Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Antologia „Kryminalna 13” to jedyny w swoim rodzaju projekt, firmujący pierwszy konkurs literacki organizowany przez Oficynę wydawniczą RW2010. To konkurs otwarty na powieść kryminalną, którego szczegóły znajdziecie w regulaminie, a regulamin – na końcu antologii.
Znaleźliśmy 13 specjalistów od zbrodni, 13 sprawdzonych fachowców od literackiej mokrej roboty i umieściliśmy ich zabójczo świetne opowiadania w jednym zbiorze. Zarazem poprosiliśmy szanowne autorskie grono, aby wzięło udział w pracach profesjonalnego, kompetentnego i niezależnego jury. Cały zysk ze sprzedaży antologii zostanie przeznaczony na sfinansowanie kampanii reklamowej dla najwyżej ocenionej przez jury konkursowej powieści.
Nasz sponsor, firma pwn.pl, wszystkim autorom prac zakwalifikowanych do finału przekaże – za naszym pośrednictwem – skromny upominek, czyli Uniwersalny Słownik Języka Polskiego PWN na pen-drive.
Medialny patronat nad konkursem objęła redakcja „Świtu ebooków” oraz serwis literacki „Książka zamiast kwiatka”, platforma „Maszyna do pisania”, serwis „E-fantastyka”, „Kawiarenka kryminalna”, Portal Rynku Wydawniczego „Wydawca”.
Zapraszam do wzięcia udziału w konkursie, a przede wszystkim do lektury naszej antologii.
Prezentujemy wysmakowany zestaw opowiadań kryminalnych i sensacyjnych, podlanych tajemnicą, doprawionych szczyptą fantastyki, zbiór tekstów na wskroś współczesnych oraz sięgających w przeszłość, a nawet dotykających wydarzeń i postaci historycznych. Przed Wami ponad 250 stron, 13 autorów i jeden motyw...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ANTOLOGIA
KRYMINALNA 13
pod redakcją Macieja Ślużyńskiego
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2014
Redakcja Joanna Ślużyńska
Korekta: Andrzej Homańczyk, Honorata Nowacka
Copyright © Oficyna wydawnicza RW2010
Okładka Copyright © Mateo 2014
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2014
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-073-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Drogi Czytelniku!
Masz przed sobą prawdopodobnie pierwszą taką publikację na świecie, a prawie na pewno – pierwszą taką w Polsce. Na czym polega jej wyjątkowość? Jeśli jeszcze się nie domyśliłeś – spieszę z wyjaśnieniem.
W połowie roku ubiegłego wpadliśmy w redakcji na pomysł zorganizowania konkursu na powieść kryminalną. Pomysł wydawał się niezły, ale miał dwie wady. Po pierwsze – nie wiedzieliśmy, jaką mamy przyznać nagrodę, oprócz gwarancji publikacji w naszej Oficynie, po drugie – nie mieliśmy jury, którego ocenie moglibyśmy poddać nadesłane prace.
Ale dwa miesiące później pojawił się pomysł szalony, jako uzupełnienie do tego niezłego. A gdyby tak... Pomysły szalone są doskonałe, o ile da się je zrealizować. Ten się zrealizować udało, o czym świadczy ta właśnie publikacja.
Zebraliśmy w jednym miejscu trzynaście opowiadań. Namówiliśmy trzynaście osób, żeby zechciały zamieścić swoje opowiadania w niniejszej antologii. Poprosiliśmy tych autorów i autorki, aby zostali „trzynastoma gniewnymi” i wzięli na swoje barki udział w pracach profesjonalnego, kompetentnego i niezależnego jury. I najważniejsze – przekonaliśmy ich, żeby zechcieli pośrednio ufundować połowę nagrody...
I tak powstała niezwykła antologia „Kryminalna 13”, z której cały dochód ze sprzedaży przeznaczony zostanie na sfinansowanie kampanii reklamowej dla wybranej przez jurorów najlepszej nadesłanej powieści.
Dlatego z dumą i wielką przyjemnością mamy zaszczyt ogłosić pierwszy konkurs, organizowany przez Oficynę wydawniczą RW2010. To konkurs otwarty na powieść kryminalną, którego szczegóły znajdziecie w regulaminie, a regulamin – na końcu antologii.
Mamy także sponsora, firmę pwn.pl, która wszystkim autorom prac zakwalifikowanych do finału przekaże – za naszym pośrednictwem – skromny upominek, czyli Uniwersalny Słownik Języka Polskiego PWN na pen-drive.
Medialny patronat nad konkursem objęła redakcja „Świtu ebooków” oraz
serwis literacki „Książka zamiast kwiatka” http://kawiarenkakzk.blogspot.com/,
platforma „Maszyna do pisania” http://maszynadopisania.pl/,
serwis „E-fantastyka” http://efantastyka.pl/,
„Kawiarenka kryminalna” http://www.kawiarenkakryminalna.pl/,
Portal Rynku Wydawniczego Wydawca http://www.wydawca.com.pl/.
Wszystkich zainteresowanych konkursem zapraszam do wzięcia udziału. Wszystkim, którzy zakupili niniejszą antologię – bardzo pięknie dziękuję w imieniu Autorów, przyszłego laureata, całej redakcji oficyny wydawniczej RW2010 i oczywiście swoim własnym.
Zapraszam do lektury opowiadań kryminalnych, sensacyjnych, z tajemnicą, czasem z fantastyczną nutą, tekstów na wskroś współczesnych oraz sięgających w przeszłość, a nawet dotykających wydarzeń i postaci historycznych. Przed Wami ponad 250 stron, 13 autorów i jeden motyw...
Redaktor prowadzący
Maciej Ślużyński
Poznań, 13 stycznia 2014 r.
Tytułem wstępu
Na samym początku swojej pracy dziennikarskiej natrafiłam na historię tak dziwaczną, makabryczną i groteskową, że po namyśle zdecydowałam się przytoczyć ją tutaj dosłownie, w oparciu wyłącznie o zebrany wówczas materiał. W tym miejscu dodam tylko, że owo doświadczenie uczyniło ze mnie reportera. Żaden późniejszy temat nie mógł już bardziej mną wstrząsnąć – otrzymałam swój zawodowy chrzest. Przyszłam do tej roboty kompletnie zielona, a tu od razu, niemal na dzień dobry: trup.
I to podwójny...
Relacja Rzeczniczki Pogotowia Ratunkowego w mieście X
Wspomnianej nocy trafił do nas pacjent w stanie zagrożenia życia, z objawami silnego zatrucia, na które składały się: bóle brzucha, nudności, wymioty, biegunka, poważne odwodnienie organizmu, a także zmiany skórne, zapalenie błon śluzowych, wypadanie włosów oraz niedowład mięśni. W trakcie dalszych badań wykryto również inne, poważniejsze dolegliwości, potwierdzające wstępną diagnozę. Wspomniany pacjent – mężczyzna w wieku 65 lat – zgłosił się do nas sam. W poczekalni zemdlał. Lekarz dyżurny zajął się nim natychmiast i wkrótce potem mężczyzna trafił na oddział intensywnej terapii. Jednocześnie, z uwagi na niewyjaśnione okoliczności zatrucia, podjęliśmy decyzję o natychmiastowym powiadomieniu policji.
Relacja Rzecznika Komendy Głównej Policji w mieście X
Na podstawie badań medycznych poszkodowanego stwierdziliśmy możliwość zatrucia substancją groźną dla życia. Nie wykluczaliśmy hipotezy samobójstwa, braliśmy jednak pod uwagę również możliwość nieszczęśliwego wypadku. Policja zrobiła wszystko, co w jej mocy, by wyjaśnić okoliczności zażycia trucizny. Kontakt z pacjentem był początkowo poważnie utrudniony; mężczyzna pozostawał w stanie ciężkim, jednak dzięki staraniom lekarzy mogliśmy odebrać jego zeznanie.
Zeznanie Wiktora W.
Postanowiłem zabić moją żonę. Tak, owszem, dobrze zrozumieliście. Chciałem ją zabić od dawna. I zrobiłem to. Nie żałuję. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia. To była naprawdę podła kobieta. Ile razy czułem za plecami jej ciężki oddech, smród potu, alkoholu i niemytego ciała, ile razy słuchałem zrzędliwego powarkiwania, a także znosiłem okrutne złośliwości, skierowane przeciwko mojej osobie – tyle razy miałem ochotę chwycić siekierę i rozwalić jej łeb od razu, natychmiast. Uwolnić świat od jej istnienia. A zarazem ją uwolnić od świata, który sprawiał jej tylko ustawiczny ból, gdyż to babsko nienawidziło wszystkiego, co żyje, co się rusza, co oddycha. W tym sensie mój uczynek był więc aktem miłosierdzia.
Ona nienawidziła wszystkiego i wszystkich, a ja nienawidziłem jej. Tak jak kiedyś ją kochałem. Jednak to było dawno temu, zanim zaczęła nadużywać alkoholu i niszczyć moje życie. Zanim zrozumiałem, że tak naprawdę była potworem w ludzkiej skórze. Choć nawet tej skóry nie potrafiła długo uszanować...
Przeszedłem niedawno na emeryturę; przez całe życie pracowałem jako wychowawca w schronisku dla nieletnich, i teraz marzyło mi się choć kilka lat świętego spokoju – szczególnie że ostatnio chorowałem. Nigdy nie mógłbym go osiągnąć z tą koszmarną babą u boku. Rozwód? Rozwód oznaczałby nieuchronnie podział majątku, czyli utratę niewielkiego domu, jaki posiadaliśmy we wsi Y. Ona by w życiu nie odpuściła, a sprzedaż nie wchodziła dla mnie w rachubę. Kochałem ten dom, w którym ulokowałem nie tylko wszystkie swoje oszczędności oraz lata pracy, ale także uczucia. Jedynie na nim – poza spokojem – jeszcze mi zależało. Był całym moim życiem. Ona nic w niego nie zainwestowała. Ani złotówki. Ani grama serca. Ani jednej dobrej myśli. Nic.
Dlatego zdecydowałem się zabić żonę i dokładnie przygotowałem plan morderstwa. Wszystko przemyślałem. Postanowiłem zrobić to latem, gdy ludzie zazwyczaj wyjeżdżają na urlopy. Najpierw rozgłoszę wśród sąsiadów, że my także wyjeżdżamy, ostentacyjnie zapakuję rzeczy do bagażnika, po czym w noc poprzedzającą wyjazd zabiję ją, ukryję zwłoki, a o świcie wyjadę. Jakiś czas później zgłoszę oficjalnie zaginięcie małżonki – zupełnie gdzie indziej. Świadkowie, zasugerowani moimi działaniami, poświadczyliby przecież, że razem wyjechaliśmy. Siła sugestii jest ogromna.
Wróciłbym później spokojnie do mego ukochanego domu, udając żałobę. I odtąd żyłbym sobie jak u Pana Boga za piecem...
Trzeba było tylko przekonać żonę do rzekomego wyjazdu, żeby późniejsze relacje się zgadzały. Nie miała na to ochoty, co było zresztą do przewidzenia. Ale w końcu zgodziła się, gdy jej obiecałem luksusowy hotel, drogi alkohol i dużo dobrego jedzenia. Jedynie to ją w życiu interesowało.
– Tylko sobie nie myśl, że będę gdzieś spacerować, oglądać, zwiedzać i tak dalej – zrzędziła. – Żadne takie! Mam to w dupie. Jak luksus, to luksus. Tyłka nie ruszę z apartamentu, no chyba że na basen, a ty lepiej zrób wszystko, żebym była zadowolona. Bo jeśli okaże się, że to pieniądze wyrzucone w błoto, to mnie na długo popamiętasz...
– Bez obaw. Będziesz miała to, na co zasługujesz, moja droga – odparłem, uśmiechając się w duchu.
Tak też się stało. Żona chwaliła się przed sąsiadkami, na jakie to luksusowe wczasy zabiera ją ten nieudacznik mąż („cha, cha, cud się stał, chyba staremu, głupiemu piernikowi emerytura służy”); a ja, możliwie najhałaśliwiej – i jak najbardziej na widoku – czyniłem przygotowania do naszego „wyjazdu”. Szorowałem samochód, pompowałem koła, zamontowałem nawet dodatkowy bagażnik na dachu. Potem nosiłem walizki i inne klamoty. W przeddzień namówiłem żonę, żeby osobiście zaniosła zapasowe klucze do sąsiadki, by tamta podlewała u nas kwiatki oraz doglądała obejścia podczas naszej nieobecności. Zwierząt i tak nie mieliśmy, bo jak wspomniałem, żona nienawidziła wszystkiego, co żyje i co mogłoby czegoś od niej żądać albo oczekiwać. Dzieciaków także nigdy nie chciała mieć, twierdząc, że tylko srają, szczają i wołają jeść.
– A po cholerę! Kogo obchodzą jakieś głupie kwiaty! – prychnęła.
– Idź – doradzałem obłudnie. – Lepiej, żeby ktoś pilnował domu przed złodziejami.
Kwiatki jej nie przekonały, złodzieje owszem. Niechętnie, ale w końcu ustąpiła. Zatarłem ręce...
Poszliśmy razem, wręczyliśmy klucze, a przy okazji pożegnaliśmy się z najbliższymi sąsiadami.
– W takim razie szerokiej drogi, kochani. – Uścisnęli nas serdecznie. – Długa jazda przed wami.
– Nie bezpośrednio. Po drodze zahaczamy jeszcze o Mazury – wtrąciłem.
– A, bo macie tam działkę? No to słusznie, trzeba doglądać swego!
– Pańskie oko konia tuczy – powiedziała moja żona z zadowoleniem.
– To kiedy konkretnie wyjeżdżacie?
– Jak najwcześniej rano – odparła stanowczo. – Wiecie, że z mojego Wiktora kierowca do dupy (ileż pogardy zabrzmiało w jej głosie!), więc wolę dotrzeć do celu za dnia. Jeszcze mi życie miłe.
(Aż ciarki poczułem! Ale nie zmiękłem).
Wszystko było więc dopięte na ostatni guzik, hotel w górach zarezerwowany, choć nigdy nie mieliśmy tam dojechać. Jeszcze nie zwariowałem, żeby tak forsą szastać.
Byłem spokojny. Nie zawahałem się ani przez chwilę. Miałem pewność, że dobrze robię. Nocą, kiedy zasnęła, roztrzaskałem jej głowę ciężkim żelaznym świecznikiem. Nawet nie drgnęła. W ogóle nie zauważyła, że przeszła na drugą stronę. Z pewnością nie można powiedzieć, by się męczyła.
Miałem już wykopany dół, osłonięty przed ludzkim wzrokiem starą szopą i drzewami – przygotowałem go sobie wcześniej, pod pozorem budowy fundamentów drewutni, i przykryłem papą. Noc była jasna, lecz to mi nie przeszkadzało. Wieś spała, a z ulicy nikt i tak nie mógłby niczego dojrzeć. Zalety mieszkania na uboczu. Nasz dom stoi na końcu wsi, graniczy tylko z lasem.
Zakopałem ciało – razem z narzędziem zbrodni, czyli wspomnianym starym świecznikiem – utwardziłem teren walcem i w to miejsce przewiozłem taczką stos kamieni, które sobie latami zbierałem, by kiedyś, w przyszłości, ułożyć z nich schody, prowadzące na wyższy taras ogrodu. Obok leżakowało drzewo na opał. Wszystko wyglądało więc bardzo naturalnie; nikt by się nie zorientował, że pod spodem jest jakiś grób.
Wyjechałem przed świtem. Wreszcie czułem się wolny. Nie bałem się, nie żałowałem swojego czynu.
Ani przez chwilę.
Pojechałem prosto na działkę, którą posiadam od dawna, w samym lesie, nad jednym z mazurskich jezior. Od czasu do czasu wybierałem się tam na ryby. Zwykle sam. Żona, jak mówiłem, nie lubiła się nigdzie ruszać. W ogóle nic nie lubiła robić. W domu, poza pieleniem grządek, to tylko przed telewizorem by wysiadywała, chlejąc, co popadło, i wyżerając te swoje obrzydliwe gotowe dania prosto ze słoików. Że niby na diecie była. Ogrodem się zajmowała dla pieniędzy – warzywa i owoce sprzedawała do skupu. Bo z serca to nic, gdzież tam.
Teraz też byłem sam i – przyznaję – ten stan rzeczy bardzo mi odpowiadał. Prowiant zabrałem na co najmniej tydzień, nie musiałem nikomu pokazywać się na oczy. Stąd zamierzałem rozpocząć po kilku dniach „poszukiwania” małżonki.
Tutaj, wśród bezmiaru wód, łódek i tysięcy nagich ciał, naprawdę łatwo zaginąć...
Moglibyście jej szukać do końca świata.
Przez kilka dni cieszyłem się swoim szczęściem, błogim spokojem, wolnością. Jednakże była to najwyraźniej radość na wyrost: wkrótce potem poczułem się gorzej. Fizycznie gorzej. Wspominałem już, że ostatnimi czasy w ogóle nie najlepiej się czułem; sporo i przewlekle chorowałem. Ale teraz dopadło mnie coś naprawdę paskudnego. Cierpiałem na potworne bóle brzucha, dolegliwości jelitowe, w dodatku włosy (a dumny byłem z tego, że mimo siwizny nie wyłysiałem tak jak większość moich rówieśników) zaczęły mi wychodzić dosłownie garściami. Słabłem, przewracałem się, mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa. Pomyślałem sobie wtedy po raz pierwszy, że oto kara za mój... grzech.
Choć myślę, że dobry Bóg i tak powinien był mi go odpuścić. Jeśli istnieje, z pewnością wie, ile wycierpiałem – w końcu sam postawił tę potworną babę na mojej drodze. A może to ona osobiście mści się na mnie zza grobu? Cóż, to do niej podobne. Jak by nie było, księdza wołać nie zamierzam. To już wam wolę wszystko do samego końca opowiedzieć.
Gdy mój stan był już tak zły, że nie mogłem funkcjonować, resztką sił dowlokłem się do samochodu i ruszyłem do najbliższego miasta, na pogotowie. Jak dojechałem, sam nie wiem. Cud, że nie rozbiłem się po drodze. Tak pewnie byłoby dla mnie lepiej.
Nie tak to wszystko miało wyglądać. Chciałem jeszcze choć trochę pożyć, bo do tej pory kiepsko mi jakoś szło. Teraz już mi wszystko jedno. Domu tylko szkoda. Dopilnujcie, by trafił w dobre ręce. Ale niech nikt się nie dowie, że ona... tam leżała, w tym dole. Niech nowi mieszkańcy nie mają do mnie o to żalu. Pewnie niczego by nie zrozumieli, wystraszyliby się tylko, może nawet zrazili. A to taki piękny dom i piękne miejsce do życia...
Jeśli o mnie chodzi, nadal niczego nie żałuję. Ani trochę. Tak, zrobiłbym to po raz drugi. Choćby dla tych kilku dni swobody.
Powiedziałem już wszystko. Teraz dajcie mi spokój. Źle się czuję, muszę nareszcie odpocząć...
Komentarz dziennikarski
Obiecałam Państwu czysty tekst bez zbędnych komentarzy, jednak na sam koniec winna jestem czytelnikom przynajmniej krótkie wyjaśnienie. Opieram się przy tym wyłącznie na informacjach z policyjnego śledztwa.
Ponieważ Wiktor W. wkrótce zmarł, sprawę zamknięto. Jego zeznanie zostało sprawdzone i – niestety – okazało się zgodne z prawdą. Odnalezione na terenie posesji ciało okazało się szczątkami jego małżonki, Jadwigi W., lat 67.
Przyczyną śmierci Wiktora W. było zatrucie arszenikiem. Substancję tę odnaleziono w prowiancie, który znajdował się w domu państwa W. oraz w tym, który pan W. zabrał ze sobą w podróż. Zawierały go zapasy kawy, alkoholu, konserw domowej roboty, herbaty, mąki i przypraw. Nie mógł go wykryć, ponieważ arszenik jest bezbarwny, nie posiada także smaku ani zapachu. W trakcie autopsji wykryto go w znacznej ilości w organizmie mężczyzny.
Według lekarzy mężczyzna był systematycznie podtruwany od dłuższego czasu, najprawdopodobniej przez żonę, która z racji uprawiania ogrodu mogła bez trudu zdobyć nawet duże ilości tej trucizny. Jest ona powszechnie dostępna w handlu. W zasadzie każdy może ją kupić w pierwszym lepszym centrum handlowym.
Przypuszczalnie Jadwiga W. tygodniami, a może nawet miesiącami, kontrolowała podawane mężowi dawki, by odwlec w czasie ostateczny efekt: powolną śmierć, sprawiającą wrażenie naturalnej i – szczególnie w jego wieku – niebudzącą wątpliwości. Chorował przecież, leczył się regularnie na różne schorzenia.
Gdy Wiktor W. został sam, zaczął spożywać truciznę w większej ilości, co spowodowało szybkie nasilenie objawów. Lecz mężczyzna i tak żył z wyrokiem śmierci: poza wymienionymi objawami, zdiagnozowano u niego nieuleczalną niewydolność nerek, uszkodzenia wątroby oraz układu nerwowego – także skutki długotrwałego kontaktu z arszenikiem.
Tak więc, planując zabójstwo żony, nie miał pojęcia, że praktycznie sam jest już martwy.
To ona zamordowała go pierwsza.
Za pierwszym, drugim, trzecim, a nawet za czwartym razem, kiedy Sebastian słyszał: „No, stary, to sobie odpoczniesz na urlopie”, tylko się krzywił w nieszczerym uśmiechu. Od mniej więcej piątego razu był to już grymas. A później miał po prostu ochotę dać dowcipnisiowi w mordę. Ale co by to dało? Co by to dało...?
Urlop? Pobudka o szóstej. Szybko butelka, bo Mysza się drze. Przewinąć. Przebrać. Agnieszka gania po domu w staniku, szuka całych rajstop i pyta wściekła, kto ruszał jej kolczyki, więc lepiej zejść jej z drogi. Zrobić kawę. Zrobić sobie śniadanie, bo Agnieszka kupuje tylko drożdżówkę w drodze do pracy. Wypić kawę. Zjeść śniadanie, i to szybko, bo Mysza zaraz włączy syrenę i trzeba będzie ją usypiać. Znowu przewinąć, bo kupa. Uśpić. Siedzieć koło niej, gdy śpi, bo ostatnio coś często jej się ulewa i zaczyna się krztusić (przynajmniej można przeczytać gazetę i przelecieć przez kilka internetowych portali). Wyjąć zupkę z zamrażalnika. Odgrzać zupkę. Wystudzić zupkę. Wmusić zupkę w Myszę, która ząbkuje i nie chce jeść. Wytrzeć po zupce podłogę i Myszę. Wstawić pranie. Nastawić zmywarkę. Pobawić się z Myszą, bo czepia się nogawki spodni dresowych i wyje „tati, tati”. Wyjąć pranie. Powiesić pranie. Przewinąć. Znowu uśpić Myszę, która ma system spania na raty. Znowu godzina przerwy, pod warunkiem, że ten idiota sąsiad, który od pół roku remontuje mieszkanie, nie będzie akurat wiercił. Przewinąć, druga kupa tego dnia i do tego rzadka, jeśli będzie trzecia trzeba zadzwonić do lekarki. Podać obiad (dzięki ci, Panie, za słoiczki dla niemowląt i pal licho ich pieruńską cenę). Wyjść na spacer. Zrobić przy okazji zakupy. Wrócić ze spaceru. Przewinąć. Podać podwieczorek. Pobawić się. Przygotować kąpiel. Wykąpać. Przebrać w piżamkę. Agnieszka w domu. Zrobić kolację Myszy. Zrobić kolację Agnieszce. Zrobić kolację sobie. Nakarmić Myszę (Agnieszka zje sama, ha, ha). Przewinąć, bo znowu kupa (czyli jutro definitywnie dwie godziny u lekarki, bo kolejki straszne, wszystkie dzieciaki z okolicy chorują). Dać butelkę. Uśpić. O Boże, koniec.
Potem mógł jeszcze poczytać albo kochać się z Agnieszką, ale na pierwsze nie miał siły on, a na drugie – zazwyczaj ona. Jeśli tak miał wyglądać urlop, to życzył tym wszystkim dowcipnisiom z pracy, żeby spędzili na urlopie całe życie.
A najgorsze było to, że podjął się siedzenia z dzieckiem w domu na ochotnika. To prawda, że Agnieszka zarabiała więcej, ale nie tylko o to chodziło. Kontakt z dzieckiem i te rzeczy. Kontakt z Myszą rzeczywiście był fantastyczny. Ale Sebastian często łapał się na rozważaniu, czy ten kontakt naprawdę byłby gorszy, gdyby wracał z pracy po osiemnastej, jak każdy normalny ojciec w tym kraju.
Nie, to nie było najgorsze. Najgorsze było, że tak strasznie tęsknił za pracą. Okej, może pisanie tekstów popularnonaukowych dla średnio poczytnego tygodnika to nie praca w Pentagonie, ale w redakcji byli ludzie, dorośli ludzie, do których można gębę otworzyć i usłyszeć w zamian coś innego niż „pa pa tati tati”.
Nie mógł się wycofać, to jasne. Faceci się nie wycofują. Faceci pokonują trudności i wychodzą zwycięsko z przeciwieństw losu. Nawet z takich przeciwieństw losu jak przesunięcie (z niejasnych przyczyn) porannej drzemki, które owocuje całowieczornym rykiem. Faceci dają radę.
Ten z naprzeciwka też świetnie dawał sobie radę, tak świetnie, że Sebastiana skręcało z zawiści. A skręcało go za każdym razem, kiedy spacerował po mieszkaniu z wrzeszczącą (ząbkowanie jest bolesne) Myszą na rękach, bo Facet nie zasłaniał okien i Sebastian (na trzecim piętrze) też nie.
Facet miał sklep komputerowy. Przez okno wyglądało, że prowadzi tam też punkt konsultingowy dla komputerowych tępaków, niepotrafiących się obchodzić ze sprzętem, za który zabulili ciężką kasę. Interes najwyraźniej szedł nieźle, bo Facet zatrudniał nawet sekretarkę (teraz mówi się chyba asystentkę). A Sekretarka miała blond włosy i duży biust, i dobrze o tym wiedziała.
Nad sklepem Facet miał mieszkanie. Tam, co prawda, w oknach tkwiły rolety, ale półprzezroczyste, i zimą, kiedy światło paliło się praktycznie non stop, wszystko było widać jak w chińskim teatrze cieni. Przez rolety widać było jeszcze jedno: Facet nie posiadał dzieci. Ani małych, ani dużych, ani w ogóle żadnych. Posiadał za to narzeczoną, brunetkę. Biust Brunetki był mniejszy od biustu Sekretarki, ale za to ślicznie się uśmiechała. (Uśmiechu Sebastian nie namierzył przez rolety, spotkał Brunetkę, jak kiedyś wychodziła z domu. Uśmiechnęła się ślicznie do Myszy i pomachała jej, a potem zerknęła na zegarek na pomarańczowej żelowej bransoletce. Sebastian widział kiedyś podobny zegarek na wystawie i chciał go kupić Agnieszce, ale zdaje się, że zegarek nie pasował do korporacyjnego image’u). Do największych zalet Brunetki należało to, że była narzeczoną dochodzącą i że Facet mógł mieć święty spokój, kiedy tylko chciał.
Nic dziwnego, że Sebastiana skręcało, kiedy spacerował po mieszkaniu z Myszą w ramionach i gapił się tępo w okna naprzeciwko. Facet wstawał, kiedy Sebastian miał już za sobą dwie butle z mlekiem, co najmniej pół drzemki i – zazwyczaj – jedną kupę. Sklep otwierał, kiedy Sebastian próbował wmusić w Myszę zupę, łyżka po łyżce. Sekretarka pojawiała się po zupie, a pierwsi klienci (nie było ich zbyt wielu, to trzeba przyznać) zaczynali spływać w trakcie wyjmowania prania z pralki. Jeszcze zanim Sebastian wetknął Myszy smoczek w dziób na drugą drzemkę, Facet robił sobie przerwę na lunch. Z tą przerwą bywało różnie, czasem wracał po pół godzinie, ale zdarzało się, że Sebastian natykał się na niego na ulicy dopiero wtedy, kiedy siłował się z wózkiem, Myszą i zakupami. Brunetka pojawiała się w czasie owoców ze słoiczka na podwieczorek. Rzadko zaglądała do sklepu, przeważnie od razu szła na górę. Czasem Brunetka i Facet wychodzili razem wieczorem, zazwyczaj pomiędzy kaszką a butelką na dobranoc. Ale częściej Brunetka zostawała.
Agnieszka przyłapała kiedyś Sebastiana, jak gapił się w okna po przeciwnej stronie ulicy.
– Podglądasz sąsiadów? – spytała. – Już tak źle z tobą?
Sebastian nie wiedział, co odpowiedzieć, ale odpowiedź Agnieszki nie interesowała, bo miała do spakowania dokumenty na zebranie zarządu następnego dnia. Więc pokręciła tylko głową i poszła grzebać w papierach, a Sebastian został, gdzie stał, z Myszą na ręku.
Pora roku ułatwiała obserwację. W lecie, przez liście, nic by nie widział. Ale była zima; Myszę należało opatulać w wózku śpiworkiem, a w niektóre dni dodatkowo kocykiem.
Na początku sądził, że się myli, w końcu dzieliły go od Faceta dwie szyby okienne, ulica i różnica wysokości trzech pięter. Ale im dłużej patrzył, tym bardziej nabierał przekonania, że ma jednak rację.
To były drobiazgi: Sekretarka niżej pochylała się nad Facetem, kiedy podawała mu kawę albo dokument do podpisu, a czasem przysiadała na jego biurku, zamiast stać obok. Nosiła rozpuszczone włosy, chociaż wcześniej ściągała je w kucyk. Sposób, w jaki się poruszała, też się zmienił.
Odwrotny proces zachodził piętro wyżej. Brunetka, która wcześniej pojawiała się codziennie, teraz zaczęła opuszczać niektóre dni. Kilka razy widział, jak sylwetki Brunetki i Faceta stały naprzeciwko siebie i wymachiwały rękami. A raz Facet Brunetkę uderzył. Brunetka ukryła twarz w dłoniach, a Facet odwrócił się i podszedł do okna. Odsunął roletę i spojrzał prosto na Sebastiana. Sebastian dał krok do tyłu. Przytulił mocniej Myszę i poszli budować wieżę z klocków. To znaczy Sebastian budował, a Mysza rozwalała z radosnym piskiem.
Następnego dnia Brunetka przyszła wcześniej, Sebastian minął się z nią, kiedy wychodzili z Myszą na spacer i po zakupy. Dlatego nie widział, co się działo, ale kiedy wrócił, przewinął Myszę i usiadł przy oknie, żeby dać jej owoce ze słoiczka, Brunetki już nie było. Za to Sekretarka została dłużej niż zwykle i tym razem to ona siedziała na krześle, a Facet na krawędzi stołu. Długo rozmawiali, a Sekretarka potrząsała głową, aż jej włosy fruwały z lewa na prawo i z powrotem. Klienci im nie przeszkadzali, bo do tego sklepu w ogóle rzadko ktoś zaglądał.
Następnego dnia Brunetka przyszła później, już po kąpaniu, tuż przed kaszą. Nie weszła na górę, Facet kłócił się z nią na dole, w sklepie. W pewnym momencie chwycił ją za ramiona, a potem rzucił na krzesło. Brunetka – znowu – ukryła twarz w dłoniach.
I to był ostatni raz, kiedy Sebastian ją widział.
Następnego dnia nie przyszła. Ani następnego. Ani jeszcze następnego. Za to zaczął padać śnieg. Oblepił drzewa przed domem. I Sebastian nic już nie mógł zobaczyć. Doprowadzało go to do szału.
Sąsiadce z piętra niżej, którą spotkał na schodach, zdążył tylko powiedzieć:
– Widziała pani może, czy w domu naprzeciwko...
Sąsiadka zerknęła na niego podejrzliwie i zatrzasnęła za sobą drzwi od mieszkania.
– Chciałem ją tylko o coś zapytać – poskarżył się wieczorem Agnieszce.
– Daj spokój. – Agnieszka zmywała makijaż i pod oczami miała czarne kręgi jak panda. – Ludzie teraz tacy są. Godzinami siedzą na fejsie, a sąsiadowi nie powiedzą dzień dobry.
– Myślisz, że ta stara baba siedzi na fejsie? – zdziwił się Sebastian, ale Agnieszka nie odpowiedziała, bo pochyliła się do lustra, żeby wyjąć soczewki.
„Właściwie mam to gdzieś – zdecydował Sebastian. – Co mnie obchodzi jakiś facet ze sklepu i jego problemy z narzeczoną”.
Ale następnego dnia Mysza wrzuciła grzechotkę w śnieg. Sebastian dobrze wiedział, jaki będzie ryk, jeśli natychmiast nie dostanie jej z powrotem, więc zamierzał tylko wytrzeć ją o spodnie, wbrew zaleceniom Agnieszki, która zabawki rzucone na ziemię kazała odkładać, a w domu polewać gorącą wodą. Ale nie dał Myszy grzechotki. Podniósł ją i wpatrywał się w zegarek, który leżał w śniegu obok. Damski zegarek. Na pomarańczowym żelowym pasku.
„Pewnie zgubiła – pomyślał. – Po tym, jak się z nim pokłóciła. Nie miała głowy szukać i leżałby tu do wiosny, gdyby nie Mysza...”.
Pochylił się niżej i odgarnął śnieg. Bransoletka była zapięta.
Sebastian podniósł zgubę i stał jak głupi, trzymając w jednym ręku zegarek, a w drugim grzechotkę.
Bransoletka była ciasna. Za ciasna. Żadna kobieta nie ma na tyle drobnych dłoni, żeby taka ciasna bransoletka mogła się ześlizgnąć.
„To na pewno nie jej – uznał Sebastian. – Mało to ludzi ma podobne?”.
I dalej gapił się na zegarek, chociaż było jasne, że jeszcze chwila i Mysza włączy syrenę.
Pod domem zatrzymała się taksówka, a Sebastian odwrócił się dokładnie w chwili, kiedy Facet podszedł do bagażnika i wyciągnął stamtąd wielką walizę.
Wtedy Sebastian popełnił pierwszy błąd. Zamiast schować zegarek do kieszeni albo rzucić go z powrotem w śnieg, stał i nadal trzymał go w ręku.
Facet spojrzał najpierw na swój własny zegarek, a potem przeniósł spojrzenie na Sebastiana. Przerzucił walizę do drugiej ręki, podszedł i wyjął żelową bransoletkę z jego dłoni.
– Dziękuję – powiedział. – Moja narzeczona od dwóch dni go szuka. Oddam jej.
Sebastian nic nie odpowiedział, bo przestały go słuchać struny głosowe. Wydał z siebie tylko coś w rodzaju chrząknięcia, które każdy mógł sobie dowolnie zinterpretować.
– Dziękuję – powtórzył Facet, grzeczny jak przystało na właściciela prywatnego biznesu. A ponieważ nie doczekał się reakcji, pogrzebał w kieszeni, wyciągnął klucz i otworzył drzwi.
Sebastian zerknął się na Myszę. Patrzyła za odjeżdżającą taksówką. Więc dał jej tę cholerną grzechotkę i zabrał do domu, na podwieczorek i zabawę w turlanie się po podłodze.
Następnego dnia Sebastian popełnił drugi błąd. Poczekał, aż Facet wyjdzie (to nie było trudne do ustalenia, skoro przez cały boży dzień tkwił przed oknem), wsadził Myszę w wózek i zabrał ją na drugą stronę ulicy. Zawsze wystawiał Myszę na pierwszą linię strzału w kontaktach z sekretarkami i w ogóle innymi kobietami; tym razem numer też zadziałał bez pudła. Sekretarka zaczęła gruchać i nie przestawała nawet wtedy, kiedy Sebastian opowiadał o swoim problemie z odzyskaniem przypadkowo skasowanych plików. Pozwoliła Myszy pociągnąć się za długi blond kosmyk i wyjaśniła, cały czas patrząc na Myszę, nie na Sebastiana, że szefa nie ma, ale będzie później i „jeśli pan sobie życzy, to się z panem skontaktuje”. Sebastian rozejrzał się uważnie po całym sklepie, a nawet nachylił się i pomacał wykładzinę podłogową. Nic nie znalazł. Czego się zresztą spodziewał, plam z zaschniętej krwi? Wyprostował się więc, powiedział Sekretarce, że mieszka niedaleko, więc może wpaść w każdej chwili, zabrał Myszę i poszli.
Facet był łatwy do namierzenia na fejsbuku. Wystarczyło wstukać nazwę firmy z tabliczki koło domofonu, a reszta to banał. Stronę chyba założył wtedy, kiedy wszyscy zakładali, a potem o niej zapomniał. Kilka zdjęć firmy („Nowo otwarty sklep ze sprzętem i oprogramowaniem, gdzie nikt nie czuje się zaniedbany. Przyjdź, zapytaj. Nie ma głupich pytań, są tylko głupi sprzedawcy, którym nie chce się tłumaczyć. Nam się chce. Zapraszamy”). Uśmiechnięty Facet na tle jakichś rozgrzebanych komputerów. Zdjęcia Sekretarki nie było.
Z prywatnych – dwie fotografie z Brunetką na plaży, chyba egzotycznej, bo w tle widniały palmy. I kilka zdjęć z nart, ale z powodu gogli i kasków trudno było dojść, kto jest kim.
Dzięki podpisom pod zdjęciami („z Anką w Egipcie, ludzie, ale tam jest morze!”) i przez listę znajomych łatwo dotarł do strony Brunetki (Anki, Anki!). Tu znalazł o wiele więcej. Było tak dużo, że aż się przelewało. Anka najwyraźniej cierpiała na manię dokumentowania każdego dnia, czasem po kilka razy. Na zakupach („och, jaki boski sweterek, ale za to cena!”), u przyjaciół („impreza była super, myślałam, że nie wstanę rano do pracy”). I oczywiście z Robertem. Z Robertem w Egipcie (ta sama fotka, która ostatecznie utwierdziła Sebastiana w przekonaniu, że to właśnie ta Anka, a nie inna, bo w końcu internet pełen jest Anek, które czują się w obowiązku opowiedzieć bliźnim o każdej minucie swojego życia), z Robertem na spacerze, z Robertem na kawie, z Robertem na zakupach, a raz nawet, co wprawiło Sebastiana w zdumienie, z Robertem na wystawie (nie dowiedział się, co to była za wystawa, bo cały kadr zdjęcia wypełniali Anka i Robert).
I tak codziennie.
Z wyjątkiem kilku ostatnich dni.
Sebastian sprawdził. Od soboty nie było ani jednego wpisu.
Wpisu Anki, rzecz jasna. Były wpisy jej znajomych: „Anka, hop hop, gdzie jesteś?”, „Anka, gdzie się ukrywasz?”, „Romantyczny wypad z Robertem? :–))))))) Podziel się z nami”.
I wtedy Sebastian popełnił trzeci błąd.
Wysłał wiadomość do Roberta. Nie ze swojego konta, aż taki głupi nie był. Założył sobie nowe. „Gdzie jest Anka?”. Tylko tyle.
Już w chwili, kiedy naciskał „wyślij”, złapał się na tym, że kieruje nim nieuzasadniona ciekawość. Zamierzał sprawdzić, jak Facet (czyli Robert) zareaguje, to po pierwsze. A po drugie chciał się dowiedzieć, dlaczego Facet taszczył wtedy z powrotem do domu taką wielką walizę, w której z łatwością mógł się zmieścić człowiek. I dlaczego ta waliza była taka lekka, jakby w środku nic nie było – już nic nie było.
A ten cholerny śnieg na drzewach nadal zasłaniał wszystko.
Brunetka (Anka) zniknęła. W śniegu przed domem leżał jej (chyba jej, poprawił się w myślach Sebastian) zegarek z nierozpiętą bransoletką. Facet przywiózł do domu wielką pustą walizę. A raz, gdy Sebastian przechodził pod oknem firmy, zobaczył, jak Facet i Sekretarka całowali się z dobrą minutę bez przerwy, aż Mysza zaczęła piszczeć, żeby już się ruszył.
To wszystko dało się wytłumaczyć bardzo prosto. Facet i Brunetka pokłócili się o Sekretarkę. Brunetka sobie poszła. Może wcześniej zdjęła zegarek (bo wylądowali ostatni raz w łóżku, na pożegnanie?) i Brunetka nie bawiła się w zakładanie, tylko wepchnęła go do kieszeni. A przy wejściu jej wypadł, może jak sięgała po chusteczkę do nosa, bo płakała.
Proste? Proste.
Tylko kto, zdejmując zegarek, zapina bransoletkę?
A Facet przytargał do domu wielką pustą walizę, bo wcześniej odwiózł w niej wszystkie rzeczy Brunetki.
Albo wywiózł w niej z mieszkania zwłoki Brunetki. Bo w kłótni ją zabił. Celowo lub niechcący.
Sebastian nie mógł przestać o tym myśleć.
Wielka waliza.
Zapięta bransoletka.
Zniknięcie Brunetki (Anki, Anki!) z fejsbuka.
Tylko co on miał z tym zrobić? Iść na policję? Żart. Wyśmialiby go, jeśli w ogóle by wysłuchali. A może jeszcze na niego by coś znaleźli.
To co miał zrobić? Przecież był tylko zwykłym facetem, do tego bez roboty. Ojcem na tacierzyńskim.
Sebastian zamknął klapę laptopa. W mieszkaniu było ciemno i tak cicho, że słyszał popiskiwanie Myszy z drugiego pokoju. Ona czasem tak śmiesznie piszczała przez sen.
Podszedł do okna. Naprzeciwko też było ciemno, ale wydawało mu się, że widzi cień sylwetki dokładnie na wprost niego. Wpatrywał się w ten cień, próbując dojrzeć, czy naprawdę stoi tam Facet i patrzy na niego, czy to tylko jego, Sebastiana, omamy wzrokowe.
Usłyszał kroki Agnieszki w przedpokoju i za chwilę w łazience zapaliło się światło. Przez sekundę Sebastian stał podświetlony od tyłu, teraz on był figurą w chińskim teatrze cieni. A potem zanurkował pod parapet. I wiedział już, że Facet wie, że on wie.
Następnego dnia Facet wyszedł ze sklepu dokładnie wtedy, kiedy Sebastian przepychał wózek przez zaspę pod jego drzwiami. Zupełnie jakby na niego czekał. Długo nie musiał czekać; Sebastian i Mysza, ze swoim planem dnia, byli przewidywalni jak szwajcarskie koleje. Sebastian uważał, że tylko regularny rozkład zajęć zapewnia dziecku dobre ramy do rozwoju.
Facet zatrzasnął drzwi i podszedł do nich – Mysza akurat próbowała ściągnąć sobie czapkę, chociaż było minus jeden. Sebastian przytrzymywał jej rączkę i jednocześnie walczył z wózkiem, więc odwrócił się dopiero wtedy, kiedy usłyszał „dzień dobry”.
– Moja narzeczona bardzo się ucieszyła, że znalazł pan jej zegarek – powiedział Facet.
Mysza znowu szarpnęła za czapkę, a Sebastian znowu ściągnął jej rękę w dół.
– Ma pan śliczną córeczkę – mówił Facet. – Skończyła już roczek? Jak ma na imię?
Sebastian nie odpowiedział, a Mysza wykorzystała moment jego nieuwagi, zdjęła czapkę i wymachiwała nią tryumfalnie. Sebastian jak automat wyjął czapkę z dłoni Myszy i naciągnął z powrotem na jej główkę.
– To pewnie niełatwo tak cały dzień opiekować się dzieckiem – kontynuował Facet. Uśmiechnął się do Myszy. Dziewczynka zmierzyła go od góry do dołu spojrzeniem przeznaczonym dla obcych, którzy do niej nie gruchają. – Niech się pan o nią dobrze troszczy.
Sebastian nigdy nie był mocny w wymyślaniu na poczekaniu błyskotliwych ripost. Ale Facet nie czekał na odpowiedź, po prostu odszedł, nawet nie mówiąc „do widzenia”.
Sebastianowi trzęsły się ręce, kiedy próbował otworzyć kluczem drzwi do klatki schodowej, i trzęsły mu się nadal, kiedy dawał Myszy owoce ze słoiczka. Wieczorem nie mógł usnąć, przewracał się z boku na bok, ale lękał się podejść do okna. Bał się, że zobaczy tam Faceta; jeszcze bardziej się bał, że Facet zobaczy jego. A najbardziej bał się o Myszę. Ten strach był tak silny, że na samą myśl nie mógł zaczerpnąć tchu.
Następnego dnia Agnieszka wróciła z pracy, kiedy Mysza siedziała w wannie. Sebastian polewał jej plecki, a Mysza chichotała.
– Znasz tego faceta z naprzeciwka? – Agnieszka ściągnęła żakiet i rzuciła go na pralkę. – Tego, co ma sklep z komputerami? Spotkałam go przed chwilą. Powiedział, że często cię widzi, jak spacerujesz z Myszą. Mówił, że bardzo mu się podoba nasz partnerski układ.
– Mówił coś jeszcze? – Sebastian przeciągnął ręką po spodniach od dresu, bo Mysza chlapnęła wodą i bryzgi poleciały na niego.
– Zachwycał się Myszą. Ale każdy się zachwyca Myszą, bo – Agnieszka pochyliła się nad wanną – moja Myszka to super dziewczynka. Prawda, Myszko?
Mysza chlupnęła, używając obu rąk i obu nóg.
– Cholera, zaleje mi spodnie do pracy. Mama pójdzie się przebrać, córeczko. Zostań tu z tatusiem. – Agnieszka wybiegła z łazienki. – Fajnie jest znać sąsiadów, nie? – krzyknęła z przedpokoju. – Może jednak nadciągnie renesans więzi międzyludzkich. Może powinieneś się z nim zakumplować, nie siedziałbyś tak ciągle sam.
„I co ja mam zrobić? – pomyślał Sebastian. – Co ja mam teraz, kurwa, zrobić? Co ja mam teraz zrobić, do kurwy nędzy? – głowił się, wpatrzony w czarny sufit, nasłuchując cichutkiego popiskiwania Myszy przez sen. – Nie wyprowadzę się stąd, bo jak? Co powiem Agnieszce? Że facet z naprzeciwka, ten miły sąsiad, pokłócił się z narzeczoną, a ja podejrzewam, że ją zamordował, jak w tym filmie Hitchcocka?”. Agnieszka popukałaby się w czoło. A właściwie nie, popatrzyłaby mu z troską w oczy, a potem przytuliłaby go i zaproponowała seks.
„Nic nie mogę zrobić. Nic nie mogę, kurwa, zrobić! Ale co, jeśli...”.
W tym momencie strach o Myszę chwycił go za gardło tak mocno, że Sebastian nie mógł nawet skończyć myśli.
„A jednak możesz, kretynie”.
Sebastian podskoczył, bo nowa myśl pojawiła się tak nagle i była tak wyraźna, jakby usłyszał w ciemności obcy głos. Agnieszka przekręciła się na drugi bok. Sebastian oparł głowę o poduszkę i pozwolił głosowi kontynuować w jego głowie.
„Popełniłeś trzy błędy, tak? Trzy wielkie błędy. To nie rób ich więcej”.
Łatwo powiedzieć... Sebastian skrzywił się. Jednak kolejna myśl była tak klarowna, że poczuł, jak skacze mu puls.
Następnego dnia nie mógł się doczekać, kiedy Mysza wypije butlę i zaśnie. Wszedł na fejsbuka i do wszystkich znajomych Anki wysłał wiadomość: „Słuchajcie, Anka zniknęła. Od kilku dni próbuję się z nią skontaktować, nie odbiera telefonu i nie odpowiada na fejsie. Czy ktoś z Was ma z nią kontakt”. Opatrzył wiadomość trzema znakami zapytania, potem zamyślił się chwilę i dorzucił jeszcze trzy wykrzykniki.
Anka miała strasznie dużo znajomych i wszyscy zaczęli się przerzucać tekstami w stylu: „Ja też nie mogę się do niej dodzwonić”, „Nie ma jej, to prawda”, „To do niej niepodobne, coś musiało się stać”, „Może wypadek” i „Trzeba zgłosić na policję”. Sebastian dał im dwa dni; i tak za dużo, bo po dobie temat zniknięcia Anki wyczerpał się. Po dwóch dniach wrzucił nowy wątek: „Widziałem ją ostatnio u Roberta, ale on nie chce na ten temat rozmawiać. Unika mnie, a kiedy go spotykam, zachowuje się agresywnie. Chodźmy do niego wszyscy, jak przyjdzie kilkadziesiąt osób, będzie musiał z nami porozmawiać”. Dostał w odpowiedzi: „Super pomysł!”, „Tak, chodźmy”, „My też się martwimy o Ankę. No to kiedy?”. „Najlepiej w sobotę rano – odpisał. – Większość ludzi wtedy nie pracuje, a on prawie na pewno będzie w sklepie, bo mają otwarte. Pasuje Wam w sobotę o 12?”. Wszystkim pasowało. Sebastian nie miał złudzeń: większość znajomych Anki oleje sobotę i dwunastą, ale nie potrzebował wszystkich. Kilkanaście osób w zupełności wystarczy, właściwie wystarczy nawet kilka. Kilka obcych osób, których on nie zna i które nie znają jego.
W sobotę Agnieszka była w domu, ale Sebastian z przyzwyczajenia wstał o szóstej, dał butelkę Myszy, zrobił śniadanie, przygotował następną butelkę i ułożył Myszę do pierwszej drzemki. O dziesiątej, kiedy Mysza się obudziła, powiedział Agnieszce, że wychodzi. Agnieszka odpowiedziała, że ona też planowała wyjść, bo koniecznie musi sobie kupić nową spódnicę do pracy. Sebastian odparł, że jeśli ciągle będzie siedział w domu, to zwariuje, a Agnieszka może wziąć na zakupy Myszę, co on robi codziennie. I że Agnieszka powinna się starać o lepszy kontakt z córką, bo niedługo Mysza w ogóle zapomni, że ma matkę. Kłótnia zajęła im dwadzieścia minut i o dziesiątej trzydzieści Sebastian był już za drzwiami.
Poczekał na klatce schodowej do za dziesięć jedenasta. Ryk Myszy słychać było aż na dole, ale w końcu się uspokoiła. Sebastian skoczył jeszcze na chwilę do piwnicy; tuż przed jedenastą przeszedł na drugą stronę ulicy i wkroczył do sklepu.
Jak zwykle było pusto. „Z czego ten facet żyje, skoro nigdy tu nikogo nie ma?” – przemknęło Sebastianowi przez głowę, ale tylko przelotnie, bo musiał się skupić na czymś innym.
– O, to pan – ucieszyła się Sekretarka. – A gdzie malutka? Dzisiaj z mamusią?
Sebastian przytaknął.
– Szefa znowu nie ma – oznajmiła i poprawiła włosy. – W sobotę zawsze jeździ po towar. Będzie za – zerknęła na zegarek – jakąś godzinkę.
„Wiem – chciał odpowiedzieć Sebastian. – W końcu tyle już sterczę przed tym oknem, że znam rozkład dnia twojego szefa na pamięć”.
Ale nic nie powiedział. Podszedł bliżej i uderzył Sekretarkę w głowę młotkiem, który wziął z piwnicy.
Sekretarka nawet nie jęknęła. Oczy uciekły jej w głąb czaszki, osunęła się z krzesła na wykładzinę i znikła z pola widzenia ewentualnych przechodniów na ulicy. Z domu naprzeciwko i tak nikt jej nie mógł zobaczyć przez ten cholerny śnieg na gałęziach.
Wszystko stało się bardzo szybko i Sebastian był pewien, że nikt go nie zauważył. Ale dla pewności rozejrzał się za kluczem. Nigdzie go nie znalazł, więc podparł drzwi krzesłem. Potem postał chwilę w głębi sklepu, niewidoczny z zewnątrz, i poobserwował ulicę. Przez tych kilka minut nie przeszła ani jedna osoba, nie przejechał ani jeden samochód. Sobota, wiadomo. Wszyscy tkwią w galeriach handlowych od rana do nocy.
Później udusił Sekretarkę. Nie wiedział, w jaki sposób Facet zamordował Brunetkę (Ankę, Ankę!), a chciał, żeby wyszło podobnie. Facet musiał ją albo udusić, albo walnąć mocno w głowę, bo pistoletu nie miał na pewno, a nóż... Nie, facet taki jak Facet na pewno nie szukałby w czasie kłótni noża po szufladach. Udusił ją lub walnął, to jasne. Więc Sebastian, na wszelki wypadek, zrobił i jedno, i drugie.
Udusił Sekretarkę dłońmi w rękawiczkach, młotek też cały czas trzymał przez rękawiczkę. Osłoniętą ręką otworzył i zamknął drzwi, przystawił krzesło. Na głowie miał czapkę; przecież był środek zimy. Prawdopodobieństwo, że zostawił jakiś DNA, było niewielkie. A zresztą przecież to sklep. Gdyby ktoś zaczął szukać, brodziłby w DNA różnych klientów po kolana. Sebastian miał nadzieję, że policja się do tego szukania przyłoży i znajdą DNA Brunetki. Może też krew. Na przykład w walizce.
Zostawił Sekretarkę tam, gdzie leżała, wsadził młotek z tyłu za pasek spodni i spojrzał na zegarek. „Cholera, ale ten czas leci, już wpół do dwunastej. Niedługo zaczną się schodzić znajomi Anki”. Rozejrzał się jeszcze raz, sprawdzając, czy nie zostawił śladów. Nie zostawił. Odsunął krzesło, wyszedł ze sklepu i zamknął za sobą drzwi.
Wrócił do domu, zaniósł młotek do piwnicy i poszedł na górę.
– Przepraszam, kochanie – powiedział od progu. Agnieszka, w spodniach od dresu i staniku, zatrzymała się w pół kroku z Myszą uczepioną nogi. – Po prostu musiałem na chwilę wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem. Chcesz, żebyśmy razem poszli do galerii handlowej po tę spódnicę?
Agnieszka uśmiechnęła się trochę niepewnie, bo nie wiedziała, czy kłótnia została właśnie ostatecznie zakończona. Za to Mysza zawyła ze szczęścia i wyciągnęła łapki w stronę tatusia. Sebastian podniósł ją i przytulił.
I znowu miał to uczucie, że wszystko jest w porządku. Tym razem nie popełnił przecież żadnego błędu. A zresztą, kto by go podejrzewał? Przecież był tylko zwykłym facetem, do tego bez roboty. Ojcem na tacierzyńskim.
Większość rzeczy nie zdarza się,
lecz ta się zdarzy.
Philip Larkin
Dzwonek domofonu rozległ się cztery razy, zanim usłyszała zdyszany damski głos:
– Kto tam?
Milczała. Skóra pod kolanami znów zaczęła ją piec. Powstrzymała się jednak przed podrapaniem. Myślała, że ten głos jest miękki, aksamitny, choć zbyt piskliwy jak na jej gust.
– Halo – głos nadal był tylko lekko zniecierpliwiony.
Otworzyła usta, by coś odpowiedzieć, ale rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Bez wahania wcisnęła numer jeszcze raz. Tym razem osoba odebrała zaraz po pierwszym dzwonku. Była już wyraźnie zła.
– Żarty sobie stroisz?
Ewa uśmiechnęła się z wyższością. Nie od razu odpowiedziała. Chwilę wsłuchiwała się w oddech kobiety po drugiej stronie słuchawki i czuła, jak swędzenie pod lewym kolanem wyraźnie się wzmaga.
– To pani auto? Czerwona micra na Czereśniowej? – odezwała się uprzejmie. Wiedziała, że jej głos wzbudzi w pisklaku respekt. Dodała już łagodniej: – Zastawiła mnie pani.
Głos zmiękł, spokorniał.
– Mąż zaraz zejdzie. Proszę poczekać. Adam!