnie zapadł w głęboki sen, zasnął pierwszy raz od kilku dób, i śnił najdziwniejsze sny w całym swoim marnym życiu, jakich nie oglądał jeszcze nigdy wcześniej…

Gdy się obudził, w pomieszczeniu panowało niesłychane poruszenie. Chorzy klęczeli przed nim, przekrzykiwali się jeden przez drugiego, wskazywali na coś, a on zrozumiał dopiero po chwili, kiedy już na dobre odczepiły się od niego strzępy, resztki snu.

– Panie, spałeś, a to tak fruwało, od ciebie szło! – krzyczała ochryple pomarszczona staruszka w chuście.

– Świeciło się, ja widział w nocy, wszyscyśmy oglądali! Piękne to było…

– Takie słoneczko się zrobiło, jakby i buzie tu latały w powietrzu! – relacjonował jakiś chłopiec i śmiał się przy tym, klaskał w dłonie i cieszył.

– I nie można było pana w ogóle obudzić!

Wszędzie, na półkach, okiennicach, na podłodze, suficie, wreszcie na łóżku i na jego głowie, rękach, ciele, wszędzie spoczywała świetlista galaretowata substancja, przyklejała się, delikatnie i subtelnie pulsowała.

Franciszek rozejrzał się oniemiały i nie wiedział, co ma im powiedzieć. Patrzył to na błyszczący materiał, to na tych ludzi, bezgranicznie zafascynowanych jego osobą.

Musiał wyjść…

Błąkał się po lasach obok wioski, kroczył zagajnikami i urywającymi się ścieżkami, napotykał mokradła i dawne studnie. Wiedział, że go obserwują, słyszał, jak biegali wśród drzew, po badylach i błotnistych drogach.

Kiedy wrócił do ich smętnych domostw, a było już późno i zimno, dopadli do niego, płakali, prosili, by został z nimi i przy nich. Starcy szeptali coś o Bogu, o aniołach – znów te anioły – i o mannie z niebios. Dzieci zaś mówiły, że chcą jeszcze raz, to takie piękne i ładne.

Wszedł do chaty, w której spał, i ujrzał zaledwie resztki wyłonionej substancji. Spojrzał wymownie na biedaków, a ci mieli miny strapione i strwożone.

– Smaczne bardzo, dobre, my musieli – przyznał się ze skruchą i we łzach jeden z młodzieńców.

– Jeszcze nieco zostało! Proszę, o tam… – zauważyła jakaś kobieta, wskazując mu róg pomieszczenia.

Franciszek z głębokim zrezygnowaniem i zmęczeniem stwierdził, że jego życie zatoczyło koło. Znów obficie produkował ów dziwaczny materiał i wyłącznie do tego fenomenu sprowadzano jego osobę. Był przeklęty i rzeczywiście nie czekało go już nic, a przynajmniej nic dobrego. Świadomość, że owi biedni schorowani ludzie zjedli to, co z niego wyszło, i że w ogóle można było to spożywać, sprawiała, że z bólem, mimo woli głowił się, cóż jeszcze czynili z tym jego rodzice. Nie, już dosyć…

Kolejne dni i noce upływały jak w rozszalałym śnie i nikt nie liczył tu czasu. Wprawiał się w hipnotyczne stany, karmił ich sobą, roztaczał przed nimi baśniowe światy, pełne fantazji i świetlistości, pozostawał w niemal ciągłym letargu i swoją błyszczącą ektoplazmą cudownie ilustrował historie opowiadane przez starców.

Nazywali go Chrystusem, modlili się przed nim i prosili, by zabrał ich do nieba i żeby odpuścił im wszelkie grzechy. Skradali się w nocy i szeptem spowiadali ze swoich przewinień.

Kiedy zaś Franciszek uznał, że najpewniej po prostu tu umrze, razem z nimi lub samotnie – może pójdzie się gdzieś utopić, tam widział takie ładne bagno, chyba głębokie – to właśnie wtedy powrócił do niego głód, i to jeszcze potężniejszy niż wcześniej. Wydało mu się to niemal niepojęte, że jak to: zapomniał o swoim głodzie? Odsunął od siebie to wszystko? Jakim sposobem, nie, absolutnie, przecież tego pragnie, wyłącznie to go uszczęśliwia. I prawie że trząsł się, wracając do chwil zniewalającej rozkoszy, kiedy kładł się na zwłokach, kiedy czynił tak, że…

Owszem, domyślał się, co zachodziło podczas tych niedorzecznych przedsięwzięć, ale już nie chciał sobie nic tłumaczyć, niechaj już tylko ślepo podąża za tym tajemnym pragnieniem, które rozbudził w nim – najpewniej niezamierzenie – Tadeusz.

Każde kolejne materializacje wzmagały jego nienasycenie. Patrzył na tych ludzi, przyglądał im się uważnie, a oni sądzili, że obdarza ich swą łaską. Nie wiedzieli, nie mieli absolutnie najmniejszych choćby podejrzeń, że traktuje ich jak swoje potencjalne ofiary.

Przecież wcale tego nie chce, są tacy biedni, schorowani, co oni tu w ogóle robią, chyba ktoś ich tu zostawił, żeby zmarli na pustkowiu.

– Byłoby lepiej, gdyby nas wszystkich wymordowano, zarżnięto bez litości. Zdechnijmy tu. – Widział to oczami wyobraźni: zbiorowa bezimienna mogiła…

Ale pierwotny pęd ku energii pozostawał silniejszy, powodował nim, kierował jego osobą jak rozjuszonym zwierzęciem, nadawał własny tok jego myślom, narzucał się coraz silniej i silniej, wpływając na sny i na czyny…

Tamtej nocy zaszył się głęboko w którejś z piwnic. Chciał uciec od siebie, od tych straszliwych myśli, daleko od ludzi.

– Zostaw ich, człowieku, w spokoju. Daj mi spokój! – krzyczał oszalały w zakurzoną przestrzeń, wgryzając się zębami w swoje mięso.

Tak bardzo pragnął, by to wszystko już po prostu się skończyło, ale owo ślepe, dojmujące, tak bezmyślne pragnienie łaknienia, oszalałego pożerania życia, wciąż zwyciężało.

Substancja. Cielesność. Materia. Więcej i więcej…

Zapadł w sen. Widział w nim smutnego Tadeusza, spotkał się z zapłakaną Elżbietą. Zobaczył nawet znienawidzonych rodziców, och, jak bardzo pragnąłby ich zamordować, a może lepiej: cofnąć czas i nigdy się nie narodzić, nie dać się schwycić w korowód okrutnych zdarzeń…

W koszmarze powracały do niego wspomnienia, których nie mógł pamiętać, i wyświetlały się sceny z domostwa, których nie miał prawa widzieć – i wcale też nie chciał. To oni, nie mają ubrań, matka krzyczy, coraz głośniej i głośniej, nieznośny pisk, zaraz zwariuje, Boże, niech to się skończy!

Ale sen wcale się nie kończy. Teraz widzi schody. Idą do niego ci biedni ludzie. Na przedzie wąsaty wieśniak, tuż za nim jakaś smutna dziewczynka. Jest też ta krzywa, są starcy, oni tak ślicznie opowiadali bajeczki. Zmierzają do niego, siadają albo stają przed nim w półkolu i czekają na kolejne widowisko, na niebiański, święty pokarm.

We Franku coś jednak się buntuje, odczuwa dojmujący sprzeciw. Nie, to wrócił on, ów głód, zbudziło się nienasycenie! Dopada do nich, chwyta każdego po kolei, w zawrotnym tempie, korzystając z pełni swoich niesamowitych mocy, czerpiąc z istoty swej natury, morduje ich, karmi się nimi. Tak, tak, więcej i więcej!

Widzi siebie z góry. Pływa w błyszczącej mazi, w głębokiej galarecie wyglądającej jak kisiel. Pożera to łapczywie, wyjmuje z głębin ręce, nogi, oczy, nosy i serca i zjada. Och, jakie pyszne! Jak tu dobrze i ciepło! Toną wokół niego te biedaki, krzyczą coś bezgłośnie, zmieniają się w obślizgłą świetlistą breję…

Teraz czuje męczący smród rozkładu. Rozgląda się i widzi zwłoki rozrzucone po całej przestrzeni piwnicy.

I wtedy orientuje się, że wcale już nie śni.

Kiedy próbuje krzyknąć, czuje, jak coś zalega mu w gardle, zalepia usta. Ostatkiem sił wypluwa gulę, a to coś pięknie się błyszczy i pulsuje, odgania piwniczne ciemności.

Nie ma pojęcia, ile tu spał, jak długo trwał szereg tych koszmarów, ale widzi, z ledwością i z trudem, że zwłoki zaczęły już gnić, niektóre znajdują się nawet w stadium zaawansowanego rozkładu, musiało zatem minąć trochę czasu. A on…

Odnosi wrażenie, że wszystko się klei, że, całkiem nagiego, zanurzono go po czubek głowy w rozgrzanej galarecie. Dotyka się, w przerażeniu studiuje własne ciało.

Ze wszystkich otworów Franciszka wydostaje się połyskliwa galaretowata substancja. Jest we włosach, wypływa mozolnie i gęsto z oczu, wychodzi uszami i wycieka przez nozdrza, rozpycha paznokcie, ucieka odbytem i przez cewkę moczową.

Orientuje się, że prawie nie może się ruszać. Cały jest spęczniały, z wydętym brzuchem, ma straszliwie opuchnięte kończyny, stopy, dłonie. A galareta nie odpuszcza, wylewa się z niego, ścieka po nim powoli, bo jest tak gęsta, utrudnia widzenie. Kiedy sunie po piwnicy, zostawia za sobą ślady jak rozrośnięty ślimak.

***

Głęboka, deszczowa noc.

Wcale nie musiał tego robić, a jednak uczynił. Ułożeni na sobie, straszliwie powykręcani, brudni, spoglądali na niego wytrzeszczonymi gałkami.

– Zbiorowa… mogiła…

Tej nocy schodził już do nich tyle razy, sam nie wiedział dlaczego, jęczał z bólu, zawodził, próbował zapłakać nad ich losem, ale z oczu wychodziła jedynie ta maź.

I pęczniał jak balon wypełniany wodą, nieustannie puchł.

– Za… dużo… tego…

Musi stąd wyjść.

Chce wyjść z piwnicy, jest już na ostatnim schodku. Tak, zaraz się wydostanie, pójdzie do tego bagna, wtoczy się do niego i zabije samego siebie, i już żadne nienasycenie nie zdoła mu przeszkodzić.

Chyba zwymiotuje. Nie, to puszczają mu zwieracze. Nie, to też nie to… A może to? Albo… albo… I już wszystko naraz…

Kiedy staje w progu chaty, jego ciało eksploduje. Rozrywa go na kawałki, demolując wszystko wokół, a wybuchowi towarzyszy najbardziej obślizgły, najmożliwiej galaretowaty dźwięk, jaki kiedykolwiek wybrzmiał na Ziemi.

Nie słyszy go nikt.

Autorzy

Michał Pleskacz

Rocznik ’97, bydgoszczanin. Publikował w czasopismach „Histeria” i „OkoLica Strachu” oraz w zbiorach opowiadań: Obscura, Obscura 2, Sny umarłych. Polski rocznik weird fiction 2020 (tom II) i Odmęt. Antologia morska. W 2022 roku nakładem Wydawnictwa IX ukazały się opracowane przez niego Historie niezwykłe okultysty Józefa Jankowskiego. Współpracuje z e-czasopismem „Biały Kruk”.

Zdecydowanie woli psy niż koty, nie znosi kawy, uwielbia kwas chlebowy, heavy metal, góry i lasy, a także wszystko to, co niesamowite, nieoczywiste i zwyrodniałe.

Marcin Karaśkiewicz

Urodził się w 1988 roku w Świnoujściu. Jednak na stałe jest związany z wielkopolską, gdzie mieszka i pracuje. Pisanie jest jego pasją, która towarzyszyła mu od najmłodszych lat.

W 2022 zadebiutował na łamach czasopisma „Imaginarium Wielkopolskie“ z opowiadaniem Burzowe Monstrum,.

Jego ulubionym gatunkiem jest horror. Wielkim szacunkiem ceny twórczość H.P. Lovecrafta oraz Joe Hilla.

Tadeusz Oszubski

Urodzony w 1958 r. w Bydgoszczy, gdzie nadal mieszka. Prozaik, poeta, scenarzysta, publicysta, dziennikarz, animator kultury. Należy do Związku Literatów Polskich. Laureat wielu konkursów literackich. Stypendia artystyczne przyznali mu Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Prezydent Miasta Bydgoszczy. Debiutował w 1980 r. poezją na łamach czasopism literackich, w 1984 r. opublikowano zbiór jego wierszy.

Ukazało się ponad 20 książek tego pisarza, powieści, tomów opowiadań, zbiorów poezji, prac popularyzatorskich, między innymi takie tytuły, jak „Sfora”, „Mesjasz”, „Drapieżnik”, „Twierdza nienawiści”, „Demony Światła”, „Biała Bestia”, „Legenda Panien Wodnych”, „Tajemnicze istoty”, „Tajemnicze artefakty”, „Tajemnicze historie z pogranicza światów”, „Miłość“, Zaświatowe Biuro Śledcze, Drapieżnik, Monstrum, Gotyk. Autor prozy z pogranicza literatury grozy, fantasy, thrillera, kryminału i literatury noir, miniatur literackich oraz wierszy, scenariuszy sztuk teatralnych, a także współczesnych adaptacji polskich legend oraz publikacji o tajemnicach historii. Ponad 150 opowiadań Tadeusza Oszubskiego opublikowano w czasopismach literackich, w ponad 30 antologiach i almanachach oraz autorskich zbiorach. Kilka książek ukazało się w przekładach na j. angielski i czeski.

Zeter Zelke

Mieszka w Łodzi, pisze pod pseudonimem Zeter Zelke. Studiowała archeologię. Miłuje fantastykę. Z ekipą portalu Niedobre Literki promuje konwencję bizarro fiction, gdzie koordynuje pod kątem korekty i redakcji powstawanie kolejnych odsłon PaskudZina, nieregularnika tematycznego opowiadań bizarro.

Brała udział w projekcie „Edmundopeja" (2020). Moje opowiadania ukazały się m. in. w antologiach: „Bizarro Bazar" (2013), „Bizarro dla zaawansowanych" (2015), „City 3" (2016), „City 4" (2018), „City 5" (2020), „City 6" (2023), „Licho nie śpi" (2018), „Tarnowskie Góry fantastycznie" (2021), „Słowiańskie strachy vol. 2" (2022), „Bizarretki" (2022), „Bizarrotektyw" (2023), „Obiata. Antologia słowiańska" (2023), „Tarnowskie Góry Miejskie Opowieści 2" (2024), „Niedobrzysko, Antologia bizarro fiction" (2024).

Interesuje się przedstawieniami skrytobójców w popkulturze, co zaowocowało przygodami elitarnego zabójcy Jolo Szpilorka. Kiedyś zgłębiałam magię chaosu i nawet wyszedł mi jeden sigil!

Norbert Góra

Rocznik 1990. Poeta i pisarz. Autor zbioru opowiadań "Brutalność", współautor zbiorów opowiadań "Cztery Echa Grozy", "U progu mroku", trzech anglojęzycznych tomików mrocznej poezji: "Globe bathed in horror", "Darkness in the end", "Deadlines", a także anglojęzycznego tomiku haiku: "There must be something between dark and light".

Autor powieści pt. „Dziwny Dom“ – horroru psychologicznego z elementami kryminału i weird-fiction.

Jego wiersze i opowiadania były opublikowane w rozmaitych magazynach i antologiach w takich krajach jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Nigeria, Kenia, RPA, Ghana, Australia, Wenezuela i Chile".

Kazimierz Kyrcz JR

Redaktor, scenarzysta, tłumacz, autor zbiorów opowiadań „Femme fatale“ i „Okruchy mroku“, zbiorów wierszy „Punk Ogito“ i „Punk Ogito w podróży“, cyklu thrillerów o komisarzu Bednarskim i Kubie Szpikulcu, w skład którego jak dotąd weszły powieści „Dziewczyny, które miał na myśli“, „Chłopcy, których kochano za mocno“, „Kobiety, które nienawidzą i Mężczyźni w potrzasku“, a także powieści kryminalnej „Podwójna pętla“.

Tłumaczony na angielski, rosyjski, czeski i słowacki.

Andrzej Juliusz Sarwa

Urodzony 12 kwietnia 1953 roku. Debiutował 12 kwietnia 1975 trzema wierszami na antenie II programu Polskiego Radia w Warszawie. Dorobek twórczy Andrzeja Juliusza Sarwy liczy ponad 250 publikacji książkowych i ok. 1000 publikacji prasowych z dziedzin takich jak: literatura piękna, zielarstwo, religioznawstwo ze szczególnym uwzględnieniem eschatologii, schizm, herezji, gnozy i demonologii. Jest tłumaczem starożytnych i średniowiecznych tekstów sakralnych. Jego dzieła są lekturami obowiązkowymi na uniwersytetach. Za swoją twórczość nagradzany w kraju i za granicą.

Autor wydanej w 1993 r. powieści pt. Cień Władcy Sabatu, która wraz z kolejnymi tomami cyklu została opublikowana w wydaniu jednotomowym pt. „Tajemnica rodu Semberków“.