Apeirogon - Colum McCann - ebook + książka

Apeirogon ebook

Colum McCann

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 

Nominowana do Nagrody Bookera, finalistka Dublin Literary Award, nagrodzona National Jewish Book Award historia dwóch śmiertelnych wrogów zjednoczonych w obliczu straty.

Rami Elhanan jest Izraelczykiem, a Bassam Aramin Palestyńczykiem. Dzieli ich wszystko.

Podczas spotkania z przyjaciółkami Smadar, córka Ramiego, ginie w wyniku samobójczego zamachu w centrum Jerozolimy. Dziesięć lat później Abir, córka Bassama, zostaje śmiertelnie postrzelona na przerwie między lekcjami. Tragiczna śmierć córek nierozerwalnie zbliża ojców i na przekór wszystkiemu daje początek długoletniej przyjaźni oraz wspólnej misji.

McCann z geometryczną precyzją tka misterną fabułę na wzór apeirogonu – wielokąta o nieskończonej liczbie boków. Łączy fikcję, historię, politykę, sztukę i naturę w pełną nadziei opowieść o miłości i przyjaźni, stracie i przynależności. Opowieść, której świat potrzebuje właśnie teraz i która – podobnie jak opisany w niej konflikt – niepokoi i nie pozwala o sobie zapomnieć.

"Wszystkie ważne powieści stanowią akty brawurowej odwagi. Apeirogon Columa McCanna jest inny niż wszystko, co do tej pory czytaliście." 
Michael Cunningham

"Najnowsza powieść McCanna jest być może jego największym dokonaniem." 
Kirkus Reviews

"Nadzwyczaj wciągająca podróż, przepełniona pomysłami i poetycką wrażliwością."
The Times

"Powieść o silnym brzmieniu i wielkiej mocy. Trudno o lepszą książkę." 
The Independent

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 541

Oceny
4,6 (54 oceny)
39
10
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Uwaga - to nie jest recenzja w ścisłym tego słowa rozumieniu. To raczej garść luźnych wrażeń, jakie wywołała we mnie Lektura tej książki. Wiem, że temat nierozwiązywalnego chyba konfliktu pomiędzy Izraelem, a Palestyna, jest tematem ważkim. W pewnym jednak momencie stwierdziłem: Ileż można? Jak długo jeszcze ludzie nie będą umieli, nie będą chcieli się ze sobą dogadać? W imię czego? Historii, religii, tradycji, niekończącego się odwetu? Czy to wszystko ma w ogóle jakiś sens? Allah, Jahwe, Jehowa - jakie - z kosmicznego punktu widzenia ma to znaczenie? Droga wyłącznie dla muzułmanów, droga dla niewiernych? A może kino tylko dla Niemców? Przecież już to przerabialiśmy i co? I nic. Jak grochem o ścianę. Czy kiedyś - jako ludzie - pojmiemy, że wszystko, co mamy, to ta jedna, nie najwieksza wcale planeta? Co nam pomogą wydumani bogowie, kiedy zabraknie wody i powietrza, nadającego się do oddychania? Co nam po najbardziej nawet wymyślnych wierzeniach, kiedy na własne życzenie zaczniemy go...
41
krzysztofik71

Nie oderwiesz się od lektury

Książka niezwykła - zarówno w treści jak i w formie. O nieutulonej stracie i bólu. O drodze od nienawiści i gniewu do spotkania i przyjaźni. Przyjaźni między podziałami i murami, które Bassam i Rami usiłują zburzyć spotykając się, rozmawiając, wzbijając się ponad - jak ptaki niosące w dziobach gałązki oliwne. Gałązki o niezwykłej sile rażenia.
21
PANI-Z-TRASY88

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitna książka. Powiedzieć "poruszająca" to nic nie powiedzieć. Tak samo jak powiedzieć: wszyscy jesteśmy ludźmi, kochamy i cierpimy tak samo to banał. A jednak jak pokazuje permanentny konflikt palestyńsko-izraelski który stał się ludobójstwem trzeba to powtarzać. Nie za dobrze to o nas świadczy.
00
legimi143

Nie oderwiesz się od lektury

Zaczęłam czytać tę książkę, a kilka dni później wybuchła wojna izraelsko-palestyńska. Świetna forma opowieści, wplatająca narracyjną fikcję do faktów historycznych. Fabularna opowieść o dwóch stronach ciągnącego się od lat 60-tych konfliktu, w którym nie ma strony zwycięskiej a cierpienie dystrybuowane jest po równo.
00
Tynka8

Nie oderwiesz się od lektury

Ból po stracie jest uniwersalny. A wojna zawsze jest okrutna.
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Apeirogon

Copyright © 2020, Colum McCann

All rights reserved.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Aga Zano, 2021

 

Redaktorka inicjująca • Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca • Weronika Jacak

Marketing i promocja • Katarzyna Kończal

Redakcja • Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta • Agata Tondera, Magdalena Owczarzak

Konsultacja wojskowa • kmdr ppor. Jacek Falejczyk

Konsultacja ornitologiczna • Adam Zbyryt

Konsultacja medyczna • Tomasz Jopek

Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

Łamanie • Barbara Adamczyk

Projekt okładki • David Mann

Adaptacja projektu okładki • Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej • Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66981-90-4

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Sally

 

 

 

 

 

Od autora

 

 

 

 

 

 

Osoby obeznane z sytuacją polityczną w Izraelu i Palestynie wiedzą, że główni bohaterowie tej opowieści, Bassam Aramin i Rami Elhanan, są prawdziwi. Mówiąc to, mam na myśli, że ich doświadczenia — i historie ich córek, Abir Aramin oraz Smadar Elhanan — zostały obszernie udokumentowane w druku i na taśmach filmowych.

Transkrypty wypowiedzi obu mężczyzn zamieszczone w środkowej części książki zostały zaczerpnięte z serii rozmów przeprowadzonych w Jerozolimie, Nowym Jorku, Jerychu i Bajt Dżali, ale zarówno Bassam, jak i Rami zgodzili się, bym w pozostałych sekcjach powieści samodzielnie układał i przekształcał ich słowa i światy.

Mimo takiego zakresu twórczej swobody mam jednak nadzieję, że udało mi się zachować wierność rzeczywistości utkanej z ich wspólnych doświadczeń. Pozostaje zatem powtórzyć za Rilkem, że przeżywamy swe życie w kręgach, co się toczą przez rzeczy — jak fala, gdy wzbierze[1].

 

 

 

 

 

Od tłumaczki

 

 

 

 

 

 

Dziękuję Hannie Jankowskiej, Michałowi Bojanowskiemu i Annie Halbersztat za konsultacje arabistyczne, judaistyczne i hebraistyczne oraz za ogromną życzliwość i cierpliwość wobec moich dociekań.

 

 

 

 

 

2016

 

1

Wzgórza Jerozolimy są skąpane we mgle. Rami przemierza z pamięci rozciągającą się przed nim połać, ocenia w myślach krzywiznę drogi przed zakrętem.

Ma sześćdziesiąt siedem lat, jedzie pochylony nisko na motocyklu, ma na sobie watowaną kurtkę i mocno zapięty kask. Motocykl jest japoński, z silnikiem o pojemności siedmiuset pięćdziesięciu centymetrów sześciennych. Zwinna maszyna jak dla kierowcy w tym wieku.

Rami ciśnie mocno, nawet w złą pogodę.

Przy ogrodach, gdzie mgła ustępuje miejsca ciemności, skręca ostro w prawo. Corpus separatum. Zmienia bieg na niższy i pędem mija wieżę obserwacyjną. O poranku lampy sodowe majaczą niewyraźnie. Chmara ptaków na chwilę zasłania pomarańczowe światło.

U stóp wzgórza droga opada w kolejny zakręt skryty we mgle. Rami redukuje do dwójki, puszcza sprzęgło, gładko wchodzi w zakręt i ponownie wrzuca trójkę. Droga nr 1 ciągnie się nad ruinami Kalunji, po obu stronach zalegają gruzy historii.

Na końcu zjazdu zwalnia, zmienia pas na środkowy, mija drogowskazy na Stare Miasto, na Giwat Ram. Po autostradzie tańczą mroczki reflektorów przejeżdżających samochodów.

Rami pochyla się na lewo i spływa niczym łosoś na szybszy pas, w stronę tunelu, muru separacyjnego, Bajt Dżali. Za jednym zakrętem czekają dwa widoki: osiedle Gillo po jednej stronie, Betlejem po drugiej.

Tutaj geografia przesądza o wszystkim.

 

2

TA DROGA PROWADZI DO STREFY A

POD NADZOREM WŁADZ PALESTYŃSKICH

OBYWATELOM IZRAELA WSTĘP WZBRONIONY

NA MOCY PRAWA IZRAELSKIEGO

POD GROŹBĄ UTRATY ŻYCIA

 

3

Każdego roku niebo nad wzgórzami Bajt Dżali przecina pięćset milionów ptaków. Przemieszczają się wedle pradawnych, przejętych po przodkach zasad — dudki, drozdy, muchołówki, pokrzewki, kukułki, szpaki, dzierzby, bataliony, białorzytki, sieweczki, nektarniki, jerzyki, wróble, lelki, sowy, mewy, jastrzębie, orły, kanie, żurawie, myszołowy, bekasy, pelikany, flamingi, bociany, kląskawki, sępy płowe, kraski, dżunglotymale arabskie, żołny, turkawki, cierniówki, pliszki żółte, kapturki, świergotki rdzawogardłe, bączki.

To druga w Europie najruchliwsza migracyjna superautostrada; przewala się przez nią ponad pięćset gatunków ptaków zajmujących podniebne pasy na różnych wysokościach. Smukłe klucze rozszczebiotanego skupienia. Samotni podróżnicy, smyrgający nisko nad spłachciami traw.

Co roku oglądają z góry nowe krajobrazy: izraelskie osiedla, palestyńskie bloki, ogrody na dachach, baraki, bariery, obwodnice.

Niektóre ptaki wędrują nocą, by unikać drapieżników; latają w konstelacjach, wysmuklone od prędkości, pożerające w locie własne mięśnie i narządy. Inne podróżują za dnia, by korzystać z tworzących się nad ziemią prądów termicznych, i dryfują na falach ciepłego wiatru.

Czasami całe chmary zasłaniają niebo i rzucają cienie na Bajt Dżalę: na pola, strome pola tarasowe, gaje oliwne na obrzeżach miasta.

O którejkolwiek porze dnia położysz się w winnicy klasztoru Cremisan, zobaczysz roje ptaków pokonujących swoje szczebiotliwe ścieżki.

Przysiadają na drzewach, słupach telegraficznych, na przewodach energetycznych, zbiornikach na wodę, a nawet na skraju muru, gdzie czasem stają się celem dla ciskających kamieniami chłopców.

 

4

Starożytna proca była wykonana z miseczki na pocisk rozmiarów opaski na oko, zrobionej z cielęcej skóry z dwiema dziurkami, przez które przewlekano rzemienie. Proce zostały wymyślone przez pasterzy, by skuteczniej odstraszać drapieżne zwierzęta podchodzące do wędrujących stad.

Pasterz trzymał miseczkę w lewej dłoni, rzemienie w prawej. Potrzebował praktyki, by nauczyć się posługiwać procą precyzyjnie. Włożywszy kamień w skórzaną miseczkę, naciągał mocno rzemienie. Kręcił nią kilka razy energicznie nad głową, aż do momentu naturalnego zwolnienia pocisku. Wtedy luzował uchwyt, a kamień leciał. Niektórzy pasterze potrafili trafić w cel wielkości oka szakala z odległości dwustu kroków.

Wkrótce proca stała się narzędziem wykorzystywanym w sztuce wojennej; jako że umożliwiała miotanie pociskami w górę stromych zboczy i ponad murem obronnym, stała się niezbędna przy zdobywaniu miast warownych. Do oblężenia wysyłano procarzy wyposażonych w dalekosiężną broń. Jechali w pełnym rynsztunku na rydwanach załadowanych kamieniami, a w terenie niedostępnym — przez fosy, okopy, suche pustynne parowy, strome nasypy, głazy zalegające na drogach — schodzili i dalej ruszali pieszo, ze zdobionymi sakwami przewieszonymi przez ramię. Najpojemniejsze mieściły nawet dwieście niewielkich kamieni.

W przygotowaniach do bitwy przyjęło się malować co najmniej jeden kamień. Następnie procarz chował go na samym dnie sakwy jako talizman — w nadziei, że nigdy nie będzie zmuszony sięgnąć po ten ostatni pocisk.

 

5

Na obrzeżach bitwy werbowano dzieci — w wieku ośmiu, dziewięciu, dziesięciu lat — do zestrzelania ptaków z nieba. Czekały przy wadi, kryły się w pustynnych krzewach, miotały kamieniami z murów obronnych. Zestrzeliwały turkawki, przepiórki, ptaki śpiewające.

Niektóre ptaki łapało się żywe. Pakowano je do drewnianych klatek i wyłupywano im oczy, by myślały, że wokół nich trwa wieczna noc — przez to całymi dniami opychały się ziarnem.

Upasione do dwukrotności swojej dawnej wagi ptaszki piekło się w glinianych piecach i podawało się z chlebem, oliwkami i przyprawami.

 

6

Na osiem dni przed śmiercią, po spektakularnej celebrze łakomstwa, francuski prezydent François Mitterrand zamówił swój ostatni posiłek: ortolany, maleńkie ptaszki o żółtym podgardlu, nie większe od kciuka. W oczach prezydenta ten delikates stanowił ucieleśnienie francuskiej duszy.

Personel Mitterranda nadzorował chwytanie dzikich ptaków w wiosce na południu kraju. Opłacono miejscową policję, zorganizowano polowanie i o wschodzie słońca nałapano ptaków w specjalne cieniutkie sieci, porozpinane na skraju lasu. Ortolany pozamykano w klatkach i przewieziono zaciemnioną furgonetką do wiejskiej posiadłości Mitterranda w Latche, gdzie kiedyś spędzał letnie miesiące dzieciństwa. Zastępca szefa kuchni odebrał klatki i zaniósł je do środka. Ptaki karmiono przez dwa tygodnie, aż były utuczone prawie do granic możliwości, a następnie chwytano za nóżki i zanurzano żywcem w kadzi czystego armaniaku, gdzie się topiły.

Następnie szef kuchni je skubał, dodawał soli i pieprzu, a potem piekł przez siedem minut w ich własnym tłuszczu, na koniec zaś kładł do podgrzanego białego naczynia.

Kiedy potrawę przyniesiono do wyłożonego boazerią pokoju, wszyscy — rodzina Mitterranda, jego żona, dzieci, kochanka, przyjaciele — zamilkli. Prezydent usiadł na swoim miejscu, zsunął koc z kolan, upił łyk szlachetnego Château Haut-Marbuzeta.

Nie ma na świecie nic interesującego prócz życia, oznajmił.

Nakrył sobie głowę białą serwetą, by wdychać aromat pieczonych ptaków oraz, jak nakazywała tradycja, ukryć akt spożywania przed Bogiem. Brał drobne ptaszki w dłonie i zjadał w całości: soczyste mięso, tłuszcz, gorzkie wnętrzności, skrzydła, ścięgna, wątrobę, nerki, ciepłe serce, nóżki, chrzęszczące w zębach kosteczki czaszki.

Konsumpcja zajęła mu kilka minut, podczas których jego twarz ani na chwilę nie wyłoniła się spod białego przykrycia. Rodzina słyszała tylko odgłosy pękających ptasich kości.

Mitterrand otarł usta serwetką, odsunął od siebie gliniane naczynie, podniósł głowę i z uśmiechem życzył zebranym dobrej nocy, a następnie udał się na spoczynek.

Przez kolejne osiem i pół dnia pościł, aż umarł.

 

7

W Izraelu ptaki śledzi się za pomocą zaawansowanej sieci radarów, rozstawionych wzdłuż tras wędrówek w całym kraju — pod Ejlatem, Jerozolimą, Latrun — i połączonych z instalacjami wojskowymi oraz biurami kontroli ruchu powietrznego na lotnisku im. Ben Guriona.

Biura w porcie lotniczym są wyposażone w zaawansowaną technologię, mają zaciemnione okna. Całe rzędy komputerów, radioodbiorników, telefonów. Zespół ekspertów lotnictwa i matematyki śledzi trasy i schematy lotów: liczebność stad, ich kształty, prędkość, wysokość, przewidywane zachowanie w różnych warunkach pogodowych, możliwe reakcje na wiatry boczne, gorące podmuchy sirocca, burze. Operatorzy tworzą algorytmy i wysyłają powiadomienia alarmowe do kontrolerów lotów i do obsługi linii komercyjnych.

Inna gorąca linia służy komunikacji z izraelskimi siłami powietrznymi. Szpaki na wysokości tysiąca stóp nad Zatoką Gazy, 31°31′33″N, 34°25′50″E. Czterdzieści dwa tysiące żurawi kanadyjskich około siedmiuset pięćdziesięciu stóp nad południowym brzegiem Morza Czerwonego, 20°28′02″N, 38°51′26″E. Nietypowe ruchy stada na wschód od Akki, straży przybrzeżnej zaleca się ostrożność, nadchodzi burza. Przewidywany przelot bernikli kanadyjskich na wschód od lotniska Ben Guriona o godzinie drugiej, dokładne współrzędne później. Zgłoszono obecność pary puchaczy pustynnych na drzewach w pobliżu lądowiska B dla śmigłowców na południe od Hebronu, 31°32‘00‘‘N, 35°05‘42‘‘E.

Ornitolodzy mają najwięcej pracy jesienią i na wiosnę, kiedy trwają w najlepsze wielkie migracje ptaków; ekrany ich komputerów czasami przypominają karty testów Rorschacha. Badacze współpracują z obserwatorami ptaków na ziemi, choć dobry specjalista jest w stanie odgadnąć rodzaj ptaków tylko po kształcie stada na radarze i wysokości, na jakiej lecą.

W akademii wojskowej pilotów myśliwców szkoli się ze skomplikowanych wzorców ptasiej wędrówki, żeby nie dochodziło do zamętu w obszarach największej koncentracji ptaków. Tu wszystko ma znaczenie: wielka kałuża w pobliżu pasa startowego może przyciągnąć gromadę szpaków; plama oleju oblepić skrzydła drapieżników i je zdezorientować; pożar lasu potrafi zepchnąć stado gęsi daleko z obranego kursu.

W porach migracji ptaków piloci starają się nie pozostawać dłużej niż to konieczne na wysokości poniżej trzech tysięcy stóp.

 

8

Łabędź może stanowić dla pilota równie wielkie zagrożenie, co granatnik przeciwpancerny.

 

9

Podczas upadku pierwszej intifady w sieciach ornitologicznych na zachodnich zboczach Bajt Dżali znaleziono parę ptaków, które podróżowały z Europy do północnej Afryki. Były ze sobą związane, nogi zaplątały im się w tę samą nitkę, skrzydła trzepotały gorączkowo o włókna tak, że w pierwszej chwili stworzenia sprawiały wrażenie jednego dziwacznego ptaka.

Znalazł je czternastoletni chłopiec, Tarek Khalil, który w pierwszej chwili pomyślał, że są zbyt małe jak na gatunek wędrowny; może to kapturki. Nachylił się bliżej. Wstrząsnęło nim udręczone ćwierkanie. Wyplątał ptaki, włożył każdego do oddzielnego płóciennego worka i zabrał je na wzgórze, do stacji obrączkowania, żeby tam je zidentyfikowano i opisano: rozpiętość skrzydeł, długość ogona, wagę, płeć, zawartość tkanki tłuszczowej.

Tarek po raz pierwszy widział takie stworzenia: zielonogłowe, piękne, tajemnicze. Wertował atlasy ptaków, przeszukiwał archiwa. Jakieś śpiewaki, najpewniej z Hiszpanii albo Gibraltaru, może z południa Francji. Nie był pewien, jak się z nimi obchodzić. To on miał za zadanie przed wypuszczeniem nałożyć każdemu na nogę za pomocą obcążków maleńkie metalowe kółeczko z numerem, dzięki któremu można udokumentować trasę migracji.

Tarek przygotował obrączki. Ptaki były tak drobne, że nie ważyły więcej niż łyżka pieprzu. Pomyślał, że kawałek metalu może uniemożliwić im zachowanie równowagi w locie.

Przez chwilę się wahał, aż w końcu włożył ptaki z powrotem do worków i zabrał do swojego domu rodzinnego w Bajt Sahur. Szedł po stromych brukowanych ulicach, niosąc w woreczkach maleńkie stworzenia. W kuchni wisiały klatki. Dwie siostry Tareka karmiły i poiły ortolany przez kolejne dwa dni. Trzeciego chłopiec zabrał ptaki z powrotem na wzgórze i wypuścił, niezaobrączkowane, między drzewka morelowe.

Jeden z ortolanów przez chwilę siedział mu na ręce przed odlotem. Tarek kołysał go na palcach. Pazurki wbiły się w nagniotek. Maleńki karczek odwrócił od miękkiego wnętrza dłoni. Ptaszek podniósł się niepewnie, a potem odfrunął z trzepotem.

Chłopak wiedział, że oba ptaki wymkną się dokumentacji. Zachował sobie niewykorzystane aluminiowe obrączki — z wybitymi numerami — i nawlókł na cieniutki srebrny łańcuszek.

Dwa miesiące później czuł, jak podskakują mu na szyi, kiedy szedł na ulicę Dziewicy Maryi ramię w ramię ze starszymi braćmi, by ciskać z procy kamieniami.

 

10

Stacja obrączkowania ptaków w szkole Talitha Kumi to jedna z dwóch tego rodzaju na Zachodnim Brzegu: stanowi część centrum ochrony środowiska — z muzeum historii naturalnej, programem recyklingu odpadów, projektem oczyszczania wody, placówką edukacyjną i ogrodem botanicznym kipiącym od jaśminów, malw, ostów, pokrzyw kuleczkowatych i rzędów żółto kwitnących poganków rutowatych.

Z centrum widać mur wijący się przez krajobraz. Na odległych zboczach siedzą równo przycupnięte osiedla domów o terakotowych dachach, otoczone ogrodzeniem pod napięciem.

W dolinie pojawiło się tyle nowych dróg, mostów, tuneli i mieszkań, że ptaki ciągną ku spłachetkowi ziemi na górskim zboczu, gdzie mogą wypocząć i się posilić w koronach drzew owocowych, w wysokich trawach.

Spacery po czterohektarowym centrum ochrony środowiska — między krzewami tamaryszku i drzewami oliwnymi, wśród opuncji i kwitnących zarośli tarasów — przypominają przechadzki po zaciskającym się płucu.

 

11

W Jerozolimie często można zobaczyć wznoszący się ku niebu sterowiec, który płynie nad miastem, znika, znów się unosi, jeszcze raz znika. Widziany z odległości kilku kilometrów, ze wzgórz Bajt Dżali, przypomina obłoczek, miękką białą bliznę na niebie, gza.

Czasami przysiadają na nim ptaki, korzystając z darmowej podwózki. Pokonują sobie na nim leniwie dwa, trzy kilometry, po czym znowu podrywają się do lotu — słowik korzysta z wysiłku orła.

Statek powietrzny, wśród członków izraelskiej załogi i techników radarowych znany jako Fat Boy Two, zazwyczaj wisi na wysokości około tysiąca stóp. Jest zrobiony z kevlaru i aluminium. Do podbrzusza ma przytwierdzoną oszkloną kabinę. Pomieszczenie dla trzynastu osób zostało wyposażone w zestaw komputerów i kamer na podczerwień, dość mocnych, by wychwycić i odczytać numer i kolor każdej tablicy rejestracyjnej na autostradzie, nawet jeśli ktoś porusza się szybko i zwinnie.

 

12

Motocykl Ramiego ma żółte blachy.

 

13

Rami zerka na zegarek na motocyklu, potem na drugi na nadgarstku. Chwila dezorientacji. Godzinna rozbieżność. Zmiana czasu na zimowy. Na zegarku łatwo to poprawić, ale Rami wie, że nadchodzące dni nasiąkną tą zmianą na różne sposoby. Co roku to samo: przez co najmniej kilka dni Izrael i Palestyna rozjeżdżają się o godzinę.

Teraz nic się z tym nie da zrobić. Nie ma sensu zawracać do domu. Rami mógłby zabić trochę czasu, pozostając na autostradzie nieco dłużej. Mógłby też pokrążyć po którejś z bocznych uliczek w dolinach. Znaleźć sobie miejsce, w którym musiałby pchać motocykl przed sobą, wprowadzić do tego dnia subtelny moment siły.

Rami wrzuca czwarty bieg, obserwuje czerwoną kreseczkę na liczniku. Mknie obok długiego tira, potem gładko zmienia na piątkę.

 

14

Gumowy pocisk wystrzelony z metalowego adaptera na końcu karabinu M-16 opuszcza lufę z prędkością przekraczającą sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Pociski są dostatecznie duże, by je zobaczyć, ale zbyt szybkie, żeby ich uniknąć.

Po raz pierwszy przetestowano je w Irlandii Północnej, gdzie Brytyjczycy mówili na nie „kolanówki” — strzelano nimi w ziemię tak, by odbijały się od podłoża i rykoszetem uderzały protestujących w nogi.

 

15

Pocisk, który zabił Abir, pokonał piętnaście metrów w powietrzu, po czym wbił się w tył jej głowy, miażdżąc kości czaszki niczym główkę maleńkiego ortolana.

Wyszła do sklepiku po słodycze.

 

16

Za dwa szekle Abir mogła kupić bransoletkę z napisem: „Kocha, nie kocha”, wytłoczonym na zewnętrznej stronie. Ale wybrała dwie iswarit mlabase — nanizane na gumkę koraliki z różowych, pomarańczowych, żółtych i błękitnych pudrowych cukierków.

Włożyła pieniądze w dłoń sprzedawczyni, która wyłowiła bransoletki z głębokiego szklanego słoja.

W drodze do szkoły Abir podarowała drugą ozdobę swojej siostrze Arin.

 

17

Po śmierci Abir Bassam codziennie chodził do meczetu godzinę przed wschodem słońca na nieobowiązkowe modlitwy przed świtem.

Ma czterdzieści osiem lat; przemieszcza się po ciemku, lekko kulejąc, w zagłębieniu dłoni kryje papierosa. Jest drobny, szczupły, w dobrej formie. Utykanie osadza go w świecie; w przeciwnym razie mógłby się przez niego prześlizgnąć niemal niezauważenie. A jednak pod spodem kryje się zwinność, żylasta niespodzianka, jak gdyby Bassam mógł w każdej chwili wyrwać się z rozkołysanego kulawo chodu, porzucić go za sobą.

Rzuca papierosa na ścieżkę przed meczetem, rozgniata pod podeszwą tenisówki. W samotności wygładza dłonią białą koszulę, idzie ku schodom, ściąga buty, stawia prawą stopę naprzód, przyklęka z tyłu sali i kłania się nieskończonemu Bogu.

Modli się za swoją żonę, za piątkę dzieci, w intencji pamięci Abir. Allahu, prosi Bassam, strzeż nas od okropieństw, widzialnych i ukrytych. Paciorki sznura modlitewnego spływają mu powoli z palców na grzbiet dłoni.

Promienie słońca wdrapują się powoli po szybach, wąska drzazga cienia sunie po kamiennych schodach. Bassam zamiata podłogę miotłą z cienkich rózeg i rozwija dywaniki, które stały w rzędzie jak słupki pod wschodnią ścianą.

Z dworu niesie się zapach węgla i koni. Ulice budzą się do życia, zaczynają się szmer i gwar rozcinane znajomym głosem muezina, niosącym się wśród poszczekiwań bezpańskich psów.

Bassam metodycznie przemieszcza się przez salę, przykrywa podłogę dywanikami, a następnie rozkłada takije i sznury modlitewne na pierwszą tego dnia modlitwę.

 

18

Anata, miejsce tutejsze i tamtejsze zarazem, wyłania się niczym osobliwy miejski archipelag: palestyńskie miasto na Zachodnim Brzegu pod okupacją izraelską i w zasięgu administracji jerozolimskiej. Niemal ze wszystkich stron jest otoczone murem separacyjnym.

Wysoko na wzgórzach przycupnęło kilka eleganckich domów — biały kamień, marmurowe kolumny, wysokie łuki oraz okna — ale w dole panuje chaos.

Spadek jest stromy i ostry. Talerze satelitarne tłoczą się na dachach jak grzyby. Gołębie gruchają w klatkach. Na sznurach rozpiętych między jednym mieszkaniem a drugim trzepocze pranie. Chłopcy bez koszulek objeżdżają na rowerach dziury w drodze. Jadą w dół, między przelewającymi się śmietnikami i stertami odpadków.

Na ulicach wrze ruch, ale nigdzie nie ma sygnalizacji świetlnej. Wszędzie neony. Zakłady wulkanizacyjne, piekarnie, serwisy telefonów komórkowych. Mężczyźni pozorują nonszalancję pośród cieni. Osnuwają ich chmury papierosowego dymu. Kobiety w hidżabach przechodzą pospiesznie. Zapomniane tusze jagnięce zwisają ze stalowych haków przed sklepami mięsnymi. Muzyka pop sączy się z głośników. Wszędzie wala się gruz.

Do miasta jest doklejony obóz uchodźców Szufat. Obóz pnie się w górę, dom na domu. Nie ma dokąd iść — tylko pod niebo.

Do Szufat łatwo się dostać — wystarczy prześlizgnąć się przez metalową bramkę obrotową przy punkcie kontrolnym i przejść ulicą — ale wyjść trudniej. Warunkiem wstępu do Jerozolimy jest okazanie odpowiedniego dokumentu tożsamości albo pozwolenia. Żeby przejechać do innych części Zachodniego Brzegu — co jest konieczne, jeżeli podobnie jak Bassam jeździ się na zielonych blachach — można liczyć tylko na jedną, poszczerbioną dziurami szosę.

 

19

Obręcz na zaciskającym się płucu.

 

20

Wyobraźmy to sobie tak: jesteś w Anacie, na tylnym siedzeniu taksówki, w ramionach trzymasz dziewczynkę. Przed chwilą raniono ją w głowę gumowym pociskiem. Jedziecie do szpitala.

Taksówka utkwiła w korku. Droga do punktu kontrolnego do Jerozolimy jest zamknięta. Jeśli spróbujesz przedostać się na drugą stronę bezprawnie, w najlepszym razie cię aresztują. W najgorszym — zarówno ty, jak i kierowca zostaniecie zastrzeleni z rannym dzieckiem na rękach.

Patrzysz na dziecko. Ciągle jeszcze oddycha. Kierowca łupie w klakson. Auto za nim też trąbi. Samochód przed wami wtóruje. Jazgot się podwaja, potraja. Wyglądasz przez okno. Auto pełznie obok sterty śmieci. Foliowe siatki furkoczą na wietrze. Nigdzie nie idziesz. Żar leje się z nieba. Kropla potu spływa ci z brody na plastikowe siedzenie.

Kierowca znów trąbi. Niebo jest błękitne, przyozdobione nadprutymi wstęgami chmur. Kiedy samochód rusza, koło wpada w kolejną dziurę. Chmury, myślisz, to najszybsze, co tutaj jest. Nagle ruch; dwa śmigłowce szatkują powietrze.

Masz ochotę wysiąść i nieść dalej zmasakrowane dziecko, ale musisz mu podtrzymywać głowę i się nie poruszać, podobnie jak trwa wszystko inne na ziemi.

 

21

Mówi się, że biblijny Jeremiasz — znany też jako „płaczący prorok”, wybrany przez Boga, by ostrzec świat przed nadchodzącą katastrofą — przyszedł na świat w starożytnej Anacie. Jego wizerunek można zobaczyć na malowidłach na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie, stworzonych przez Michała Anioła na początku szesnastego wieku.

Na fresku znajdującym się z boku ołtarza, w przedniej części kaplicy, brodaty Jeremiasz siedzi ze stroskaną miną, przyodziany w szaty łososiowej barwy, z dłonią na ustach i spuszczonym wzrokiem.

 

22

Bassama do dziś prześladuje wspomnienie cukierkowej bransoletki córki. W szpitalu zastał kierowcę taksówki i sklepikarkę, która przyjechała z Abir na tylnym siedzeniu. Zsunięty but włożono dziewczynce z powrotem na stopę, ale bransoletka zniknęła; Abir nie miała jej w dłoni, na nadgarstku, w kieszeniach.

Na sali operacyjnej Bassam pocałował Abir w czoło. Jeszcze oddychała. Aparatura popiskiwała słabo. Ten szpital sam potrzebował leczenia. Lekarze robili, co mogli, ale nie mieli prawie żadnego działającego sprzętu.

Postanowiono przewieźć dziewczynkę do szpitala Hadassa w Jerozolimie. Dwudziestominutowa podróż za mur.

Dwie godziny później — w karetce nadal tkwiącej w kolejce przed punktem kontroli — Bassam zajrzał do plecaka córki i znalazł bransoletkę pod podręcznikiem do matematyki.

 

23

Strzał padł z jadącego dżipa. Przez metalową klapkę w tylnych drzwiach, dziesięć na dziesięć centymetrów.

 

24

Dowódca oddziału straży granicznej napisał w raporcie, że z pobliskiego cmentarza ciskano kamieniami. Dodał, że jego podwładni znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

 

25

Abir miała dziesięć lat.

 

26

Wychodziła z pokrytego blachą sklepiku razem z Arin i dwiema koleżankami. Dopiero co minęła dziewiąta rano. Promienie zimowego słońca padały ukośnie na ziemię. Dziewczynki miały akurat godzinną przerwę w lekcjach. Właśnie wracały na klasówkę z matematyki, z tabliczki mnożenia.

Dwanaście razy osiem — dziewięćdziesiąt sześć. Dwanaście razy dziewięć — sto osiem.

Ulica była rozpłatana porannym blaskiem. Przyjaciółki minęły betonowe kloce, rozstawione na drodze, i przeszły obok przystanku autobusowego. Ich cienie rozlewały się na blokadę uliczną.

Dwanaście razy dwanaście — sto czterdzieści cztery.

 

27

 

 

28

Kiedy zza zakrętu wyłonił się opancerzony dżip, dziewczynki rzuciły się do ucieczki.

 

29

Pocisk był zrobiony z metalu, ale powleczony specjalną wulkanizowaną gumą. Kiedy uderzył w czaszkę Abir, guma lekko się odkształciła, ale potem powróciła do pierwotnego kształtu — bez żadnej widocznej szkody dla pocisku.

 

30

Żołnierze mówią na te pociski „łazarze” — kiedy tylko się da, można je pozbierać z ziemi i wystrzelić ponownie.

 

31

W roku po nadejściu nowego milenium artysta działający na własną rękę w Bajt Dżali umieścił na drzewach wydrążone gumowe pociski, miały służyć za improwizowane karmniki dla ptaków; podziurawił je małymi nacięciami, wypełnił ziarnem i rozwiesił na drucie na gałęziach.

Kołyszące się w powietrzu pociski przyciągały najróżniejsze drobne ptactwo: pliszki, wróble, świergotki.

 

32

Strażnik graniczny, który strzelił do Abir, miał osiemnaście lat.

 

33

Podczas wojny w Libanie w latach osiemdziesiątych izraelskich żołnierzy czasami proszono o zapozowanie z resztą plutonu do oficjalnych fotografii przed wyruszeniem na misję.

Przy ustawianiu się do zdjęcia żołnierzom kazano zajmować miejsca dość daleko od siebie, by między jednym a drugim pozostało dużo przestrzeni.

Fotografowie nie dawali żadnych innych wskazówek. Żołnierze mogli się uśmiechać, krzywić, patrzeć prosto w obiektyw albo odwracać wzrok. Nieważne — liczyło się tylko to, żeby każdego dzieliła od pozostałych przestrzeń na szerokość ramienia, tak by się nie stykali. To wszystko.

Niektórzy sądzili, że to jakiś rytuał, inni brali to za wojskowe wytyczne, jeszcze inni uważali, że chodzi o wyrażenie szlachetności i pokory.

Żołnierze zbierali się w grupach obok czołgów, w namiotach, przed rzędami piętrowych łóżek, w zbrojowniach, na platformach dla orkiestry, w kantynach, przed płachtami blachy falistej, na tle zielonych libańskich wzgórz. Poprawiali najróżniejsze berety: burooliwkowe, czarne jak węgiel, gołębioszare.

Na fotografiach odbywał się cały spektakl ekspresji: strach, brawura, niepokój, dyskomfort, buta. Ale też zaskoczenie wywołane żądaniem, by stanąć nieco dalej od siebie. Po zrobieniu zdjęć żołnierze wyruszali na misję.

Niekiedy już parę dni później, a czasami po kilku tygodniach albo miesiącach stawało się jasne, czemu miał służyć ten nakaz: przestrzeń między żołnierzami była potrzebna na wypadek, gdyby zdjęcie miało się ukazać w gazecie albo w telewizji. Zabitych identyfikowano, zakreślając jaskrawe czerwone kółko wokół twarzy.

 

34

Obrączkowanie ptaka jest prostym zadaniem — trzeba szczypcami zakleszczyć końce metalowego kółeczka na nóżce.

 

35

Redaktorzy gazet i producenci telewizyjni starali się za wszelką cenę unikać przecinania się linii na zdjęciach. Czasem na jednym pojawiało się pięć albo sześć czerwonych kółek.

 

36

Aby uwolnić ptaka z rozpiętej siatki ornitologicznej trzeba najpierw rozwiązać cieniutki nylonowy pasek między jego palcami, a następnie — w zależności od tego, jak bardzo się szarpie i jak długo tkwił zawieszony w siatce — spokojnie wyplątać ptasie stopy, kolana, tułów, skrzydła, bark i wreszcie głowę, przez cały czas dociskając skrzydła do łomoczącego serca i pilnując, by stworzenie nie próbowało rozerwać nam palców dziobem albo szponami.

Ta operacja przypomina rozplątywanie ciasnego supła na srebrnym łańcuszku, który przez cały czas się wyrywa i miota na wszystkie strony.

Ornitolodzy często podsuwają ptakowi ołówek albo długopis pod pazurki, żeby miał się czego złapać. W przypadku większych gatunków używają do tego gałęzi albo odpiłowanego kija od miotły.

Niektóre ptaki po zaobrączkowaniu odlatują, wciąż ściskając w szponach kije od mioteł.

 

37

Pierwowzór gumowych pocisków wynaleziono w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, kiedy singapurska policja strzelała do protestujących na ulicach kawałkami połamanych kijów od mioteł.

 

38

Niektórych izraelskich żołnierzy w Libanie zabiły pociski przeciwpancerne Milan produkcji francuskiej, które rząd François Mitterranda sprzedawał tysiącami najpierw do Syrii, a potem bojówkom Hezbollahu na czarnym rynku.

Iluś zginęło od ognia z sowieckich czołgów T-55, maszyn uważanych za ciężkie i niezborne do czasu, aż pewien generał zasugerował, że czołgi powinno się zakopywać w ziemi i używać jak bunkrów. Nad powierzchnią wystawała tylko armata. Żołnierze mówili na tak zakopane czołgi „trumny”. Zakamuflowane w ten sposób pojazdy trudno było namierzyć z powietrza, ale po odkryciu unieruchomione cele z łatwością dawało się roznieść w drobny mak.

Sześciu żołnierzy zabili bojownicy, którzy — w operacji znanej jako Noc Szybowców — przelecieli nad libańską granicą na chałupniczych motolotniach napędzanych silnikami od kosiarek i zaatakowali obóz izraelski. Byli uzbrojeni w radzieckie karabinki AK-47 i w granaty ręczne czeskiej produkcji, powstałe niedaleko Terezína, gdzie znajdował się niemiecki obóz koncentracyjny Theresienstadt.

 

39

Ludzie gadają, że ptaki wędrowne do dziś omijają niebo nad polami Terezína.

 

40

W Noc Szybowców w 1987 roku członkini straży izraelskiej, Irina Cantor, zauważyła ruch bladego światła na tle ciemnego nieba. Cantor, która dwa lata wcześniej emigrowała z Australii, dopiero co rozpoczęła służbę wojskową.

Była przekonana, że motolotnia to jakiś odległy obiekt albo że coś jej się przywidziało — że to jakiś powidok na tle postrzępionej chmury.

Później zeznała przed trybunałem wojskowym, że kiedy zaczął się ostrzał, widok motolotni tak bardzo zbił ją z tropu, że wzięła ją za dużego ptaka wyłaniającego się z mroku — jakieś ogromne prehistoryczne stworzenie.

 

41

Wyobraźmy sobie łabędzia wciągniętego nagle w silnik myśliwca. Mayday mayday mayday. Gwałtowny chrzęst zgniatanych kości i długich skrzydeł. Skowyt urządzenia. Mayday mayday mayday. Terkot metalu, miażdżenie piór, rozrywanie chrząstek, mielenie szkieletu. Maszyna wypluwa odłamki dzioba. Mayday mayday mayday.

 

42

Następnie wyobraźmy sobie, jak pilot ewakuuje się z samolotu, wciąż przypięty do fotela, jak wiruje przez połać nieba z mocą podobną do pędu gumowego pocisku.

 

43

Termin mayday — ukuty w Anglii w 1923 roku, ale wywodzący się z francuskiego venez m’aider, „na pomoc” — zawsze powtarza się trzykrotnie, mayday mayday mayday. Powtórzenie jest tu kluczowe — wypowiedziane tylko raz mogłoby zostać odczytane niewłaściwie, lecz przy trzech nie da się go z niczym pomylić.

 

44

Karabin M-16, z którego żołnierz zastrzelił Abir, został wyprodukowany niedaleko miasta Samaria w Karolinie Północnej. Nazwę Samaria nosi bardzo wiele wiosek i miast na całym świecie: osiem w Kolumbii, dwa w Meksyku, po jednym w Panamie, Nikaragui, Grecji, Papui-Nowej Gwinei, na Wyspach Salomona, w Wenezueli, Australii i Angoli.

Samaria to również starożytna stolica Królestwa Izraela.

 

45

Do strzelania gumowymi pociskami na końcu hamulca wylotowego karabinu M-16 montuje się metalową tulejkę. Ta nasadka może zawierać do ośmiu pocisków. Napędza je siłą wystrzału ślepego naboju z magazynka karabinu. Wnętrze nasadki jest gwintowane, przez co pociski uzyskują odpowiednią trajektorię. Rowki są poprowadzone spiralnie, jak paski na cukrowej laseczce, dzięki czemu pocisk leci, wirując wokół własnej osi.

 

46

Seelonce mayday, czyli sygnał uciszający stację zakłócającą komunikację, nadaje się do momentu ustania sygnału niebezpieczeństwa. Aby zakończyć alarm, osoba nadająca komunikat musi powiedzieć co najmniej raz: Seelonce feenee, co stanowi zangielszczoną wersję słów silence fini.

 

47

François Mitterrand został pochowany w miejscowości Jarnac, przy brzegu rzeki, nad którą bawił się w dzieciństwie — wartką, mętnozieloną nitkę rozcinały smugi cieni winorośli zwisających nad wodą.

Niedługo przed śmiercią prezydent zatrzepotał powiekami i powiedział lekarzowi: Jestem zjedzony od środka.

 

48

Abir była ubrana w szkolny mundurek — białą bluzkę, granatowy sweterek, niebieską spódniczkę ze spodniami do kostek, białe skarpetki, lekko poobcierane granatowe lakierki. Poza bransoletką z cukierków w jej plecaku znajdowały się dwa podręczniki i trzy książki dla dzieci, wszystko po arabsku, choć Bassam zastanawiał się, czy nie nauczyć jej kilku słów po hebrajsku, których sam się nauczył jako nastolatek dawno temu, kiedy odsiadywał siedmioletni wyrok w więzieniu w Hebronie.

 

49

Współwięźniowie lubili go za stoickie usposobienie. Było coś tajemniczego w tym kulejącym siedemnastolatku o ciemnej skórze i żylastej, mocnej sylwetce, w jego milczeniu. Zawsze pierwszy wychodził przed szereg w stołówce, kiedy przychodzili strażnicy. Kuśtykanie dawało mu przewagę. Pierwsze, drugie uderzenie pałką spadało na niego prawie że niepewnie. Często był ostatnim z więźniów, który jeszcze trzymał się na nogach; najbrutalniejsze pobicia dopiero na niego czekały.

Bassam wiele tygodni spędził w szpitalu. Lekarze i pielęgniarki byli jeszcze gorsi od strażników w więzieniu. Cuchnęło od nich rozgoryczeniem. Tłukli go, dźgali, zgolili zarost, odmawiali podawania leków, stawiali wodę poza zasięgiem ręki.

Sanitariusze druzyjscy byli najzawziętsi: rozumieli, z jaką niechęcią Arabowie odsłaniają ciało, jak dotkliwie odczuwają nagość, jak bliskie wstydowi jest to doświadczenie. Zabrali Bassamowi ubrania i pościel, a ręce związali mu na plecach, by nie mógł się zakryć.

Leżał. Płytki sufitowe były perforowane. W myślach tworzył wzory z maleńkich dziurek. Karty do gry, karo, piki. Coś w rodzaju pasjansa. Jego opanowanie wytrącało pielęgniarki z równowagi. Spodziewały się krzyków, skarg, przekleństw, oskarżeń. Im dłużej milczał, tym gorzej go tłukli. Słabsze pielęgniarki z niepokoju nabawiły się tików nerwowych. Pomyślał, że koniec końców zamieszka im w głowach.

Kiedy Bassam wreszcie się odezwał, jego głos przeraził personel medyczny; było w nim coś spokojnego. Dobrze opanował sztukę rozciągania warg w tajemniczym uśmiechu; potrafił go jednak zgasić w każdej chwili, zastąpić świdrującym spojrzeniem.

Nasłuchiwał lekarskich rozmów w korytarzu; z czasem rozumiał coraz więcej po hebrajsku. Już wtedy postanowił, że pewnego dnia będzie biegle posługiwać się tym językiem.

Rozniosła się plotka, że został przywódcą więziennego oddziału al-Fatahu. Zapuścił brodę. Pobicia stały się bardziej regularne.

Dziewiętnasty rok życia zakończył z dwoma wybitymi zębami, kilkoma połamanymi kośćmi i pustymi kroplówkami podpiętymi do obu rąk. Nad jego łóżkiem w szpitalu pojawiły się kamery; przekręcał się twarzą do ściany, żeby nie było widać, jak szlocha przed zaśnięciem.

Dni czerstwiały jak chleb spożywany bez apetytu.

 

50

Po roku w zamknięciu Bassam stworzył sobie plan zajęć. Angielski. Hebrajski. Historia Arabów. Prawo izraelskie. Upadek Imperium Osmańskiego. Historia syjonizmu. Poezja preislamska. Geografia Bliskiego Wschodu. Życie w Palestynie pod mandatem brytyjskim.

Znaj wroga, znaj siebie.

 

51

W więzieniu Beer Szewa żonaci więźniowie korzystali z papierowych dmuchawek do wystrzeliwania liścików z wyrazami miłości dla żon i dzieci czekających przed bramami więzienia.

Do zrobienia dmuchawki potrzeba było nawet dwudziestu rolek po papierze toaletowym, łączono je klejem albo taśmą w rurę mierzącą nawet półtora metra. Więźniowie pisali wiadomości na karteczkach, składali, a następnie wysuwali dmuchawki przez okno najdalej, jak się tylko dało.

Brali głęboki wdech i wydmuchiwali liścik.

Nauczyli się też wyginać rolki tak, by dmuchawka łagodnie skręcała; wówczas łatwiej było sięgać nią za róg i łapać lepszy wiatr. Czasami do pomocy potrzeba było dwóch albo i trzech mężczyzn, żeby tekturowa rura się nie złamała ani nie zapadła.

Najczęściej liściki rozsypywały się na więziennym podwórku albo zaczepiały o drut kolczasty, ale bywało, że któryś trafiał na silny podmuch i spływał aż na parking, gdzie czekały żony. „Powiedz Rajowi, żeby był silny”. „Dzień, w którym się poznaliśmy, był najlepszym w moim życiu”. „Daj układankę z Mekką Ahmedowi”. „Nie mogę się doczekać, aż wyjdę, gnije mi tu serce”.

Bassam obserwował kobiety z okna swojej celi. Kiedy karteczki przelatywały na drugą stronę muru, wszystkie biegły, rozkładały liściki i pokazywały sobie nawzajem. Zdarzało się, że tańczyły.

 

52

W bibliotece — obsługiwanej przez system Open University — Bassam znalazł hebrajskie wydanie mu’allak, zbiór poezji staroarabskiej z szóstego wieku, przełożonej w kibucu przez izraelskie koło literackie tuż po wojnie Jom Kipur. To odkrycie go zaskoczyło. Znał arabski tekst na pamięć, więc mógł porównywać języki i nauczyć się hebrajskiego. Leżał na gołej pryczy i czytał wiersze na głos, a potem przepisywał. Zaniósł je do jednego ze strażników, Hertzla Szaula, który pracował w więzieniu na część etatu, a poza tym studiował matematykę.

Z początku więzień i strażnik byli wobec siebie nieufni, ale po kilku miesiącach zaczęli się uważać za znajomych; któregoś popołudnia Hertzl uratował Bassama przed pobiciem w kantynie.

Bassam zapisał kasydy na etykietach z butelek po wodzie. Hertzl schował etykiety pod koszulą, zabrał wiersze do domu. Dotknął mezuzy przy drzwiach, też miał ukryte modlitwy.

Wieczorem, kiedy jego żona Sarah poszła już do łóżka, Hertzl wyjął etykiety i zaczął czytać.

 

53

W szpitalu, gdzie umierała Abir, Hertzl — który szybko zdjął kipę, idąc przez korytarz — przypomniał sobie wers z więziennych czasów: „Czy jest nadzieja, że znajdziemy ukojenie w tej rozpaczy?”. Stanął przy łóżku Abir z pochyloną głową, zauważył, jak ciężko się jej oddycha. Wnętrze maski tlenowej pokryła wilgotna mgiełka. Dziewczynka miała głowę owiniętą grubą warstwą bandaży.

Bassam wszedł do pomieszczenia i stanął obok Hertzla, nie dotykali się ramionami. Żaden się nie odezwał. Odkąd Bassam wyszedł z więzienia, przepłynęło między nimi wiele lat.

Dwa lata wcześniej Bassam został współzałożycielem ruchu o nazwie Bojownicy o Pokój. Hertzl przyszedł na jedno ze spotkań. Był zdumiony, kiedy Bassam zaczął opowiadać, czego nauczył się o pokoju podczas pobytu w więzieniu, jaki ma on w sobie ciężar, salam, szalom, jak niepojęta bywa jego natura, jak pojawia się nawet tam, gdzie go pozornie brak.

Teraz córka Bassama umierała na ich oczach. Czerwone lampki migały, sprzęt pikał.

Hertzl wyciągnął rękę i położył dłoń na ramieniu przyjaciela, skinął głową w stronę dziesiątek najbliższych, zebranych przy łóżku. Był wśród nich Rami, jego żona Nurit i najstarszy syn Elik.

Wychodząc ze szpitala, Hertzl znów włożył kipę. Ruszył w stronę Uniwersytetu Hebrajskiego na zajęcia z matematyki dla studentów pierwszego roku.

 

54

Później Hertzl napisał: „Jeśli podzielić śmierć przez życie, otrzyma się okrąg”.

 

55

Po zaobrączkowaniu ptaka numer seryjny wprowadza się do globalnej bazy danych. Następnie ptaki identyfikuje się według kraju, w którym zostały oznaczone: Norwegia, Polska, Islandia, Egipt, Niemcy, Jordania, Czad, Jemen, Słowacja. Jakby przypisywano im ojczyznę.

Ornitolodzy w Izraelu i Palestynie czasami konkurują między sobą, jeśli jakiś rzadki ptak, na przykład kukułeczka pstra albo przyniesiony wiatrem kulon rzeczny, zostanie dostrzeżony nad strefą buforową między jednym a drugim krajem.

Czasami wabi się ptaka do siatki gwizdkami, żeby go schwytać, zabrać do stacji i zaobrączkować.

Ornitologów zawsze rozczarowuje odkrycie, że ptak został już oznakowany gdzie indziej.

 

56

Podczas katalogowania ptaków w terenie Tarek czuł, jak obrączki ortolanów wędrują tam i z powrotem po łańcuszku na jego szyi.

 

57

Ptaki śpiewające wydają z siebie skomplikowane nawoływanie służące ochronie terytorium i zalotom zarazem.

 

58

Pierwsze spotkania Bojowników o Pokój odbywały się pośród sosen hotelu Everest w Bajt Dżali, w Strefie B, naprzeciwko stacji obrączkowania ptaków, po drugiej stronie wzgórza.

Obie strony spotkały się w restauracji na szczycie. Nerwowe uściski dłoni, powitania po angielsku.

W pomieszczeniu znajdowały się dwie duże sofy, długi stół i osiem czerwonych krzeseł. Z początku nikt nie zajął miejsca na sofie. Zebrani usiedli po przeciwnych stronach stołu. Dostępny im język najeżony był pułapkami: muzułmanin, Arab, chrześcijanin, Żyd, żołnierz, terrorysta, bojówkarz, męczennik, okupant, okupowany.

Było ich w sumie jedenastu: czterech Palestyńczyków, siedmiu Izraelczyków. Izraelczycy wyjęli z telefonów baterie, położyli na stole. Tak było bezpieczniej. Nigdy nie wiadomo, kto słucha, powiedzieli. Palestyńczycy popatrzyli po sobie i zrobili to samo.

Z początku rozmawiano o pogodzie. Następnie o przeprawie przez punkty kontrolne. Kto którą drogą przybył, gdzie są zakręty, ronda, czerwone tablice. Mieli różne nazwy na miejsca, przez które przejeżdżali, inaczej wymawiali nazwy ulic. Izraelczycy byli zaskoczeni, jak łatwo tu się dostać; musieli pokonać niecałe siedem kilometrów. Palestyńczycy odparli, żeby się nie martwili, droga powrotna będzie równie łatwa. Wokół stołu poniosły się niepewne śmiechy.

Rozmowa znów zeszła na pogodę: wilgoć, upał, dziwnie czyste niebo.

Palestyńczycy pili kawę, Izraelczycy wodę gazowaną. Wszyscy Palestyńczycy palili. Spośród Izraelczyków tylko dwóch sięgnęło po papierosa. Zjawiły się półmiski z oliwkami. Serem. Faszerowanymi liśćmi winogron. Specjalnością szefa kuchni był pieczony gołąb — nikt go nie zamówił.

Minęła kolejna godzina. Izraelczycy nachylili się nad stołem. Jeden powiedział, że był pilotem. Inny był spadochroniarzem. Któryś większą część służby spędził jako dowódca na punkcie kontrolnym w Kalandii. Owszem, służyli w armii, tak, ale zaczęli protestować przeciwko okupacji, poniżaniu, mordowaniu, torturom. Bassam siedział osłupiały. Nigdy w życiu nie słyszał, by takie słowa padły z ust Izraelczyka. Był pewien, że przyszli tu w ramach jakiejś operacji. Wywiad, obserwacja, działanie pod przykrywką. Zbił go z tropu fakt, że jeden z Żydów, Jehuda, był osadnikiem. Krępy, w okularach, z długą brodą. Na włosach miał nawet odciśnięty ślad po kipie. Jehuda był oficerem w Hebronie. Powiedział, że zaczął się nad tym wszystkim zastanawiać — nad poborem, operacjami, całą tą gadaniną o moralnej armii. Bassam rozparł się na krześle i popatrywał spode łba. Co oni sobie myśleli, przysyłając tu tak oczywistą podpuchę? Co to za kpiny? Może to jakiś podwójny, potrójny blef; Izraelczycy byli z tego znani, z hipnotyzujących szachowych rozgrywek, z misternego, bezlitosnego teatru.

Słońce zaszło za strome wzgórza. Jeden z Izraelczyków chciał zapłacić, ale Bassam wziął go pod łokieć i zabrał rachunek.

Palestyńska gościnność, powiedział.

Nie, nie, proszę pozwolić.

To mój dom.

Izraelczyk przytaknął, spuścił głowę, pobladł. Dwie grupy podały sobie ręce, pożegnały. Bassam był pewien, że już nigdy więcej się nie spotkają.

Wieczorem wpisał nazwiska Izraelczyków w wyszukiwarce. Wisznicer. Alon. Szaul. Na blogach, które znalazł online, również używali tych słów: nieludzkie, tortury, wyrzuty sumienia, okupacja. Zamknął karty, odświeżył wyszukiwarkę, tak na wszelki wypadek; może ktoś jakoś ingerował w ustawienia jego komputera. Po nich wszystkiego się można spodziewać. Wpisał nazwiska jeszcze raz. Słowa nie zniknęły. Wysłał Wisznicerowi wiadomość, że jest gotów spotkać się z nimi ponownie.

Kilka tygodni później zjedli obiad w hotelu Everest. Dwóch Izraelczyków zamówiło gołębia. Wzniesiono toast. Bassam uniósł szklankę z wodą.

Powoli zaczęło do niego docierać, że łączy ich tylko jedna rzecz — obie strony chciały kiedyś zabijać obcych sobie ludzi.

Kiedy powiedział to na głos, tu i tam rozbrzmiały pomruki aprobaty, zebrani zaczęli zgodnie kiwać głowami; nastąpiło rozluźnienie. Moja żona Salwa, córka Abir, syn Muhammad. A potem z przeciwnej strony stołu: moja córka Rachel, dziadek Chaim, wujek Josef.

To była myśl tak prosta, że Bassam zdumiał się, jak mógł ją tak długo ignorować; oni też mieli rodziny, historie, cienie.

Po dwóch godzinach podali sobie ręce i obiecali, że postarają się spotkać po raz trzeci. Niektórzy Izraelczycy nadal martwili się powrotem do domu; a jeśli przypadkiem zapuszczą się do Strefy A, co wtedy będzie?

Nie martwcie się, uspokajał Bassam, jedźcie przez jakiś czas za mną, pokażę wam, tylko się mnie trzymajcie.

Izraelczycy zaśmiali się nerwowo.

Mówię poważnie. Jeśli będą jakieś kłopoty, ja się tym zajmę. Trzy razy wcisnę hamulce. Ja skręcę w prawo, wy w lewo.

Jeszcze pół godziny siedzieli przy kawie i wspólnie się zastanawiali, jaką nazwą mogliby się posługiwać, gdyby naprawdę postanowili założyć wspólną organizację. Coś chwytliwego, prowokującego do namysłu, ale jednocześnie neutralnego. Coś znaczącego, ale tak, by nikogo nie obrażało. Bojownicy o Pokój. To mogłoby się sprawdzić. Miało w sobie sprzeczność.

Uczestniczyć w walce. Walczyć o wiedzę.

 

59

Na ścianie restauracji wisiały fotografie fregat latających nad morzem.

 

60

Strefa A: pod władzą Autonomii Palestyńskiej, otwarta dla Palestyńczyków i na mocy izraelskiego prawa zamknięta dla obywateli Izraela. Strefa B: pod władzą Autonomii Palestyńskiej współdzielącej kontrolę bezpieczeństwa z Izraelem, otwarta dla Izraelczyków i Palestyńczyków. Strefa C: obszar zamieszkany głównie przez izraelskich osadników i Palestyńczyków z terenów wiejskich, zarządzany przez władze Izraela i obejmujący wszystkie osiedla na Zachodnim Brzegu.

 

61

Wśród reprezentantów Izraela w hotelu Everest znalazł się dwudziestosiedmioletni syn Ramiego, Elik Elhanan, który służył w elitarnej jednostce wywiadowczej armii Izraela.

Na drugim spotkaniu Elik opowiedział o swojej zmarłej siostrze Smadar, zabitej w samobójczym ataku bombowym w Jerozolimie, ale do Bassama ta historia dotarła wiele miesięcy później.

On sam dopiero przed kilkoma laty wyszedł z więzienia. Abir jeszcze żyła. Bassam nie poznał Ramiego. Rami był członkiem Stowarzyszenia Rodziców, ale Bassam jeszcze nie.

Całe to zagubienie miał przed sobą.

 

62

(Strefa A składa się z głównych palestyńskich miast i wiosek, obrębionych, pozszywanych i zabezpieczonych dziesiątkami izraelskich punktów kontrolnych patrolowanych przez palestyńskie służby bezpieczeństwa, ale w każdej chwili otwartych na wejście armii Izraela).

(Strefa B jest zarządzana przez palestyńską administrację cywilną pod izraelską kontrolą bezpieczeństwa we współpracy z policją Autonomii Palestyńskiej, co sprawia, że palestyńskie służby bezpieczeństwa mogą działać wyłącznie za zgodą władz izraelskich).

(Strefa C, największa ze wszystkich, jest kontrolowana przez Izrael. Tu znajduje się większość surowców naturalnych Zachodniego Brzegu. Autonomia Palestyny dba tu o zapewnianie edukacji i opieki medycznej wyłącznie Palestyńczykom, a Izrael zapewnia bezpieczeństwo i administrację wyłącznie mieszkańcom ponad stu nielegalnych osiedli, gdzie na dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach terenu mieszkańcy Palestyny nie mają prawa prowadzić prac budowlanych i zagospodarowywać przestrzeni lub mogą to robić w bardzo ograniczonym zakresie, a zdobycie pozwolenia na projekty budowlane i kanalizacyjne graniczy z niemożliwością).

(Ponadto są też Strefy H1 i H2 w znajdującym się na Zachodnim Brzegu mieście Hebron zarządzanym w osiemdziesięciu procentach przez Autonomię Palestyńską i w dwudziestu kontrolowanym przez Izrael, w tym strefy otwarte wyłącznie dla Izraelczyków i osób z paszportami międzynarodowymi, znane też jako sterylne ulice).

(Ponadto jest też Strefa E1 licząca dwanaście kilometrów kwadratowych kwestionowanej/okupowanej, niezagospodarowanej ziemi na przedmieściach Jerozolimy Wschodniej; zamieszkiwana jest przez plemiona Beduinów i otoczona izraelskimi osiedlami ze strefy C).

(Ponadto na Zachodnim Brzegu jest też strefa buforowa, pas ziemi między „zieloną linią” a murem separacyjnym, znana także jako strefa zamknięta lub ziemia niczyja, znajdująca się w całości w Strefie C, zajmowana głównie przez osiedla izraelskie, a Palestyńczycy mają tam wstęp wyłącznie za okazaniem przepustki).

 

63

Jeśli nie liczyć nawoływań ostrzegających przed bezpośrednim zagrożeniem, nie jest dokładnie wiadomo, jak — i czy w ogóle — przebiega jakakolwiek ptasia komunikacja międzygatunkowa.

 

64

Rami lubi wjeżdżać do tunelu, kiedy na zewnątrz jest jeszcze ciemno. To daje odrobinę ukojenia. Różni się od podróży za dnia, bo wtedy Rami ma wrażenie, że połyka go mrok. O tak wczesnej godzinie jest niemal odwrotnie: wślizguje się w światło, nieważne, że fluorescencyjne.

Motocykl mruczy, sunąc po pasie szybkiego ruchu. Rami wrzuca piąty bieg, pochyla się nieco nad maszyną, kolanami dotyka zbiornika paliwa. Pod kaskiem słucha dźwięków w stereo. The Hollies. The Beach Boys. The Yardbirds. The Kinks.

Poranek jest chłodny, podszyty zimnem końca października. Rami sięga do kanału wentylacyjnego w spodniach, zapina go, mocniej zaciska dłonie na kierownicy. W bocznych lusterkach pusto, więc zjeżdża na wolniejszy pas, trzyma stabilne tempo.

Kilometrowy tunel w górskim zboczu wydrążono według projektu francuskich inżynierów. Zaś z Nowego Jorku przysłano oddział sztygarów do nadzorowania prac.

Tunel biegnie pod miastem Bajt Dżala, miejscami łącząc się z Drogą Patriarchów, starym biblijnym szlakiem.

Rami wyłania się spomiędzy betonowych ścian, wpadając z powrotem w jeszcze ciemny świat, a po kilku chwilach mija dużą czerwoną tablicę — z napisami po hebrajsku, arabsku i angielsku — nawet się nad tym nie zastanawiając.

 

OBYWATELOM IZRAELA WSTĘP WZBRONIONY

 

Silnik lekko pokasłuje, kiedy Rami przekręca rączkę przepustnicy. Dziś zakręci i pojedzie boczną drogą, minie żółte bramy i ruszy dalej. Bez nerwów, bez strachu. Zdążył przywyknąć — jeździ do Bajt Dżali co najmniej dwa razy w tygodniu.

Przez cały poranek jechał szybko, ale lubi te chwile, gdy zwalnia prawie do zera i może poczuć przestrzeń wokół siebie, a wszystko trwa w zawieszeniu, jak na fotografii, na której nie porusza się nic poza nim.

Nigdy nie przestaje go zdumiewać myśl, jaką różnicę potrafi zrobić granica: arbitralnie wyznaczona linia, nakreślona tu, tam, a dalej pozmieniana.

Ani śladu żołnierzy, straży granicznej, nikogo.

Droga wznosi się po stromiźnie. Rami dobrze zna tę okolicę, kłęby drutu kolczastego, rdzewiejące samochody, zakurzone przednie szyby, niskie domy, wiszące doniczki pełne fuksji, ogródki, wietrzne dzwonki zrobione z puszek po gazie łzawiącym, zbiorniki z wodą na dachach.

Kiedyś, dawno temu, tymi drogami podróżowało się o wiele łatwiej. Nawet za złych czasów. Bez objazdów, przepustek, murów, niezatwierdzonych ścieżek, wyrastających nagle barykad.Przyjeżdżało się i odjeżdżało. Albo nie. Teraz wszędzie tylko asfalt i beton, plątanina latarni. Mury. Zapory. Barykady. Bramy. Reflektory. Czujniki ruchu. Elektroniczne zamki.

Nie jest zaskoczony, kiedy nagle widzi trzech ciemnowłosych palestyńskich chłopców, którzy wyrastają jak spod ziemi. Pierwszy wskakuje na grudę spękanego betonu i opiera stopę na leżącej przy drodze oponie, jakby chciał się od niej odbić niczym na trampolinie. Jest chudy i kościsty. Pozostali, starsi, poruszają się wolniej, ostrożniej, trzymają się pobocza. Pięćdziesiąt metrów, czterdzieści, dwadzieścia, dziesięć, aż wreszcie Rami znajduje się niemal na wysokości przywódcy grupy. Puszcza przepustnicę i toczy się bliżej, trąbi do akompaniamentu klaskania sandałów na drodze.

Ciemne stopy, białe podeszwy. Długa blizna z tyłu łydki. Koszulka w niebiesko-białe paski. W wieku Smadar. Może nawet młodszy.

Chłopiec odbija się sprężyście z obu nóg. Powiewający materiał koszulki oblepia mu pierś. Mięśnie opinają kark. Chłopiec uśmiecha się szeroko, odsłaniając rząd białych zębów. Droga dalej pnie się pod górę. Tuż za szarym słupem latarni — jest dość ciemno, by żółta żarówka jeszcze świeciła — chłopiec wydaje z siebie wysoki okrzyk i gwałtownie się zatrzymuje, wyrzuca ramiona w powietrze, obraca się, przeskakuje przez betonową barykadę.

W lusterkach Rami widzi, jak pozostali dwaj wtapiają się w przydrożne ruiny.

Nie potrafi stwierdzić, czy chłopiec przystanął tak gwałtownie przez zmęczenie biegiem czy może przez widok żółtej tablicy rejestracyjnej albo nalepki z napisem זהלאייגמרעדשנדבר po lewej stronie z przodu motocykla.

 

65

זהלאייגמרעדשנדבר

To się nie skończy, dopóki nie zaczniemy rozmawiać.

 

66

Wrzuca trzeci bieg, żeby wspiąć się pod górę.

Dalej na wzgórzu znajduje się stacja obrączkowania ptaków w Talitha Kumi, za nią strome ulice, kamienne mury, centrum miasta, chrześcijańskie kościoły, staranna ikonografia, blaszane dachy, wysokie domy z piaskowca z widokiem na bujną zieleń doliny, szpital, klasztor, maleńkie krainy światła i ciemności w zaroślach winnicy, rozciągają się przed nim wszystkie atomy wschodzącego dnia.

Dziś, jak prawie codziennie, jest po prostu kolejny dzień: spotkanie z grupą międzynarodową — słyszał, że będzie ich siedmiu albo ośmiu — w klasztorze Cremisan.

Na końcu ulicy Manger skręca za róg.

 

67

W oddali sterowiec unosi się nad Jerozolimą.

 

68

Rok temu, którejś niedzieli śledził sterowiec przez kilka godzin, obserwował go i dawał się obserwować, zastanawiając się, czy można znaleźć w jego ruchach jakąś prawidłowość.

Jeździł od zakrętu do zakrętu, od znaku do znaku, dotarł aż za miasto, a potem zaparkował motocykl przy punkcie widokowym na górze Skopus, usiadł na niskim kamiennym murku, osłonił oczy dłonią i wpatrywał się w górę, przyglądając się sterowcowi na błękitnym niebie. Od znajomego słyszał, że maszyna służy do pomiarów pogody, że sprawdza poziom wilgotności i jakość powietrza. Prawda zawsze ma jakieś zaplecze. No i ile tam jest tak naprawdę czujników? Ile kamer? Ile par oczu patrzy z nieba na ziemię?

Rami często czuł się tak, jakby było w nim dziewięciu albo dziesięciu walczących ze sobą Izraelczyków. Jeden rozdarty. Drugi pełen wstydu. Izraelczyk zauroczony. W żałobie. Zachwycony wynalezieniem sterowca. Świadomy, że sterowiec go obserwuje. Obserwujący. Pragnący być obserwowanym. Anarchista. Protestujący. Zmęczony całym tym widzeniem.

Kręciło mu się w głowie od noszenia w sobie tylu sprzeczności, tylu różnych ludzi jednocześnie. Co ma powiedzieć chłopcom, kiedy pójdą do wojska? Co powiedzieć Nurit, kiedy pokaże mu swoje podręczniki? Co powiedzieć Bassamowi, kiedy zatrzymają go do kontroli? Co czuć za każdym razem przy rozkładaniu gazety? Co myśleć, kiedy w Jom ha-Zikkaron, Dzień Pamięci, rozlegnie się wycie syren? Nad czym się zastanawiać, przechodząc obok mężczyzny w kefiji? Co czuć, kiedy synowie muszą wsiąść do autobusu? Co myśleć, kiedy taksówkarz mówi z akcentem? O co się martwić po włączeniu wiadomości? Jakie nowe okropieństwa czekają za horyzontem? Jakiego odwetu się spodziewać? Co powiedzieć Smadari? Jak to jest być martwą, moja królewno? Powiesz mi? Spodobałoby mi się?

Kawałek niżej chłopcy snuli się po zboczu na grzbietach chudych arabskich koni. Mieli na sobie nieskazitelnie czyste białe dżinsy. Zwierzęta pod nimi napinały mięśnie. Rami miał ochotę jakoś się do nich zbliżyć, podejść, coś powiedzieć. Ale oni już wiedzieli, kim on jest, czym on jest, zauważyli jego tablice rejestracyjne i zachowanie. Po akcencie też by się domyślili, nawet gdyby odezwał się do nich po arabsku. Starszy mężczyzna na motocyklu. Blada biała skóra. Twarz jak otwarta książka. Skrywany strach. Powinienem tam pójść i im powiedzieć. Przejść przez zbocze, spojrzeć im prosto w oczy. Miała na imię Smadar. Winorośl. Była pływaczką. I tancerką. Wysoka. Dopiero co ścięła włosy. Miała odrobinę krzywe zęby. Właśnie zaczął się rok szkolny. Poszła kupić podręczniki. Jechałem na lotnisko, kiedy mnie powiadomiono. Zaginęła. Wiedzieliśmy. Żona i ja. Wiedzieliśmy. Pojechaliśmy ze szpitala na policję i z powrotem. Nie wyobrażacie sobie, jak to jest. Jedne drzwi po drugich. Potem kostnica. Zapach środka odkażającego. To było nie do opisania. Wysunęli ją na metalowej płycie. Na zimnej metalowej płycie. Leżała. W waszym wieku. Nie starsza. Nie młodsza. Bądźmy szczerzy, chłopaki. Bylibyście zachwyceni. Świętowalibyście. Bilibyście brawo. A ja nad waszymi też bym klaskał. I nad waszymi ojcami. I nad ich ojcami też.

Posłuchajcie mnie. Przyznaję. Nie wypieram się. Kiedyś, dawno temu. Co o tym myślicie? W jakim my świecie żyjemy? Spójrzcie w górę. Obserwuje nas, tak, nas wszystkich. Patrzcie. Patrzcie. Tam, wysoko.

Po jakimś czasie sterowiec zaczął na niego napierać, był coraz bliżej, jakby oparła mu się na piersi dłoń, stopniowo naciskając coraz mocniej, aż wreszcie Rami chciał już tylko znaleźć jakieś miejsce, w którym nie da się go zobaczyć. Często się tak czuł. Ogarniało go pragnienie, by zniknąć. Żeby wszystko przepadło za jednym gładkim pociągnięciem. Żeby wszystko zetrzeć. Tabula rasa. Nie moja wojna. Nie mój Izrael.

To mi pokażcie. Przekonajcie. Wtoczcie ten głaz z powrotem. Oddajcie Smadar. Całą. Podarujcie mi ją, pozszywaną, śliczną i ciemnooką. Tylko o to proszę. Czy to zbyt wiele? Nie będę już więcej marudził, koniec płaczów, koniec narzekań. Niebiański szew, tylko tego bym chciał. I oddajcie Abir, dla Bassama, dla mnie, dla Salwy, Arin, Niby, Nurit, dla nas wszystkich. A skoro już przy tym jesteśmy, to oddajcie też Sziwan, Ahuwę, Dalię, Yaminę, Lilly, Jael, Szulamit, Chalilę, Sabę, Zahawę, Rivkę, Jasminę, Sarę, Inaam, Alayę, Szaron, Talię, Raszidę, Rachel, Ninę, Mariam, Tamarę, Zuhal, Rivę i każdą inną pod tym gorącym, morderczym słońcem. Czy to zbyt wielka prośba? Naprawdę?

W drodze powrotnej czuł pod ciałem pęd motocykla, wrócił do domu, usiadł w gabinecie, zaciągnął zasłony i poprzestawiał fotografie na biurku.

 

69

Smadar. Z Pieśni nad Pieśniami — pączek winorośli.

 

70

Abir. Po staroarabsku — zapach kwiatu.

 

71

Nigdy, ani razu nie został zatrzymany, kiedy jechał na motocyklu. Słyszał, że boczna droga z Zachodniego Brzegu jest zamknięta, ale to była najłatwiejsza i najszybsza trasa do domu. Deszcz zacinał, spadał całymi płachtami. Rami postanowił zaryzykować. Co najgorszego mogło się zdarzyć: zatrzymanie, przesłuchanie, nakaz zawrócenia?

Miał — nawet w tym wieku — szelmowski uśmieszek, pyzatą twarz, łagodne, jasne spojrzenie. Usiadł nisko, uruchomił silnik. Motocykl bryznął za nim wachlarzem kropel.

Nagle jasny promień dźgnął go w twarz, posłał dreszcz przerażenia wzdłuż kręgosłupa. Rami zwolnił, usiadł prosto. Przysłonę miał zamgloną od deszczu. Omiótł go blask reflektora. Hamowanie w kałuży światła. Tylne koło poślizgnęło się nieco na oleistej wodzie.

Przez noc poniósł się krzyk. Strażnik cały się trząsł, biegł ku niemu przez ulewę. Światło rozpryskiwało się w strugach deszczu. Wycelował mu z karabinu w kask. Rami powoli podniósł ręce, odchylił przysłonę, przywitał się po hebrajsku, Szalom alejchem, szalom, z możliwie najtwardszym akcentem, pokazał izraelski dokument tożsamości, powiedział, że mieszka w Jerozolimie i musi dostać się do domu.

Proszę pana, ta droga jest zamknięta.

To co mam niby zrobić, wrócić tam?

Z lufy karabinu spłynęła kropla deszczu.

Tak, proszę pana, musi pan zawrócić, natychmiast, przejazd tą drogą jest niedozwolony.

Zmęczenie wpełzło Ramiemu aż w kości. Chciał być już w domu z Nurit, usiąść w wygodnym fotelu z kocem na kolanach, znów znaleźć się w prostym życiu z jego zwykłymi, przyziemnymi problemami, w swoim osobistym bólu, a nie tkwić w tym przeklętym deszczu na zablokowanym przejeździe, na zimnie, z trzęsącą się lufą tuż przed twarzą.

Podniósł przysłonę jeszcze wyżej.

Zgubiłem się, pomyliłem drogę, a pan chce, żebym tam wracał, oszalał pan? Proszę spojrzeć na mój dowód. Jestem Żydem. Zgubiłem się. Zgubiłem, człowieku. Czemu chce pan, żebym tam wracał?

Chłopak dziko zamachał karabinem.

Proszę wracać.

Chłopie, ocipiałeś? Myślisz, że mi życie zbrzydło? Zgubiłem się, skręciłem nie tam, gdzie trzeba, i tyle.

Proszę pana. Mówię panu, że ta droga jest zamknięta.

To proszę mi powiedzieć…

Co?

Jaki Żyd o zdrowych zmysłach w ogóle jechałby na Zachodni Brzeg?

Na twarzy chłopaka odmalowało się zaskoczenie. Rami zacisnął dłonie na kierownicy, silnik warknął.

Proszę bardzo, habibi, zastrzel mnie, skoro musisz, ale ja jadę do domu.

Zobaczył jeszcze, jak zmarszczka na czole chłopaka się pogłębia, niczym szczelina po małym wstrząsie zdumienia, po czym zamknął kask, włączył światła awaryjne i ruszył przed siebie, całym ciałem stopiony w jedno z motocyklem, ciągle myśląc o wycelowanym karabinie, wyobrażając sobie, jak pocisk rozrywa mu lędźwie.

 

72

Kiedy następnego dnia na spotkaniu Stowarzyszenia Rodziców zaczął opowiadać Bassamowi historię z punktu kontrolnego, nagle przerwał, przypomniawszy sobie błyszczący granatowy but przecinający powietrze, pocisk rozrywający potylicę Abir. Odechciało mu się relacjonowania wczorajszego wieczora.

 

73

Na sprzedawczynię mówiono Stara Niesza, choć miała zaledwie trzydzieści cztery lata. Usłyszała stłumione strzały. Jeden, dwa, trzy, cztery. Pisk opon. Na chwilę zapadła cisza. Niesza nie oderwała dłoni od długiej drewnianej lady. Po chwili zaczęły się krzyki, piski dzieci, głównie dziewczynek — niezwykłe, bo uczennice zazwyczaj nie robiły hałasu. Niesza sięgnęła do kasy po klucze.

Na zewnątrz kotłowanina. Dziecko na chodniku. Granatowa spódniczka. Biała bawełniana bluzeczka. Lakierek gdzieś obok. Niesza opadła na kolana. Znała imię dziewczynki. Nachyliła się, by sprawdzić puls.

Obudź się, Abir, obudź się.

Wrzaski. Tłum zebrał się nad dzieckiem. Abir była nieprzytomna. Mężczyźni i kobiety próbowali złapać sygnał w telefonach. Ponoć żołnierze zablokowali ruch na końcu ulicy. Nikogo ani niczego nie przepuszczano: ani karetek, ani policji, ani medyków.

Obudź się, obudź.

Mijały minuty. Młoda nauczycielka przeszła na drugą stronę ronda, wyjąc głośno. Podjechała odrapana taksówka. Młody kierowca zamachał rękami. Gromada dzieci wylała się przez szkolną bramę.

Niesza pomogła podnieść Abir z ziemi i umieścić na tylnej kanapie taksówki. Sama wcisnęła się w zagłębienie między przednim a tylnym siedzeniem, żeby dziewczynka nie stoczyła się na podłogę. Kierowca zerknął przez ramię, taksówka ruszyła z szarpnięciem. Ktoś wrzucił zgubiony but na tylne siedzenie. Niesza włożyła go Abir na stopę. Poczuła ciepło palców u nogi. Natychmiast pojęła, że nigdy nie zapomni tego zaskakującego ciepła jej ciała.

Auto pędziło przez rynek. Wieść poniosła się już przez Anatę i Szufat. Z meczetów, balkonów, bocznych ulic rozlegały się wołania. Dzieciaki wybiegały z zaułków, sunęły strumieniem w stronę szkoły. Kierowca hamował tylko przed progami zwalniającymi. Przy wyjeździe z rynku trafił na korek. Walnął dłonią w klakson. Auta wokół odpowiedziały, trąbienie zlało się w piekielną symfonię.

Niesza leżała na podłodze pod Abir, wyciągała rękę, przytrzymywała dziecku głowę. Dziewczynka trzepotała powiekami. Nie wydawała żadnego dźwięku. Puls miała powolny, nieregularny. Niesza jeszcze raz dotknęła jej palców u stóp. Były już zimniejsze.

Kierowca opuścił szyby w samochodzie. Na zewnątrz głośniki. Rozwijały się flagi. Widmo zamieszek. Auto znów wyrwało się naprzód. Taksówkarz wezwał Allaha. Zgiełk dzwonił Nieszy w uszach.

Budynek szpitala był obskurny, miał niskie sufity. Zespół ratunkowy czekał na schodach. Niesza wysunęła rękę spod głowy Abir i otworzyła tylne drzwi, jeszcze zanim auto się zatrzymało. Ludzie zaczęli krzyczeć, żeby położyć dziecko na noszach. Przed wejściem rozpętał się chaos.

Niesza patrzyła, jak wózek z dziewczynką znika w powodzi białych kitli. To były dni małych całunów; wiele ich widywała na ulicach.

Nagle uświadomiła sobie, że zapomniała zamknąć drzwi sklepu. Przycisnęła przedramię do oczu i zaszlochała.

 

74

Obiektywy w sterowcu przekręciły się na chwilę, soczewki rozbłysły. Śmigłowce już krążyły nad Anatą.

 

75

Na dole szebabowie już ciskali kamieniami. Pociski lądowały na dachach, odbijały się od latarnianych słupów, z grzechotem uderzały w zbiorniki na wodę.

 

76

W dniu, w którym Smadar została zabita, kamery telewizyjne przybyły na miejsce jeszcze przed medykami ze służb ratunkowych ZAKA.

Kilka lat później Rami zobaczył fragment nagrania w filmie dokumentalnym: ogródek restauracyjny, popołudniowe słońce, krzątanina postaci, przewrócone krzesła, nogi od stołów, roztrzaskane żyrandole, zaplamione obrusy, na środku ulicy oderwany tors jednego z terrorystów, przypominający kawałek greckiego posągu.

Nawet słuchanie z zamkniętymi oczami było nie do zniesienia: tupot stóp, skowyt syren.

Kiedy film dobiegł końca, Rami uświadomił sobie, że zacisnął dłonie dość mocno, by wbić sobie paznokcie w skórę aż do krwi.

Chciał od producentów filmu tylko jednego — żeby w jakiś sposób wpełzli do wnętrza czasu i go przewinęli, postawili chronologię na głowie, odwrócili i popchnęli w zupełnie innym kierunku — jak u Borgesa — żeby słońce jaśniej świeciło, żeby krzesła znowu stały równo, żeby na ulicy panował porządek, by kawiarnia była nietknięta, a Smadar nagle znów po niej chodziła, z tymi swoimi krótkimi włosami i kolczykiem w nosie, pod ramię z przyjaciółkami ze szkoły, żeby przeszły leniwie obok kawiarni, dzieląc się walkmanem, żeby ostry zapach kawy aż zawiercił Smadar w nozdrzach, by dała się przyłapać na banalności momentu, kiedy nie obchodzi jej, co dalej.

 

77

Niebo było intensywnie błękitne. Brukowana ulica gęsta od ludzi na wrześniowych zakupach. Z wykończonego rafią głośnika rozbrzmiewała jakaś melodia. Eksplozja rozerwała system nagłośnieniowy. Nastąpiła niesamowita cisza, oszołomiony interwał milczenia, po którym na ulicy wybuchły krzyki.

 

78

Po aramejsku talitha kumi oznacza „Dziewczynko, mówię ci, wstań”.

 

79

Zamachowcy byli przebrani za kobiety, obwiązali się w pasie materiałami wybuchowymi. Ogolili się gładko i włożyli chusty, którymi zakryli twarze.

Wszyscy pochodzili z wioski Assira-al-Szamalija na Zachodnim Brzegu. Dwóch z nich po raz pierwszy w życiu postawiło nogę w Jerozolimie.

 

80

Kiedy na początku lat siedemdziesiątych Jorge Louis Borges spacerował z przewodnikami po Jerozolimie, powiedział, że nigdy wcześniej nie widział miasta z tak czystym, palącym światłem. Stukał drewnianą laską o bruk i ściany budynków, zastanawiając się, jak stare są kamienie, z których je zrobiono.

Te kamienie, powiedział, są różowe jak ludzkie ciało.

Lubił spacerować po palestyńskich okolicach, po sukach, gdzie — jako niewidomy twórca opowieści — spotykał się ze szczególnym szacunkiem. W tradycji arabskiej niewidomi zawsze zajmowali ważne miejsce. Imam na targu. Abd Allah. Al-Ma’arri. To byli basir, widzący sercem i umysłem. Ich sposoby patrzenia i opowiadania zasługiwały na szczególne uznanie.

Młodzi mężczyźni podążali za Borgesem całymi gromadami, z rękami założonymi na plecy i z nadzieją na szansę porozmawiania ze słynnym argentyńskim pisarzem, z rawim. Mimo wysokiej temperatury miał na sobie koszulę z krawatem i szarą marynarkę. Na powitanie od miejscowych otrzymał czerwony fez. Nosił go bez skrępowania.

Kiedy się zatrzymywał, tłumy przystawały razem z nim. Chłonął odgłosy alejek, wsłuchiwał się w trzepot prania, szelest gołębich skrzydeł, w ślady po duchach. Z największym upodobaniem odwiedzał sklepy z drobiazgami w Starym Mieście, gdzie brał z tacy drobne talizmany i próbował po dotyku wybadać, jakie historie w sobie kryją.

Borges przesiadywał na kawie w małych sklepikach, wśród dymu i bulgotania rur, i słuchał dawnych opowieści o słowikach i słoniach, o ulicach zakręcających w nieskończoność, o słupach zawierających w sobie każdy odgłos we wszechświecie, o latających wierzchowcach i mitycznych targowiskach, na których nie sprzedawano nic poza ręcznie spisanymi, bezkresnymi poematami.

 

81

Bycie z tobą i bez ciebie — tylko tak warto mierzyć czas.

~ Borges ~

 

82

Sziwan Zarka, lat czternaście, została wyrzucona w powietrze razem ze Smadar. Jej rodzice byli Francuzami; wcześniej dziewczynka mieszkała w Algierii. Rodzina przeprowadziła się niedawno do Jerozolimy, gdzie Sziwan uczyła się razem ze Smadar w Gimnazjum Rechawia. Jael Botwin też miała czternaście lat. Dopiero co zaczęła naukę w dziewiątej klasie Izraelskiej Akademii Nauki i Sztuki. Osiem lat wcześniej zrobiła z rodzicami aliję z Los Angeles. Rami Kozaszwili miał dwadzieścia lat. Pracował jako sprzedawca na bazarze Machane Jehuda, gdzie sprzedawał odzież sportową. Emigrował z Gruzji, ze Związku Radzieckiego. Eliahu Markowitz, pracownik biurowy i miłośnik literatury, pacyfista, miał czterdzieści dwa lata. Jego rodzina przybyła tu z Rumunii, znad Morza Czarnego.

 

83

Zrobić aliję znaczy „wznieść się”.

 

84

Markowitz siedział na lunchu w kawiarnianym ogródku z jedenastoletnim synem. Chłopca wyrzuciło w tył, ale upadek złagodziła palma w doniczce stojąca pod oknem.

 

85

Jakże często, pomyślał Rami, ratuje nas to, co najzwyklejsze.

 

86

Kiedy Rami wrócił z wojny Jom Kipur — długowłosy, niebieskooki, wyczerpany — zaczął pracę jako grafik, rysował plakaty dla prawicy, lewicy, dla centrum też. Był niezależny. Nic go nie obchodziło. Chcieli strach, dawał strach. Chcieli luksus, dostawał luksus. Kontrowersja, nacjonalizm, pesymizm — proszę bardzo. Tandetę też da się zrobić, żaden kłopot, w każdej chwili był gotów dostarczyć bukiecik kocopołów. Wzniesiona ku górze pięść w żądaniu nowego Izraela. Potężna granica od Nilu po Eufrat. Wielkookie dziecko. Złowrogie spojrzenie. Ranna gołębica. Długa, elegancka noga. Cokolwiek. Prymitywne, błyskotliwe, obraźliwe, wszystko jedno, nie miał żadnych sympatii politycznych. Nie był wierny żadnej partii. Żadnych afiliacji dla bezpieczeństwa. Mieć dom, rodzinę, święty spokój: izraelskie życie, tego pragnął. Dobrą pracę, hipotekę, bezpieczną ulicę, taką zieloną, bez walenia do drzwi, bez telefonów o północy. Jego marzenia były spektakularnie banalne. Aby najgorszym, co go spotyka, była kolejka po falafele, źle wydana reszta w sklepiku z serem, pomyłka listonosza. Rami robił to, co potrafił najlepiej: rysował, posługiwał się sloganami, prowokował pędzlem i ołówkiem. Założył własną firmę. Reklama i projektowanie graficzne. Uwielbiał wytrącać ludzi z