54,90 zł
Podróż w głąb radzieckiego piekła!
Archipelag GUŁag – monumentalna praca słynnego pisarza i myśliciela Aleksandra Sołżenicyna, poświęcona więzienno-obozowej martyrologii narodu rosyjskiego i obywateli innych republik ZSRR i krajów, łączy w sobie elementy powieści, autobiografii, reportażu, wspomnień świadków i uczestników. Dzięki tej książce, opublikowanej w Paryżu w latach 1973-1975, świat poznał prawdę o łagrach i skrywanej przed opinią publiczną części historii ZSRR.
Archipelag GUŁag, wielki akt oskarżenia systemu totalitarnego, panującego w Związku Radzieckim, jest nie tylko niezwykłym dokumentem zbrodniczej epoki, lecz także utworem o niepodważalnych walorach literackich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 881
Rewolucja bywa niecierpliwa i wspaniałomyślna. Wiele jest spraw, od których pragnie odciąć się czym prędzej. Na przykład od pojęcia katorgi, czyli ciężkich robót. A jest to słowo dobrze wyważone, nie żaden tam niedopieczony DOPR czy nieporęczny, śliski ITŁ. Wyraz „katorga” spada z podium sędziowskiego jak ostrze nie całkiem dotartej gilotyny i już na sali sądowej łamie grzbiet skazańcowi, zdolne jest przetrącić wszelką nadzieję. Słowo „katorżnik” takie jest straszne, że inni aresztanci, nienależący do tej kategorii, myślą sobie: No, to już na pewno jakiś łotr i oprawca! (Ludzie mają ten dar zbawienny i tchórzowski; zawsze potrafią wmówić sobie, że nie są jeszcze ostatnimi z ostatnich i że ich sytuacja nie jest jeszcze najgorsza z możliwych. Katorżnicy mają na odzieży numery rozpoznawcze! – no, no, to już widać najgorsi zbóje! Nas przecież nikt tak nie ponumeruje!… Poczekajcie, was też ostemplują!)
Stalin bardzo lubił stare terminy, nigdy nie zapominał, że mogą one przez całe stulecia być podporą organizmów państwowych. Nie szukając żadnych proletariackich uzasadnień, znów pozaszczepiał odrąbane kiedyś na łapu-capu słowa: „oficer”, „dyrektor”, „naczelny”. I 26 lat po zniesieniu katorgi przez rewolucję lutową Stalin znów katorgę wprowadził. Stało się to w kwietniu 1943 roku, gdy Stalin poczuł, że jego wóz przestał się staczać i znowu jedzie pod górę. Pierwszymi cywilnymi efektami wiktorii stalingradzkiej były: Dekret o militaryzacji kolejnictwa (babom i wyrostkom groziły odtąd sądy wojenne) i po upływie dwóch dni zaledwie (17 kwietnia) – Dekret o wprowadzeniu katorgi i kary śmierci przez powieszenie. (Szubienica to też bardzo zacny, stary wynalazek, to nie jakieś tam kropnięcie z pistoletu; szubienica przedłuża umieranie i daje możność pokazania każdego jego szczegółu całym tłumom). Wszystkie następne wiktorie powodowały masowy dopływ nowych uzupełnień na katorgę i na szafoty – najpierw z Kubania i znad Donu, później z Ukrainy lewobrzeżnej, z Zadnieprza, spod Kurska, Orła, Smoleńska. Trop w trop za armią sunęły trybunały; jednych wieszano na miejscu publicznie, innych zaś z miejsca wysyłano do świeżo pozakładanych katorżniczych podobozów.
Pierwszy z tych obozów, jak się zdaje, otwarto w Workucie, przy kopalni nr 17 (zaraz potem zainaugurowano następne w Norylsku i w Dżezkazganie). Celu nikt właściwie nie ukrywał: chodziło o jak najszybsze zgładzenie przysłanych skazańców. Były to obozy zagłady bez żadnych osłonek, ale – zgodnie z tradycją GUŁagu – zagłada miała być powolna, tak aby skazani pomęczyli się należycie i żeby przed śmiercią solidnie się napracowali.
Wsadzono ich do namiotów, 7 metrów na 20, wedle wymiarów przyjętych na Północy. Oszalowane dranicami, pod które sypało się warstwę opiłek, namioty te stawały się jakby lekkimi barakami. Na jeden taki namiot przypadało według normy 80 ludzi – jeśli spali na „wagonetkach”; 100 – jeśli na biegnących przez całą długość baraku narach. Katorżników zaś pakowano po 200.
Ale to nie było żadne zagęszczenie, tylko racjonalne wykorzystanie przestrzeni mieszkalnej! Katorżnicy pracować mieli na dwie zmiany, po 12 godzin bez przerw i świąt, dlatego zawsze jedna setka ludzi pracowała, druga zaś siedziała w baraku.
Przy robocie otaczał ich kordon konwojentów i psów policyjnych. Bił ich każdy, kto tylko mógł, automatami zachęcano do pracy. W drodze powrotnej do zony kto tylko miał ochotę, mógł przejechać wzdłuż ich szeregu serią z automatu i nikt nie musiał się potem wyliczać, ilu zginęło. Kolumnę katorżników łatwo było już z daleka odróżnić od zwykłej, więźniarskiej – bo z takim trudem, z taką rezygnacją ludzie się wlekli.
Dwanaście godzin roboczych wyliczano im pełną miarką. (Przy ręcznym wydobywaniu łupków bitumicznych, pod ciosami norylskiej, polarnej zawiei, nie pozwalano im w ciągu tej pół doby na choćby 10 minut pogrzania się przy ogniu). Dwunastogodzinny wypoczynek organizowano im zaś w sposób możliwie najbardziej bezmyślny. Urywano z tych dwunastu godzin czas potrzebny na przemarsze z jednej zony do drugiej, na ustawianie w szeregu, rewizje. W zonie mieszkalnej wprowadzano ich od razu do nigdy niewietrzonego namiotu – czyli baraku bez okien – i od razu brano pod klucz. Zimą oddychało się tam samym kwaśnym, wilgotnym smrodem; ktoś do tego nieprzyzwyczajony nawet dwóch minut nie mógłby wytrzymać. Zona mieszkalna była dla katorżników bardziej uciążliwa niż robocza. Ani ustępu, ani stołówki, ani przychodni lekarskiej: musieli zadowalać się tylko kiblem i klapą w drzwiach, przez którą dawano im żarcie. Stalinowska katorga lat 1943–1944 była więc połączeniem tego, co najgorsze w obozie, z tym, co najgorsze w więzieniu1.
Kosztem 12 godzin wypoczynku odbywał się także poranny i wieczorny apel katorżników. Jednak nie zwykły apel, jak to w obozie, gdzie rachowano tylko pogłowie zeków, lecz dokładne wywoływanie po nazwisku, przy którym każdy skazaniec dwa razy dziennie musiał bez zająknienia wykrzyknąć swój numer, uprzykrzone swoje nazwisko, imię, imię ojca, rok i miesiąc urodzenia, artykuły, na podstawie których dostał wyrok, instancję sądową i datę zakończenia kary; pozostałych 99 z jego setki musiało z udręką wysłuchiwać tego dwa razy na dobę. W ciągu tych 12 godzin wydawano też dwa razy jedzenie: przez klapę w drzwiach każdy dostawał miskę i tą samą drogą ją zwracał. Nikt z galerników nie miał prawa do pracy w kuchni, nikt też z nich nie roznosił blaszanek z żarciem. Cała obsługa składała się z knajaków, im bezczelniej i bezlitośniej okradali oni przeklętych katorżników, tym lepiej im samym się powodziło i tym milej byli widziani przez gospodarzy obozu. Także tutaj – i jak zawsze, kosztem Pięćdziesiątki Ósemki – zbiegały się interesy NKWD i knajaków.
Ale jako że sprawozdawczość nie powinna była zachować dla historii choćby śladu faktu, iż katorżników morzono głodem, oficjalnie należały się więźniom jakieś żałosne (a jeszcze po trzykroć rozkradane) „dodatki górnicze” i „premie żywnościowe”. Również te ochłapy po długiej mitrędze wydawano przez klapę w drzwiach, z wywoływaniem po nazwisku i zamianą misek na talony. A kiedy można było wreszcie zwalić się na dechy i zasnąć, znów opadała klapa i zaczynało się wywoływanie nazwisk – tym razem chodziło o wydawanie talonów na następny dzień (zwykły zek nie miał z talonami kłopotów, pobierał je i przekazywał do kuchni brygadzista).
W ten sposób z 12 godzin wypoczynku w celi zostawały człowiekowi z górą 4 godziny na sen.
Oczywiście katorżnicy nie dostawali żadnych pieniędzy, nie mieli prawa do paczek ani korespondencji (w ich ogłuszonych, otępiałych łbach powinno było wygasnąć każde wspomnienie dawnej wolności; cały ich świat miał zostać zredukowany do nieprzeniknionej nocy polarnej, roboty i baraku).
Wszystko to sprawiało, że nasi galernicy nader szybko się załamywali i wymierali.
Pierwszy workucki alfabet (28 liter, z każdą związana była numeracja od jednego do tysiąca), czyli całe 28 000 pierwszych workuckich katorżników gryzło piach już po pierwszym roku pobytu.
Dziwne że już nie po pierwszym miesiącu.2
W Norylsku wjeżdżały na teren obozu pociągi towarowe z rudą dla 25. huty kobaltowej; katorżnicy rzucali się pod koła, aby prędzej skończyć swoje męki. Dwa tuziny więźniów z desperacji uciekły w głąb tundry. Wyśledzono ich z samolotów, wystrzelano do nogi, a trupy wyłożono przy wejściu do zony mieszkalnej.
Przy workuckiej kopalni nr 2 istniał kobiecy podobóz katorżniczy. Kobiety miały numery wybite na grzbietach kurtek i na chustkach, którymi obwiązywały głowy. Pracowały przy wszystkich rodzajach robót pod ziemią i nawet… przekraczały normę!3
Ale już słyszę gniewne krzyki moich współobywateli, moich współczesnych: Dosyć tego! O kim właściwie tu gadasz, kogo śmiesz bronić? Tak jest! Wpakowano ich tam po to, by prędzej sczeźli – i bardzo słusznie! Przecież tu chodzi o zdrajców, policjantów, niemieckich burmistrzów! Dobrze im tak! Może ci ich żal? (W takich wypadkach, jak wiadomo, krytyka przestaje być sprawą literatury i staje się przedmiotem troski organów). A te baby to przecież niemieckie dziwki! – słyszę kobiece głosy. Może mi się tylko zdaje? Nie, to nasze kobiety tak mówią o swoich rodaczkach, nazywają je dziwkami…
Najłatwiej by mi teraz było, dzisiejszym obyczajem, dać im odpowiedź, zwalając po drodze winę na kult. Mógłbym powołać się na kilka wyjątkowych przypadków niesprawiedliwości (na przykład opowiedzieć o skazaniu na katorgę trzech komsomołek-ochotniczek, pilotujących lekkie bombowce, którym zabrakło odwagi, by zrzucić bomby na wyznaczony cel, więc zbombardowały puste pole, wróciły szczęśliwie do bazy i zameldowały wykonanie rozkazu. Ale jedna z nich nie mogła sobie później dać rady z wyrzutami komsomolskiego sumienia, więc opowiedziała wszystko koleżance, sekretarce komsomołu swojej eskadry; ta poleciała, rzecz jasna, do specwydziału i cała trójka dziewcząt dostała po 20 lat katorgi). Toż mógłbym zawołać: Widzicie, jacy to uczciwi sowieccy ludzie padali ofiarą stalinowskiej samowoli! Dalej mógłbym już spokojnie pomstować nie ogólnie na samowolę, lecz jedynie na fatalne pomyłki, popełniane niegdyś wobec komsomolców i komunistów, obecnie zaś już szczęśliwie naprawione.
Sądzę wszelako, że nie godzi się poruszać tej kwestii inaczej, jak sięgając aż do dna.
Najpierw więc pomówmy o kobietach; jak wiadomo, są one u nas nareszcie wyzwolone. Co prawda nie od podwójnego ciężaru pracy – domowej i zawodowej – ale od małżeństwa cerkiewnego, od pogardy, jaką otaczała je społeczność, i od wyzysku ze strony rozmaitych Kabanich.1 Ale czyśmy nie ściągnęli czasem na ich głowy gorszego przekleństwa, jeśli twierdzimy, iż swobodne dysponowanie własnym ciałem i osobą jest postępkiem antypatriotycznym i przestępstwem? Czy literatura całego świata (przed erą stalinowską) nie opiewała triumfów miłości, przezwyciężającej podziały narodowe i zakazy stawiane przez generałów i dyplomatów? Ale myśmy nawet tutaj zastosowali stalinowską zasadę: Nie ważcie się iść do łóżka bez zezwolenia Rady Najwyższej ZSRR. Twoje ciało jest przede wszystkim dobrem państwowym.
I w ogóle ileż to lat miały te kobiety, gdy zetknęły się po raz pierwszy z wrogiem nie na polu bitwy, lecz w łóżku? Zapewne nie więcej niż 30, a najczęściej nie więcej niż 25. To znaczy, że od pierwszych chwil dzieciństwa, od najmłodszych lat wychowywane były w sowieckim duchu, w sowieckich szkołach, bo już p o Październiku! Więc taką to wzgardą darzymy własne dzieło? Część tych dziewcząt dobrze zapamiętała, jak to przez 15 lat powtarzaliśmy gromko, że nie ma żadnych ojczyzn, że ojczyzna to pojęcie reakcyjne, zwykły wymysł. Innym znów uprzykrzyła się purytańska czczość naszych zebrań, wieców, manifestacji, naszych filmów bez pocałunków i naszych tańców bez obejmowania się. Innym zaś imponowały grzeczność, szarmanckie maniery, wszystkie zewnętrzne atrybuty męskiego szyku i sztuki zalotów, której nikt nie uczył młodych budowniczych naszych pięciolatek ani elewów akademii wojskowych. Jeszcze inne były po prostu głodne, tak jest, najzwyczajniej głodne, nie miały co do gęby włożyć. Inne wreszcie nie znalazły innego sposobu, aby ocalić życie własne lub swoich bliskich, aby nie rozstać się z nimi.
W miasteczku Starodub, w pobliżu Briańska, dokąd wkroczyliśmy tuż za wycofującymi się oddziałami przeciwnika, stacjonowała dłuższy czas – jak mi opowiadano – węgierska załoga dla ochrony miasta przed partyzantami. Po jakimś czasie przyszedł rozkaz dyslokacji garnizonu i dziesiątki miejscowych kobiet, za nic mając sobie wstyd, przyszły na dworzec, żegnając się z okupantami. Więcej łez wylały (jak dodał ironicznie pewien szewc) niż wtedy, „kiedy własnych mężów odprowadzały na wojnę”.
Sąd wojskowy zjechał do Starodubu już po kilku dniach. Z pewnością nie wyrzucił donosów do kosza. I na pewno niejedną ze starodubskich płaczek posłał do workuckiej kopalni nr 2.
Ale kto tu winien? Kto? Czy te kobiety? Czy może my wszyscy, ich rodacy, ich rówieśnicy? Kim byliśmy, że nasze kobiety tak łatwo zapominały o nas i przylgnęły do okupantów? Czy to nie jedna z tych niezliczonych grzywn, jakie wciąż płacimy i długo jeszcze płacić będziemy za wybór drogi, którą tak pośpiesznie sobie wytyczyliśmy, którą tak bezładnie biegniemy, nie troszcząc się o straty i nie patrząc wcale przed siebie?
Nie wykluczam, że wszystkie te kobiety i dziewczęta należało napiętnować moralnie (ale też należało najpierw wysłuchać ich racji), może trzeba było je wyśmiać, wyszydzić – ale posyłać na katorgę?! Do polarnych mordowni?!
– Ależ to Stalin je posłał! Beria!
O nie, przepraszam bardzo! Ci, którzy je tam posłali, trzymali pod kluczem i dobijali, zasiadają teraz w kółkach rencistów i to oni wydają nam świadectwa moralności. A my sami? Słyszymy, że chodzi o „niemieckie kurwy”, i kiwamy głowami ze zrozumieniem. To, że dziś jeszcze te kobiety uważane są za zbrodniarki, jest zjawiskiem bardziej dla nas złowróżbnym niż sam fakt ich ówczesnej odsiadki na katordze.
– Zgoda, ale przynajmniej mężczyźni skazani zostali słusznie?! Przecież to zdrajcy ojczyzny i własnego społeczeństwa!
Tu również mógłbym wykręcić się sianem. Mógłbym napomknąć (i byłaby to święta prawda), że ważniejsi przestępcy nie siedzieli, rzecz jasna, na tyłku, czekając spokojnie, aż przyjadą nasze trybunały z szubienicami. Wyrywali na Zachód, jak kto potrafił, i wielu zdołało uciec. Nasze organy ścigania zaś wykonywały ułożony z góry plan kosztem drobnicy (tu sąsiedzkie donosy okazały się nader pomocne): u tego tam Niemcy stali na kwaterze – za co go tak polubili? A ten znów siano woził Niemcom swoimi saniami – toć to oczywista kolaboracja z wrogiem.4
Można byłoby więc w ten sposób zbagatelizować całą sprawę, znów zwalić wszystko na kult: zdarzały się wypaczenia, teraz je naprawiono. Normalka.
Ale skorośmy już zaczęli, idźmy dalej.
A nauczyciele? Ci nauczyciele, których nasza armia w czasie panicznego odwrotu zostawiła na pastwę losu, razem z ich szkołami i uczniami, jednych na rok, innych na dwa, trzy lata. Zgoda, intendenci byli głupi, generałowie poniżej poziomu, ale co miał robić taki nauczyciel – uczyć dzieci czy nie? A co miały robić dzieci – nie piętnastolatki, które mogły już iść do pracy albo do partyzantów – tylko małe dzieciaki? Miały się uczyć czy żyć po baraniemu przez parę lat dla odkupienia grzechów i omyłek wodza naczelnego? Nie dał tatko czapki, to niech ci uszy zmarzną, co…?
Nie wiedzieć czemu, nikt nie miał takich problemów ani w Danii, ani w Norwegii, ani w Belgii, ani we Francji. Nikt tam nie uważał, że naród – z taką łatwością zdany na łaskę i niełaskę Niemców przez własną bezmyślną władzę (albo z winy okoliczności, którym nie sposób było stawić czoło) – powinien był całkowicie wyrzec się swoich życiowych funkcji. Działały tam i szkoły, i koleje, i organy samorządu lokalnego.
Ale był kraj (oczywiście, mogło to się zdarzyć tylko u nas!), gdzie pojęcia w głowach ludzkich odwrócone zostały o 180 stopni. Dlatego to u nas nauczyciele dostawali od partyzantów karteluszki takiej treści: „Ani się ważcie uczyć dzieci! Zapłacicie za to drogo!” W kolejnictwie pracować też było niesporo: toć to kolaboracja. A już praca w organach administracji lokalnej była uważana za zdradę niesłychaną, monstrualną.
Wszyscy wiedzą, że dziecko raz odzwyczajone od nauki może już nigdy do niej nie wrócić. Skoro więc Największy Strateg Wszystkich Czasów i Ludów dał się wystrychnąć na dudka, to czy trawa ma dalej rosnąć, czy raczej niech sobie schnie? A dzieci niech się dalej uczą czy może nie?
Nie ma dyskusji, trzeba za to jakąś cenę zapłacić. Trzeba wynieść ze szkoły portrety pana z wąsami i być może powiesić wizerunki faceta z wąsikiem. Choinkę trzeba będzie ubierać nie na Nowy Rok, tylko na Boże Narodzenie i pan dyrektor będzie musiał tego dnia (i jeszcze z okazji jakiejś niemieckiej rocznicy, a nie jak dotąd październikowej) palnąć mówkę ku chwale nowego, wspaniałego życia, które w istocie jest bardzo nędzne. Ale przecież dawniej też wygłaszało się mowy ku większej chwale wspaniałego nowego życia, które też było nędzne.
Właściwie to przedtem trzeba było gwałcić własne sumienie i łgać przed dziećmi chyba znacznie częściej, ponieważ łgarstwo miało dość czasu, aby się uleżeć i przesycić wszystkie programy szkolne, dzięki mrówczej pracy speców od metodyki oraz inspektorów szkolnych. W trakcie każdej lekcji, bez względu na sens i potrzebę, niezależnie od tego, czy mowa była o budowie bezkręgowców czy o zdaniach złożonych, należało koniecznie kopnąć Pana Boga (nawet jeśli było się samemu człowiekiem wierzącym); nie wolno było pominąć żadnej okazji do wygłoszenia peanu na cześć naszej nieograniczonej wolności (nawet jeśli człowiek nie spał poprzedniej nocy w oczekiwaniu na wiadome pukanie do drzwi); czytając na głos Turgieniewa albo pokazując linijką bieg Dniepru, trzeba było koniecznie skląć od ostatnich dawną naszą nędzę i wynieść pod niebiosa teraźniejszy nasz dostatek (nawet jeśli i ty, człowieku, i twoi uczniowie pamiętaliście, jak to przed drugą wojną światową wymierały u nas z głodu całe wsie, a na kartki wydawano miejskim dzieciom po 300 gramów chleba dziennie). I wszystko to nie było uważane za zbrodnię i grzech ani przeciw prawdzie, ani przeciw duszy dziecka, ani przeciw Duchowi Świętemu.
Teraz zaś, pod tymczasową i nieokrzepłą jeszcze władzą okupantów, łgać trzeba było stosunkowo mniej – tyle że w odwrotnym kierunku, w odwrotnym kierunku! – w tym sęk! I właśnie dlatego zew ojczyzny oraz ołówek podziemnego rajkomu partii zabraniały nauczania języka ojczystego, geografii, arytmetyki i przyrody. Za to należało się przecież 20 lat katorgi!
Kiwajcie, kiwajcie głowami, rodacy! Oto prowadzą ich pod strażą psów gończych do baraku z kiblem. Rzuć no w nich który kamieniem! Toć uczyli nasze dzieci.
Ale nie, nasi rodacy (zwłaszcza owi renciści z uprzywilejowanych resortów; czoła tycie, a emeryturka leci od 45 roczku życia) wymachują mi już przed nosem zaciśniętymi pięściami: kogóż to właściwie biorę tu w obronę? Niemieckich burmistrzów, wójtów, policjantów, tłumaczy? Tych łajdaków, te szumowiny?
No cóż, sięgnijmy więc głębiej. Wyrąbaliśmy całe lasy, traktując ludzi jak drzazgi, co lecą. Tak czy owak, sam bieg czasu zmusi nas kiedyś, abyśmy pomyśleli o przyczynach tego procesu.
Zagrzmiały trąby, rozległa się pieśń Niech gniew szaleje święty nasz…2 i cóż dziwnego, niejednemu od tych słów włos się zjeżył? Nasz wrodzony, a tak długo zakazywany, wyśmiewany, rozstrzeliwany i wyklinany patriotyzm nagle okazał się dozwolony, popierany, a nawet uznany za święty. Jakże mogliśmy my, Rosjanie, nie podnieść się na duchu w takiej chwili, nie zjednoczyć w porywie wdzięczności naszych tętniących serc i z całą naszą rozrzutną wspaniałomyślnością (dobra, niech tam!) nie wybaczyć wszystkiego naszym domorosłym oprawcom w godzinie najazdu oprawców obcego chowu? Aby później – tłumiąc mętne wątpliwości tlące się w głębi naszych dusz, tak skłonnych do niewczesnej szczodrobliwości – z tym większą zaciekłością i jednomyślnością wyklinać zdrajców, tych nędznych gadów, o tyle gorszych od nas, bo nieumiejących zapomnieć wyrządzonego niegdyś nam wszystkim zła?
Jedenaście stuleci liczy sobie Ruś, wielu miała wrogów i wiele wojen prowadziła, a iluż to zdrajców znają jej dzieje? Czy były tych zdrajców całe tłumy? Ponoć niewielu ich było. Jak się zdaje, nawet nieprzyjaciele nigdy nie twierdzili, że charakter rosyjski cechuje skłonność do zdrady, zaprzaństwa, niewierności. A wszystko to kształtowało się w ustroju wrogim ludziom pracy.
Ale oto nadeszła najsprawiedliwsza ze wszystkich wojen – i to w chwili, gdy kraj korzystał z dobrodziejstw najsprawiedliwszego w świecie ustroju – i nagle okazało się, że wśród naszego ludu są dziesiątki i setki tysięcy zdrajców.
Skąd oni się wzięli? I dlaczego?
Może to znów zapłonęły niewygasłe zgliszcza minionej wojny domowej? Niedorżnięci biali? Nie! Wspominaliśmy wyżej, że wielu białych emigrantów (wśród nich nawet po trzykroć przeklęty Denikin) stanęło po stronie Rosji Sowieckiej, opowiadając się przeciw Hitlerowi. Mogli wybierać wedle uznania i właśnie taki uczynili wybór.5
Te zaś dziesiątki i setki tysięcy policjantów i uczestników ekspedycji karnych, wójtów i tłumaczy – wszystko to byli sowieccy eksobywatele. I młodzieży, wychowanej już po Październiku, też było wśród nich niemało.
Co ich do tego skłoniło? Kim byli ci ludzie?
A byli to przede wszystkim ci, po których skórze (albo po kościach ich bliskich) przejechały się gąsienice lat 20. i 30. Ci, którzy potracili rodziców, krewniaków, ukochanych w mętnych nurtach naszej kanalizacji. Ci, co sami tonęli w nich, aby wynurzyć się w obozach czy na zesłaniu, tylko po to, by znów pójść na dno i znów się wynurzyć. Ci, których nogi dość się nastały i namarzły w ogonkach przed okienkami, gdzie przyjmowano paczki dla więźniów. I ci, którym w trakcie tych dziesięcioleci odcięto, uniemożliwiono dostęp do tego, co uważali za najcenniejsze na tej ziemi – do samej ziemi mianowicie, do tej ziemi, którą im obiecywał wielki Dekret, do ziemi, za którą sporo krwi musieli zresztą przelać podczas wojny domowej. (Letniskowe majoraty dowódców Armii Sowieckiej i oparkanione, podmoskiewskie dwory dygnitarzy to całkiem co innego: to dla naszych, to wolno, a jakże). A jeszcze ci, których brano pod klucz za „łuskanie kłosów”. Albo tacy, których pozbawiono prawa mieszkania tam, gdzie chcieli. Bądź prawa do uprawiania swojego starego i ulubionego rzemiosła (myśmy wszystkie rękodzieła zwalczali fanatycznie, ale o tym już się zapomniało).
O wszystkich takich ludziach mówi się u nas (lubią tak mówić zwłaszcza agitatorzy, a już szczególnie ci, co to zawsze na posterunku) z pogardliwym grymasem: „obrażeni na władzę sowiecką”, „byłe ofiary represji”, „byli synalkowie kułaccy”, „ci, co zioną skrytą nienawiścią do naszej władzy”.
Jedni tak mówią głośno, a inni kiwają głowami. Jakby im ktoś nareszcie rzecz wyjaśnił. Jakby ludowa władza miała prawo krzywdzić własnych obywateli. Jakby to właśnie był grzech pierworodny, główna plaga: obrażeni… skryta nienawiść…
I jakoś nikt nie zawoła: Ależ zastanówcie się, do diabła, czy waszym zdaniem byt określa świadomość czy nie? Czy tylko wtedy ją określa, kiedy jest wam to na rękę? A kiedy nie na rękę, to jej nie określa?
A jeszcze potrafią u nas niektórzy mówić z lekką chmurką na czole: „Owszem, popełniono pewne błędy”. I zawsze ta niewinna, wszeteczna, bezosobowa forma – popełniono. Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że to partia je popełniła! A któż jeszcze – oprócz tych, co mają władzę – mógł je „popełnić”? Zwalać wszystko tylko na Stalina? Toć trzeba mieć odrobinę poczucia humoru! Powiedzmy, błędy popełnił Stalin, a gdzieście wy wtedy byli, wy, miliony naczelników?
Zresztą, owe błędy i wypaczenia też jakoś na naszych oczach prędko się rozpełzły, rozlały w mętną bezkształtną plamę i nie są już uważane za owoc tępoty, fanatyzmu, podłości; sprowadzają się jedynie do tego, że komuniści pakowali za kraty innych komunistów. A to, że 15 do 17 milionów chłopów zrujnowano, posłano na pewną śmierć, rozpędzono na wszystkie strony, odbierając dzieciom prawo do wspomnień o własnych rodzicach, do wymieniania ich nazwisk – to przecież tylko pomyłka, nic więcej. A wszystkie fale naszej kanalizacji, rozpatrzone na początku tej księgi, to też tylko nieduży błąd. A to, że byliśmy do wojny z Hitlerem zupełnie nieprzygotowani, żeśmy się tylko puszyli kłamliwie, że wycofaliśmy się w sromotny sposób, z dnia na dzień wywracając na nice propagandowe hasła, i że tylko wierny Iwan i Święta Ruś zatrzymały niemiecki pochód na linii Wołgi – to już dziś nawet za błąd nie uchodzi, ale staje się niemal główną zasługą Stalina.
W ciągu dwóch pierwszych miesięcy oddaliśmy wrogowi prawie trzecią część ludności kraju, w tej liczbie wszystkie niedorżnięte jeszcze rodziny pokrzywdzonych i wielotysięczne obozy, rozbiegające się, gdy tylko eskorta dała nogę, i wszystkie więzienia Ukrainy i krajów nadbałtyckich, gdzie jeszcze nie rozwiał się dym salw, którymi wystrzelano przed ucieczką tych z 58. artykułem na karku.
Dopóty, dopóki czuliśmy się mocni, wszystkich tych nieszczęśników gnębiliśmy, szczuliśmy, nie dawaliśmy pracy, wyganialiśmy z mieszkań, każąc im po prostu zdychać. Gdy tylko wyszła na jaw nasza słabość, zaraz zażądaliśmy od nich, aby puścili w niepamięć całe wyrządzone im zło, aby zapomnieli o rodzinach i dzieciach, zmarłych z głodu w tundrze, aby zapomnieli o rozstrzelanych, o ruinie i niewdzięczności, której doświadczyli, o donosach i torturach w NKWD, o głodowych racjach w obozach – i żeby natychmiast wzięli się do partyzantki, do konspiracji, broniąc Ojczyzny własną piersią. (Ale od siebie samych nie żądaliśmy duchowej przemiany! I nikt im nie gwarantował, że po powrocie będziemy inni, że nie będziemy już ich szczuć, popędzać batem, wsadzać za kraty i rozstrzeliwać!)
W tej sytuacji co większe powinno budzić zdziwienie: czy to, że tak wielu ludzi uradował niemiecki najazd, czy też że było ich nie tak już wielu? (A nawet Niemcy musieli czasem wymierzać sprawiedliwość, na przykład sądzić byłych donosicieli, za to właśnie został rozstrzelany diakon Nabiereżno-Nikolskiej cerkwi w Kijowie, zresztą podobnych wypadków było więcej).
No, a ludzie wierzący? Dwadzieścia lat z rzędu tępiono wiarę i zamykano cerkwie. Przyszli Niemcy i pozwolili na ich otwarcie. (Niesporo było naszym znów je zamykać zaraz po odejściu Niemców). W takim Rostowie nad Donem uroczyste otwarcie cerkwi wzbudziło powszechną radość, ludzi zbiegło się co niemiara. A powinni byli przeklinać za to Niemców, prawda?
Także w Rostowie, w pierwszych dniach wojny, aresztowano inżyniera Aleksandra Piotrowicza M. W. Zmarł w celi podczas śledztwa. Jego żona przez parę miesięcy dygotała, obawiając się, że ją też aresztują, i po raz pierwszy zasnęła spokojnie dopiero po przyjściu Niemców: „Teraz przynajmniej trochę pośpię!” Otóż nie, powinna była modlić się o rychły powrót swoich katów.
W maju 1943 roku, gdy Niemcy stali w Winnicy, w ogrodzie przy ulicy Podleśnej (który w pierwszych miesiącach roku 1939 został z rozkazu rady miejskiej ogrodzony wysokim parkanem jako „obiekt specjalny Ludowego Komisariatu Obrony”) przypadkiem natknięto się przy wykopkach na zupełnie już zaklęśnięte, zarosłe bujną trawą groby zbiorowe i wykryto ich 39, każdy głębokości 3,5 metra, o powierzchni 3 na 4 metry. Na wierzchu każdej z mogił leżała warstwa okryć zmarłych, dopiero pod nią trupy leżące byle jak. Wszyscy mieli ręce związane z tyłu powrozem, wszyscy zabici zostali strzałem w potylicę z pistoletów małego kalibru. Zabijano zapewne w więzieniu, a zwożono tu nocami dla pochówku. Jako że przy niektórych znaleziono papiery, okazało się, że byli to ci, którzy w 1938 roku zostali skazani na „20 lat bez prawa do korespondencji”. Mam fotografię jednej ze scen, jakie się przy tych mogiłach rozgrywały, gdy mieszkańcy Winnicy przyszli, aby zidentyfikować swoich zaginionych bliskich. To nie wszystko. W czerwcu zaczęto kopać opodal starego cmentarza prawosławnego, obok szpitala imienia Pirogowa, i znaleziono jeszcze 42 groby zbiorowe. Następnie przekopano Park Kultury i Wypoczynku im. Gorkiego i pod pawilonami rozrywkowymi, pod „beczką śmiechu”, pod estradami do występów i tańców, znaleziono jeszcze 14 dołów pełnych zwłok. Ogółem w 95 grobach znaleziono 9439 zastrzelonych. A w innych miastach? Ile jeszcze takich dołów znaleźć można? I cóż, ludność tych miast, napatrzywszy się na trupy, miała rwać się do partyzantki?
Może uznamy nareszcie za sprawiedliwe i słuszne, że jeśli my czujemy ból, gdy ktoś tłamsi nas i to, co kochamy, to taki sam ból czują ci, których my tłamsimy? Może uznamy wreszcie za słuszne, że ci, których tępimy i niszczymy, mają prawo nas nienawidzić? A może nie mają takiego prawa? Może powinni ginąć z wyrazami wdzięczności na ustach?
Zakładamy, że wszyscy ci policjanci i burmistrze ziali odwieczną, może nawet wrodzoną nienawiścią do nas, a przecież tę złość i nienawiść zaszczepiliśmy w nich sami, to przecież są nasze „odpadki przemysłowe”. Jak to mawiał Krylenko? „Z naszego punktu widzenia każde przestępstwo jest owocem danego ustroju społecznego”.6 A więc waszego ustroju, towarzysze! Toć trzeba być wiernym stworzonym przez siebie zasadom!
Nie zapominajmy też, że wśród tych naszych rodaków, którzy zbrojnie nas zwalczali i gardłowali przeciw nam, byli również ludzie zupełnie bezinteresowni, którym nikt nie konfiskował mienia (najczęściej wcale go nie mieli), którzy ani sami nie siedzieli w obozach, ani nie stracili w nich nikogo z bliskich, którzy jednak dusili się w stworzonej przez nas atmosferze, których dławiło panujące u nas lekceważenie losów jednostki, dławił system prześladowania za poglądy, dławiła urągliwa piosenka:
„ …gdzie powietrzem wolności oddychasz… ”3
Kością w gardle stawały czołobitne modły do Wodza, to ciągłe podsuwanie ołówka, żeby się podpisać czym prędzej na pożyczkę! I te burzliwe oklaski dochodzące do owacji! Czy możemy więc założyć, że tym ludziom, całkiem normalnym ludziom, nasze cuchnące powietrze zapierało dech? (Ojciec Fiodor Floria doczekał się podczas śledztwa takiego zarzutu, że niby jak mógł sobie pozwolić na relacje o potwornościach ery stalinowskiej podczas rumuńskiej okupacji? Floria odparł: „A cóż innego miałem o was do powiedzenia? Com widział, tom opowiedział. Tylko o tym mówiłem, co się naprawdę zdarzyło”). A wedle naszych praw trzeba było łgać, szargać własne sumienie, zginąć nawet – a wszystko dla naszej wygody. (A to już chyba niewiele ma wspólnego z materializmem, prawda?)
Tak się zdarzyło, że we wrześniu 1941 roku, tuż przed moim pójściem do wojska, mieszkaliśmy z żoną – oboje byliśmy początkującymi nauczycielami – w osadzie Morozowsk, która za rok miała znaleźć się w niemieckim ręku. Sąsiadowaliśmy z pewnym bezdzietnym małżeństwem, zwali się Broniewiccy. Inżynier Mikołaj Gerasimowicz Broniewicki miał lat 60 i był inteligentem o rysach Czechowa, człowiekiem nader miłym, spokojnym i rozumnym. Gdy przywołuję teraz w wyobraźni jego pociągłą twarz, wciąż mi się zdaje, że zdobią ją czechowowskie binokle, chociaż może wcale binokli nie nosił. Jego żona była jeszcze cichsza i łagodniejsza – wyblakła, o lnianych, gładko przyczesanych włosach, młodsza od męża o 25 lat, ale bez młodzieńczej świeżości w ruchach. Miła nam była ta para, my też chyba zyskaliśmy ich sympatię, zwłaszcza w porównaniu z gospodarzami naszego domu, ludźmi pełnymi chciwości.
Wieczorami siadywaliśmy we czwórkę na stopniach ganku. Wieczory były ciepłe, ciche, jasne od księżycowego blasku, jeszcze nieszarpane rykiem samolotów i detonacjami bomb, ale już groza niemieckiego natarcia napierała na nas, jak niewidoczne, lecz ciężkie chmury sunące po mlecznym nieboskłonie ku bezbronnemu, maleńkiemu miesiączkowi. Co dzień na stacji zatrzymywały się nowe pociągi jadące do Stalingradu. Uciekinierzy wytrząsali na rynek naszej osady całe wory pogłosek, przeraźliwych wieści, szastali niebywałymi setkami rubli i wyjeżdżali jeszcze dalej. Wymieniali nazwy miast, już oddanych nieprzyjacielowi, o których długo jeszcze głucho było w komunikatach Informbiura, nieośmielającego się mówić ludziom prawdy. (O takich miastach Broniewicki mówił nie „oddane”, tylko „zdobyte”).
Siedzieliśmy więc na ganku i toczyliśmy rozmowy. My, dwoje młodych, pełni byliśmy życia i troski o nie, ale o samym owym życiu właściwie nie mieliśmy nic więcej do powiedzenia niż to, co czytaliśmy w gazetach. Dlatego też rozmawiało nam się z Broniewickimi bez wysiłku: mówiliśmy to, co przychodziło nam na myśl, i nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z różnicy naszych pojęć.
Oni zaś patrzyli na nas zapewne ze zdumieniem, jak na dwa okazowe przykłady cielęcej naiwności. Dopiero co minęły lata 30., a wyglądało na to, że nie było nas wcale w tym okresie w kraju. Nasi rozmówcy pytali, co zapadło nam w pamięć z wydarzeń 37., 38.? A cóż by, jeśli nie biblioteka uniwersytecka, egzaminy, wesołe parady sportowe, potańcówki, występy amatorskie, no i oczywiście miłość, bo też była to dla nas pora miłości. A czy nikt z waszych profesorów nie poszedł siedzieć w tych latach? A owszem, dwóch, zdaje się, zabrano. Zastąpili ich docenci. No, a ze studentów nikogo nie zabrano? Przypomnieliśmy sobie, że ostatnio kilku starszych kolegów poszło siedzieć. A co wy na to…? – A nic, dalej chodziliśmy na tańce. – A z waszych bliskich nikogo nie ruszono? – Jakoś nie…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Postać ze sztuki A. Ostrowskiego Burza. Wszystkie przypisy zamieszczone na końcach rozdziałów pochodzą od tłumacza. [wróć]
Pieśń skomponowana podczas wojny i stale nadawana przez sowieckie radio. [wróć]
„Sziroka strana maja rodnaja…” słowa W. Lebiediewa-Kumcza. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Jak świadczy Czechow, carska katorga była instytucją o wiele mniej urozmaiconą. Z więzienia Aleksandrowskiego (Sachalin) katorżnicy mogli nie tylko całą dobę wychodzić na dwór i do ustępu (nie było tam nawet kibli w celach), ale za dnia wolno im było chodzić do miasta! Tak że prawdziwy sens słowa „katorga” – czyli galery, tzn. statki wiosłowe, na których skazańcy byli przykuci do wioseł – rozumiał tylko Stalin. [wróć]
Za czasów Czechowa na całym Sachalinie było – no, jak myślicie? – wszystkiego 5905 katorżników, starczyłoby zaledwie sześciu liter alfabetu. Prawie tylu więźniów liczył sam tylko nasz Ekibastuz, a taki Spask był znacznie większy. Samo słowo „Sachalin” brzmiało groźnie, ale w sumie był to jeden podobozik. Sam Stepłag składał się z dwunastu obozów, a innych zespołów tej wielkości było co najmniej dziesięć. Policzcie sobie, ile to Sachalinów. [wróć]
Na Sachalinie kobiet w ogóle nie używano do ciężkich robót (Czechow). [wróć]
Trzeba tu dodać gwoli sprawiedliwości, że poczynając od 1946 roku, takim więźniom czasami zamieniano z oporami karę 20 lat ciężkich robót na 10 lat zwykłego obozu. [wróć]
Nie zaznali wśród nas goryczy lat 30. i z oddali, w głębi Europy, łatwo im było wpaść w zachwyt nad „wielkim, bohaterskim wysiłkiem ludu rosyjskiego”, zapominając o trwającym od lat wewnętrznym ludobójstwie. [wróć]
Krylenko, Tych pięć lat, s. 337. [wróć]
Tytuł oryginału: Archipiełag GUŁag 1918-1956. Opyt chudożestwiennogo issliedowanija
Copyright © 1973-1991 Russian social funds for persecuted persons and their families
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2018, 2023
Copyright © for the Polish translation by Jerzy Pomianowski
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Opracowanie graficzne okładki, stron tytułowych i ilustracja na okładce: Zbigniew Mielnik
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Archipelag GUŁag, tom 3 (część V-VII), wydanie poprawione, dodruk, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-842-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer