Archipelag GUŁag. Tom 1 - Aleksander Sołżenicyn - ebook

Archipelag GUŁag. Tom 1 ebook

Aleksander Sołżenicyn

0,0
54,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Podróż w głąb radzieckiego piekła!

Archipelag GUŁag – monumentalna praca słynnego pisarza i myśliciela Aleksandra Sołżenicyna, poświęcona więzienno-obozowej martyrologii narodu rosyjskiego i obywateli innych republik ZSRR i krajów, łączy w sobie elementy powieści, autobiografii, reportażu, wspomnień świadków i uczestników. Dzięki tej książce, opublikowanej w Paryżu w latach 1973-1975, świat poznał prawdę o łagrach i skrywanej przed opinią publiczną części historii ZSRR.

Archipelag GUŁag, wielki akt oskarżenia systemu totalitarnego, panującego w Związku Radzieckim, jest nie tylko niezwykłym dokumentem zbrodniczej epoki, lecz także utworem o niepodważalnych walorach literackich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 917

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




***

Ze ści­śnię­tym ser­cem całe lata powstrzy­my­wa­łem się od publi­ka­cji tej książki, dawno już goto­wej: poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści wobec żywych prze­wa­żało nad poczu­ciem obo­wiązku wobec umar­łych. Ale teraz, kiedy bez­pie­czeń­stwo pań­stwowe i tak już dostało ten tekst, muszę nie­zwłocz­nie go wydru­ko­wać.

Alek­san­der Soł­że­ni­cyn,

wrze­sień 1973

Dedykacja

Poświę­cam

wszyst­kim, któ­rym życia nie star­czyło, aby o tym opo­wie­dzieć.

I nie­chaj mi wyba­czą, że nie wszystko dostrze­głem, nie wszystko sobie przy­po­mnia­łem, nie wszyst­kiego się domy­śli­łem.

OD AUTORA

W roku tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym dzie­wią­tym tra­fi­li­śmy z przy­ja­ciółmi na zasta­na­wia­jącą notatkę w cza­so­pi­śmie Aka­de­mii Nauk „Przy­roda”. Pisano tam drobną czcionką, że nad rzeką Kołymą w trak­cie prac wyko­pa­li­sko­wych została zna­le­ziona pod­ziemna tafla lodu – zamarły pre­hi­sto­ryczny potok – a w niej zamar­z­nięte (kil­ka­dzie­siąt tysięcy lat temu) okazy fauny kopal­nej. Ryby te, czy może płazy, zacho­wały się tak dobrze, wyda­wały się tak świeże – infor­mo­wał uczony kore­spon­dent – że obecni przy tym, po roz­bi­ciu lodu, zje­dli je zaraz z ochotą.

Nie­licz­nych swo­ich czy­tel­ni­ków pismo zapewne wpra­wiło w nie­małe zdzi­wie­nie wia­do­mo­ścią o tym, jak długo można rybie mięso trzy­mać w lodzie. Ale tylko nie­wielu z nich mogło wnik­nąć w iście epicki sens ryzy­kow­nej notatki.

Myśmy zro­zu­mieli od razu. Cała scena zary­so­wała się nam ostro, do naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów: jak owi obecni z pośpieszną zawzię­to­ścią rąbali lód, jak mając za nic szla­chetne cele ich­tio­lo­gii i roz­trą­ca­jąc się łok­ciami, wyry­wali sobie kęsy tysiąc­let­niego ścierwa i wle­kli je do ogni­ska, aby tam odta­jało i aby można się było nim nasy­cić.

Zro­zu­mie­li­śmy to od razu, ponie­waż sami nale­że­li­śmy do tych obec­nych, do tego jedy­nego w świe­cie, nie­zli­czo­nego ple­mie­nia zeków, które było zdolne zjeść z ochotą płaza.

Kołyma zaś była naj­więk­szą i naj­da­lej sły­nącą wyspą, okrut­nym bie­gu­nem tego zadzi­wia­ją­cego kraju GUŁag, który wolą geo­gra­fii roz­darty był na kształt archi­pe­lagu, ale psy­cho­lo­gia spa­jała go w kon­ty­nent – kraju pra­wie nie­wi­dzial­nego, pra­wie nie­uchwyt­nego dla zmy­słów, tego wła­śnie, który zamiesz­ki­wał lud zeków.

Archi­pe­lag ten roz­rzu­tem swo­ich plam pobry­zgał i upstrzył kraj, z któ­rego się wynu­rzył, werż­nął się w gra­nice jego miast, zasmu­żył cie­niem jego drogi, a jed­nak ten i ów w ogóle nie domy­ślał się jego ist­nie­nia, bar­dzo wielu coś led­wie sły­szało, a wszystko wie­dzieli tylko ci, co tam nie­gdyś byli.

Ale mil­czeli tak, jakby na wyspach Archi­pe­lagu utra­cili mowę.

Nie­ocze­ki­wany zwrot w naszych dzie­jach spra­wił, że ujaw­niła się jakaś drobna, zni­komo mała część prawdy o Archi­pe­lagu. Jed­nak te same ręce, które nakła­dały nam kaj­dany, teraz wyko­nują pojed­naw­cze gesty: „Nie trzeba!… Daj­cie spo­kój prze­szło­ści!… Kto starą złość wspo­mni, bodaj oko stra­cił!” Ale to porze­ka­dło ma ciąg dal­szy: „A kto ją zapo­mni, bodaj obu nie miał!”

Mijają dzie­się­cio­le­cia… i nie­po­wrot­nie zli­zują bli­zny i szramy prze­szło­ści. Nie­jedna wyspa przez ten czas roz­pa­dła się, roz­pły­nęła, polarny ocean zapo­mnie­nia prze­ta­cza się nad nią. I kie­dyś, w wie­kach, co nadejdą, Archi­pe­lag ten, jego aura i kości jego miesz­kań­ców wmar­z­nięte w taflę lodu, wyda­dzą się potom­kom reszt­kami jakie­goś nie­praw­do­po­dob­nego płaza.

Nie ośmielę się pisać tu histo­rii Archi­pe­lagu: nie udało mi się dotrzeć do doku­men­tów. Ale czy kto­kol­wiek zdoła je kie­dy­kol­wiek prze­czy­tać?…

Ci, co to nie mają chęci na wspo­mnie­nia, dość już mieli (i mieć jesz­cze będą) czasu, aby znisz­czyć je do szczętu.

Te lat jede­na­ście, które tam spę­dzi­łem, rozu­miem nie jako hańbę, nie jako prze­klęty sen; nie, zdą­ży­łem polu­bić pra­wie ten pokraczny świat, teraz zaś na dobitkę sta­łem się przez szczę­śliwy przy­pa­dek powier­ni­kiem wielu póź­niej­szych opo­wia­dań i prze­ka­zów pisem­nych. Może zatem potra­fię dowlec do innych choć tro­chę tych kości i mięsa, zresztą żywego, bo i płaz jesz­cze dziś jest żywy.

Napi­sa­nie tej książki prze­kra­czało siły jed­nego czło­wieka. Prócz tego, co wynio­słem z Archi­pe­lagu sam – w oczach i uszach, w pamięci, na wła­snej skó­rze – mate­riał dali mi w postaci opo­wia­dań, wspo­mnień i listów

(tu nastę­puje spis 227 nazwisk).

Nie wyra­żam im tu pry­wat­nej wdzięcz­no­ści: to ma być wspól­nie przez nas wznie­siony pomnik dla wszyst­kich zamę­czo­nych i zabi­tych.

W tym spi­sie chciał­bym szcze­gól­nie wyróż­nić tych, któ­rzy wiele się napra­co­wali, poma­ga­jąc mi, aby ta rzecz oparta była na biblio­gra­ficz­nych danych z ksią­żek już dawno usu­nię­tych ze współ­cze­snych biblio­tek i znisz­czo­nych, tak że odna­le­zie­nie zacho­wa­nego jakoś egzem­pla­rza wyma­gało wiel­kiej wytrwa­ło­ści; jesz­cze bar­dziej zaś tych, któ­rzy pomo­gli ukryć ten ręko­pis w trud­nych momen­tach, a póź­niej go prze­pi­sać.

Ale jesz­cze nie nad­szedł czas, w któ­rym ośmie­lił­bym się wymie­nić ich nazwi­ska.

Dawny wię­zień soło­wiecki, Dymitr Pio­tro­wicz Wit­kow­ski, miał być redak­to­rem tej książki. Jed­nak pół życia, które tam spę­dził (jego wspo­mnie­nia obo­zowe tak są też zaty­tu­ło­wane: Pół życia), odbiło się na nim w postaci przed­wcze­snego para­liżu. Już pozba­wiony mowy, mógł prze­czy­tać tylko kilka zakoń­czo­nych roz­dzia­łów i prze­ko­nać się, że o wszyst­kim będzie powie­dziane.

A jeśli długo jesz­cze nie prze­trze się świa­tło wol­no­ści w naszym kraju, to i prze­ka­zy­wa­nie tej książki z rąk do rąk będzie bar­dzo nie­bez­pieczne – tak że rów­nież przy­szłym czy­tel­ni­kom powi­nie­nem się pokło­nić z wdzięcz­no­ścią w imie­niu tych, co zgi­nęli.

Kiedy zaczy­na­łem pisać tę książkę w 1958 roku, nie zna­łem jesz­cze niczy­ich wspo­mnień ani utwo­rów lite­rac­kich o obo­zach. W ciągu lat pracy, zakoń­czo­nej w 1967 roku, stop­niowo pozna­łem Opo­wia­da­nia kołym­skie War­łama Sza­ła­mowa i wspo­mnie­nia D. Wit­kow­skiego, J. Gin­zburg oraz O. Ada­mo­wej-Slio­zberg, na które powo­łuję się w książce, jako na fakty lite­rac­kie ogól­nie znane (tak też koniec koń­ców będzie!).

Wbrew swoim zamia­rom, wbrew wła­snej chęci, dostar­czyli nie­oce­nio­nych mate­ria­łów do tej książki, dali poję­cie o wielu waż­nych fak­tach, a nawet cyfrach, i wresz­cie o atmos­fe­rze, którą oddy­chali: cze­ki­sta M. Sudrab-Łacis; N. W. Kry­lenko, naczelny oskar­ży­ciel publiczny w ciągu dłu­gich lat; i jego następca A. J. Wyszyń­ski ze swo­imi wspól­ni­kami praw­ni­kami, wśród któ­rych nie spo­sób nie wyróż­nić J. L. Awer­ba­cha.

Mate­ria­łów do tej książki dostar­czyło także trzy­dzie­stu sze­ściu sowiec­kich pisa­rzy z Mak­sy­mem Gor­kim na czele – auto­rów hanieb­nej książki o Kanale Bia­ło­mor­skim, pierw­szego w rosyj­skiej lite­ra­tu­rze dzieła sła­wią­cego pracę nie­wol­ni­czą.

***

W tej książce nie ma zmy­ślo­nych osób ani zmy­ślo­nych wyda­rzeń. Ludzie i miej­sco­wo­ści noszą wła­sne imiona. Jeśli użyte są ini­cjały, to tylko z pry­wat­nych powo­dów. Jeśli imion brak zupeł­nie, to tylko dla­tego, że ludzka pamięć ich nie zacho­wała. Wszystko zaś wła­śnie tak było.

Część pierwsza

PRZEMYSŁ WIĘZIENNY

I

ARESZTOWANIE

Jak tra­fia czło­wiek na ten tajem­ni­czy Archi­pe­lag? O każ­dej porze dnia lecą tam samo­loty, płyną okręty, tur­ko­czą pociągi, ale żaden napis na nich nie wska­zuje, dokąd zmie­rzają. A kasje­rzy na dwor­cach i pra­cow­nicy agen­cji Sow­tu­rist i Intu­rist będą zdu­mieni, jeżeli popro­si­cie ich o odpo­wiedni bile­cik. Ani Archi­pe­lagu w ogól­no­ści, ani żad­nej z jego nie­zli­czo­nych wyse­pek ci ludzie nie znają, nie sły­szeli o niczym.

Ci, któ­rzy jadą na Archi­pe­lag, żeby nim rzą­dzić – tra­fiają tam poprzez uczel­nie Mini­ster­stwa Spraw Wewnętrz­nych.

Ci, któ­rzy jadą, żeby Archi­pe­lagu pil­no­wać – tra­fiają tam z poboru, przez komendy uzu­peł­nień.

Ci zaś, któ­rzy jadą tam umie­rać, tak jak my, czy­tel­niku – ci tra­fiają tam wyłącz­nie i koniecz­nie poprzez aresz­to­wa­nie.

Aresz­to­wa­nie! Czy warto mówić, że to chwila, co łamie całe twoje życie? Że to pio­run, co z nóg wali? Że to wstrząs duchowy nie do poję­cia, z któ­rym nie każdy może się oswoić i czę­sto naba­wia się pomie­sza­nia zmy­słów?

Wszech­świat ma wła­śnie tyle punk­tów cen­tral­nych, ile w nim żywych istot. Każdy z nas jest osią świata i świat roz­pada się na kawałki, gdy czło­wiek sły­szy syk­nię­cie: „Jeste­ście aresz­to­wani!”

Skoro cie­bie już aresz­to­wano, to czy w ogóle coś się ucho­wało w tym trzę­sie­niu ziemi?

Ale nie potra­fiąc zaćmio­nym nagle umy­słem pojąć roz­mia­rów tego prze­wrotu, zarówno naj­prze­myśl­niejsi, jak naj­bar­dziej pro­sto­duszni z was nie umieją w tej chwili wyci­snąć z całego zapasu swo­ich doświad­czeń nic wię­cej niż te oto słowa:

– Ja?! Za co?!

Pyta­nie to miliony i miliony razy już było zada­wane i nie docze­kało się odpo­wie­dzi.

Aresz­to­wa­nie to nagły i rażący prze­rzut, prze­war­stwie­nie, prze­skok z jed­nego życia do cał­kiem innego.

Po dłu­giej, krę­tej ulicy naszego życia pędzi­li­śmy szczę­śli­wie albo brnę­li­śmy smutno wzdłuż jakichś pło­tów, pło­tów, pło­tów ze zgni­łych desek, suchej gliny, wzdłuż murów z cegieł, betonu, żelaza. Nie zasta­na­wia­li­śmy się, co kryje się za nimi. Ani okiem, ani domy­słem nie sta­ra­li­śmy się ich prze­nik­nąć… a tam wła­śnie zaczy­nał się kraj GUŁag, ręką dotknąć, dwa metry stąd. A ponadto nie dostrze­ga­li­śmy w tych pło­tach nie­zli­czo­nego mnó­stwa szczel­nie dopa­so­wa­nych, dobrze zama­sko­wa­nych drzwi­czek, fur­tek. Wszyst­kie, wszyst­kie te furtki cze­kały na nas! I oto szybko otwo­rzyła się jedna z nich, ta fatalna, i cztery białe, męskie dło­nie, nie zgru­białe od pracy, ale chwy­tliwe, łapią nas za nogę, za rękę, za koł­nierz, za czapkę, za ucho i wcią­gają jak tłu­mok, a furtka za naszymi ple­cami, furtka do daw­nego życia, zatrza­skuje się na zawsze.

To wszystko. Jesteś aresz­to­wany!

I niczego innego nie umiesz wymy­ślić w odpo­wie­dzi prócz jagnię­cego bek­nię­cia:

– Jaa??? Za co???

Oto, czym jest aresz­to­wa­nie: to blask ośle­pia­jący i cios, które spra­wiają, że teraź­niej­szość nagle staje się prze­szło­ścią, to zaś, co nie­moż­liwe, zaczyna być peł­no­prawną codzien­no­ścią.

I to wszystko. I niczego wię­cej nie jesteś w sta­nie pojąć – ani w ciągu pierw­szej godziny, ani nawet w trak­cie całej pierw­szej doby.

Jesz­cze tylko bły­śnie ci w two­jej despe­ra­cji cyr­kowy, papie­rowy księ­życ: „To pomyłka! Zaraz się poła­pią!”

Cała zaś reszta, która składa się teraz na tra­dy­cyjny i lite­racki ponie­kąd obraz aresz­to­wa­nia, zgro­ma­dzi się i ułoży już nie w two­jej zmą­co­nej pamięci, tylko w pamięci two­jej rodziny i sąsia­dów.

To ostry nocny dzwo­nek albo szorst­kie puka­nie do drzwi. To dziar­skie postu­ki­wa­nie nie­wy­cie­ra­nych butów czuj­nych agen­tów ope­ra­cyj­nych. To prze­stra­szony świa­dek za ich ple­cami. (A po co ten świa­dek? Ofiary ani o tym pomy­ślą, agenci już nie pamię­tają, ale prze­wi­dziane to jest w instruk­cji, więc musi facet całą noc prze­sie­dzieć, a rano zło­żyć pod­pis. Dla wyrwa­nego z pościeli świadka to też męka: noc po nocy cho­dzić i poma­gać w aresz­to­wa­niu swo­ich sąsia­dów i zna­jo­mych).

Tra­dy­cyjne aresz­to­wa­nie to także zbie­ra­nie drżą­cymi rękoma rze­czy dla pory­wa­nego: zmiana bie­li­zny, kawa­łek mydła, coś do jedze­nia, i nikt jesz­cze nie wie, co potrzeba, co wolno, jaka odzież naj­lep­sza, agenci zaś poga­niają i prze­szka­dzają: „Niczego nie trzeba. Tam go nakar­mią. Tam cie­pło”. (Wszystko łgar­stwo. A poga­niają na postrach).

Tra­dy­cyjne aresz­to­wa­nie to jesz­cze póź­niej, już po zabra­niu nie­bo­raka, wie­lo­go­dzinne gospo­da­ro­wa­nie w miesz­ka­niu szorst­kiej, obcej, prze­moż­nej siły. To wyła­my­wa­nie, patro­sze­nie, ścią­ga­nie i zry­wa­nie ze ścian, wyrzu­ca­nie na pod­łogę z szaf i szu­flad, wytrzą­sa­nie, roz­sy­py­wa­nie, rwa­nie… i góry rze­czy nagra­cone na ziemi, i chrzęst pod pode­szwami. I nic świę­tego pod­czas rewi­zji! Przy aresz­to­wa­niu maszy­ni­sty Ino­szyna stała w pokoju tru­mienka z jego dopiero co zmar­łym dziec­kiem. Stróże prawa wyrzu­cili dziecko z trumny, tam też szu­kali. Wyrzu­cają rów­nież cho­rych z pościeli, zdej­mują ban­daże.1

I nic w trak­cie rewi­zji nie może być uznane za głup­stwo! U histo­ryka ama­tora Cze­twie­ru­china zabrano „tyle a tyle arku­szy car­skich dekre­tów”, a mia­no­wi­cie: dekret o zakoń­cze­niu wojny z Napo­le­onem, o zawar­ciu Świę­tego Przy­mie­rza i tekst lita­nii prze­ciw cho­le­rze z 1830 roku. U naszego naj­lep­szego znawcy Tybetu, Wostri­kowa, skon­fi­sko­wano bez­cenne sta­ro­żytne ręko­pisy tybe­tań­skie (ucznio­wie zmar­łego zdo­łali wydo­stać je z cze­lu­ści KGB dopiero po 30 latach!). Przy aresz­to­wa­niu orien­ta­li­sty New­skiego zabrano manu­skrypty tan­guc­kie (a po 25 latach za ich odcy­fro­wa­nie New­ski otrzy­mał Nagrodę Leni­now­ską pośmiert­nie). Z Kar­gera zaha­rap­czono archi­wum jeni­sej­skich Ostia­ków, zaka­zano sto­so­wa­nia uło­żo­nego prze­zeń alfa­betu i ele­men­ta­rza… i tak już musiał się cały ludek obejść bez piśmien­nic­twa.

W języku inte­li­gen­tów wszystko to wyma­ga­łoby dłu­gich jesz­cze opi­sów, a nasz lud tak powiada o rewi­zji: tego szu­kają, co nie­scho­wane.

Skon­fi­sko­wane rze­czy wywożą, a cza­sem każą nieść aresz­to­wa­nemu – Nina Alek­san­drowna Pal­czyń­ska musiała nieść na ple­cach wór z papie­rami i listami swego nie­stru­dzo­nego męża, nie­ży­ją­cego już wiel­kiego inży­niera i Rosja­nina – im w pasz­czę, na zawsze, nie­po­wrot­nie.

A dla tych, co zostają w domu, długa kolej poruj­no­wa­nych, spu­sto­szo­nych dni. I próby prze­ka­zy­wa­nia paczek. Ale ze wszyst­kich okie­nek tylko poszcze­ki­wa­nia: „Nie ma w reje­stra­cji”, „Nie ma tu takiego!” A jesz­cze zanim podej­dzie się do okienka, trzeba – jak to było w Lenin­gra­dzie, w złą godzinę – przez pięć dni i nocy tło­czyć się w kolejce. I dopiero może za pół roku czy za rok sam aresz­tant się ode­zwie. Albo też ci powie­dzą: „Bez prawa kore­spon­den­cji”, a to już pra­wie na pewno zna­czy, że roz­strze­lany.

Sło­wem, „żyjemy w prze­klę­tych warun­kach, w któ­rych czło­wiek może zgi­nąć bez wie­ści i naj­bliżsi mu ludzie, żona i matka […] całe lata nie wie­dzą, co się z nim stało”. Prawda to? A może nie? Napi­sał to zaś Lenin w 1910 roku w nekro­logu Babusz­kina. Tylko trzeba rzec jasno: Babusz­kin wiózł trans­port broni dla celów powsta­nia, za to też został roz­strze­lany. Wie­dział, co ryzy­kuje. Nie da się tego powie­dzieć o nas, nie­szczę­snych kró­li­kach.

Tak wyobra­żamy sobie zwy­kle aresz­to­wa­nie.

I rze­czy­wi­ście, nocne aresz­to­wa­nia opi­sa­nego tu typu prze­pro­wa­dza się u nas naj­chęt­niej, bo mają one ważne zalety. Wszy­scy obecni w miesz­ka­niu obez­wład­nieni są przez strach już od pierw­szego dzwonka. Przy­szły aresz­tant wyrwany jest z cie­płej pościeli, cały jest jesz­cze w mocy pół­sen­nego bez­władu, roz­są­dek jego jest przy­ćmiony. Przy noc­nym aresz­to­wa­niu agenci mają prze­wagę liczebną: przy­jeż­dża ich kilku, są uzbro­jeni, a mają prze­ciw sobie poje­dyn­czego czło­wieka w nie­do­pię­tych por­t­kach; pod­czas rewi­zji i przy­go­to­wań do drogi na pewno nie zbie­rze się pod bramą tłum ewen­tu­al­nych stron­ni­ków ofiary. Nie­spieszna stop­nio­wość tych wizyt – naprzód w jed­nym miesz­ka­niu, potem w dru­gim, jutro w trze­cim i czwar­tym – daje moż­li­wość racjo­nal­nego wyko­rzy­sta­nia kadry ope­ra­cyj­nej i umiesz­cze­nia pod klu­czem liczby oby­wa­teli wie­lo­krot­nie więk­szej od całej tej kadry razem wzię­tej.

Jesz­cze tę zaletę mają nocne aresz­to­wa­nia, że ani sąsied­nie domy, ani miej­skie ulice nie widzą, ilu w ciągu nocy wywie­ziono. Naj­bliż­szych sąsia­dów postra­szono, a dla dal­szych rzecz nie miała miej­sca. Jak gdyby ni­gdy nic. Tą samą asfal­tową trasą, którą nocą śmi­gały karetki wię­zienne, suki – za dnia kro­czy młode poko­le­nie ze sztan­da­rami i kwia­tami, śpie­wa­jąc pełne pogody pie­śni.

Ale ci, któ­rzy łapią, ci, któ­rych praca polega tylko na prze­pro­wa­dza­niu aresz­to­wań, dla któ­rych objawy stra­chu u aresz­to­wa­nych są czymś nud­nym i dokucz­li­wym, mają o wiele szer­sze poję­cie o całej ope­ra­cji. Mają całą swoją teo­rię; nie trzeba naiw­nie sądzić, że jej nie ma. Aresz­to­wa­nie to ważny roz­dział w kur­sie wie­dzy wię­zien­nej i ma za pod­stawę pewną solidną teo­rię spo­łeczną. Ist­nieje kla­sy­fi­ka­cja zatrzy­mań według roz­ma­itych cech: są nocne i dzienne, są domowe, służ­bowe i dro­gowe, są pier­wiast­kowe i powtórne, są indy­wi­du­alne i gru­powe. Aresz­to­wa­nia róż­nią się zależ­nie od stop­nia pożą­da­nego zasko­cze­nia, od stop­nia ocze­ki­wa­nego oporu (ale w dzie­siąt­kach milio­nów wypad­ków żaden opór nie był ocze­ki­wany ani go też nie było). Aresz­to­wa­nia róż­nią się zależ­nie od waż­no­ści zapla­no­wa­nej rewi­zji; zależ­nie od koniecz­no­ści (czy jej braku) spi­sa­nia skon­fi­sko­wa­nych przed­mio­tów, opie­czę­to­wa­nia izby lub całego miesz­ka­nia; zależ­nie od potrzeby uwię­zie­nia rów­nież żony w ślad za mężem i odda­nia dzieci do sie­ro­cińca, zesła­nia całej reszty naj­bliż­szej rodziny albo wresz­cie wtrą­ce­nia do obozu także dziad­ków.

A jesz­cze ist­nieje osobna Rewi­zjo­lo­gia (udało mi się prze­czy­tać bro­szurę dla adep­tów stu­dium zaocz­nego z Ałma Aty). Bar­dzo tam chwalą tych praw­ni­ków, któ­rzy przy rewi­zji nie lenili się i prze­trzą­snęli dwie tony nawozu, sześć metrów polan, dwa wozy siana, oczy­ścili ze śniegu całą działkę przy­za­gro­dową, roze­brali kaflowy piec, roz­grze­bali gno­jówkę, skon­tro­lo­wali miski klo­ze­towe, spe­ne­tro­wali psie budy, kur­niki i domki dla szpa­ków, poprze­kłu­wali mate­race, zry­wali pla­stry z ran, a nawet wyry­wali meta­lowe zęby, żeby zna­leźć w nich mikro­do­ku­menty. Stu­den­tom radzi się gorąco, aby zaczy­nali od rewi­zji oso­bi­stej i nią też sprawę koń­czyli (bo a nuż rewi­do­wany coś cap­nął w trak­cie) i aby jesz­cze raz odwie­dzili to samo miesz­ka­nie, ale o innej porze… i powtó­rzyli rewi­zję.

O, nie, nie, aresz­to­wa­nia są bar­dzo róż­no­rodne w for­mie. Irma Men­del, Węgierka, dostała któ­re­goś dnia w biu­rze Komin­ternu (1926) dwa bilety do Teatru Wiel­kiego, do pierw­szych rzę­dów. Śled­czy Kle­gel zale­cał się do niej, więc go zapro­siła. Całe przed­sta­wie­nie minęło im na czu­łych spoj­rze­niach, po czym Kle­gel zawiózł Irmę… pro­sto na Łubiankę. A jeśli chce­cie wie­dzieć, dla­czego pew­nego pro­mien­nego czerw­co­wego dnia w 1927 roku na moście Kuź­niec­kim krą­gło­li­cej, rudo­wło­sej i pięk­nej Annie Skryp­ni­ko­wej, która dopiero co kupiła sobie mate­riał na gra­na­tową suk­nię, jakiś młody frant grzecz­nie pomógł wsiąść do dorożki (a doroż­karz już się poła­pał i cały się chmu­rzy: Organy nie zapłacą mu za kurs), to musi­cie zro­zu­mieć, że nie cho­dzi o randkę, że to też jest aresz­to­wa­nie: za chwilę skręcą na Łubiankę i wjadą w czarną cze­luść bramy. Jeśli zaś (22 wio­sny póź­niej) koman­dor pod­po­rucz­nik Borys Bur­kow­ski, w bia­łym fren­czu mary­nar­skim i pach­nący drogą wodą koloń­ską, będzie kupo­wał w cukierni tort dla pew­nej panienki, to nie sądź­cie, że tort trafi do rąk tej panny, bo w isto­cie zaraz zosta­nie posie­kany nożami przy rewi­zji i w tym sta­nie wnie­siony przez koman­dora do jego pierw­szej celi.

Nie, ni­gdy nie był u nas w pogar­dzie żaden spo­sób zatrzy­ma­nia, ani w biały dzień, ani w podróży, ani wśród tłumu. Idzie to gładko i – tu wła­śnie trzeba się dzi­wić! – same ofiary w świę­tej zgo­dzie z agen­tami zacho­wują się jak naj­tak­tow­niej, tak żeby pozo­stali przy życiu nie zwró­cili nawet uwagi na zagładę upa­trzo­nego.

Nie każ­dego można aresz­to­wać w domu, po sakra­men­tal­nym zapu­ka­niu do drzwi (a jeśli już kto puka, to „z admi­ni­stra­cji”, „listo­nosz”), nie każ­dego można aresz­to­wać w miej­scu pracy. Jeśli przy­szły aresz­tant jest czło­wie­kiem prze­bie­głym, to lepiej wziąć go w ode­rwa­niu od jego zwy­kłego oto­cze­nia – rodziny, kole­gów, stron­ni­ków, z dala od moż­li­wych schow­ków; nie powi­nien zdą­żyć niczego znisz­czyć, ukryć, prze­ka­zać.

Ludziom ze szczy­tów woj­sko­wych czy par­tyj­nych cza­sem dawano jakieś nowe sta­no­wi­sko, pod­sta­wiano salonkę na dwo­rzec i aresz­to­wano w dro­dze. Zwy­kły zaś, szary śmier­tel­nik – ogłu­szony maso­wymi aresz­to­wa­niami i już od tygo­dnia zgnę­biony zło­wróżb­nymi spoj­rze­niami zwierzch­ni­ków – wzy­wany bywał naraz do miej­sco­wej orga­ni­za­cji związ­ko­wej, gdzie mu z cie­płym uśmie­chem wrę­czano skie­ro­wa­nie do sana­to­rium w Soczi. Kró­lik wpa­dał w roz­czu­le­nie: obawy oka­zały się bez­pod­stawne! Wyraża zatem wdzięcz­ność i trium­fal­nie wraca do domu, żeby spa­ko­wać walizkę. Do pociągu wszyst­kiego dwie godziny, więc łaje żonę za opie­sza­łość. Jest naresz­cie na dworcu! Ma jesz­cze tro­chę czasu. W pocze­kalni albo przy kio­sku z piwem kła­nia mu się jakiś prze­miły młody czło­wiek: „Nie pozna­je­cie mnie, Pio­trze Iwa­ny­czu?” Piotr Iwa­nycz ma chwilę waha­nia: „Chyba nie… Cho­ciaż…” Mło­dzian try­ska bra­ter­ską sym­pa­tią: „Ależ, jak to, jak to, ja wam przy­po­mnę…”, i z sza­cun­kiem kła­nia się żonie Pio­tra Iwa­nycza: „Pro­szę wyba­czyć, my z mał­żon­kiem tylko na minutkę…” Żona nie ma nic prze­ciwko temu, nie­zna­jomy zaś, trzy­ma­jąc Pio­tra Iwa­ny­cza kon­fi­den­cjo­nal­nie za łokieć, upro­wa­dza go – na zawsze albo na dzie­sięć lat.

A dwo­rzec wiruje dookoła i niczego nie widzi… Oby­wa­tele podróżni! Nie zapo­mi­naj­cie, że na każ­dym więk­szym dworcu jest poste­ru­nek GPU i kilka cel.

Natar­czy­wość tych rze­ko­mych zna­jom­ków jest tak zaczepna, że czło­wiek pozba­wiony obo­zo­wej, wil­czej wprawy jakoś nie potrafi się opę­dzić. Nie myśl, że będąc nawet pra­cow­ni­kiem ame­ry­kań­skiej amba­sady, nazwi­skiem, dajmy na to, Alek­san­der Dołgan, nie zosta­niesz aresz­to­wany w biały dzień na ulicy Gor­kiego, obok cen­tral­nego tele­grafu. Nie­zna­jomy twój przy­ja­ciel rzuci się w twoją stronę, prze­py­cha­jąc się przez tłum i sze­roko otwie­ra­jąc zabor­cze ramiona. „Sasza! – krzyk­nie, z niczym się nie kry­jąc. – Stary byku! Ileż to lat, ile zim!… A chodź­myż na bok, żeby ludziom nie wła­zić w paradę”. A na boku, przy samym chod­niku, już zatrzy­muje się auto… (Minie kilka dni i TASS z gnie­wem stwier­dzi we wszyst­kich gaze­tach, że koła zbli­żone nic nie wie­dzą o znik­nię­ciu Alek­san­dra Dołgana). A co to za sztuka? Nasi mołojcy łapali w ten spo­sób ludzi w Bruk­seli (tak schwy­tano Żorę Bled­nowa), cóż dopiero w Moskwie!

Trzeba jed­nak wyra­zić Orga­nom zasłu­żone uzna­nie: pod­czas gdy dziś prze­mó­wie­nia i sztuki teatralne wydają się – podob­nie jak kon­fek­cja dam­ska – dzie­łem jed­nej sztancy, rodzaje aresz­to­wań cie­szą swoją roz­ma­ito­ścią. Odpro­wa­dzają cię na bok w fabrycz­nej por­tierni, gdzie dopiero co poka­za­łeś prze­pustkę… i już jesteś zła­pany; biorą cię ze szpi­tala woj­sko­wego z tem­pe­ra­turą 39° (Ans Bernsz­tejn) i lekarz nie sprze­ci­wia się temu (a spró­bo­wałby się sprze­ci­wić!); biorą cię wprost ze stołu, po ope­ra­cji rany żołądka (N. M. Woro­biew, inspek­tor okrę­go­wego wydziału oświaty, 1936), i led­wie żywego, okrwa­wio­nego, pakują do celi (wspo­mnie­nia Kar­pu­ni­cza); sta­rasz się (Nadia Lewicka) o widze­nie ze ska­zaną już matką, dają ci je! – a oka­zuje się, że to kon­fron­ta­cja i aresz­to­wa­nie! Zapra­szają cię w skle­pie Gastro­nom do działu zamó­wień i tam cię aresz­tują. Zosta­jesz aresz­to­wany przez waga­bundę, który na wszyst­kie świę­to­ści zakli­nał cię, żebyś mu pozwo­lił prze­no­co­wać pod twoim dachem; zosta­jesz aresz­to­wany przez mon­tera, który przy­szedł spraw­dzić licz­nik; aresz­tuje cię rowe­rzy­sta, który potrą­cił cię na ulicy, kon­duk­tor w pociągu, kie­rowca tak­sówki, rach­mistrz kasy oszczęd­no­ści i bile­ter w kinie – każdy z nich cię aresz­tuje i dopiero ponie­wcza­sie możesz sobie obej­rzeć głę­boko scho­waną legi­ty­ma­cję koloru bordo.

Nie­kiedy aresz­to­wa­nie wydaje się jakąś grą – tyle zain­we­sto­wano w nie zbęd­nej pomy­sło­wo­ści i sytej ener­gii, a prze­cież ofiara i tak nie sta­wia­łaby oporu. Czy agenci ope­ra­cyjni chcą w ten spo­sób uza­sad­nić potrzebę swo­ich funk­cji i swo­jej liczeb­no­ści? Jak się zdaje, wystar­czy­łoby roze­słać wszyst­kim upa­trzo­nym kró­licz­kom po wezwa­niu, a już one same o wyzna­czo­nej godzi­nie, co do minuty, pokor­nie staną z tłu­mocz­kiem pod czarną bramą urzędu bez­pie­czeń­stwa, aby zająć swoją część powierzchni miesz­kal­nej we wska­za­nej celi. (Zresztą, koł­choź­ni­ków tak wła­śnie bie­rze się pod klucz. Czy to warto jechać nocą i szu­kać jakiejś chaty po bez­dro­żach? Wzywa się jed­nego z dru­gim do rady gro­madz­kiej i tam go się już zabiera, jak swo­jego. Czar­no­ro­bo­czych wzywa się do fabrycz­nego kan­toru).

Rzecz jasna, każda maszyna ma swoją prze­pu­sto­wość, nie prze­łknie wię­cej, niż potrafi. W trak­cie pęka­ją­cych w szwach od nad­miaru lat 1945–1946, kiedy cią­gnęły jeden za dru­gim kole­jowe esze­lony het, z Europy, i trzeba było je wszyst­kie naraz pochło­nąć i wypra­wić do GUŁagu, nie było już miej­sca na tę luk­su­sową grę, sama teo­ria porząd­nie wyle­niała, powy­ła­ziły rytu­alne piórka i uwię­zie­nie dzie­siąt­ków tysięcy wyglą­dało jak mizerny apel: stoją sobie ich­mo­ście ze spi­sami, z jed­nego pociągu wywo­łują, pakują do dru­giego… i to wszystko.

W ciągu kilku dzie­się­cio­leci aresz­to­wa­nia poli­tyczne miały u nas tę oso­bliwą cechę, że pod­le­gały im osoby, które nie dopu­ściły się żad­nej winy – i wła­śnie dla­tego nie myślały o żad­nym opo­rze. Wytwo­rzyło się powszechne poczu­cie osa­cze­nia, sze­rzyło się prze­ko­na­nie (w warun­kach sys­temu pasz­por­tów i mel­dun­ków dosyć słuszne zresztą), że przed GPU-NKWD nie spo­sób uciec. I nawet kiedy epi­de­mie aresz­to­wań się­gały zenitu, kiedy ludzie, idąc do pracy, co dzień żegnali się z rodziną, bo nie byli ni­gdy pewni, czy wrócą wie­czo­rem – nawet wtedy pra­wie nie pró­bo­wali ucie­kać (w rzad­kich tylko wypad­kach wybie­rali samo­bój­stwo). O to wła­śnie cho­dziło. Bez­rogi baran wil­kowi naj­mil­szy.

Powo­dem tego było też nie­zro­zu­mie­nie mecha­ni­zmu epi­de­mii. Organy nie miały zwy­kle ści­ślej­szych kry­te­riów wyboru – kogo aresz­to­wać, kogo oszczę­dzić; cho­dziło tylko o wyko­na­nie planu ilo­ścio­wego. Wyko­nać go można było w zawczasu prze­wi­dzia­nym try­bie, można też było korzy­stać z zupeł­nego przy­padku. W 1937 roku do kan­ce­la­rii NKWD w Nowo­czer­ka­sku przy­szła jakaś kobieta z pyta­niem, co zro­bić z nie­na­kar­mio­nym nie­mow­lę­ciem – dziec­kiem jej aresz­to­wa­nej sąsiadki. „Pocze­kaj­cie tu, oby­wa­telko – powie­dziano jej – zaraz wyja­śnimy”. Po dwóch godzi­nach cze­ka­nia zabrano ją z kan­ce­la­rii do celi: trzeba było osią­gnąć zapla­no­waną liczbę, nie star­czało już agen­tów na roz­jazdy po mie­ście, a ta się sama zgła­sza! I odwrot­nie: po Andrzeja Pawło, Łoty­sza miesz­ka­ją­cego pod Orszą, przy­szło NKWD. Pawło nie otwo­rzył, wysko­czył przez okno, udało mu się uciec i poje­chał pro­sto na Sybe­rię. I cho­ciaż miesz­kał tam pod wła­snym nazwi­skiem, a z doku­men­tów wyni­kało jasno, że mel­do­wany jest w Orszy, ni­gdy nie sie­dział, ni­gdy nie był wzy­wany przez Organy, ni­gdy nie padło nań podej­rze­nie. Ist­nieją prze­cież trzy zakresy ści­ga­nia: ogól­no­pań­stwowy, repu­bli­kań­ski i okrę­gowy. Pra­wie połowa aresz­to­wa­nych w trak­cie epi­de­mii nie docze­ka­łaby się roze­sła­nia listów goń­czych dalej niż do gra­nic okręgu. Czło­wiek włą­czony do planu z przy­czyn przy­pad­ko­wych, np. w wyniku sąsiedz­kiego donosu, łatwo mógł być zastą­piony przez kogoś innego. Jak Andrzej Pawło, tak samo inni, któ­rzy przy­pad­kiem natra­fili na obławę albo na kocioł w czy­imś miesz­ka­niu, a mieli dość odwagi, by zaraz uciec, jesz­cze przed pierw­szym prze­słu­cha­niem, ni­gdy nie byli ści­gani ani pocią­gani do odpo­wie­dzial­no­ści. Kto zaś cze­kał spra­wie­dli­wo­ści, nie rusza­jąc się z miej­sca, ten dosta­wał wyrok. I pra­wie wszy­scy – przy­tła­cza­jąca więk­szość – tak się wła­śnie zacho­wy­wali: mało­dusz­nie, bez­rad­nie, jak ska­zańcy.

Z dru­giej strony jest prawdą, że NKWD pod nie­obec­ność poszu­ki­wa­nego dawało jego bli­skim zakaz wyjazdu; nic nie kosz­to­wało, rzecz jasna, zali­czyć sobie obec­nych w zamian za tego, co uciekł.

Powszechny brak winy rodzi powszechną bez­czyn­ność. A może cię wcale nie wezmą? Może jakoś cię to omi­nie? A. I. Łady­żyń­ski był wycho­wawcą klasy w szkole w pro­win­cjo­nal­nym mia­steczku Koło­griw. W 1937 roku pod­szedł do niego na rynku jakiś chłop i prze­ka­zał mu czy­jeś słowa takiej tre­ści: „Alek­san­drze Iwa­no­wi­czu, wyjedź stąd, jesteś na liście!” Ale Łady­żyń­ski został; prze­cież cała szkoła na mnie się trzyma i ich dzieci u mnie się uczą – jak mogą mnie aresz­to­wać?… (Po kilku dniach już był za kratą). Nie każ­demu jest dane, jak Wani Lewic­kiemu, rozu­mieć już w wieku lat 14, że „Każdy uczciwy czło­wiek powi­nien pójść w końcu do wię­zie­nia. Teraz sie­dzi tatuś, a jak doro­snę, to mnie też wsa­dzą”. (Wsa­dzili go, gdy miał 23 lata). Więk­szość gnu­śnieje wpa­trzona w iskierkę nadziei. Skoro jesteś nie­winny, to za co mogą cię w ogóle wsa­dzić? To byłaby omyłka! Już cię wloką za koł­nierz, a ty wciąż sam się zakli­nasz: „To omyłka! Na pewno się zorien­tują… i wypusz­czą mnie!” Innych wsa­dzają w masie, to też zdaje się nie mieć sensu, ale i tu u każ­dego jest miej­sce na podej­rze­nia: „A może tam­ten wła­śnie tra­fił nie z przy­padku…?” Bo ty to już bez­względ­nie jesteś bez winy! Wciąż jesz­cze uwa­żasz Organy za insty­tu­cję pod­po­rząd­ko­waną ludz­kiej logice: jak się zorien­tują, to wypusz­czą.

Po co więc pró­bo­wać ucieczki?… Na co więc opór?… Prze­cież pogor­szysz tym tylko swoją sytu­ację, sam im nie pozwo­lisz pojąć ich omyłki. Co tam opór! Nawet ze scho­dów zbie­gasz na palusz­kach, bo tak ci kazano, żeby sąsie­dzi nie sły­szeli.

Jak to potem w obo­zie czło­wieka pie­kło: A co, gdyby każdy agent, idąc nocą łapać ludzi, nie był pewien, czy wróci żywy, i musiał zawsze żegnać się z rodziną? Gdyby pod­czas maso­wych obław, na przy­kład w Lenin­gra­dzie, kiedy za kraty szło ćwierć mia­sta, ludzie nie sie­dzieli po swo­ich norach, mdle­jąc z lęku przy każ­dym trza­śnię­ciu bramy, przy każ­dym kroku na scho­dach, lecz zro­zu­mieli, że teraz nie mają już nic do stra­ce­nia, i zabrali się żwawo do urzą­dza­nia w sie­niach swo­ich domów zasa­dzek: z sie­kie­rami, młot­kami, pogrze­ba­czami, z czym popa­dło? Wia­domo prze­cież, że te nocne gacki nie przy­cho­dzą w dobrych zamia­rach – więc nie omyli się czło­wiek, dając w łeb zbó­jowi. Albo taka suka z samot­nym szo­fe­rem, co już czeka na ulicy – odsta­wić by ją jak naj­da­lej albo prze­bić gumy.

I wresz­cie, czemu tu się wła­ści­wie sprze­ci­wiać? Że zabrano ci pasek? Albo że kazano sta­nąć w kącie? Albo że musisz wyjść za próg swo­jego domu? Aresz­to­wa­nie składa się z drob­nych wypa­decz­ków, z roz­licz­nych drob­no­stek – żadna z nich nie jest jakby warta sporu (a nadto myśli aresz­to­wa­nego krążą dookoła wiel­kiego pro­blemu: „Za co?”) – a dopiero wszyst­kie te drob­nostki razem skła­dają się nie­ubła­ga­nie na pro­ces aresz­to­wa­nia.

Zresztą, bo to mało się dzieje w duszy świe­żego aresz­tanta! Już to jedno warte jest całej księgi. Mogą tam być uczu­cia, któ­rych ni­gdy byśmy się nie domy­ślili. Kiedy w 1921 roku aresz­to­wano dzie­więt­na­sto­let­nią Euge­nię Doja­renko i trzech mło­dych cze­ki­stów grze­bało w jej pościeli i w komo­dzie z bie­li­zną, dziew­czyna zacho­wy­wała się spo­koj­nie: nic tam nie ma, więc niczego nie znajdą. I nagle wzięli do rąk jej intymny pamięt­nik, któ­rego nawet matce nie mogłaby poka­zać. Otóż czy­ta­nie jej zwie­rzeń przez obcych, wrogo nasta­wio­nych chło­pa­ków bole­śniej ją zra­niło niż cała Łubianka z jej kra­tami i lochami. I u wielu innych ludzi te pry­watne uczu­cia i skłon­no­ści, któ­rym aresz­to­wa­nie zadaje cios, mogą się oka­zać sil­niej­sze niż lęk przed wię­zie­niem albo względy poli­tyczne. Czło­wiek, nie­przy­go­to­wany wewnętrz­nie na gwałt, zawsze jest słab­szy od gwał­ci­ciela.

Nie­liczni tylko mają tyle rozumu i śmia­ło­ści, aby się zorien­to­wać z punktu. Dyrek­tor Insty­tutu Geo­lo­gicz­nego Aka­de­mii Nauk Grie­go­riew, gdy przy­szli po niego w 1948 roku, zaba­ry­ka­do­wał się i dwie godziny palił papiery.

Cza­sami aresz­to­wany czuje przede wszyst­kim ulgę i nawet… radość, ale to zda­rzało się głów­nie w okre­sie epi­de­mii aresz­to­wań; kiedy naokoło zabie­rają, jed­nego po dru­gim, takich jak ty, a cie­bie omi­jają, wciąż jakoś zwle­kają, to wyczer­puje, to drę­czy czło­wieka – i nie tylko wątłego duchem – gorzej od wszel­kiego wię­zie­nia.

Organy rychło nie doli­czy­łyby się kupy agen­tów i środ­ków trans­portu… i wbrew naj­lep­szym chę­ciom Sta­lina, prze­klęta maszyna musia­łaby się zatrzy­mać! Zasłu­ży­li­śmy sobie po pro­stu na wszystko, co póź­niej nastą­piło.

Wasi­lij Wła­sow, nie­ustra­szony komu­ni­sta, któ­rego tu nie­raz jesz­cze wymie­nimy, odmó­wił ucieczki, jaką mu pro­po­no­wali jego bez­par­tyjni pomoc­nicy, a zadrę­czał się tym, że wyaresz­to­wano już całe kie­row­nic­two kadyj­skiego powiatu (1937), on zaś wciąż jesz­cze jest wolny, wciąż wolny. Mógł wytrzy­mać tylko cios fron­talny; cios nastą­pił i Wła­sow zaraz się uspo­koił, a przez kilka pierw­szych dni w wię­zie­niu czuł się dosko­nale. Ojciec Ira­klij Bocza­row w 1934 roku wyje­chał do Ałma Aty, żeby tam nieść pocie­chę zesła­nym wier­nym. W tym cza­sie agenci trzy­krot­nie nacho­dzili jego miesz­ka­nie w Moskwie z naka­zem aresz­to­wa­nia. Kiedy wró­cił, para­fianki cze­kały już na dworcu z ostrze­że­niem. Osiem lat prze­rzu­cali go wierni z jed­nej kry­jówki do dru­giej. To koczo­wa­nie tak zadrę­czyło popa, że kiedy go naresz­cie w 1942 roku aresz­to­wano, zaczął z rado­ści gło­śno chwa­lić Pana.

W tym roz­dziale wciąż mówimy o pod­sta­wo­wej masie, o kró­li­kach nie wia­domo za co wsa­dza­nych za kraty. Ale w tej książce będziemy musieli jesz­cze poru­szyć sprawę tych, któ­rzy także w naszym ustroju mogli być uznani za poli­tycz­nych. Wiera Ryba­kowa, stu­dentka socjal­de­mo­kratka, marzyła na wol­no­ści o wię­zie­niu izo­la­cyj­nym w Suz­dalu: jedy­nie tam mogła liczyć na spo­tka­nie ze star­szymi towa­rzy­szami (nikogo już nie było na swo­bo­dzie) i lep­sze ugrun­to­wa­nie swo­jego świa­to­po­glądu. Eserka Kata­rzyna Olic­kaja w 1924 roku uwa­żała się nawet za nie­godną sie­dze­nia w wię­zie­niu; prze­szli przez nie prze­cież naj­lepsi ludzie Rosji, ona zaś była wciąż młoda i nic jesz­cze dla Rosji nie zdą­żyła zro­bić. Ale wol­ność także już jej nie wabiła. Tak też obie one poszły do wię­zie­nia – z dumą i rado­ścią.

„A gdzie opór? Cze­mu­że­ście się nie opie­rali?” – robią teraz wyrzuty ofia­rom ci, któ­rych zosta­wiono w spo­koju.

A tak, sprze­ciw powi­nien był zacząć się od razu, od samego aresz­to­wa­nia.

Ale się nie zaczął.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Kiedy w 1937 roku roz­gro­miony został insty­tut dok­tora Kaza­kowa, naczy­nia z liza­tami jego wyna­lazku „komi­sja” roz­bi­jała, cho­ciaż dookoła ska­kali wyle­czeni i leczeni jesz­cze kalecy ludzie, bła­ga­jąc, żeby nie nisz­czono cudow­nego leku. (Według wer­sji ofi­cjal­nej lizaty uznane zostały za tru­ci­znę. Czemu więc nie zacho­wano ich jako dowo­dów rze­czo­wych?) [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Archi­pie­łag GUŁag 1918-1956. Opyt chu­do­że­stwien­nogo isslie­do­wa­nija

Copy­ri­ght © 1973-1991 Rus­sian social funds for per­se­cu­ted per­sons and their fami­lies

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2023

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Jerzy Pomia­now­ski

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki, stron tytu­ło­wych i ilu­stra­cja na okładce: Zbi­gniew Miel­nik

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Archi­pe­lag GUŁag, tom 1 (część I-II), wyda­nie popra­wione, dodruk, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-840-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer