Słowiańskie koszmary - zbiorowa praca - ebook

Słowiańskie koszmary ebook

zbiorowa praca

3,3

Opis

Tuż po „Krwi Zapomnianych Bogów” kolej na mroczny zbiór opowiadań, zainspirowany słowiańską demonologią i wierzeniami naszych przodków.

 


Fragment wstępu Witolda Jabłońskiego:

 

„Mam nadzieję, że powyższy wywód historycznoliteracki wystarczająco dobrze uzasadnia, czemu uważam wydaną rok wcześniej antologię Krew zapomnianych bogów oraz niniejszą, Słowiańskie koszmary, za wydarzenia na naszym gruncie bezprecedensowe, nowatorskie i przełomowe. Młodzi twórcy poruszają się na jeszcze słabo zbadanym, nieomal dziewiczym terenie, a jednak, działając w odmiennych warunkach niż ich literaccy antenaci, wyzbywają się dawnych kompleksów i zahamowań, czerpiąc bez wahania z przebogatego źródła rodzimej demonologii. Świat słowiański nie jest w ich utworach, jak we wcześniejszej polskiej literaturze, przaśny, poczciwy i infantylny, lecz stanowi wybuchową mieszankę tajemniczości i grozy, demonizmu i okrucieństwa. Świadczy to o chęci przełamania wielowiekowego szkodliwego szablonu, ale też o poszukiwaniu nowego stylu „swojskości”, nowego paradygmatu Słowiańszczyzny i odmiennego wzorca kulturowego, odwołującego się do przedchrześcijańskiej tradycji.”

 

Ze specjalnym udziałem:
Mikołaj Rybacki, Katarzyna Bromirska – Svantevit ( Percival Schuttenbach)

 

Witold Jabłoński - Wstęp

Dagmara Adwentowska - Żółte oczy lasu

Maciej Szymczak - Wróżda

Agnieszka Kwiatkowska - Szeptucha

Anna Musiałowicz - Baba Jaga

Marta Krajewska - W czasie dodanym

Tomasz Krzywik - Sepia

Piotr Ferens - Cmentarzysko Demonów

Mikołaj Rybacki, Katarzyna Bromirska - Svantevit

Mariusz Orzeł Wojteczek - Już nigdy nie spadnie tu deszcz

Honza Eraserhead Vojtisek – Najodleglejsze wspomnienie

Flora Woźnica - Najwyższy czas by naprawić swój błąd"

Sandra Gatt Osińska - W pełnym Słońcu

Grzegorz Kopiec - Dziennik Praktyk

Michał Stonawski - Reguła Niczego

 

 

Stron: 342

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (12 ocen)
2
2
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Horror Masakra, 2017

Główny Wydawca – Za Rogiem PL

Prawa autorskie do poszczególnych utworów są własnością ich autorów: Witold Jabłoński – Wstęp

Dagmara Adwentowska – Żółte oczy lasu

Maciej Szymczak – Wróżda

Agnieszka Kwiatkowska – Szeptucha

Anna Musiałowicz – Baga Jaga

Marta Krajewska – W czasie dodanym

Tomasz Krzywik – Sepia

Piotr Ferens – Cmentarzysko demonów

Katarzyna Bromirska i Mikołaj Rybacki – Svantevit

Mariusz Orzeł Wojteczek – Już nigdy nie spadnie tu deszcz

Honza Eraserhead Vojtíšek – Najodleglejsze wspomnienie

Flora Woźnica – Najwyższy czas, by naprawić swój błąd

Sandra Gatt Osińska – W pełnym słońcu

Grzegorz Kopiec – Dziennik praktyk

Michał Stonawski – Reguła niczego

Redakcja: Maciej Szymczak

Korekta: Anna Musiałowicz, Dagmara Adwentowska, Agnieszka Kwiatkowska

Tłumaczenie opowiadania Najodleglejsze wspomnienie:Z czeskiego na angielski – Milan ŽáčekZ angielskiego na polski – Paweł Waśkiewicz

Projekt okładki:

Maciej Zawitaj

Skład i łamanie:

Sandra Gatt Osińska

Wydanie I

ISBN: 978-83-944847-6-7

Wstęp

Koszmary słowiańskiej tożsamości

Horror słowiański? Powie ktoś, że to sprzeczność sama w sobie. Wszak Słowiańszczyzna to kraina błogiej sielanki, nieskażonej okrucieństwem, mroczną magią czy demonizmem... Tak właśnie ujmuje ten temat klasycyzujący Literat w III części Dziadów Adama Mickiewicza:

Nasz naród się prostotą, gościnnością chlubi,

Nasz naród scen okropnych, gwałtownych nie lubi...

I konkluduje sławetną maksymą:

Sławianie, my lubim sielanki.

Chociaż słowa te padają w kontekście ironicznym, a Mickiewicz nie stronił bynajmniej w swoich dziełach od „scen okropnych, gwałtownych”, trzeba jednak stwierdzić, że sam wieszcz przyłożył również rękę do powielania powyższego schematu, o czym opowiemy za chwilę.

Skąd wzięły się te – w znacznej mierze fałszywe – przeświadczenia? Odpowiedź znajdziemy u progu epoki romantyzmu. To właśnie wtedy urodzony w Morągu (wówczas Mohrungen) uczony niemiecki Johann Gottfried Herder w swych Myślach o filozofii dziejów stworzył wizję łagodnych, idyllicznych

Słowian, żyjących niczym pasterze mitycznej helleńskiej Arkadii: „warzyli sól, tkali płótno, sycili miód, sadzili drzewa owocowe, wiodąc na swój sposób życie radosne, wypełnione muzyką” (cytuję za: Maria Janion, Niesamowita Słowiańszczyzna, Kraków 2006). Owa idealna społeczność miała jednak w takim ujęciu istotną wadę: wskutek swej wrodzonej łagodności dawała się łatwo podbijać i zniewalać. Trzeba zaznaczyć, że niemiecki filozof, pisząc to, miał jak najlepsze intencje. Przejęty współczuciem dla pokonanych, pozbawionych przez zaborców własnej państwowości Polaków, wykreował obraz pięknego, nieszczęśliwego ludu, gnębionego przez silniejszych, agresywnych najeźdźców. Nie szczędził przy tym słów krytyki swym rodakom, stwierdzając: „słowiańskie niedobitki w Niemczech każą nam myśleć o tym, co Hiszpanie uczynili z Peruwiańczykami [Inkami – WJ]”, ukazywał zatem Germanów w roli okrutnych, bezwzględnych konkwistadorów i kolonizatorów. Upiększona, przesłodzona wizja Słowiańszczyzny stała się niezwykle głośna i szeroko rozpowszechniona, również w polskim piśmiennictwie historycznym, będąc dla elity naszego społeczeństwa dość wygodnym usprawiedliwieniem klęski utraty niepodległości i ukojeniem porozbiorowej traumy. Idylliczną fantazję podchwyciła i rozbudowała część polskich literatów, począwszy od programu ideowego Kazimierza Brodzińskiego (prawdopodobnie pierwowzór mickiewiczowskiego Literata) oraz wielu historyków doby romantyzmu. Wizja ta miała wszakże drugie, znacznie mniej dla nas przyjemne dno: ukazywała wprawdzie „polskich” Słowian jako lud pokojowo nastawiony i pracowity, ale przy tym niezdolny do stworzenia wyższej kultury. Dopiero gdy Słowianie zostali podbici przez sprawniejszych organizacyjnie i zaawansowanych cywilizacyjnie najeźdźców, (w zależności od ujęcia poszczególnych badaczy, mogło chodzić o Germanów lub Celtów), potrafili rzekomo zbudować pierwociny własnego państwa, a i to tylko dlatego, że znajdowali się pod „światłymi” rządami zdobywców. W taki właśnie sposób wytworzyła się sławetna „teoria najazdu”, pokutująca do dzisiaj w rozmaitych pseudonaukowych opracowaniach, chociaż obecnie zasługę stworzenia polskiego państwa przypisuje się wikingom, od których miał ponoć wywodzić się Mieszko I.

Także Adam Mickiewicz w „naukowych” wykładach paryskich podkreślał prymitywizm dawnych Słowian, mający się wyrażać między innymi brakiem twórczości poetyckiej, w tym eposów, czy niemożnością wymyślenia własnego panteonu bogów i mitologii (pomijam już kuriozalną tezę poety i części ówczesnych historyków, z Joachimem Lelewelem na czele, że pierwotni Słowianie byli... monoteistami!). W wykładzie VII stwierdzał: „...u Słowian nie było wcale czci oddawanej bogom, a jeśli była, istniała tylko na ziemiach pogranicznych. (...) Rzecz oczywista jednak, że ów kult był jeno wytworem wpływów obcych. Tak więc Słowianie tylko naśladowali [podkreślenie moje – WJ] …stykali się bowiem z Północą i Południem, z ludami o wysoce rozwiniętej mitologii”. W tym samym odczycie wyraził też przekonanie, że „Słowianie nie znali i nie uprawiali żadnej sztuki... Pomiędzy tymi bożkami jest kilka słowiańskich, wyrzezanych w drzewie, (…) ale według wzorów dostarczonych przez mitologię normandzką czy skandynawską”. Uporczywie lansowana przez narodowego wieszcza i największe autorytety historyczne epoki wizja wszechstronnie prymitywnej, biernej i wtórnej kulturowo Słowiańszczyzny wywarła niezwykle trwałe piętno zarówno w polskiej historiografii, jak i w literaturze. Jeszcze bowiem w dwudziestowiecznych pracach historycznych, pomimo postępującego rozwoju odkryć archeologicznych i dotarcia do nieznanych wcześniej materiałów źródłowych, możemy znaleźć podobnie kontrowersyjne, niesprawiedliwe i krzywdzące oceny. Na przykład z opracowania Henryka Łowmiańskiego Religia Słowian i jej upadek (Warszawa 1986) dowiadujemy się, iż Świętowit z Arkony był naśladowaniem świętego Wita (!), a szczeciński Trzygłów zobrazowaniem chrześcijańskiej Trójcy (!!!). Gdyby nie wybitne skądinąd zasługi wymienionego historyka, należałoby skomentować: bzdura bzdurę pogania...

Literackie wizje i „naukowe” hipotezy, wsparte dodatkowo brakiem dostępnych źródeł, powielały zatem aż do niedawna obraz Słowian jako z gruntu dobrych, poczciwych i pracowitych, wszelako niezdolnych do stworzenia rodzimej mitologii, państwowości, czy wyżej zorganizowanych struktur i hierarchii społecznych. Według tak zarysowanego planu dziejów byli to więc ludzie ciemni i ubodzy myślowo, niemający własnych bogów ani ich wizerunków, świątyń, grodów, wojowników, kapłanów, ani też rodzimej kultury i sztuki, gdyż czerpanej jedynie z importu. „Dobrze, że przynajmniej umieli trafić łyżką do gęby (przy założeniu, że wiedzieli, co to łyżka)”, ironizował Dariusz Seweryn w znakomitej pracy Prehistoria – średniowiecze – romantyzm. W kręgu indoeuropejskich tematów mitologicznych... (Warszawa 2014), z której zaczerpnąłem powyższe cytaty. Można by ten żarcik rozwinąć, stwierdzając, że do zejścia z drzew skłoniło naszych praprzodków dopiero polanie wodą święconą. Albo stwierdzić jak Andrzej Sapkowski w eseju Piróg albo Nie ma złota w Szarych Górach (1993): „...przed rokiem 966 niczego u nas nie było, tylko chaos, czerń i pustka, mrok, który rozjaśnił nam dopiero rzymski krzyż”. Na takim tle historycznym, przenikniętym wpajanym nam przez dwa wieki kompleksem niższości i przekonaniem o kulturotwórczej niemocy, narodził się stopniowo koszmarny stereotyp wąsatych, płowowłosych matołków w siermięgach i łykowych łapciach, beztrosko pląsających po łąkach, co radośnie i rzekomo „bezkolizyjnie” przyjęli nową religię „miłości i pokoju”. W pewnym stopniu ten idiotyczny i zafałszowany obraz naszej tradycji funkcjonuje do dzisiaj, wywołując twórczy paraliż u artystów pragnących czerpać z przedchrześcijańskiej kultury słowiańskiej. Również włodarze kultury w PRL upierali się, że Słowiańszczyzna była „ludowa” i na ową (zresztą źle pojętą) „ludowość” kładli największy nacisk, robiąc z niej przaśną i infantylną cepeliadę. Na szczęście nowsze prace wybitnych mitoznawców, jak Mi- tologia Słowian Aleksandra Gieysztora (wydanie III, Warszawa 2006) czy Religia Słowian Andrzeja Szyjewskiego (Kraków 2003), a także Jacka Banaszkiewicza Podanie o Popielu i Piaście... (wydanie II, Warszawa 2010) w znacznym stopniu zweryfikowały i zdezaktualizowały przytoczone wcześniej błędne w założeniach i szkodliwe w skutkach twierdzenia i tezy.

Naturalnie taka wizja samych siebie i tak pomyślana autopromocja (by nie rzec: autoparodia) nie były dobrym podglebiem do wytworzenia się w naszej literaturze choćby zalążków powieści grozy opartych na rodzimej demonologii. Prekursorskie dla romantycznej literatury angielskiej i niemieckiej były tak zwane powieści gotyckie i opowieści niesamowite, czerpiące z bogatej spuścizny ludowych baśni. W literaturze polskiego romantyzmu podobne dążenia przyniosły, niestety, mizerne rezultaty. Maria Janion, omawiając w Gorączce roman- tycznej (wydanie II, Gdańsk 2007) młodzieńcze powieści Zygmunta Krasińskiego, zauważa specyficzny niedowład naszej twórczości: „zamki są niby rodzime (…), ale upiory je zamieszkujące – wyraźnie importowane, jakbyśmy mieli za mało własnych duchów, rezydujących na zamkach”. W dalszej części wywodu przekonująco uzasadnia nikłość naszych na tym polu dokonań: „Idzie tu przede wszystkim o obudzone [w epoce romantyzmu – WJ] zainteresowanie demoniczną stroną natury ludzkiej. Gawędziarz szlachecki nie miał – i trudno tego od niego wymagać – do niej szczególnego nabożeństwa. (…) Nasz opowiadacz mógł się fascynować diabłami i robił to, ale nie był podatny na satanizm. Dialogi z nieczystą siłą stanowiły pokaz wzajemnych przechytrzeń, nie pojawiała się w nich filozoficzna problematyka bytu. W ogóle z powodów, o których jeszcze za chwilę, satanizm romantyczny w Polsce prawie wykluć się nie mógł” – stwierdza stanowczo uczona i dalej konkluduje: „Kultura polska nie mogła dopuścić do siebie... decydującej dla gotycyzmu kontaminacji Piękna i Zła. Nie mogła przyjąć do wiadomości, że zło może być piękne, a piękno złe. Nie chciała tolerować pewnego typu złowrogiej, ponurej piękności buntowników zrewoltowanym przeciw wszelkim prawom boskim i ludzkim [czyli atrakcyjnych, pociągających demonów – WJ]. Kultura szlachecka ze swoim dobrodusznym nastawieniem do życia, prostolinijnością stylu gawędowego i upodobaniem w rubasznej cudowności, nie zrodziła warunków ani na stworzenie, ani na przyjęcie gotycyzmu”.

Ustalenia badaczki nie napawają więc optymizmem. Znowu nasza słowiańska „poczciwość”, nasze upodobanie do sielanki zablokowały rozwój ważnej gałęzi literackiej! Czyżby nawiązując do rodzimej tradycji romantycznej skazani jesteśmy wyłącznie na blade Świtezianki, duchy Jasiów „przy swej Karusi”, ewentualnie najbardziej chyba udany słowiański thriller, to jest Lilie tegoż autora? Pewnym wsparciem mogłaby być bez wątpienia twórczość Juliusza Słowackiego, który w okrutnych dramatycznych baśniach (Balladyna, Lilla Weneda) i poematach (Król-Duch) próbował wskrzesić mit i epos słowiański. Powiedzmy sobie otwarcie, że podobnych wzorców nasza klasyka literacka nie dostarcza zbyt wiele. Jednak warto nadmienić, że cytowana wcześniej autorka niezwykle interesująco zanalizowała w eseju Polacy i ich wampiry (Wobec zła, Chotomów 1989) niesamowitą „pieśń wampiryczną” Konrada z III części

Dziadów („Pieśń ma była już w grobie, już chłodna...”). Autorka omawia ją następująco: „Pieśń Konrada – czarownika, proroka, szamana, wampira – tchnie obcością pierwotną, wampiryczną. Nie da się jej ani oswoić, ani złagodzić, ani podrobić: to nie jest ogólnie uprawiana przez romantyków literacka stylizacja‚ na folklor’. (…) Pieśń Konrada poraża dzikością i obcością. Ujawnia straszny, szalony zew zemsty, słychać go w niej, jak wycie wampirów i wilkołaków. Czujemy, że Mickiewicz stanął tu wobec jakiejś ostateczności i zmierzył się z nią poza domeną moralności chrześcijańskiej [podkreślenia Autorki – WJ]”. Tak interpretując utwór, Maria Janion powołuje się na samego Mickiewicza: „Wiara w upiory wyszła z łona ludu słowiańskiego... Są dowody, że wszystkie baśnie o upiorach mają wspólny początek, że pochodzą od ludów słowiańskich” (wykład VIII); Aleksandra Brucknera: „Najciekawsze wytwory fantazji słowiańskiej, wcale nie tak sielankowo nastrojonej, jakby się na zasadzie Starej baśni Kraszewskiego wydawało, to upiory i wilkołaki” (Mitologia słowiańska i polska, Warszawa 1980); a także Kazimierza Moszyńskiego: „właśnie w dorzeczu dolnej Wisły do ostatnich czasów znajdowało się wybitne ognisko wampiryzmu” (Kultura ludowa Słowian, Warszawa 1967). Wielka uczona daje w ten sposób wyrazisty trop literacki młodym autorom, na który warto zwrócić uwagę i na pewno nie należy go lekceważyć.

Mam nadzieję, że powyższy wywód historyczno-literacki wystarczająco dobrze uzasadnia, czemu uważam wydaną rok wcześniej antologię Krew zapomnianych bogów oraz niniejszą, Słowiańskie koszmary, za wydarzenia na naszym gruncie bezprecedensowe, nowatorskie i przełomowe. Młodzi twórcy poruszają się na jeszcze słabo zbadanym, nieomal dziewiczym terenie, a jednak, działając w odmiennych warunkach niż ich literaccy antenaci, wyzbywają się dawnych kompleksów i zahamowań, czerpiąc bez wahania z przebogatego źródła rodzimej demonologii. Świat słowiański nie jest w ich utworach, jak we wcześniejszej polskiej literaturze, przaśny, poczciwy i infantylny, lecz stanowi wybuchową mieszankę tajemniczości i grozy, demonizmu i okrucieństwa. Świadczy to o chęci przełamania wielowiekowego szkodliwego szablonu, ale też o poszukiwaniu nowego stylu „swojskości”, nowego paradygmatu Słowiańszczyzny i odmiennego wzorca kulturowego, odwołującego się do przedchrześcijańskiej tradycji. Duże zainteresowanie, jakim cieszy się taka literatura, świadczy o ogromnym zapotrzebowaniu na podobną tematykę i o społecznym oczekiwaniu na wypełnienie „słowiańskiej luki” w naszej kultu- rowej tożsamości.

Najogólniej można stwierdzić, że młodzi autorzy radzą sobie z niełatwym przecież zadaniem na dwa sposoby. Jedni, jak Dagmara Adwentowska, Maciej Szymczak, Agnieszka Kwiatkowska, Piotr Ferens, Katarzyna Bromirska i Mikołaj Rybacki, eksplorują świat prasłowiański w duchu fantasy historycznej, dochodząc niekiedy do niezwykle zaskakujących spostrzeżeń i wniosków, wykraczających poza nasz historyczny szablon. Drudzy, jak Anna Musiałowicz, Marta Krajewska, Tomasz Krzywik, Mariusz Orzeł Wojteczek, Honza Vojtisek, Flora Woźnica, Sandra Gatt Osińska Grzegorz Kopiec, czy Michał Stonawski, zderzają realia współczesne, a nawet fu-turystyczną postapo- kalipsę z odradzającym się niespodzianie, a raczej „wiecznie żywym” światem słowiańskich upiorów i demonów, czego efekty bywają naprawdę wstrząsające, by nie rzec piorunujące. Celowo nie zdradzam fabuł utworów, mam bowiem świadomość, że w dobrym horrorze liczą się przede wszystkim umiejętności sprawnego budowania napięcia, jak też zaskakujących zwrotów akcji. Na ile zaś powiodły się autorom owe twórcze eksperymenty, najlepiej niech Czytelnik przekona się sam. Pozostaje jedynie żywić nadzieję, że horror słowiański, stosunkowo mało reprezentatywny dotychczas gatunek, zdobędzie dla siebie trwałe miejsce w polskiej literaturze.

Witold Jabłoński

Dagmara AdwentowskaŻółte oczy lasu

1030. Ludzie, powstawszy, pozabijali biskupów, popów i bojarów i było u nich powstanie.

Nestor, Powieść minionych lat

W 1030 zmarł Lambert, biskup krakowski.

Rocznik kapituły krakowskiej

W 1030 roku umarł Roman, biskup sandomierski.

Jan Długosz, Roczniki, czyli kroniki słynnego Królestwa Polskiego (zapis wymazano z kart księgi)

– Co rzekli?

Co rzekli, co rzekli, co rzekli, odbija się echem po głowie Siegfrieda Haasa. Czy to deszcz szumi, co opływa mury krakowskiego siedliszcza księcia Kaźmierza, czy szepce listowie, zielona kopuła nad głową? Sieć utkana gęsto z gałęzi, w którą Siegfried Haas został pochwycony i wyswobodzić się nie może, a im rozpaczliwiej by walczył, tym mocniej się umota.

– Co rzekli?

Nie książę pyta, lecz biskup Aaron siedzący po jego prawicy. Oczy byłego iryjskiego zakonnika, dziś najznaczniejszego pośród dostojników Kościoła nad Wisłą, są siwe jak dym kadzideł, wyblakłe ze starości, lecz bystre i uważne. Wwiercają się w duszę jak świdry, drążą za grzechem. Siegfried milczy, z karku pod przeszywanicę spływa mu strużka zimnego potu. Spojrzenie Kaźmierza, druha, przyjaciela, dla którego rycerz opuścił dwór niemiecki, który go przywiódł do tego dzikiego kraju, traci na atencji i estymie, jakimi książę ode zawsze darzył starszego ode siebie Burgundczyka.

– Ogłuchłeś, Siegfried?

Ogłuchłeś, ogłuchłeś, ogłuchłeś… echo niesie korytarzami podniesiony głos władcy. Nie, błogosławieństwa głuchoty rycerz od niebios nie otrzymał. Słyszy wszystko ostro i wyraźnie jak nigdy. Deszcz tłucze o mury. Na zasłaną ajerem podłogę kapie woda z płaszcza Siegfrieda. Dudni serce rycerza, jakby na wraże szeregi szedł. Palce księcia niczym bitewne tarabany wybijają o podłokietnik niespokojny, rwący rytm. I wtem gdzieś w głębi Kaźmierzowej siedziby odzywa się płacz dziecięcy, gwałtowny, wysoki, zachłystujący się. Targa słuchem rycerza i targa jego sercem, i Siegfried podejmuje decyzję.

– Rzekli: idź po nich, jeślić odwagę masz. – Głos zgrzyta jak paznokcie o puklerz, twardy i nieprzyjemny, pobrzmiewa w nim nadal obcy akcent. Gdy Burgundczyk już zdecydował, w postawie jego zmiana zaszła, wyprostował się z dumą, przestał dygotać wewnętrznie, stanął w lekkim rozkroku, oczami wodząc od księcia do biskupa.

– I poszedłeś? – Kaźmierz nieoczekiwanie odzyskał humor. Dłońmi prasnął w uda z uciechy, spodziewając się przed- niej opowieści.

Rycerz skinął głową pomału.

– Rzekli też: zabierz ich, jeśli zdołasz.

Jakże niezwykle odmienia się oblicze książęcego majestatu, jak obłoki wietrzyskiem gnane nad koronami pradawnej puszczy, co wchłonęła dwóch kościelnych hierarchów i oddać ich nie chce, dzierży w uścisku krzepko a mocarnie.

– Nie trzymajże serc naszych dłużej w okowach niepokoju, szlachetny rycerzu – napomina łagodnie biskup Aaron. – Mów wprost, choćby i prawda smutna była, stawić jej czoła musimy. Jaki los okrutny spotkał braci naszych, dostojnych biskupów Lamberta i Romana z rąk pogan… Czyś odzyskał ich umę- czone kości?

Twarz Siegfrieda jest niewzruszona. Czyż nie tego, hartu serca, oczekują władcy od swych rycerzy? Dziecko oddzielone od rozmawiających wieloma ścianami przestaje zanosić się płaczem, teraz kwili jeno, cicho, lecz nieustannie. Jakby chciało, by o nim pamięci nie zgubić.

– Roman i Lambert straceni są dla krzyża i świętej matki, Kościoła – oznajmia Burgundczyk prosto.

Straceni, straceni, straceni… Na obliczach księcia i biskupa odbijają się bliźniaczo zamęt myśli i osłupienie.

Rycerz, widząc to, czuje dziwną satysfakcję i to go martwi.

Wie, że nie powinien.

Niebawem wyproszony uprzejmie, acz stanowczo, kłania się przedstawicielom władzy ludzkiej i boskiej. Nogi same go niosą ku kaplicy. Klęka przed obliczem Ukrzyżowanego, ale nie znajduje w sobie woli ni potrzeby modlitwy. Nawet słowa pacierza, tak dobrze znane, powtarzane po wielokroć, umknęły gdzieś w mroczne zakamarki pamięci. Siegfrieda nie odium świętości tu zresztą przywiodło. Przyciągnął go spokój i cisza pustego o tej porze przybytku Pańskiego. Łatwiej mu tu było zebrać myśli. Serce tłukące w piersi rycerza o pręty żeber jak oszalały w uwięzieniu ptak powoli się uspokaja. Nic nie wskazuje na to, że książę i biskup nie uwierzyli. Ni znający go niby na wylot dawny druh, ni bystry mnich, co grzech przez siedem zasłon tajemnicy potrafi wytropić, nie dopatrzyli się prawdy.

Wtem Burgundczyk blednie bardziej niż bielone wapnem ściany kaplicy.

Wezwą mnie raz kolejny, zdaje sobie nagle sprawę. Nie zapytali o Ziemowita. Jeszcze zapytają...

* * *

Zmierzchało już, gdy na miejsce przybyli. Wisła toczyła mętne, zielonkawe fale przez pradawną puszczę, zbyt w tym miejscu szeroka, by wojacy tak doświadczeni jak Haas i Ziemowit, zaufani domownicy książęcy i wysłannicy Kaźmierzowi, porwali się, by brać ją wpław. Na drugim brzegu nad koronami drzew biły w niebo sine słupy dymów. Musi być, że trafili dobrze. Iście stała tam osada, jak wiele sadyb ukrytych w borach nazwy pozbawiona, bo i jej zbędne było miano. Ci, co ją zamieszkiwali, najpewniej dalej nade pięć dni marszu od swego progu nie odeszli nigdy. Tutaj właśnie szesnaście wiosen temu ostatnie kroki zawiodły biskupów Lamberta i Romana. Kraj ogarnęła pogańska pożoga i głowy sług Chrystusowych i władyków wiernych prawowitemu, namaszczonemu przez księży władcy toczyły się jedna za drugą jak otoczaki niesione rzecznym nurtem. Dwaj dostojnicy ku Czechom zbiec chcieli, poza granicami bezpiecznego schronienia szukać. Śmierć męczeńską miast tego w drodze znaleźli z rąk zaciekłych pogan.

I choć książę Kaźmierz powrócił z wygnania, choć kraj jednoczył na powrót pod swym władztwem i ukarał winnych tych, których pochwycić zdołał – nic nie wskazywało na to, by przez lata, które minęły od klęski przeniewierców, coś się zmieniło. Chrześcijaństwo do możnych i grodów warownych tuliło się jeno, jak pacholęta do mocarnego ramienia ojca.

– Sługi Pana to jeno w więzach tu trafiają, krzyże jako łup – rzekł ponuro Siegfried, oczami wodząc po milczących dębach-olbrzymach na drugim brzegu rzeki. – A ołtarza Bożego to żaden z tutejszych na oczy pewnie nie obaczył… I nie ujrzą ich następne pokolenia. To ta ziemia. Przerabia na modłę swą, wszystkich przedzierzgnie w pogan…

– O nie, nie – nie zgodził się Ziemowit i roześmiał się perliście, aże się echo nad wodą poniosło. – Poganin to ja może i jestem. Ale z was, szlachetny Siegfriedzie, to jest pospo- lity grzesznik!

Roześmiał się ponownie, beztrosko i swobodnie. Burgundzki rycerz w odpowiedzi skrzywił wąskie, przecięte blizną wargi. Nie przypadli sobie do serca z Ziemowitem i nie przypadną nigdy, choć jednemu władcy służyli, los dobry i zły wespół przyszło im dzielić, jako i łaski księcia na dworze i miskę polewki w podróży. Ziemowit był młodszy, urodziwy z postawy, gładki z oblicza, a z natury beztroski, jakby dzień Sądu miał nigdy nie nadejść. Nad modlitwę i cnoty rycerza oddanego Bogu przedkładał miody sycone oraz towarzystwo niewiast bezwstydnych tak w mowie, jak i w obyczajach. Pogańskiej duszy i przyzwyczajeń nie spłukała z niego nawet woda chrztu świętego… choć, jak kiedyś wielce kontent wyznał Siegfriedowi, trzy razy go już chrzczono, przy różnych okazjach. Żadnego z imion nadanych mu w majestacie Boskim jednakże nie spamiętał i nie używał. Także i teraz bardziej niż własnym zbawieniem i miłą Bogu misją odzyskania kości dwóch biskupów, którzy polegli męczeńską śmiercią podczas rewolty, przejmował się własnym wyglądem i wyglądem spotykanych białek. Wielkie nadzieje pokładał w osadzie, do której dążyli.

– Wybarłożę się za wszelkie czasy… – zapowiadał chełpliwie. – Dziewki, co z dala od kropidła i księżej gadki o piekle żywią, smakują lepiej niż krakowskie szczapy z zaciśniętymi ustyma i zasznurowanymi kuciapkami. Sam zaznasz, to ci się już zawsze cknić będzie.

Siegfried zaznawać ni smakować nie zamiarował, ani tęsknić tym bardziej. Ludzi okrzyknął, by obozem stanąć. Jutro, Bóg da, a znajdzie się koncept, by przez rzekę przeprawić się.

W nocy spać nie mógł, co znużoną głowę na korzeniu derą końską okrytym położył, co powieki przymknął, coś go na nogi podrywało, kazało obóz obchodzić, warty sprawdzać, czy czuwają, i konie, czy z pęt nie zerwały się. Niepokój jakowyś go gniótł, a instynkt wyostrzony podczas życia pełnego niebezpieczeństw ostrzegał, że ktoś patrzy. Ktoś go obserwuje. Ktoś lekkostopy skrada się bezszelestnie, ostrożnie, pomału. Zachodzi go od jednej strony, by wycofać się i spróbować z drugiej. Nie wzrokiem i nie słuchem go wyczuwał, lecz innym zmysłem, co się objawiał uciskiem w gardle i w piersi. Wreszcie zacisnął zęby, a palce zaplótł na wytartej rękojeści miecza, wyszedł poza obóz. Oczy wolno przyzwyczajały się do ciemności.

Tak, coś tam było. Dwa żółte, świetliste punkty, rozjarzone nisko, bo gdzieś na poziome Siegfriedowego pasa.

– W imię Jezu Chrysta, a kysz! – warknął rycerz i tupnął. Ślepia przygasły, a z ciemności dobiegły odgłosy ciała przeciskającego się przez zarośla.

To był żbik, wytłumaczył sobie Haas, nim na powrót zaległ na twardym posłaniu. Żbik lubo ryś, powtarzał sobie, przekładając w palcach paciorki różańca, dopóki nie zasnął.

Rankiem poszedł jednak w krze, gdzie oczy ku niemu zabłysły. Poszedł, choć słyszał już wesołe perory Ziemowita, a przyboczni mu donieśli, że bladym świtem z drugiego brzegu tratwą przypłynął człek przysłany przez starszyznę wioski, by się wywiedzieć o ich zamiary. Żarciki i wesołe przygadywania targującego się z przewoźnikiem Ziemowita zlały się nagle w jeden szum, jak brzęczenie owadów krążących nad bagnem.

Wczepiony w cierń głogu, w podmuchach wiatru od rzeki drgał skrawek bielonego lnu, wyszarpany z czyjegoś giezła.

* * *

Podobno najważniejszym jest pierwsze wrażenie. Przybyły z drugiego brzegu przewoźnik dobrego wrażenia nie zro- bił – na Siegfriedzie, bo Ziemowit rzecz jasna w takiej już był z nim komitywie, jakby ziomkami byli od dzieciństwa, a przynajmniej na to pozował. Burgundzki rycerz zaś uważał, że zabieganie o fawory kogoś takiego byłoby poniżej jego godności... Mężczyzna lat mógł mieć może z dwadzieścia, długonogi i długoręki, spod wyszarganej, spłowiałej tuniki wystawały żylaste węzły mięśni. Zdawał się wychudzony, lecz twardy jak stary korzeń. Coś w jego ruchach chyba, bo po ciele nie znać było ułomności, budziło w Siegfriedzie odczucie nienaturalności jego osoby, kaleczności jakiejś, czegoś mu w nim brakowało. Twarz o drobnych, ostrych rysach i małych, ale odstających mocno pod strzechą rudawych włosów uszach przywodziła na myśl łasicę. I niby nie było to oblicze brzydaczne, ale także w jakiś sposób odstręczające. Wrażenie pogłębiała dziwaczna, czerwona czapka, coś jakby kaptur przycięty... Spod jego strzępiącej się krawędzi obcy gapił się na Haasa. Ni przychylnie, ni wrogo, ale jakby go mierzył i ważył z chłodnym umysłem. Uniżoności ni nawet szacunku w tym wzroku badawczym nie było, jeno ciekawość.

– Mogę zabrać was – oznajmił wolno i uśmiechnął się po raz pierwszy. Zęby też miał drobne, białe, a błyszczące jak rzeczne perły. I bardzo ostre. – Ziemowita i was, ritter. Lecz nikogo więcej.

Omiótł spojrzeniem przybocznych, których ze sobą przywiedli. Siegfried uniósł krzaczaste brwi.

– A czemuż to jeno dwóch? I nie dosłyszał żem mia- na twego.

– Bom go nie rzekł – wyłuszczył przewoźnik, krzywy uśmieszek zniekształcił mu wargi. – Zabiorę dwóch. Bo mi więcej na tratwę nie wlezie. A machać wiosłem po próżnicy nie będę, w te i nazad pływać, by przewieźć wszystkich. Starszyzny nie ciekawią słowa byle ciury, co worek z obrokiem za twym koniem nosi i buty czyści ci.

Siegfried ocenił spokojnie rozmiary tratwy uwiązanej do pnia, nurzającej się w wodzie wierzby.

– Jeszcze jeden prócz nas zmieści się – zauważył.

– Siostra ma takoż płynie – uciął przewoźnik i szarpnięciem głowy wskazał na tratwę.

Na jej krawędzi przycupnęło w kucki chuderlawe stworzenie w świtce zarzuconej na zieloną spódnicę. Dziewczę rozczapierzonymi palcami dłoni mąciło wodę, a gdy uniosło głowę, ukazało Haasowi spod skołtunionych konopnych fircyfuszek twarz szczuplutką, w brzydocie, co brzydotą nie do końca była, zdradzającej pokrewieństwo z rudzielcem. Tyle że w jej oczach zamiast ciekawości uderzała obcość i dystans. Do tego Siegfried pewność miał, że jeszcze przed chwilą dziewki na tratwie nie było...

– Jako twe miano, nadobna rusałko? – uderzył do niej z miejsca bynajmniej nie zdziwiony nagłym jej pojawieniem Ziemowit. Dziewczyna odwróciła się do niego szczupłymi plecami. Pod świtką odznaczył się zarys wypustek kręgosłupa.

– Nie gadajcie do niej – mruknął przewoźnik. – Um ma poplątany. Rzadko mówi, a jak mówi, to nigdy mądrego nico z ust jej nie wyszło. Niestanka się zwie. Ja jestem Modrzew.

Siegfried skinął mu głową. Rady posłuchał, ale jeno po temu, że gadanie z podlotkami, szalonymi czy nie, nie leżało nigdy w jego naturze. Odmiennie zaś Ziemowit – ten pytlował jak najęty. Zgarnął nawet białe kwiecie kwitnące pośród liści pokrywających spokojne rozlewisko poza głównym nurtem rzeki i podał je dziewczęciu. Tym przykuł wreszcie uwagę. Niestanka kwiat wyjęła ostrożnie z jego palców, i nim wycofała się na swoje miejsce obok brata, obdarzyła Ziemowita niepewnym i nieśmiałym, ale całkiem ładnym uśmiechem. Siegfried zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to. Dziewka była za młoda, z dziecięctwa ledwo wyrosła, i słabowita na umyśle. Rycerz był przekonany, że diabły w piekle szczególnie wielki kocioł wyrychtowały i dobrze pod nim napaliły dla tych, co bezecnie chcą takowe podlotki wykorzystać i wyobracać. Zamknął w żelaznym uścisku przedramię towarzysza.

– Ostaw. Tę. Dziewkę – wycedził cicho, by Modrzew i siostra jego nie dosłyszeli.

Słodki uśmiech nie zniknął z gęby Ziemowita. Pewnie i kostucha by go kosą nie starła, nie wypalą go i ognie piekielne...

– Widziałeś, co brzydula ma na szyi? – odszeptał ciągle uśmiechnięty Ziemowit.

Siegfried zerknął odruchowo, wbrew woli. W wycięciu świtki, pomiędzy małymi, spiczastymi piersiami kołysał się złoty krucyfiks, krzyż ciężki, przebogaty a misterny. Zdobiące go duże rubiny siały w słońcu błyskami szkarłatnymi jak krew. Czegoś takiego nie mógł nosić byle ksiądz... musiał należeć do kogoś ważnego i dostojnego.

– Nie wyślepiaj się już. Zamknij gębę, bo ci muchów nawpaduje – poradził mu towarzysz zduszonym szeptem. – Wiem, co robię. A robię, co trzeba.

Na to Siegfried nie znalazł odpowiedzi. Było mu jednak z tym milczącym przyzwoleniem na ukrzywdzenie niewinności Niestanki nieswojo. Sumienie go piekło mocniej niż letnie słońce, jak zawsze gdy wiedział, że grzech popełnia wstrętny Bogu.

* * *

Osada była spora, Burgundczyk naliczył tuzin chat. Wszystkie zamieszkane być musiały, bo gdy Modrzew wyprowadził ich ścieżką wpierw wśród sitowia, wierzb karłowatych i osik wiodącą, wspinającą się zakosami pod stromy brzeg rzeki i kluczącą leśnymi ostępami, wokół zaroiło się od ludzi. Otoczyli ich krzepcy mężczyźni o posturze znamionującej, że nie tylko praca, ale i wojaczka im znana, i niewiasty, po których znać było, że trudy i znoje życia takoż niestraszne i im. Wokół obszytych barwnymi krajkami spódnic kobiet ganiał się bosy i półnagi drobiazg dziecięcy. Ostatni z chałup wychodzili starcy, wolno i dostojnie, niektórzy o kostury się wspierając, inni o ramiona młodszych krewniaków. Zresztą, jak po chwili skonstatował Siegfried, wszyscy tu musieli być ziomkami, połączonymi więzami krwi. Sędziwe, dojrzałe i młodzieńcze oblicza cechowało rodzinne podobieństwo, którego jeno Modrzew i siostra jego byli wyzbyci. Tylko przewoźnik i Niestanka zdawali się tu inni i obcy.

W takich wioskach na końcu świata, o których Bóg zapomniał, książę i ludzie, słowo starszego znaczyło więcej niż patriarchów i królów. Jeden obok drugiego murem stawał, gotów za krewniaka i zabić, i umrzeć. Wszyscy łgali jednym głosem i wespół kłamstw swych bronili. Dojść prawdy z takimi często niepodobna. Źle, pomyślał Siegfried ponuro, jest źle.

I było.

Nawet las zdawał się działać mu na przekór. Poczuł to, gdy nie do żadnego z domostw ich powiedziono, lecz pod wiekową lipę, wokół której stały chaty o dachach mchem i ziołami zarosłych. Wokół złocistego kwiecia uwijały się pszczoły, ich brzęczenie wypełniło głowę Burgundczyka aż pod sklepienie czaszki. Upojny, słodki zapach oblepił go całego, otumanił. Rycerz siadł na przyniesionej przez włościan ławie i sam siebie przyłapał na tem, że się jak durnowaty młodzieniaszek szczerzy do Niestanki wychylonej zza pnia lipy i zerkającej ku niemu ciekawie i płochliwie. Uśmiechnęła się i pomachała mu ręką, to i jej skinął... i zdał sobie sprawę, że dziewka nie jego uwagę ściągnąć pragnie, a siedzącego obok Ziemowita. Ogarnął go smutek i pustka jakaś niemożebna. Jakby ktoś mu żywcem z piersi, kawałek po kawałku, serce rwał. Jakby jego drogę ocieniła klęska – jego, który wychodził z uniesioną dumnie głową z niezliczonych starć i potyczek. Poczucia straty nie umniejszało nijak to, że przedmiot jej był mu nienazwany. Skupić się próbował na tym, co było mówione, lecz nie mógł. Brzęczały pszczoły wśród lipowego listowia i w głowie rycerza brzęczało, szeleściło i szeptało.

Chodź w cień. Legnijmy wśród chłodu paproci.

Potrząsnął głową, przełknął ślinę i szarpnął wiązanie kaftana pod szyją.

Mchy nam będą poduszką...

– Nie żywią owi mężowie, co ich szukacie – słowa jak żałobne krakanie kruka wdarły się w szept czarowny. – Po co tych, co do świata naszego nie należą już, niepokoić – tłumaczył jeden ze starszyzny, chyba już po raz kolejny, bo w głos wkradły się już zgrzytliwe tony irytacji.

– Książę wynagrodzi was sowicie – pospieszył z zapewnieniem Ziemowit. Starzec parsknął, a jego równie wiekowy towarzysz dodał z rozbawieniem, że książę jest od tego, by brać.

– Jako żyję, a żyję lat ponad sześćdziesiąt, żem nie dostał nic od księcia.

– Kura czerwonego na strzesze zawszeć dostać możecie! – warknął Ziemowit, a Siegfried wreszcie zebrał się sobie. Szorstka, żylasta prawica rycerza spadła na ramię młodszego z wysłanników Kaźmierza.

– Ziemowicie, zamilknij. – Głos Burgundczyka nie dopuszczał sprzeciwu. Rycerz podniósł się z wolna i mówić począł. Tłumaczył, że jeno po kości męczenników przyjechali, by im godny pochówek sprawić. Zapewniał, że szukać winnych śmierci biskupów nie będzie ni on, ni książę Kaźmierz. Do krześcijańskich praw się odnosił i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Obiecywał nagrody sute, na tym świecie i na tamtym, poza bramami śmierci. Wszystko na próżno. Jeno tyle zyskał, że się włościanie jeden na drugiego jakby ze sromotą spozierali, może czekali na pierwszego odważnego, a może na nie wiadomo co, znak jakowyś niebieski czy nieczysty.

– Nie na naszych rękach krew owych ludzi, nie nasi to ziomkowie i nie naszą sprawą opłakiwać ich i pogrzeby im sprawiać orzekł siwobrody starzec po szeptanej naradzie z towarzyszami. Nie patrzył Siegfriedowi w oczy. Ponad jego ramieniem spoglądał niespokojnie na ścianę lasu… Nie. Burgundczyk rzucił spojrzeniem za siebie. Na stosie schnącego, wonnego sitowia przysiadł Modrzew, przewoźnik w kapturze czerwonym. Źdźbłem trawy dłubał w zębach, drobnych i ostrych.

– Lecz znany wam jest los owych możnych? – dociekał rycerz. – Wiecie, gdzie padli i gdzie kości ich leżą?

Starzec zacisnął zęby i Siegfried obawiać się począł, że ni słowa już więcej nie powie. Patrzył na las i patrzył na Modrzewia. Trwoga znalazła drogę na jego twarz, ścięła usiane zmarszczkami rysy. Bał się. Bał się czegoś bardziej niż książęcego gniewu i pomsty Kościoła.

– Los ich spotkał słuszny a sprawiedliwy. Kara zasłużona… – przemówił jednak starzec. – Na brzegu, z którego przybyliście, głowy złożyli. Macie odwagę, idźcie szukać pode drzewami. Macie rozum? To ostawcie nas i ich w spokoju, wracajcie do siebie.

Siegfried otworzył usta, ale zamknął je zaraz. Pojął, że ile by śliny nie napsuł, starzec nie rzeknie tu i teraz nic ponadto. Powstał, podnosząc za ramię opierającego się lekko Ziemowita.

– Niechaj Bóg was błogosławi.

– Niech i ciebie we względach ma – odparł mu sędzi- wy przywódca.

– Co czynisz? – syknął Ziemowit, gdy odchodzili.

– Nie dopuszczam do bitki, z której się następne zarzewie buntu, mordy nowe a pożoga rozdmuchać może – sarknął Siegfried. – Brak ci pokory i cierpliwości, a to najważniejsze cnoty rycerskie. Naucz się czekać. Póki rozmawiamy, zdanie może się starszyźnie odmienić. Gdy przemówią miecze, odwrotu już nie będzie.

– Co zatem uczynić radzisz? – burknął młodzik obcesowo.

– Wracamy na lewy brzeg. Rozbijamy obóz i czekamy, aż się włościanie z naszą obecnością oswoją. Spyży od nich kupimy i zapłacimy godnie. Poszukamy po lesie, Bóg z nami, może natrafim na co przypadkiem. I pomówić trza z ową dziewką, Niestanką. – Imię niewiasty opłynęło spierzchnięte usta rycerza jak chłodna rzeczna woda. Haas potrząsnął głową skonfudowany i pociągnął pewnym głosem. – Nawet jeślić słabowita na umyśle, to krzyż nosi… znaczy, krześcijanka. Będzie nam przychylną… Ziemowit wytrzeszczył oczy. Wybuchnął śmiechem srebrzystym, i w tym rozbawieniu utonął cały jego wcześniejszy gniew.

– Naiwniście jako podlotek, cny Siegfriedzie – rzekł, łzy krotochwilne wierzchem dłoni ocierając. – Krzyż nosi… Wilcze szczenię łacno możesz wełną obłożyć, a jakże. Lecz nie zrobi to z niego jagnięcia.

– Zamilknij – polecił mu Burgundczyk po raz wtóry. – I odstąp od niej. Zabraniam ci. Pojąłeś?

– Przysięgam na Boga, że biegać za nią nie będę – obiecał Ziemowit, rękę do piersi przykładając uroczyście. Wiedział Siegfried, ile warte Ziemowita słowo. Wiedział też i to, że młodzik biegać za dziewkami nie musi. Same do niego przychodzą, skuszone gładką twarzą i gładką gadką. Zacisnął zęby i wsiadł na chyboczącą się na wodzie tratwę. Modlił się o rozwagę dla towarzysza, czujność i cierpliwość dla siebie.

Las patrzył.

* * *

Nie odeszli, choć starszy osady dwa dni później na Modrzewiowej tratwie przebył Wisłę, by raz jeszcze im rzec, że najlepiej dla nich, by wrócili do siebie. Drugiego dnia przyszedł z tym samym, trzeciego nie przypłynął wcale. W obozie wyrosło kilka solidnych szałasów, w których wysłannicy książęcy i ich słudzy chronili się przed nocnym chłodem i deszczem. Poszukiwania grobów czy kości niepochowanych w lesie dały tyle co nic, choć szukali wytrwale. Modrzew czasem odwiedzał Siegfrieda z bukłakiem miodu. Nie doradzał, nie bronił niczego. Patrzył się tylko jasnozielonymi ślepiami spod ryżych włosów, podpytywał o dwór książęcy i świat szeroki. Kpiący uśmieszek nie schodził mu z warg, choć po marsie na czole znać było, że nie w smak mu kształt tych opowieści. Siegfried uprzejmie podejmował przewoźnika. Na poły po temu, że liczył, iż Modrzew zmięknie i coś powie, lub na widok komitywy z osobliwym rudzielcem, którego się obawiali, rozplączą się języki starszyzny. Na poły z powodu Niestanki, kręcącej się zawsze za bratem. Nie podszedł Siegfried do młódki ni razu, ale łowił zajadle jej płochliwe spojrzenia, choć nie je- mu były przeznaczone.

Nocami z kolei ktoś przychodził patrzeć na niego. Chciał wierzyć, że to młodzik jakowyś wysłany na przeszpiegi z wioski przeprawia się przez rzekę, by popodglądać obcych, a może Modrzew lub Niestanka to czynią... Jednak czasem w ciemności rozpalały się żółte, nieludzkie ślepia. Po deszczu zaś znalazł w rozmiękłej ziemi odciski bosych stóp, dziwnie długich i wąskich.

Tak jak się domyślił, to Ziemowit zburzył ten chybotliwy spokój, utrzymywaną siłą woli Siegfrieda sielankę. Gorącogłowy woj nie zdzierżył mozolnego oswajania miejscowych, posuwania się ku celowi ospałym tempem ślimaka. Ziemowit musiał teraz i natychmiast, nie bacząc na koszta i konsekwencje.

Krzyk Niestanki wyrwał Haasa z drzemki. Rycerz wypadł z szałasu, jednym wprawnym ruchem obnażył miecz i biegiem ruszył ku wrzaskom, nie zważając na gałęzie chlaszczące go po twarzy. Dziewka zamilkła. Teraz krzyczał Ziemowit, z głosu kapał ból.

Z początku jej nie dostrzegł. Tylko towarzysza, skulonego, klęczącego w wysokich trawach. Ziemowit przyciskał prawicę do twarzy i nie reagował. Gdy go Siegfried za łokieć poderwał, błysnął gniewnym spojrzeniem, zęby obnażył w grymasie jak zwierzę. Pomiędzy palcami przyciśniętymi do policzka spływała obficie krew, a gdy młodzik dłoń odjął, ukazała się rana i płat skóry wiszący.

– Ugryzła mnie, wywłoka...

Siegfried litować się nie zamierzał. Mocniej łokieć Ziemowita ścisnął, szarpnął, potrząsnął.

– To nie pies wściekły, by użreć bez powodu. Coś jej uczynił?

– To, co wszystkie lubią. Jeno to dzikuska jakaś i nie wie, że się zdania nie zmienia w trakcie.

Burgundczyk wspaniałomyślnie nie przypomniał, jak własnymi słowy wychwalał wyższość owych dzikusek nad bogobojnymi a bezwolnymi i drewnianymi niewiastami z Krakowa. Łaskawości starczyło mu tylko na tyle. Pięścią huknął Ziemowita znienacka między oczy. Woj padł, znów się krwią żywoczerwoną zalewając, z nosa tym razem.

– Rzekłem, byś ją ostawił.

– Trochę bym popieścił, zmiękłaby zaraz – warknął Zie- mowit. – Ujeździłbym, toby popiszczała, a potem i gadać zaczęła. Żeś się wmieszać musiał musiał, obrońco dziewic...

Na to tłumaczenie Haas mu na odlew poprawił, pięścią w lewy, niepokancerowany policzek. Z satysfakcją zauważył, że Ziemowit stracił sporo na swej męskiej krasie. Przyjemność mu to sprawiło, choć po krześcijańsku nie powinno.

– Tknij ją jeszcze raz, to inszych nie będziesz miał czym obsłużyć.

Wtedy zauważył w ręce towarzysza złoty krucyfiks na pękniętym łańcuszku. Musiał go gołowąs zerwać z szyi dziewki w szamotaninie.

– Nie twoje. Oddawaj.

Wołał ją potem, szukał w wysokich trawach i trzcinach nadbrzeżnych. Przepadła. Przestraszona, pójść musiała w las... a tam Siegfried nie chciał zapuszczać się samotnie. Przed zmierzchem oddał krucyfiks Modrzewiowi, który się zaszył przy ich brzegu koło kępy wierzb i rybaczył w najlepsze. Zębami zgrzytając, opowiedział o zajściu. I zdziwił się niepomiernie, bo przewoźnik machnął lekceważąco ręką.

– Ma siostra nie jest już dzieckiem. Umie się obronić. Silniejsza jest, niż wam się zdaje, ritter. Nie wróciła jeszcze... lecz i to nic nadzwyczajnego. Idźcie spocząć, martwić się nie ma czym.

Przyszła do niego, gdy – jej brata posłuchawszy – na spoczynek się udał. Bezszelestnie wsunęła się do szałasu, przysiadła na piętach przy barłogu, które sobie z młodych gałązek wilczurą okrytych wyrychtował. Musnęła jego policzek chłodną dłonią, palcami wodziła wzdłuż szczęki i z początku zdawało mu się, że mara to senna.

– Pójdzie – rzekła Niestanka krótko, gdy powieki rozwarł. Głos miała szeleszczący i przyjemny dla ucha. Rękę zabrała, ku zawstydzonemu i skrytemu niezadowoleniu Siegfrieda.

– Dokąd? – spytał równie treściwie.

– Do tego, czego szukał.

Jakże mógłby odmówić. Takiemu zaproszeniu. Jej.

Szła przez las lekko i szybko, a przy tym tak pewnie, że zdjęło go podejrzenie, że dziewka widzi w ciemnościach niby drapieżnik nocny. On dyszał za nią, starał się nadążyć, tempo utrzymać. Wpatrzony w jej plecy, pozwalał się wciągnąć coraz głębiej w knieje.

Nie dostrzegł nic, gdy zatrzymała się gwałtownie i rzekła szeptem, że już, że to tu. Nie zobaczył niczego, dopóki szczupłą rączką nie rozgarnęła gałęzi leszczyny, palcem nie wskazała. Pomyślał w pierwszej chwili, że to gałązki młode, wody wzięły i kora z nich opadła, i teraz bielą świecą wśród runa. A to były kości.

Szkieletowa dłoń ciągle zaciskała się na rękojeści pordzewiałego miecza, choć reszty ciała widać nie było. Może gdzieś pod liśćmi tkwiło, może rękę oderwano... Dalej – czaszka mchem porosła. Obok coś, co skrzynią podróżną mogło być, nim zbutwiało. Tam piszczel sterczała ze ściółki, tu kość uda czy ramienia. Na trupich palcach tkwiły pierścienie, wśród kości błyskały monety rozsypane ze sparciałych ode słońca i wilgoci mieszków, zapinki płaszczy w resztki zbutwiałych tkanin wpięta ciągle... Ktokolwiek ubił biskupów wraz z orszakiem, nie ograbił pokonanych. Zostawił ich lasowi tak, jak padli.

– Co... co tu stało się? – wydusił Siegfried przez ściśnię- te gardło.

– Źli ludzie – odparła Niestanka z miażdżącą pewnością.

– Źli ludzie ich zabili, kto? Widziałaś to? – doskoczył do niej. Nie odsunęła się, patrzyła mu w oczy, głowę krzywiąc jak ptak. Jej własne oczy, które z początku wydawały mu się jasnozielone jak u Modrzewia, błysnęły żółto jak siarka.

– Jam jeszcze nieurodzona była. Modrzew wie. Jego porwali, źli ludzie. Matka przyszła go odzyskać – klarowała wolno i spokojnie.

– Kim rodzicielka twa? Jest z osady na drugim brzegu? Ona widziała, co stało się? – Pochwycił ją za ramię, ścisnął mocniej, niż zamierzał. Przechyliła tylko głowę, by się przyjrzeć jego dłoni na swojej ręce.

– Ojciec Modrzewia bronił. Znaczy, mój ojciec, nie jego – dodała po chwili zastanowienia, a Siegfrieda tchnęło, że wbrew słowom brata, Niestanka wcale nie jest słabująca na rozumie. Tylko mówić nie lubi i rzadko usta rozwiera, to i gładkiej mowy nigdy nie wyćwiczyła.

– A tamój leży ten drugi. – Dziewka machnęła szczupłą, białą jak brzoza rączką w stronę najbliższych zarośli. Pod ciernistym głogiem iście coś bielało...

– Ten drugi? – nie zrozumiał Burgundczyk.

– Ano. Ten drugi, co przybył z ojcem.

Siegfried krok postąpił sztywny tamtą stronę. Nie dotknął pękniętej czaszki. Nie schylił się po pierścień biskupi ze szmaragdem przepysznym ni misterny różaniec. Obrócił się wolno do młódki.

– Krzyż ten, co na piersi nosisz? Skąd masz go?

– Ode oćca dostałam. – Zacisnęła palce lewej dłoni na kru- cyfiksie.

– A... ojciec twój kim w osadzie?

– Nikim. My w lesie i z lasu żyjem i z rzeki. Ojciec stary już, niedołężny. My się nim opiekujem...

Rzec chciał, że to wielce po krześcijańsku, ale kolejne jej słowa nogi mu wmroziły w leśne runo.

– Roman. Tako miano jego.

Zamarł rycerz jak żona Lota, zdumieniem ścięty, myśli próbował zebrać rozlatane. Zaprzeczyć chciał, krzyknąć, że łeż to – aleć mu Niestanka nigdy nie wyglądała na zdolną do kłamstwa. Stał z otwartymi ustami i dyszał jak ryba z więcierza na piach wyrzucona.

Nie zareagował, gdy dziewka za dłoń go ujęła leciuchno. Drgnął dopiero, gdy prawicę jego powiodła pod swoje giezło.

– Nie godzi się – oznajmił twardo i rękę chciał zabrać z wdzięków dziewczęcych, które mu tak hojnie podsunęła. Odkrył, że nie może. Palce Niestanki, tak szczupłe, że niemal przezroczyste, ściskały jego nadgarstek z mocą godną imadła. Druga dłoń młódki z wprawą i zdecydowaniem znamionującą pewne obeznanie spoczęła na jego kroczu, palce już rozplątywały rzemienie. Napierała na niego całym ciałem, a on cofał się krok za krokiem, aż się plecami wsparł o pień buka. Silniejsza niż wam się zdaje, przypomniał sobie. Silniejsza niż się godzi dziewce...

– Słuchaj ty mię... – spróbował raz jeszcze. Tyle że ona bynajmniej słuchać nie chciała, że cnoty winna strzec, a on tu obcy, nic jej dać nie może, a do tego podle wieku i jej ojcem mógłby być. Zamiast chłonąć jego rady, na przemian to kąsała mu ramię i szyję ostrymi jak igły zębami, to przywierała łapczywie do jego ust. Jej oddech pachniał słodko brzozowym sokiem i Siegfried odkrył, że co prawda dalej sam siebie w myślach upomina, iż nie powinien, wbrew honorowi to rycerskiemu i prawom boskim wbrew, ale jego dłonie międlą zachłannie już giezło młódki, zadzierają spódnicę, sięgają do wilgotnych kędziorów i żaru między nogami. Warknął gardłowo, zwierzęco. Szarpnięciem rozerwał len, prawicą objął jedną małą, spiczasto zakończoną pierś. Drugą na przemian przygryzał i obcałowywał, a gdy krucyfiks zawieszony na szyi dziewki zaczął mu w tym poczynaniach przeszkadzać, przerzucił go jej na plecy. Gięła się ku jego dłoniom, przywierała do niego jak bluszcz przywiera do dębu. Zaczynała już mu mięknąć ulegle w ramionach, choć ledwie przed chwilą pokazała, że dość krzepy ma, by rosłego rycerza przestawiać jak pacholę. Objął ją pod pośladki i oparł o pień drzewa, a gdy zaplotła wokół jego bioder nogi i zanurzył się w gorącej wilgoci, opadły z niego resztki skrupułów i wątpliwości. Brał, co mu dawano w zapamiętaniu, gwałtownie i zaciekle.

Po rozkoszy przyszło otrzeźwienie, a wraz z nim wyrzuty sumienia. Okrył dziewkę własnym płaszczem i znów rozmawiać próbował, tłumaczyć, obiecywać. Niestanka pozwoliła otulić się grubą, ciepłą wełną, ale nie dbała ani o przeprosiny, ani o obietnice. Siedziała na piętach, dłońmi wodząc po swoim brzuchu, i uśmiechała się, szczerząc drobne ząbki. Potem powstała, otrzepała się i odeszła bez słowa, jakby nic się nie wydarzyło.

* * *

– Na swawole wam się zebrało, co?

Stojący po kolana w rzece Modrzew uniósł rudawe brwi na pół czoła. Wyprostował się, a Siegfried obejrzeć mógł wychudzone, ale nabite splotami węźlastych mięśni ciało. Skóra przewoźnika upstrzona była piegami i czerwonymi plamami, jakimi słońce zawsze naznacza rudych ludzi. Modrzew zdawał się tym nie przejmować, tak jak nie baczył na to, że nagość jego może szlachetnego rycerza ubóść. Brodził po płyciźnie, kołysząc członkiem sromotnym i świecąc pośladkami, co miesiąc by mogły zawstydzić bladością. Raki łowił gołymi rękoma i w wór pakował.

– Zabawa to jakaś krakowska?

Zapewnił go Siegfried, że poważny jest i poważnie gada.

– Uciekać przede owocami czynów własnych nie będę. Jeśli poczęcia będę przyczyną, byt zapewnię, a dziecię wezmę na wychowanie...

Wzburzając wiry w mętnej wodzie, wyszedł Modrzew na brzeg ku niemu, sak z rakami na trawę rzucił i odziewać się zaczął.

– Jak żeście się mieli ku sobie, to co mnie obchodzi to. Jej zdobycze. Czy twoje – westchnął. – Bachora najpewniej uczyniłeś swym wichajstrem, ritter. Ot, niewiasty w naszej rodzinie przeze bogów pobłogosławione. Ledwie przysiądą na męskich portkach, a juże im kałduny pod brody rosną, a piersi puchną. – Machnął ręką. – Niestanka będzie chciała, to sama ci bachorzę podrzuci. A jak nie... to nie i nic z tym nie uczynisz.

– To dziecko i moje będzie. – Burgundczyk zębami zgrzytnął.

– Nie żartujesz. Tyś po prostu umu się wyzbył – parsknął Modrzew w odpowiedzi. – Dobry człek z ciebie. Pewnikiem dlatego ostatecznie wybrała ciebie, nie tego gołowąsa z twarzą gładką jak tyłek Najświętszej Panienki. Tedy słuchaj: ostaw. Nie dla cię ona. Żadnego wspólnego losu szczęśliwego nie ma przede wami.

– Dla kogo zatem siostra twa?

– Dla nikogo – żachnął się Modrzew, o wiosło oparł się i otaksował rycerza z rozmysłem. – Nie przyjmiesz na wiarę, co? Chodź, zobaczysz... – wskoczył na uwiązaną przy brzegu tratwę – jak się miłostki takowych jak siostra ma kończą.

– Jak kończą się? – spytał Siegfried odruchowo, choć krok już postąpił, złapał równowagę na śliskich belach drewnianych.

– Smutno. Boleściwie też. Ale przede wszystkim smutno.

W dwa pacierze później przybili do niewielkiej wyspy wiślanej, piaszczystej łachy zarośniętej grabami, brzozami i olszyną. Przy brzegu kołek był wbity do wiązania łodzi czy tratew, a przez brzezinkę wiodła wydeptana ścieżyna. Często tędy wędrowano...

Niebawem oczom Siegfrieda ukazała się ziemianka mizerna, a wraz z nią jej gospodarz. Wynurzył się z owej nory ziemnej, szczupły i prosty jak włócznia, mimo leciwego wieku. Wiatr dzielił i unosił długie pasma jego rzadkich, białych włosów. Proste miał odzienie i po wielokroć łatane, wyleniałą wilczurę zarzuconą na ramiona dla ochrony przed chłodem, choć dzień był letni. Kłóciła się owa przyodziewa z obliczem jego, znamionującym pewną szlachetność jeśli nie urodzenia, to przynajmniej myśli.

– Tyś to, żono? – wyszeptał starzec drżącymi, zwiędniętymi ustami. Głowę ku przybyłym obrócił, ale słuchem musiał kierować się, nie wzrokiem. Jego oczy zarosło starcze bielmo.

– To ja, Modrzew – odparł przewodnik. Popchnął Siegfrieda przed siebie i przedstawił. – Gościa ci przywiodłem...

– Sądziłem, że przyjdzie dziś matka twoja. Śniło mnie się, że odwiedziła mnie. – Staremu mężczyźnie zatrzęsły się powykręcane dłonie.

– Nie przyjdzie dziś, wątpię, by przyszła jutro – odburknął przewoźnik. – Sprawy mamy. Goście zjechali...

– To ja podejmę, podejmę gości... dopóki ona nie wróci.

Podniósł się z trudem i poczłapał do ziemianki. Wrócił po chwili z kubkiem z kory brzozowej poczynionym, wetknął go w dłoń rycerza. Nie napełnił naczynia jednakże niczym – najwyraźniej przepomnieć musiał.

– Rzeknij jej, że ckni mi się za nią.

Rozmowa brnęła jak ciężkozbrojny konny przez mokradła. Niby toczy się do przodu, ale przystaje co chwila, a drogę pogubił już dawno. Starzec każdą kwestię potrafił sprowadzić do nieobecnej, a umiłowanej żony. Jedynym, co go ożywiało, była myśl, że jego niewiasta będzie znów spała przy nim w nocy, a żyła codziennym trudem, gdy słońce wespnie się nad horyzont.

– Pójdźmy już – zarządził w końcu Modrzew, ale Siegfried wstał, do starca podszedł i nachylił się do jego ucha.

– Biskupie Romanie... – zagaił. Nie był pewien do końca, ale pewność zyskał, gdy starzec siwą głową skinął, jakby miano akceptował. Szukali go możni po kraju całym, a on na tej łasze piasku wiódł życie nędzarza... – Czcigodny ojcze, jedno twe słowo, a zabiorę cię z wyspy tej, do Krakowa, gdzie książę ugości cię i...

– Nie! Nie! – zakrzyknął starzec w proteście, poruszony i nagle skoncentrowany. – Nigdzie nie idę! Muszę na nią czekać. Ona nie znajdzie mnie w Krakowie, za daleko to...

Zapewnił go Haas, że tam godnie i suto żyć będzie, rzec coś jeszcze chciał, lecz dawnemu patriarsze sandomierskiemu oczy rozbłysły, policzki pokraśniały od rumieńców. Starzec pchnął oburącz piersi rycerza, zakrzyknął, plując śliną przez wybrakowane zęby.

– Wynoś się, wynoś! – wrzeszczał. – Precz z domu mego!

Modrzew już jednakże Burgundczyka odciągał, plótł słowa jakoweś, kojące i pozbawione znaczenia. Gdy do tratwy zeszli, bukłak z miodem wydobył i podał Siegfriedowi bez słowa. Rycerz pił jak umierający z pragnienia.

– Tedy pojmujesz... – rzekł w końcu Modrzew – klęską twa wyprawa, i klęską twe mej siostry miłowanie. Wracaj do swego pana, rzeknij, żeś nic nie znalazł. O Niestance zapomnij. Chyba że chcesz ojczymowi memu być podobnym.

– Cóż mu się stało?

– On ją kochał nad życie, ona znużyła się i odeszła – parsknął przewoźnik. – On czekał, aż mu się w głowie z tę- sknoty poprzestawiało...

– Czemu on przeżył, z orszaku całego? Czemuście jego akurat oszczędzili? – zapytał w końcu Siegfried wprost.

– My? Ci z osady bali się choćby do trupów podejść. Nie ma żadnych nas. Jest mać moja i Niestanki. Jam wtedy pacholęciem był, ledwie od ziemi odrosłem. Nad rzeką mnie złapali. Umyślili sobie, że jak śmiercią moją zagrożą, to przewodnika przez lasy dostaną i przejście bezpieczne. Pogryzłem tego drugiego klechę, zbiec próbowałem... to kijami swym sługom kazał poobkładać. Roman bronił mnie, ale na niewiele się to zdało. I wtedy przyszła matka.

Modrzew podrapał się po ryżej czuprynie, ale w geście nie było krzty zakłopotania.

– Wątpie latały jako ptaki niebieskie, krew lała się jak deszcz. Niezbyt czuła mać moja, ale dziatwy swej ukrzywdzić nie zezwoli.

– Jedna niewiasta kilku zbrojnych mężów ubiła? – skrzywił się Burgundczyk z powątpiewaniem. Ale potem przypomniał sobie siłę, z jaką Niestanka w ramiona go pochwyciła, zacisnęła jak w kleszczach.

– Siostra twa – odchrząknął – rzekła, że Roman jej ojcem.

– Ano – poświadczył Modrzew i w wodę śliną strzyknął przeze zęby. – Poczciwy człek z niego. Może i owymi świętymi olejami wysmarowany, aleć serce ma miłosierne. Matka ku takim zawszeć przychętna. Oszczędziła, do towarzystwa sobie wzięła i by jej barłóg grzał. Rozkochała, a potem zostawiła, jako i innych przed nim. Niestanka jeszcze gadać dobrze nie umiała wtedy...

– Jaka niewiasta męża swego opuszcza, dziatwę maleńką. Toć serca trza nie mieć, okrucieństwo nie niewieście, nieludzkie...

– Widzę ja, że nie dotarło do was jeszcze – wciął mu się Modrzew w perorę, i tak się spojrzał przedziwnie, iż Siegfried

zamilkł w jednej chwili. – Widzę, żeście człek prosty i wam wprost rzec trzeba. Tedy mówię. Matka moja nie jest zwykłą niewiastą.

Burgundczyk trwał w bezruchu, świadom, że dotyka czegoś obcego, nienazwanego i strasznego.

– I tak, my z Niestanką jeno na poły ludzie.

* * *

Odsunął się Siegfried od Modrzewia, na ile pozwalała tratwa, i tak płynęli. Uwierzył w tę historię. Wszak widział rozwłóczone, potrzaskane kości zbrojnych biskupich, spękany czerep Lamberta. Na własnej skórze czuł krzepę Niestanki i we własnym sercu słyszał uwodzicielski, czarowny szept. Uwierzył, jako i w diabły wierzył. Tylko rozum bronił się przed niezwykłością istot tak obcych, że nie pokazywały się każdemu.

– Matka w dawnych czasach do orszaku Dziewanny należała. Wilki prowadziła, gdy piękna pani rozeźliła się i chcia- ła zapolować.

Burgundczyk odchrząknął. Nie miał pojęcia, kim była kapryśna Dziewanna. Plaśnięciem dłoni ubił komara na swym karku. Zmierzchało już i całe chmary owadów krążyły nad wodą.

– Rzekłeś, że matka twa nie zwykła białogłowa. Tedy... kto ona?

Zaśmiał się Modrzew donośnie, gardłowo a bezradośnie.

– Bogu swemu miana nie nadajecie, a ciemnościom pod drzewami chcecie jakoweś narzucać?

– Toć nie nazywam po swojemu, jeno pytam, jako wy to czynicie – odparł rycerz niewzruszenie.

Modrzew gębę rozwarł i znać było, że już-już się łamie, juże rzec ma, lecz zamiast słów z jego ust rozległ się wrzask, krótki i wysoki, gdzieś z brzegu, ku któremu zdążyli.

– Niestanka! – syknął Modrzew i mocniej naparł na wiosła.

Gdy tylko tratwa stuknęła o brzeg, przewoźnik wyskoczył na trawę, przywiązywaniem swego dobytku się nie turbując. Nura dał w zarośla głogu i czeremchy, biegł na przełaj, na złamanie karku po leśnych wykrotach, a Siegfried za nim. Trzy słowa jeno kotłowały się bezrozumnie i wściekle pod sklepieniem czaszki Burgundczyka. Moje dziecię i ubiję.

Słudzy i zbrojni w obozie zostawieni, poderwani na nogi krzykiem Siegfrieda jeno to rzekli, że pił wino Ziemowit z dziewką, a jak się jej głowa kolebać poczęła na boki, to ją w las pociągnął. Modrzew odetchnął, uśmiechnął się nawet złośliwie.

– No to obije siostra ma gębę twemu druhowi, i tyle...

Warknął rycerz w odpowiedzi, że żaden to jemu druh i że pysk mu pierwej on sam naznaczy niż Niestanka.

– Struł ją czymś, by powolną była!

Bladość jeszcze bielsza niż przyrodzona rudym wzięła w posiadanie Modrzewiowe lica.

– Kędy poszli?

Znów pobiegli. Gałęzie chlastały ich po twarzach, rzęzili urywanymi oddechami. Szybko pojęli, że się po lesie kręcą w kółko.

– Nie widziałeś tego – rzekł nagle Modrzew, przystanąwszy pod kępą młodych dębów, i zagwizdał wysokim, ptasim trelem. Gdzieś w górze wśród gałęzi ruch się wszczął i ferwor. Z trzepotem maleńkich skrzydełek na wysunięte przedramię przewoźnika spłynęło kilka lelków. Kilkanaście otoczyło chmarą sylwetkę Modrzewia, by się zaraz rozprysnąć we wszystkich kierunkach.

– Znajdą ją – wystękał rudzielec i zaległ na korzeniu dąbczaka, by odsapnąć przed podjęciem pościgu.

– Mówić z ptactwem potrafisz i zwierzyną? Jak Noe? – wydusił z siebie Siegfried.

– Nie. Jak Dziewanna. Wszystkie swe przyboczne mowy zwierzęcej nauczyła, a matka sekret przekazała mnie.

Powstał, jakby i do tego zawczasu wyczuwał, że powracają jego skrzydlaci zwiadowcy. Wysłuchał treli i z pewnością w głosie wskazał, gdzie biec mają. Haas miecz wysunął z pochwy obijającej się mu w biegu o nogi i nie zatrzymał się, gdy przez listowie dojrzał pochyloną nad czymś sylwetkę Ziemowita. Nie wyhamował go krzyk Modrzewia za plecami. Dopiero widok szerokiego, myśliwskiego noża przytkniętego do gardła Niestanki otrzeźwił pałającą żądzą odwetu głowę, kazał przystanąć w miejscu.

Dziewka półleżała śród wysokiej trawy i ziół bezwładna i nieprzytomna, z rękami skrępowanymi na plecach. Powieki miała wpółprzymknięte, z jej skroni i nosa sączyła się krew. Ziemowit za włosy konopne uniósł jej głowę i ostrze trzymał przy szyi.

– O. Jest i brat. Wielce politycznie z twej strony, łazić nie będę musiał daleko.

– Ostaw dziewkę – warknął Siegfried i krok bliżej postąpił ku niemu.

– Ostaw, ostaw... – przedrzeźniał go młodzik z kwaśną miną. – Nużący się robisz, Siegfriedzie, nudny jak proso z pasternakiem. Po prawdzie, to nigdy żeś zbytnio intrygujący nie był. – Obrócił się ku przewoźnikowi. – Gadaj, co klechów spotkało i ich kości gdzie leżą?

– Dziwożona porwała bidulków świętobliwych. Jednego ku rozpuście. A innych na strzępy...

– Krotochwile sobie urządzasz?! – wrzasnął Ziemowit. Burgundczyk takoż krzyknął. Na widok cienkiej strużyny krwi, co się spod noża na piersi niewieście wysączyła. Krzyknął straszliwie i skoczył, ostrze miecza w tył zwracając. Z rozmachem łupnął jelcem między oczy dawnego druha. Ziemowit zachwiał się, juchą zalał, to kopniakiem w brzuch mu poprawił, odepchnął. Stanął w rozkroku nad nieprzytomną dziewką, gotów bronić tego, co w łonie jej kiełkowało nawet za cenę sławy swej, łask księcia, życia własnego. Ziemowit zbierał się na nogi powoli, plunął krwią z ziemią przemieszaną przez wybite zęby. Rycerz burgundzki całą uwagę mu poświęcał, by go nową sztuką zdradziecką nie zaskoczył... tedy nie zoczył, co wokół dzieje się, dopiero szept Modrzewia kazał mu rozejrzeć się ostrożnie.

Niebo pociemniało. Konary drzew się pochyliły, jakoby wiatr je przygiął. Powietrze przesycił zapach paproci i wilgotnego mchu, a wszelkie ptactwo i zwierzyna przycichły, jakby przypadły gdzie skulone...

– Matka – wydukał ponownie Modrzew zduszonym do trwożliwego szeptu głosem. – Matka idzie.

Zarośla po drugiej stronie polany rozłożyły się z trzaskiem na boki, rozgarnięte jednym ruchem silnych ramion. Pędziła ku nim, szybka jak atakujący wilk, długoręka, długonoga istota. Pomarszczona skóra opinała ciało chude i twarde jak stary rzemień, piersi o ciemnych sutkach, długie i puste zwieszały się niemal do kibici. Głowę i łono pokrywały jednako bujne, czarne kłaki, bardziej sierści niedźwiedziej podobne niźli włosom. Spod kołtuna łyskały dziko żółte ślepia.

Ziemowit miecz dobyć zdążył i się zastawić, zgrzytnęły o stal czarne, zakrzywione pazury. Drugą ręką za nadgarstek prawy go chwyciła, w jednej chwili i lewe przedramię unieruchamiając. Trzymała go, wyższa i silniejsza od niego, a on miotał się wściekle, próbując jej sięgnąć. Wreszcie oklapł w uścisku bezsilnie, wykończony.

Na potwornej twarzy nie wywołało to żadnego wrażenia. Trzymała go jeszcze pół pacierza. A potem ramiona ciągnąć poczęła na boki. Wrzasnął z bólu rozrywany Ziemowit, Siegfried cucący Niestankę zacisnął zęby. Na jego oczach krew się lała na darń leśną, kości, mięśnie, wątpia i wszelkie tajemnice ciała człowieczego, które Bóg schował w środku, właśnie w całej swej ohydzie i sromocie zostawały odkryte. Jedno po drugim, z wolna, bo dziwożona nie spieszyła się nigdzie. Krzyki Ziemowita niosły się po lesie, póki się młodzik nie zachłysnął własną krwią i z bólu nie omdlał. Potem skonał. I nie był już tak gładki jak za życia, szpetnie zszedł i szpetnym został trupem.

Leśna panna przestąpiła nad jego umęczonym ciałem, ku Siegfriedowi się zwracając. Twarz miała wąską, policzki zwiędnięte i zmarszczkami pokryte jak u wiekowej staruszki. Opuchnięte powieki raz po raz przykrywały żółte jak żywica ślepia, drgały wąskie nozdrza. Zatrząsł się rycerz, lecz nie odstąpił, nadal z mieczem w dłoni zastawiał dziewkę, co bez ducha śród traw leżała. Gdy nachyliła się nad nim, przez obraz pokręconej, potwornej staruchy jak przez najcieńszy len ujrzał cerę gładką, policzki rumiane i usta słodko, miękko wykrojone. Twarz hożą i urodziwą okalały jasne loki, długie rzęsy ocieniały oczy pełne obietnic.

Rozwarły się usta dziwożony, czarna jama najeżona sztyletami zębów, i popłynęły składane z trudem, zaskakujące słowa.

* * *

Drewniany Zbawiciel rozpięty na krzyżu spogląda wzrokiem pustym, zimnym a obojętnym. Deszcz bębni monotonnie o okiennice, a w uszach Burgundczyka rozbrzmiewają raz po raz własne i cudze słowa, to szeptane szeleszcząco, to dudniące jak grom.

Ta ziemia przerabia na modłę swą, ze wszystkich robi pogan… Wilcze szczenię łacno możesz wełną obłożyć. Lecz nie zrobi

to z niego jagnięcia.

Z was, szlachetny Siegfriedzie, to jest pospolity grzesznik!

Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?

Stupor zdjął rycerza przemożny, niemoc zawładnęła członkami strudzonymi długą wyprawą. Znużone powieki ciążą, aż wreszcie opadają, jak i głowa Siegfrieda. Zapada rycerz w sen czujny, niedający odpoczynku i męczący. Przed oczami mary snują mu się, poszarpane jak skrawki mgły. Oto z Modrzewiem na tratwie siedzi i gwarzy leniwie, miód sycony sączą pospołu z tego samego bukłaka. Na wierzbie na huśtawce z żywych witek zielonych kołysze się Niestanka. Bose stopy dziewki śmigają nad migotliwym lustrem rozlewiska, muskają wodę długimi palcami. Gaworzy dzieciątko, które dziewczyna przytula jedną ręką do piersi. Synaczek jego lub córka. Las patrzy. Żółte oczy dziwożony pobłyskują to tu, to tam pośród listowia.

Siegfried gwałtownie unosi głowę. Ślinę przełyka, co z trudem przechodzi przez zduszone gardło.

Rozmyśla, że biskupów martwych odpuszczą, szukać już nie będą, by wynieść ich na ołtarze. Nie po tym, jak nakłamał im, że się w lasach ukryci wszem i wobec wyrzekli świętej wiary. I nie męczeńską śmiercią w imię Boga zeszli, a w zwykłej swadzie o ziemskie dobra położyli grzeszne głowy.

Ale i Kaźmierz, i Aaron przypomną sobie rychło o Ziemowicie. Będą pytać o niego przybocznych, aż do ostatniego ciury. Będą pytać i jego, aż w końcu pogubi się we własnych łgarstwach. Nie będzie baczył Kaźmierz na przyjaźń dawną. Na męki pośle, a kat najtwardszym język rozplątuje. Do nadwiślańskiej wioski zjadą książęcy i kościelni siepacze. Zginie owo dzieciątko z krwi jego, nim się życiem nacieszyć zdąży.

Powstaje gwałtownie. Wyjście jest jeno jedno. Zełgać raz, a dobrze.

Nim nastał świt, w izbie czeladnej każdy, kto chciał, mógł zobaczyć, jak się dumny dotąd Burgundczyk pospolituje

ze służbą. Pijany Siegfried bełkotliwie opowiada, jak swary jego z Ziemowitem na wyprawie zaogniły się, i w gniewie zadusił towarzysza. Bije się rycerz w piersi pokutnie. Łzy roni nad zgaszonym przedwcześnie młodym żywotem Ziemowita i własną duszą grzeszną. Wieszczy ponuro o karze straszliwej, o wyrokach sądu książęcego i sądu ostatecznego. Gdy kończy opowiadać, opowiada od początku, coraz bardziej bełkotliwie, bo miodów ni piwa sobie nie żałuje. Wreszcie porzyguje się rzęsiście i, pokierowany przez jakowąś duszę litościwą, na miękkich nogach opuszcza towarzystwo, co ściągnęło do czeladnej zwabione jego sromotą.

Chłód poranka lekko go orzeźwia. Przygląda się rycerz światłu wspinającemu się nieśmiało na nieboskłon, a potem toczy ku stajniom, przytrzymując się ściany z bali gliną uszczelnionych.

Konikowi swemu resztkę smakołyków dla niego po przyodziewie chowanych pod pysk podtyka, muska pieszczotliwie ciepły bok. Potem sięga po swą kulbakę wytartą, na ziemi ją ustawia. Wchodzi na nią i przez belkę przerzuca sznur.

Nim pętla zadzierzguje się do końca na jego szyi, twarz sinieje, a stopy kończą podrygiwać w powietrzu w obscenicznym tańcu, przed gasnącymi oczami Siegfrieda migają owe ślepia żółte, straszliwe, nieludzkie. Otwierają się usta, czarna jama najeżona sztyletami zębów. Wąskie, ciemne wargi dziwożony z trudem gną się do dźwięków człowieczej mowy.

Jesteśmy jedno, rycerzu.

W ostatniej chwili żywota musi przyznać jej rację.

On też za nic nie pozwoliłby skrzywdzić własnego dziecka.

***

– Jak to, powiesił się? – Książę Kaźmierz usta wydyma, sroży się, jakby gniew jego mógł sięgnąć Siegfrieda na tamtym świecie.

– Niestety... – Biskup Aaron nie kryje ubolewania. – Wygląda na to, że ubił druha za podszeptem Złego, i nie zniósł ciężaru przewiny. Zacnym i silnym wydawał się... a z jednego grzechu w inny, jeszcze poważniejszy uciekł.

– Znaczy?

– Niwy niebieskie nie na tych, co na własne życie targ- nęli się...

Kaźmierz macha lekceważąco ręką. Nieciekaw dziś jest teologicznych rozważań. Sprawę ma o wiele bardziej ważką, boć polityczną, i kraj do odbudowania po latach buntów i wojen.

– Cóże z Romanem i Lambertem uczynim?

– Obawiam się, dostojny panie, że do tego, by ich wynosić ponad lud prosty i możnych jako świętych pasterzy, to oni jednak niezdatni. Więcej nam owi grzesznicy i wiarołomcy zaszkodzą, niże dopomogą.

Oblicze księcia chmurzy się jeszcze bardziej. Rodzimy święty, co tutejszą ziemię krwią zrosił, uświęciłby któreś z miast, ściągnął pielgrzymów, podniósł znaczenie...

– Co tedy radzisz? Losy bardziej święte, śmierć bardziej godną im dopisać?

– Zapomnieć. Z ksiąg wymazać i pamięci ludzkiej.