54,90 zł
Podróż w głąb radzieckiego piekła!
Archipelag GUŁag – monumentalna praca słynnego pisarza i myśliciela Aleksandra Sołżenicyna, poświęcona więzienno-obozowej martyrologii narodu rosyjskiego i obywateli innych republik ZSRR i krajów, łączy w sobie elementy powieści, autobiografii, reportażu, wspomnień świadków i uczestników. Dzięki tej książce, opublikowanej w Paryżu w latach 1973-1975, świat poznał prawdę o łagrach i skrywanej przed opinią publiczną części historii ZSRR.
Archipelag GUŁag, wielki akt oskarżenia systemu totalitarnego, panującego w Związku Radzieckim, jest nie tylko niezwykłym dokumentem zbrodniczej epoki, lecz także utworem o niepodważalnych walorach literackich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 917
Ze ściśniętym sercem całe lata powstrzymywałem się od publikacji tej książki, dawno już gotowej: poczucie odpowiedzialności wobec żywych przeważało nad poczuciem obowiązku wobec umarłych. Ale teraz, kiedy bezpieczeństwo państwowe i tak już dostało ten tekst, muszę niezwłocznie go wydrukować.
Aleksander Sołżenicyn,
wrzesień 1973
Poświęcam
wszystkim, którym życia nie starczyło, aby o tym opowiedzieć.
I niechaj mi wybaczą, że nie wszystko dostrzegłem, nie wszystko sobie przypomniałem, nie wszystkiego się domyśliłem.
W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym trafiliśmy z przyjaciółmi na zastanawiającą notatkę w czasopiśmie Akademii Nauk „Przyroda”. Pisano tam drobną czcionką, że nad rzeką Kołymą w trakcie prac wykopaliskowych została znaleziona podziemna tafla lodu – zamarły prehistoryczny potok – a w niej zamarznięte (kilkadziesiąt tysięcy lat temu) okazy fauny kopalnej. Ryby te, czy może płazy, zachowały się tak dobrze, wydawały się tak świeże – informował uczony korespondent – że obecni przy tym, po rozbiciu lodu, zjedli je zaraz z ochotą.
Nielicznych swoich czytelników pismo zapewne wprawiło w niemałe zdziwienie wiadomością o tym, jak długo można rybie mięso trzymać w lodzie. Ale tylko niewielu z nich mogło wniknąć w iście epicki sens ryzykownej notatki.
Myśmy zrozumieli od razu. Cała scena zarysowała się nam ostro, do najdrobniejszych szczegółów: jak owi obecni z pośpieszną zawziętością rąbali lód, jak mając za nic szlachetne cele ichtiologii i roztrącając się łokciami, wyrywali sobie kęsy tysiącletniego ścierwa i wlekli je do ogniska, aby tam odtajało i aby można się było nim nasycić.
Zrozumieliśmy to od razu, ponieważ sami należeliśmy do tych obecnych, do tego jedynego w świecie, niezliczonego plemienia zeków, które było zdolne zjeść z ochotą płaza.
Kołyma zaś była największą i najdalej słynącą wyspą, okrutnym biegunem tego zadziwiającego kraju GUŁag, który wolą geografii rozdarty był na kształt archipelagu, ale psychologia spajała go w kontynent – kraju prawie niewidzialnego, prawie nieuchwytnego dla zmysłów, tego właśnie, który zamieszkiwał lud zeków.
Archipelag ten rozrzutem swoich plam pobryzgał i upstrzył kraj, z którego się wynurzył, werżnął się w granice jego miast, zasmużył cieniem jego drogi, a jednak ten i ów w ogóle nie domyślał się jego istnienia, bardzo wielu coś ledwie słyszało, a wszystko wiedzieli tylko ci, co tam niegdyś byli.
Ale milczeli tak, jakby na wyspach Archipelagu utracili mowę.
Nieoczekiwany zwrot w naszych dziejach sprawił, że ujawniła się jakaś drobna, znikomo mała część prawdy o Archipelagu. Jednak te same ręce, które nakładały nam kajdany, teraz wykonują pojednawcze gesty: „Nie trzeba!… Dajcie spokój przeszłości!… Kto starą złość wspomni, bodaj oko stracił!” Ale to porzekadło ma ciąg dalszy: „A kto ją zapomni, bodaj obu nie miał!”
Mijają dziesięciolecia… i niepowrotnie zlizują blizny i szramy przeszłości. Niejedna wyspa przez ten czas rozpadła się, rozpłynęła, polarny ocean zapomnienia przetacza się nad nią. I kiedyś, w wiekach, co nadejdą, Archipelag ten, jego aura i kości jego mieszkańców wmarznięte w taflę lodu, wydadzą się potomkom resztkami jakiegoś nieprawdopodobnego płaza.
Nie ośmielę się pisać tu historii Archipelagu: nie udało mi się dotrzeć do dokumentów. Ale czy ktokolwiek zdoła je kiedykolwiek przeczytać?…
Ci, co to nie mają chęci na wspomnienia, dość już mieli (i mieć jeszcze będą) czasu, aby zniszczyć je do szczętu.
Te lat jedenaście, które tam spędziłem, rozumiem nie jako hańbę, nie jako przeklęty sen; nie, zdążyłem polubić prawie ten pokraczny świat, teraz zaś na dobitkę stałem się przez szczęśliwy przypadek powiernikiem wielu późniejszych opowiadań i przekazów pisemnych. Może zatem potrafię dowlec do innych choć trochę tych kości i mięsa, zresztą żywego, bo i płaz jeszcze dziś jest żywy.
Napisanie tej książki przekraczało siły jednego człowieka. Prócz tego, co wyniosłem z Archipelagu sam – w oczach i uszach, w pamięci, na własnej skórze – materiał dali mi w postaci opowiadań, wspomnień i listów
(tu następuje spis 227 nazwisk).
Nie wyrażam im tu prywatnej wdzięczności: to ma być wspólnie przez nas wzniesiony pomnik dla wszystkich zamęczonych i zabitych.
W tym spisie chciałbym szczególnie wyróżnić tych, którzy wiele się napracowali, pomagając mi, aby ta rzecz oparta była na bibliograficznych danych z książek już dawno usuniętych ze współczesnych bibliotek i zniszczonych, tak że odnalezienie zachowanego jakoś egzemplarza wymagało wielkiej wytrwałości; jeszcze bardziej zaś tych, którzy pomogli ukryć ten rękopis w trudnych momentach, a później go przepisać.
Ale jeszcze nie nadszedł czas, w którym ośmieliłbym się wymienić ich nazwiska.
Dawny więzień sołowiecki, Dymitr Piotrowicz Witkowski, miał być redaktorem tej książki. Jednak pół życia, które tam spędził (jego wspomnienia obozowe tak są też zatytułowane: Pół życia), odbiło się na nim w postaci przedwczesnego paraliżu. Już pozbawiony mowy, mógł przeczytać tylko kilka zakończonych rozdziałów i przekonać się, że o wszystkim będzie powiedziane.
A jeśli długo jeszcze nie przetrze się światło wolności w naszym kraju, to i przekazywanie tej książki z rąk do rąk będzie bardzo niebezpieczne – tak że również przyszłym czytelnikom powinienem się pokłonić z wdzięcznością w imieniu tych, co zginęli.
Kiedy zaczynałem pisać tę książkę w 1958 roku, nie znałem jeszcze niczyich wspomnień ani utworów literackich o obozach. W ciągu lat pracy, zakończonej w 1967 roku, stopniowo poznałem Opowiadania kołymskie Warłama Szałamowa i wspomnienia D. Witkowskiego, J. Ginzburg oraz O. Adamowej-Sliozberg, na które powołuję się w książce, jako na fakty literackie ogólnie znane (tak też koniec końców będzie!).
Wbrew swoim zamiarom, wbrew własnej chęci, dostarczyli nieocenionych materiałów do tej książki, dali pojęcie o wielu ważnych faktach, a nawet cyfrach, i wreszcie o atmosferze, którą oddychali: czekista M. Sudrab-Łacis; N. W. Krylenko, naczelny oskarżyciel publiczny w ciągu długich lat; i jego następca A. J. Wyszyński ze swoimi wspólnikami prawnikami, wśród których nie sposób nie wyróżnić J. L. Awerbacha.
Materiałów do tej książki dostarczyło także trzydziestu sześciu sowieckich pisarzy z Maksymem Gorkim na czele – autorów haniebnej książki o Kanale Białomorskim, pierwszego w rosyjskiej literaturze dzieła sławiącego pracę niewolniczą.
W tej książce nie ma zmyślonych osób ani zmyślonych wydarzeń. Ludzie i miejscowości noszą własne imiona. Jeśli użyte są inicjały, to tylko z prywatnych powodów. Jeśli imion brak zupełnie, to tylko dlatego, że ludzka pamięć ich nie zachowała. Wszystko zaś właśnie tak było.
Jak trafia człowiek na ten tajemniczy Archipelag? O każdej porze dnia lecą tam samoloty, płyną okręty, turkoczą pociągi, ale żaden napis na nich nie wskazuje, dokąd zmierzają. A kasjerzy na dworcach i pracownicy agencji Sowturist i Inturist będą zdumieni, jeżeli poprosicie ich o odpowiedni bilecik. Ani Archipelagu w ogólności, ani żadnej z jego niezliczonych wysepek ci ludzie nie znają, nie słyszeli o niczym.
Ci, którzy jadą na Archipelag, żeby nim rządzić – trafiają tam poprzez uczelnie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Ci, którzy jadą, żeby Archipelagu pilnować – trafiają tam z poboru, przez komendy uzupełnień.
Ci zaś, którzy jadą tam umierać, tak jak my, czytelniku – ci trafiają tam wyłącznie i koniecznie poprzez aresztowanie.
Aresztowanie! Czy warto mówić, że to chwila, co łamie całe twoje życie? Że to piorun, co z nóg wali? Że to wstrząs duchowy nie do pojęcia, z którym nie każdy może się oswoić i często nabawia się pomieszania zmysłów?
Wszechświat ma właśnie tyle punktów centralnych, ile w nim żywych istot. Każdy z nas jest osią świata i świat rozpada się na kawałki, gdy człowiek słyszy syknięcie: „Jesteście aresztowani!”
Skoro ciebie już aresztowano, to czy w ogóle coś się uchowało w tym trzęsieniu ziemi?
Ale nie potrafiąc zaćmionym nagle umysłem pojąć rozmiarów tego przewrotu, zarówno najprzemyślniejsi, jak najbardziej prostoduszni z was nie umieją w tej chwili wycisnąć z całego zapasu swoich doświadczeń nic więcej niż te oto słowa:
– Ja?! Za co?!
Pytanie to miliony i miliony razy już było zadawane i nie doczekało się odpowiedzi.
Aresztowanie to nagły i rażący przerzut, przewarstwienie, przeskok z jednego życia do całkiem innego.
Po długiej, krętej ulicy naszego życia pędziliśmy szczęśliwie albo brnęliśmy smutno wzdłuż jakichś płotów, płotów, płotów ze zgniłych desek, suchej gliny, wzdłuż murów z cegieł, betonu, żelaza. Nie zastanawialiśmy się, co kryje się za nimi. Ani okiem, ani domysłem nie staraliśmy się ich przeniknąć… a tam właśnie zaczynał się kraj GUŁag, ręką dotknąć, dwa metry stąd. A ponadto nie dostrzegaliśmy w tych płotach niezliczonego mnóstwa szczelnie dopasowanych, dobrze zamaskowanych drzwiczek, furtek. Wszystkie, wszystkie te furtki czekały na nas! I oto szybko otworzyła się jedna z nich, ta fatalna, i cztery białe, męskie dłonie, nie zgrubiałe od pracy, ale chwytliwe, łapią nas za nogę, za rękę, za kołnierz, za czapkę, za ucho i wciągają jak tłumok, a furtka za naszymi plecami, furtka do dawnego życia, zatrzaskuje się na zawsze.
To wszystko. Jesteś aresztowany!
I niczego innego nie umiesz wymyślić w odpowiedzi prócz jagnięcego beknięcia:
– Jaa??? Za co???
Oto, czym jest aresztowanie: to blask oślepiający i cios, które sprawiają, że teraźniejszość nagle staje się przeszłością, to zaś, co niemożliwe, zaczyna być pełnoprawną codziennością.
I to wszystko. I niczego więcej nie jesteś w stanie pojąć – ani w ciągu pierwszej godziny, ani nawet w trakcie całej pierwszej doby.
Jeszcze tylko błyśnie ci w twojej desperacji cyrkowy, papierowy księżyc: „To pomyłka! Zaraz się połapią!”
Cała zaś reszta, która składa się teraz na tradycyjny i literacki poniekąd obraz aresztowania, zgromadzi się i ułoży już nie w twojej zmąconej pamięci, tylko w pamięci twojej rodziny i sąsiadów.
To ostry nocny dzwonek albo szorstkie pukanie do drzwi. To dziarskie postukiwanie niewycieranych butów czujnych agentów operacyjnych. To przestraszony świadek za ich plecami. (A po co ten świadek? Ofiary ani o tym pomyślą, agenci już nie pamiętają, ale przewidziane to jest w instrukcji, więc musi facet całą noc przesiedzieć, a rano złożyć podpis. Dla wyrwanego z pościeli świadka to też męka: noc po nocy chodzić i pomagać w aresztowaniu swoich sąsiadów i znajomych).
Tradycyjne aresztowanie to także zbieranie drżącymi rękoma rzeczy dla porywanego: zmiana bielizny, kawałek mydła, coś do jedzenia, i nikt jeszcze nie wie, co potrzeba, co wolno, jaka odzież najlepsza, agenci zaś poganiają i przeszkadzają: „Niczego nie trzeba. Tam go nakarmią. Tam ciepło”. (Wszystko łgarstwo. A poganiają na postrach).
Tradycyjne aresztowanie to jeszcze później, już po zabraniu nieboraka, wielogodzinne gospodarowanie w mieszkaniu szorstkiej, obcej, przemożnej siły. To wyłamywanie, patroszenie, ściąganie i zrywanie ze ścian, wyrzucanie na podłogę z szaf i szuflad, wytrząsanie, rozsypywanie, rwanie… i góry rzeczy nagracone na ziemi, i chrzęst pod podeszwami. I nic świętego podczas rewizji! Przy aresztowaniu maszynisty Inoszyna stała w pokoju trumienka z jego dopiero co zmarłym dzieckiem. Stróże prawa wyrzucili dziecko z trumny, tam też szukali. Wyrzucają również chorych z pościeli, zdejmują bandaże.1
I nic w trakcie rewizji nie może być uznane za głupstwo! U historyka amatora Czetwieruchina zabrano „tyle a tyle arkuszy carskich dekretów”, a mianowicie: dekret o zakończeniu wojny z Napoleonem, o zawarciu Świętego Przymierza i tekst litanii przeciw cholerze z 1830 roku. U naszego najlepszego znawcy Tybetu, Wostrikowa, skonfiskowano bezcenne starożytne rękopisy tybetańskie (uczniowie zmarłego zdołali wydostać je z czeluści KGB dopiero po 30 latach!). Przy aresztowaniu orientalisty Newskiego zabrano manuskrypty tanguckie (a po 25 latach za ich odcyfrowanie Newski otrzymał Nagrodę Leninowską pośmiertnie). Z Kargera zaharapczono archiwum jenisejskich Ostiaków, zakazano stosowania ułożonego przezeń alfabetu i elementarza… i tak już musiał się cały ludek obejść bez piśmiennictwa.
W języku inteligentów wszystko to wymagałoby długich jeszcze opisów, a nasz lud tak powiada o rewizji: tego szukają, co nieschowane.
Skonfiskowane rzeczy wywożą, a czasem każą nieść aresztowanemu – Nina Aleksandrowna Palczyńska musiała nieść na plecach wór z papierami i listami swego niestrudzonego męża, nieżyjącego już wielkiego inżyniera i Rosjanina – im w paszczę, na zawsze, niepowrotnie.
A dla tych, co zostają w domu, długa kolej porujnowanych, spustoszonych dni. I próby przekazywania paczek. Ale ze wszystkich okienek tylko poszczekiwania: „Nie ma w rejestracji”, „Nie ma tu takiego!” A jeszcze zanim podejdzie się do okienka, trzeba – jak to było w Leningradzie, w złą godzinę – przez pięć dni i nocy tłoczyć się w kolejce. I dopiero może za pół roku czy za rok sam aresztant się odezwie. Albo też ci powiedzą: „Bez prawa korespondencji”, a to już prawie na pewno znaczy, że rozstrzelany.
Słowem, „żyjemy w przeklętych warunkach, w których człowiek może zginąć bez wieści i najbliżsi mu ludzie, żona i matka […] całe lata nie wiedzą, co się z nim stało”. Prawda to? A może nie? Napisał to zaś Lenin w 1910 roku w nekrologu Babuszkina. Tylko trzeba rzec jasno: Babuszkin wiózł transport broni dla celów powstania, za to też został rozstrzelany. Wiedział, co ryzykuje. Nie da się tego powiedzieć o nas, nieszczęsnych królikach.
Tak wyobrażamy sobie zwykle aresztowanie.
I rzeczywiście, nocne aresztowania opisanego tu typu przeprowadza się u nas najchętniej, bo mają one ważne zalety. Wszyscy obecni w mieszkaniu obezwładnieni są przez strach już od pierwszego dzwonka. Przyszły aresztant wyrwany jest z ciepłej pościeli, cały jest jeszcze w mocy półsennego bezwładu, rozsądek jego jest przyćmiony. Przy nocnym aresztowaniu agenci mają przewagę liczebną: przyjeżdża ich kilku, są uzbrojeni, a mają przeciw sobie pojedynczego człowieka w niedopiętych portkach; podczas rewizji i przygotowań do drogi na pewno nie zbierze się pod bramą tłum ewentualnych stronników ofiary. Niespieszna stopniowość tych wizyt – naprzód w jednym mieszkaniu, potem w drugim, jutro w trzecim i czwartym – daje możliwość racjonalnego wykorzystania kadry operacyjnej i umieszczenia pod kluczem liczby obywateli wielokrotnie większej od całej tej kadry razem wziętej.
Jeszcze tę zaletę mają nocne aresztowania, że ani sąsiednie domy, ani miejskie ulice nie widzą, ilu w ciągu nocy wywieziono. Najbliższych sąsiadów postraszono, a dla dalszych rzecz nie miała miejsca. Jak gdyby nigdy nic. Tą samą asfaltową trasą, którą nocą śmigały karetki więzienne, suki – za dnia kroczy młode pokolenie ze sztandarami i kwiatami, śpiewając pełne pogody pieśni.
Ale ci, którzy łapią, ci, których praca polega tylko na przeprowadzaniu aresztowań, dla których objawy strachu u aresztowanych są czymś nudnym i dokuczliwym, mają o wiele szersze pojęcie o całej operacji. Mają całą swoją teorię; nie trzeba naiwnie sądzić, że jej nie ma. Aresztowanie to ważny rozdział w kursie wiedzy więziennej i ma za podstawę pewną solidną teorię społeczną. Istnieje klasyfikacja zatrzymań według rozmaitych cech: są nocne i dzienne, są domowe, służbowe i drogowe, są pierwiastkowe i powtórne, są indywidualne i grupowe. Aresztowania różnią się zależnie od stopnia pożądanego zaskoczenia, od stopnia oczekiwanego oporu (ale w dziesiątkach milionów wypadków żaden opór nie był oczekiwany ani go też nie było). Aresztowania różnią się zależnie od ważności zaplanowanej rewizji; zależnie od konieczności (czy jej braku) spisania skonfiskowanych przedmiotów, opieczętowania izby lub całego mieszkania; zależnie od potrzeby uwięzienia również żony w ślad za mężem i oddania dzieci do sierocińca, zesłania całej reszty najbliższej rodziny albo wreszcie wtrącenia do obozu także dziadków.
A jeszcze istnieje osobna Rewizjologia (udało mi się przeczytać broszurę dla adeptów studium zaocznego z Ałma Aty). Bardzo tam chwalą tych prawników, którzy przy rewizji nie lenili się i przetrząsnęli dwie tony nawozu, sześć metrów polan, dwa wozy siana, oczyścili ze śniegu całą działkę przyzagrodową, rozebrali kaflowy piec, rozgrzebali gnojówkę, skontrolowali miski klozetowe, spenetrowali psie budy, kurniki i domki dla szpaków, poprzekłuwali materace, zrywali plastry z ran, a nawet wyrywali metalowe zęby, żeby znaleźć w nich mikrodokumenty. Studentom radzi się gorąco, aby zaczynali od rewizji osobistej i nią też sprawę kończyli (bo a nuż rewidowany coś capnął w trakcie) i aby jeszcze raz odwiedzili to samo mieszkanie, ale o innej porze… i powtórzyli rewizję.
O, nie, nie, aresztowania są bardzo różnorodne w formie. Irma Mendel, Węgierka, dostała któregoś dnia w biurze Kominternu (1926) dwa bilety do Teatru Wielkiego, do pierwszych rzędów. Śledczy Klegel zalecał się do niej, więc go zaprosiła. Całe przedstawienie minęło im na czułych spojrzeniach, po czym Klegel zawiózł Irmę… prosto na Łubiankę. A jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego pewnego promiennego czerwcowego dnia w 1927 roku na moście Kuźnieckim krągłolicej, rudowłosej i pięknej Annie Skrypnikowej, która dopiero co kupiła sobie materiał na granatową suknię, jakiś młody frant grzecznie pomógł wsiąść do dorożki (a dorożkarz już się połapał i cały się chmurzy: Organy nie zapłacą mu za kurs), to musicie zrozumieć, że nie chodzi o randkę, że to też jest aresztowanie: za chwilę skręcą na Łubiankę i wjadą w czarną czeluść bramy. Jeśli zaś (22 wiosny później) komandor podporucznik Borys Burkowski, w białym frenczu marynarskim i pachnący drogą wodą kolońską, będzie kupował w cukierni tort dla pewnej panienki, to nie sądźcie, że tort trafi do rąk tej panny, bo w istocie zaraz zostanie posiekany nożami przy rewizji i w tym stanie wniesiony przez komandora do jego pierwszej celi.
Nie, nigdy nie był u nas w pogardzie żaden sposób zatrzymania, ani w biały dzień, ani w podróży, ani wśród tłumu. Idzie to gładko i – tu właśnie trzeba się dziwić! – same ofiary w świętej zgodzie z agentami zachowują się jak najtaktowniej, tak żeby pozostali przy życiu nie zwrócili nawet uwagi na zagładę upatrzonego.
Nie każdego można aresztować w domu, po sakramentalnym zapukaniu do drzwi (a jeśli już kto puka, to „z administracji”, „listonosz”), nie każdego można aresztować w miejscu pracy. Jeśli przyszły aresztant jest człowiekiem przebiegłym, to lepiej wziąć go w oderwaniu od jego zwykłego otoczenia – rodziny, kolegów, stronników, z dala od możliwych schowków; nie powinien zdążyć niczego zniszczyć, ukryć, przekazać.
Ludziom ze szczytów wojskowych czy partyjnych czasem dawano jakieś nowe stanowisko, podstawiano salonkę na dworzec i aresztowano w drodze. Zwykły zaś, szary śmiertelnik – ogłuszony masowymi aresztowaniami i już od tygodnia zgnębiony złowróżbnymi spojrzeniami zwierzchników – wzywany bywał naraz do miejscowej organizacji związkowej, gdzie mu z ciepłym uśmiechem wręczano skierowanie do sanatorium w Soczi. Królik wpadał w rozczulenie: obawy okazały się bezpodstawne! Wyraża zatem wdzięczność i triumfalnie wraca do domu, żeby spakować walizkę. Do pociągu wszystkiego dwie godziny, więc łaje żonę za opieszałość. Jest nareszcie na dworcu! Ma jeszcze trochę czasu. W poczekalni albo przy kiosku z piwem kłania mu się jakiś przemiły młody człowiek: „Nie poznajecie mnie, Piotrze Iwanyczu?” Piotr Iwanycz ma chwilę wahania: „Chyba nie… Chociaż…” Młodzian tryska braterską sympatią: „Ależ, jak to, jak to, ja wam przypomnę…”, i z szacunkiem kłania się żonie Piotra Iwanycza: „Proszę wybaczyć, my z małżonkiem tylko na minutkę…” Żona nie ma nic przeciwko temu, nieznajomy zaś, trzymając Piotra Iwanycza konfidencjonalnie za łokieć, uprowadza go – na zawsze albo na dziesięć lat.
A dworzec wiruje dookoła i niczego nie widzi… Obywatele podróżni! Nie zapominajcie, że na każdym większym dworcu jest posterunek GPU i kilka cel.
Natarczywość tych rzekomych znajomków jest tak zaczepna, że człowiek pozbawiony obozowej, wilczej wprawy jakoś nie potrafi się opędzić. Nie myśl, że będąc nawet pracownikiem amerykańskiej ambasady, nazwiskiem, dajmy na to, Aleksander Dołgan, nie zostaniesz aresztowany w biały dzień na ulicy Gorkiego, obok centralnego telegrafu. Nieznajomy twój przyjaciel rzuci się w twoją stronę, przepychając się przez tłum i szeroko otwierając zaborcze ramiona. „Sasza! – krzyknie, z niczym się nie kryjąc. – Stary byku! Ileż to lat, ile zim!… A chodźmyż na bok, żeby ludziom nie włazić w paradę”. A na boku, przy samym chodniku, już zatrzymuje się auto… (Minie kilka dni i TASS z gniewem stwierdzi we wszystkich gazetach, że koła zbliżone nic nie wiedzą o zniknięciu Aleksandra Dołgana). A co to za sztuka? Nasi mołojcy łapali w ten sposób ludzi w Brukseli (tak schwytano Żorę Blednowa), cóż dopiero w Moskwie!
Trzeba jednak wyrazić Organom zasłużone uznanie: podczas gdy dziś przemówienia i sztuki teatralne wydają się – podobnie jak konfekcja damska – dziełem jednej sztancy, rodzaje aresztowań cieszą swoją rozmaitością. Odprowadzają cię na bok w fabrycznej portierni, gdzie dopiero co pokazałeś przepustkę… i już jesteś złapany; biorą cię ze szpitala wojskowego z temperaturą 39° (Ans Bernsztejn) i lekarz nie sprzeciwia się temu (a spróbowałby się sprzeciwić!); biorą cię wprost ze stołu, po operacji rany żołądka (N. M. Worobiew, inspektor okręgowego wydziału oświaty, 1936), i ledwie żywego, okrwawionego, pakują do celi (wspomnienia Karpunicza); starasz się (Nadia Lewicka) o widzenie ze skazaną już matką, dają ci je! – a okazuje się, że to konfrontacja i aresztowanie! Zapraszają cię w sklepie Gastronom do działu zamówień i tam cię aresztują. Zostajesz aresztowany przez wagabundę, który na wszystkie świętości zaklinał cię, żebyś mu pozwolił przenocować pod twoim dachem; zostajesz aresztowany przez montera, który przyszedł sprawdzić licznik; aresztuje cię rowerzysta, który potrącił cię na ulicy, konduktor w pociągu, kierowca taksówki, rachmistrz kasy oszczędności i bileter w kinie – każdy z nich cię aresztuje i dopiero poniewczasie możesz sobie obejrzeć głęboko schowaną legitymację koloru bordo.
Niekiedy aresztowanie wydaje się jakąś grą – tyle zainwestowano w nie zbędnej pomysłowości i sytej energii, a przecież ofiara i tak nie stawiałaby oporu. Czy agenci operacyjni chcą w ten sposób uzasadnić potrzebę swoich funkcji i swojej liczebności? Jak się zdaje, wystarczyłoby rozesłać wszystkim upatrzonym króliczkom po wezwaniu, a już one same o wyznaczonej godzinie, co do minuty, pokornie staną z tłumoczkiem pod czarną bramą urzędu bezpieczeństwa, aby zająć swoją część powierzchni mieszkalnej we wskazanej celi. (Zresztą, kołchoźników tak właśnie bierze się pod klucz. Czy to warto jechać nocą i szukać jakiejś chaty po bezdrożach? Wzywa się jednego z drugim do rady gromadzkiej i tam go się już zabiera, jak swojego. Czarnoroboczych wzywa się do fabrycznego kantoru).
Rzecz jasna, każda maszyna ma swoją przepustowość, nie przełknie więcej, niż potrafi. W trakcie pękających w szwach od nadmiaru lat 1945–1946, kiedy ciągnęły jeden za drugim kolejowe eszelony het, z Europy, i trzeba było je wszystkie naraz pochłonąć i wyprawić do GUŁagu, nie było już miejsca na tę luksusową grę, sama teoria porządnie wyleniała, powyłaziły rytualne piórka i uwięzienie dziesiątków tysięcy wyglądało jak mizerny apel: stoją sobie ichmoście ze spisami, z jednego pociągu wywołują, pakują do drugiego… i to wszystko.
W ciągu kilku dziesięcioleci aresztowania polityczne miały u nas tę osobliwą cechę, że podlegały im osoby, które nie dopuściły się żadnej winy – i właśnie dlatego nie myślały o żadnym oporze. Wytworzyło się powszechne poczucie osaczenia, szerzyło się przekonanie (w warunkach systemu paszportów i meldunków dosyć słuszne zresztą), że przed GPU-NKWD nie sposób uciec. I nawet kiedy epidemie aresztowań sięgały zenitu, kiedy ludzie, idąc do pracy, co dzień żegnali się z rodziną, bo nie byli nigdy pewni, czy wrócą wieczorem – nawet wtedy prawie nie próbowali uciekać (w rzadkich tylko wypadkach wybierali samobójstwo). O to właśnie chodziło. Bezrogi baran wilkowi najmilszy.
Powodem tego było też niezrozumienie mechanizmu epidemii. Organy nie miały zwykle ściślejszych kryteriów wyboru – kogo aresztować, kogo oszczędzić; chodziło tylko o wykonanie planu ilościowego. Wykonać go można było w zawczasu przewidzianym trybie, można też było korzystać z zupełnego przypadku. W 1937 roku do kancelarii NKWD w Nowoczerkasku przyszła jakaś kobieta z pytaniem, co zrobić z nienakarmionym niemowlęciem – dzieckiem jej aresztowanej sąsiadki. „Poczekajcie tu, obywatelko – powiedziano jej – zaraz wyjaśnimy”. Po dwóch godzinach czekania zabrano ją z kancelarii do celi: trzeba było osiągnąć zaplanowaną liczbę, nie starczało już agentów na rozjazdy po mieście, a ta się sama zgłasza! I odwrotnie: po Andrzeja Pawło, Łotysza mieszkającego pod Orszą, przyszło NKWD. Pawło nie otworzył, wyskoczył przez okno, udało mu się uciec i pojechał prosto na Syberię. I chociaż mieszkał tam pod własnym nazwiskiem, a z dokumentów wynikało jasno, że meldowany jest w Orszy, nigdy nie siedział, nigdy nie był wzywany przez Organy, nigdy nie padło nań podejrzenie. Istnieją przecież trzy zakresy ścigania: ogólnopaństwowy, republikański i okręgowy. Prawie połowa aresztowanych w trakcie epidemii nie doczekałaby się rozesłania listów gończych dalej niż do granic okręgu. Człowiek włączony do planu z przyczyn przypadkowych, np. w wyniku sąsiedzkiego donosu, łatwo mógł być zastąpiony przez kogoś innego. Jak Andrzej Pawło, tak samo inni, którzy przypadkiem natrafili na obławę albo na kocioł w czyimś mieszkaniu, a mieli dość odwagi, by zaraz uciec, jeszcze przed pierwszym przesłuchaniem, nigdy nie byli ścigani ani pociągani do odpowiedzialności. Kto zaś czekał sprawiedliwości, nie ruszając się z miejsca, ten dostawał wyrok. I prawie wszyscy – przytłaczająca większość – tak się właśnie zachowywali: małodusznie, bezradnie, jak skazańcy.
Z drugiej strony jest prawdą, że NKWD pod nieobecność poszukiwanego dawało jego bliskim zakaz wyjazdu; nic nie kosztowało, rzecz jasna, zaliczyć sobie obecnych w zamian za tego, co uciekł.
Powszechny brak winy rodzi powszechną bezczynność. A może cię wcale nie wezmą? Może jakoś cię to ominie? A. I. Ładyżyński był wychowawcą klasy w szkole w prowincjonalnym miasteczku Kołogriw. W 1937 roku podszedł do niego na rynku jakiś chłop i przekazał mu czyjeś słowa takiej treści: „Aleksandrze Iwanowiczu, wyjedź stąd, jesteś na liście!” Ale Ładyżyński został; przecież cała szkoła na mnie się trzyma i ich dzieci u mnie się uczą – jak mogą mnie aresztować?… (Po kilku dniach już był za kratą). Nie każdemu jest dane, jak Wani Lewickiemu, rozumieć już w wieku lat 14, że „Każdy uczciwy człowiek powinien pójść w końcu do więzienia. Teraz siedzi tatuś, a jak dorosnę, to mnie też wsadzą”. (Wsadzili go, gdy miał 23 lata). Większość gnuśnieje wpatrzona w iskierkę nadziei. Skoro jesteś niewinny, to za co mogą cię w ogóle wsadzić? To byłaby omyłka! Już cię wloką za kołnierz, a ty wciąż sam się zaklinasz: „To omyłka! Na pewno się zorientują… i wypuszczą mnie!” Innych wsadzają w masie, to też zdaje się nie mieć sensu, ale i tu u każdego jest miejsce na podejrzenia: „A może tamten właśnie trafił nie z przypadku…?” Bo ty to już bezwzględnie jesteś bez winy! Wciąż jeszcze uważasz Organy za instytucję podporządkowaną ludzkiej logice: jak się zorientują, to wypuszczą.
Po co więc próbować ucieczki?… Na co więc opór?… Przecież pogorszysz tym tylko swoją sytuację, sam im nie pozwolisz pojąć ich omyłki. Co tam opór! Nawet ze schodów zbiegasz na paluszkach, bo tak ci kazano, żeby sąsiedzi nie słyszeli.
Jak to potem w obozie człowieka piekło: A co, gdyby każdy agent, idąc nocą łapać ludzi, nie był pewien, czy wróci żywy, i musiał zawsze żegnać się z rodziną? Gdyby podczas masowych obław, na przykład w Leningradzie, kiedy za kraty szło ćwierć miasta, ludzie nie siedzieli po swoich norach, mdlejąc z lęku przy każdym trzaśnięciu bramy, przy każdym kroku na schodach, lecz zrozumieli, że teraz nie mają już nic do stracenia, i zabrali się żwawo do urządzania w sieniach swoich domów zasadzek: z siekierami, młotkami, pogrzebaczami, z czym popadło? Wiadomo przecież, że te nocne gacki nie przychodzą w dobrych zamiarach – więc nie omyli się człowiek, dając w łeb zbójowi. Albo taka suka z samotnym szoferem, co już czeka na ulicy – odstawić by ją jak najdalej albo przebić gumy.
I wreszcie, czemu tu się właściwie sprzeciwiać? Że zabrano ci pasek? Albo że kazano stanąć w kącie? Albo że musisz wyjść za próg swojego domu? Aresztowanie składa się z drobnych wypadeczków, z rozlicznych drobnostek – żadna z nich nie jest jakby warta sporu (a nadto myśli aresztowanego krążą dookoła wielkiego problemu: „Za co?”) – a dopiero wszystkie te drobnostki razem składają się nieubłaganie na proces aresztowania.
Zresztą, bo to mało się dzieje w duszy świeżego aresztanta! Już to jedno warte jest całej księgi. Mogą tam być uczucia, których nigdy byśmy się nie domyślili. Kiedy w 1921 roku aresztowano dziewiętnastoletnią Eugenię Dojarenko i trzech młodych czekistów grzebało w jej pościeli i w komodzie z bielizną, dziewczyna zachowywała się spokojnie: nic tam nie ma, więc niczego nie znajdą. I nagle wzięli do rąk jej intymny pamiętnik, którego nawet matce nie mogłaby pokazać. Otóż czytanie jej zwierzeń przez obcych, wrogo nastawionych chłopaków boleśniej ją zraniło niż cała Łubianka z jej kratami i lochami. I u wielu innych ludzi te prywatne uczucia i skłonności, którym aresztowanie zadaje cios, mogą się okazać silniejsze niż lęk przed więzieniem albo względy polityczne. Człowiek, nieprzygotowany wewnętrznie na gwałt, zawsze jest słabszy od gwałciciela.
Nieliczni tylko mają tyle rozumu i śmiałości, aby się zorientować z punktu. Dyrektor Instytutu Geologicznego Akademii Nauk Griegoriew, gdy przyszli po niego w 1948 roku, zabarykadował się i dwie godziny palił papiery.
Czasami aresztowany czuje przede wszystkim ulgę i nawet… radość, ale to zdarzało się głównie w okresie epidemii aresztowań; kiedy naokoło zabierają, jednego po drugim, takich jak ty, a ciebie omijają, wciąż jakoś zwlekają, to wyczerpuje, to dręczy człowieka – i nie tylko wątłego duchem – gorzej od wszelkiego więzienia.
Organy rychło nie doliczyłyby się kupy agentów i środków transportu… i wbrew najlepszym chęciom Stalina, przeklęta maszyna musiałaby się zatrzymać! Zasłużyliśmy sobie po prostu na wszystko, co później nastąpiło.
Wasilij Własow, nieustraszony komunista, którego tu nieraz jeszcze wymienimy, odmówił ucieczki, jaką mu proponowali jego bezpartyjni pomocnicy, a zadręczał się tym, że wyaresztowano już całe kierownictwo kadyjskiego powiatu (1937), on zaś wciąż jeszcze jest wolny, wciąż wolny. Mógł wytrzymać tylko cios frontalny; cios nastąpił i Własow zaraz się uspokoił, a przez kilka pierwszych dni w więzieniu czuł się doskonale. Ojciec Iraklij Boczarow w 1934 roku wyjechał do Ałma Aty, żeby tam nieść pociechę zesłanym wiernym. W tym czasie agenci trzykrotnie nachodzili jego mieszkanie w Moskwie z nakazem aresztowania. Kiedy wrócił, parafianki czekały już na dworcu z ostrzeżeniem. Osiem lat przerzucali go wierni z jednej kryjówki do drugiej. To koczowanie tak zadręczyło popa, że kiedy go nareszcie w 1942 roku aresztowano, zaczął z radości głośno chwalić Pana.
W tym rozdziale wciąż mówimy o podstawowej masie, o królikach nie wiadomo za co wsadzanych za kraty. Ale w tej książce będziemy musieli jeszcze poruszyć sprawę tych, którzy także w naszym ustroju mogli być uznani za politycznych. Wiera Rybakowa, studentka socjaldemokratka, marzyła na wolności o więzieniu izolacyjnym w Suzdalu: jedynie tam mogła liczyć na spotkanie ze starszymi towarzyszami (nikogo już nie było na swobodzie) i lepsze ugruntowanie swojego światopoglądu. Eserka Katarzyna Olickaja w 1924 roku uważała się nawet za niegodną siedzenia w więzieniu; przeszli przez nie przecież najlepsi ludzie Rosji, ona zaś była wciąż młoda i nic jeszcze dla Rosji nie zdążyła zrobić. Ale wolność także już jej nie wabiła. Tak też obie one poszły do więzienia – z dumą i radością.
„A gdzie opór? Czemużeście się nie opierali?” – robią teraz wyrzuty ofiarom ci, których zostawiono w spokoju.
A tak, sprzeciw powinien był zacząć się od razu, od samego aresztowania.
Ale się nie zaczął.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Kiedy w 1937 roku rozgromiony został instytut doktora Kazakowa, naczynia z lizatami jego wynalazku „komisja” rozbijała, chociaż dookoła skakali wyleczeni i leczeni jeszcze kalecy ludzie, błagając, żeby nie niszczono cudownego leku. (Według wersji oficjalnej lizaty uznane zostały za truciznę. Czemu więc nie zachowano ich jako dowodów rzeczowych?) [wróć]
Tytuł oryginału: Archipiełag GUŁag 1918-1956. Opyt chudożestwiennogo issliedowanija
Copyright © 1973-1991 Russian social funds for persecuted persons and their families
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2018, 2023
Copyright © for the Polish translation by Jerzy Pomianowski
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Opracowanie graficzne okładki, stron tytułowych i ilustracja na okładce: Zbigniew Mielnik
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Archipelag GUŁag, tom 1 (część I-II), wydanie poprawione, dodruk, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-840-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer