Archipelag GUŁag. Tom 3 - Aleksander Sołżenicyn - ebook

Archipelag GUŁag. Tom 3 ebook

Aleksander Sołżenicyn

0,0
54,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Podróż w głąb radzieckiego piekła!

Archipelag GUŁag – monumentalna praca słynnego pisarza i myśliciela Aleksandra Sołżenicyna, poświęcona więzienno-obozowej martyrologii narodu rosyjskiego i obywateli innych republik ZSRR i krajów, łączy w sobie elementy powieści, autobiografii, reportażu, wspomnień świadków i uczestników. Dzięki tej książce, opublikowanej w Paryżu w latach 1973-1975, świat poznał prawdę o łagrach i skrywanej przed opinią publiczną części historii ZSRR.

Archipelag GUŁag, wielki akt oskarżenia systemu totalitarnego, panującego w Związku Radzieckim, jest nie tylko niezwykłym dokumentem zbrodniczej epoki, lecz także utworem o niepodważalnych walorach literackich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 881

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część piąta

KATORGA

I

POTĘPIEŃCY

Rewo­lu­cja bywa nie­cier­pliwa i wspa­nia­ło­myślna. Wiele jest spraw, od któ­rych pra­gnie odciąć się czym prę­dzej. Na przy­kład od poję­cia katorgi, czyli cięż­kich robót. A jest to słowo dobrze wywa­żone, nie żaden tam nie­do­pie­czony DOPR czy nie­po­ręczny, śli­ski ITŁ. Wyraz „katorga” spada z podium sędziow­skiego jak ostrze nie cał­kiem dotar­tej gilo­tyny i już na sali sądo­wej łamie grzbiet ska­zań­cowi, zdolne jest prze­trą­cić wszelką nadzieję. Słowo „katorż­nik” takie jest straszne, że inni aresz­tanci, nie­na­le­żący do tej kate­go­rii, myślą sobie: No, to już na pewno jakiś łotr i oprawca! (Ludzie mają ten dar zba­wienny i tchó­rzow­ski; zawsze potra­fią wmó­wić sobie, że nie są jesz­cze ostat­nimi z ostat­nich i że ich sytu­acja nie jest jesz­cze naj­gor­sza z moż­li­wych. Katorż­nicy mają na odzieży numery roz­po­znaw­cze! – no, no, to już widać naj­gorsi zbóje! Nas prze­cież nikt tak nie ponu­me­ruje!… Pocze­kaj­cie, was też ostem­plują!)

Sta­lin bar­dzo lubił stare ter­miny, ni­gdy nie zapo­mi­nał, że mogą one przez całe stu­le­cia być pod­porą orga­ni­zmów pań­stwo­wych. Nie szu­ka­jąc żad­nych pro­le­ta­riac­kich uza­sad­nień, znów pozasz­cze­piał odrą­bane kie­dyś na łapu-capu słowa: „ofi­cer”, „dyrek­tor”, „naczelny”. I 26 lat po znie­sie­niu katorgi przez rewo­lu­cję lutową Sta­lin znów katorgę wpro­wa­dził. Stało się to w kwiet­niu 1943 roku, gdy Sta­lin poczuł, że jego wóz prze­stał się sta­czać i znowu jedzie pod górę. Pierw­szymi cywil­nymi efek­tami wik­to­rii sta­lin­gradz­kiej były: Dekret o mili­ta­ry­za­cji kolej­nic­twa (babom i wyrost­kom gro­ziły odtąd sądy wojenne) i po upły­wie dwóch dni zale­d­wie (17 kwiet­nia) – Dekret o wpro­wa­dze­niu katorgi i kary śmierci przez powie­sze­nie. (Szu­bie­nica to też bar­dzo zacny, stary wyna­la­zek, to nie jakieś tam krop­nię­cie z pisto­letu; szu­bie­nica prze­dłuża umie­ra­nie i daje moż­ność poka­za­nia każ­dego jego szcze­gółu całym tłu­mom). Wszyst­kie następne wik­to­rie powo­do­wały masowy dopływ nowych uzu­peł­nień na katorgę i na sza­foty – naj­pierw z Kuba­nia i znad Donu, póź­niej z Ukra­iny lewo­brzeż­nej, z Zadnie­prza, spod Kur­ska, Orła, Smo­leń­ska. Trop w trop za armią sunęły try­bu­nały; jed­nych wie­szano na miej­scu publicz­nie, innych zaś z miej­sca wysy­łano do świeżo poza­kła­da­nych katorż­ni­czych podo­bo­zów.

Pierw­szy z tych obo­zów, jak się zdaje, otwarto w Wor­ku­cie, przy kopalni nr 17 (zaraz potem zain­au­gu­ro­wano następne w Noryl­sku i w Dżez­ka­zga­nie). Celu nikt wła­ści­wie nie ukry­wał: cho­dziło o jak naj­szyb­sze zgła­dze­nie przy­sła­nych ska­zań­ców. Były to obozy zagłady bez żad­nych osło­nek, ale – zgod­nie z tra­dy­cją GUŁagu – zagłada miała być powolna, tak aby ska­zani pomę­czyli się nale­ży­cie i żeby przed śmier­cią solid­nie się napra­co­wali.

Wsa­dzono ich do namio­tów, 7 metrów na 20, wedle wymia­rów przy­ję­tych na Pół­nocy. Osza­lo­wane dra­ni­cami, pod które sypało się war­stwę opi­łek, namioty te sta­wały się jakby lek­kimi bara­kami. Na jeden taki namiot przy­pa­dało według normy 80 ludzi – jeśli spali na „wago­net­kach”; 100 – jeśli na bie­gną­cych przez całą dłu­gość baraku narach. Katorż­ni­ków zaś pako­wano po 200.

Ale to nie było żadne zagęsz­cze­nie, tylko racjo­nalne wyko­rzy­sta­nie prze­strzeni miesz­kal­nej! Katorż­nicy pra­co­wać mieli na dwie zmiany, po 12 godzin bez przerw i świąt, dla­tego zawsze jedna setka ludzi pra­co­wała, druga zaś sie­działa w baraku.

Przy robo­cie ota­czał ich kor­don kon­wo­jen­tów i psów poli­cyj­nych. Bił ich każdy, kto tylko mógł, auto­ma­tami zachę­cano do pracy. W dro­dze powrot­nej do zony kto tylko miał ochotę, mógł prze­je­chać wzdłuż ich sze­regu serią z auto­matu i nikt nie musiał się potem wyli­czać, ilu zgi­nęło. Kolumnę katorż­ni­ków łatwo było już z daleka odróż­nić od zwy­kłej, więź­niar­skiej – bo z takim tru­dem, z taką rezy­gna­cją ludzie się wle­kli.

Dwa­na­ście godzin robo­czych wyli­czano im pełną miarką. (Przy ręcz­nym wydo­by­wa­niu łup­ków bitu­micz­nych, pod cio­sami noryl­skiej, polar­nej zawiei, nie pozwa­lano im w ciągu tej pół doby na choćby 10 minut pogrza­nia się przy ogniu). Dwu­na­sto­go­dzinny wypo­czy­nek orga­ni­zo­wano im zaś w spo­sób moż­li­wie naj­bar­dziej bez­myślny. Ury­wano z tych dwu­na­stu godzin czas potrzebny na prze­mar­sze z jed­nej zony do dru­giej, na usta­wia­nie w sze­regu, rewi­zje. W zonie miesz­kal­nej wpro­wa­dzano ich od razu do ni­gdy nie­wie­trzo­nego namiotu – czyli baraku bez okien – i od razu brano pod klucz. Zimą oddy­chało się tam samym kwa­śnym, wil­got­nym smro­dem; ktoś do tego nie­przy­zwy­cza­jony nawet dwóch minut nie mógłby wytrzy­mać. Zona miesz­kalna była dla katorż­ni­ków bar­dziej uciąż­liwa niż robo­cza. Ani ustępu, ani sto­łówki, ani przy­chodni lekar­skiej: musieli zado­wa­lać się tylko kiblem i klapą w drzwiach, przez którą dawano im żar­cie. Sta­li­now­ska katorga lat 1943–1944 była więc połą­cze­niem tego, co naj­gor­sze w obo­zie, z tym, co naj­gor­sze w wię­zie­niu1.

Kosz­tem 12 godzin wypo­czynku odby­wał się także poranny i wie­czorny apel katorż­ni­ków. Jed­nak nie zwy­kły apel, jak to w obo­zie, gdzie racho­wano tylko pogło­wie zeków, lecz dokładne wywo­ły­wa­nie po nazwi­sku, przy któ­rym każdy ska­za­niec dwa razy dzien­nie musiał bez zająk­nie­nia wykrzyk­nąć swój numer, uprzy­krzone swoje nazwi­sko, imię, imię ojca, rok i mie­siąc uro­dze­nia, arty­kuły, na pod­sta­wie któ­rych dostał wyrok, instan­cję sądową i datę zakoń­cze­nia kary; pozo­sta­łych 99 z jego setki musiało z udręką wysłu­chi­wać tego dwa razy na dobę. W ciągu tych 12 godzin wyda­wano też dwa razy jedze­nie: przez klapę w drzwiach każdy dosta­wał miskę i tą samą drogą ją zwra­cał. Nikt z galer­ni­ków nie miał prawa do pracy w kuchni, nikt też z nich nie roz­no­sił bla­sza­nek z żar­ciem. Cała obsługa skła­dała się z kna­ja­ków, im bez­czel­niej i bez­li­to­śniej okra­dali oni prze­klę­tych katorż­ni­ków, tym lepiej im samym się powo­dziło i tym milej byli widziani przez gospo­da­rzy obozu. Także tutaj – i jak zawsze, kosz­tem Pięć­dzie­siątki Ósemki – zbie­gały się inte­resy NKWD i kna­ja­ków.

Ale jako że spra­woz­daw­czość nie powinna była zacho­wać dla histo­rii choćby śladu faktu, iż katorż­ni­ków morzono gło­dem, ofi­cjal­nie nale­żały się więź­niom jakieś żało­sne (a jesz­cze po trzy­kroć roz­kra­dane) „dodatki gór­ni­cze” i „pre­mie żyw­no­ściowe”. Rów­nież te ochłapy po dłu­giej mitrę­dze wyda­wano przez klapę w drzwiach, z wywo­ły­wa­niem po nazwi­sku i zamianą misek na talony. A kiedy można było wresz­cie zwa­lić się na dechy i zasnąć, znów opa­dała klapa i zaczy­nało się wywo­ły­wa­nie nazwisk – tym razem cho­dziło o wyda­wa­nie talo­nów na następny dzień (zwy­kły zek nie miał z talo­nami kło­po­tów, pobie­rał je i prze­ka­zy­wał do kuchni bry­ga­dzi­sta).

W ten spo­sób z 12 godzin wypo­czynku w celi zosta­wały czło­wie­kowi z górą 4 godziny na sen.

Oczy­wi­ście katorż­nicy nie dosta­wali żad­nych pie­nię­dzy, nie mieli prawa do paczek ani kore­spon­den­cji (w ich ogłu­szo­nych, otę­pia­łych łbach powinno było wyga­snąć każde wspo­mnie­nie daw­nej wol­no­ści; cały ich świat miał zostać zre­du­ko­wany do nie­prze­nik­nio­nej nocy polar­nej, roboty i baraku).

Wszystko to spra­wiało, że nasi galer­nicy nader szybko się zała­my­wali i wymie­rali.

Pierw­szy wor­kucki alfa­bet (28 liter, z każdą zwią­zana była nume­ra­cja od jed­nego do tysiąca), czyli całe 28 000 pierw­szych wor­kuc­kich katorż­ni­ków gry­zło piach już po pierw­szym roku pobytu.

Dziwne że już nie po pierw­szym mie­siącu.2

W Noryl­sku wjeż­dżały na teren obozu pociągi towa­rowe z rudą dla 25. huty kobal­to­wej; katorż­nicy rzu­cali się pod koła, aby prę­dzej skoń­czyć swoje męki. Dwa tuziny więź­niów z despe­ra­cji ucie­kły w głąb tun­dry. Wyśle­dzono ich z samo­lo­tów, wystrze­lano do nogi, a trupy wyło­żono przy wej­ściu do zony miesz­kal­nej.

Przy wor­kuc­kiej kopalni nr 2 ist­niał kobiecy pod­obóz katorż­ni­czy. Kobiety miały numery wybite na grzbie­tach kur­tek i na chust­kach, któ­rymi obwią­zy­wały głowy. Pra­co­wały przy wszyst­kich rodza­jach robót pod zie­mią i nawet… prze­kra­czały normę!3

Ale już sły­szę gniewne krzyki moich współ­o­by­wa­teli, moich współ­cze­snych: Dosyć tego! O kim wła­ści­wie tu gadasz, kogo śmiesz bro­nić? Tak jest! Wpa­ko­wano ich tam po to, by prę­dzej sczeźli – i bar­dzo słusz­nie! Prze­cież tu cho­dzi o zdraj­ców, poli­cjan­tów, nie­miec­kich bur­mi­strzów! Dobrze im tak! Może ci ich żal? (W takich wypad­kach, jak wia­domo, kry­tyka prze­staje być sprawą lite­ra­tury i staje się przed­mio­tem tro­ski orga­nów). A te baby to prze­cież nie­miec­kie dziwki! – sły­szę kobiece głosy. Może mi się tylko zdaje? Nie, to nasze kobiety tak mówią o swo­ich rodacz­kach, nazy­wają je dziw­kami…

Naj­ła­twiej by mi teraz było, dzi­siej­szym oby­cza­jem, dać im odpo­wiedź, zwa­la­jąc po dro­dze winę na kult. Mógł­bym powo­łać się na kilka wyjąt­ko­wych przy­pad­ków nie­spra­wie­dli­wo­ści (na przy­kład opo­wie­dzieć o ska­za­niu na katorgę trzech kom­so­mo­łek-ochot­ni­czek, pilo­tu­ją­cych lek­kie bom­bowce, któ­rym zabra­kło odwagi, by zrzu­cić bomby na wyzna­czony cel, więc zbom­bar­do­wały puste pole, wró­ciły szczę­śli­wie do bazy i zamel­do­wały wyko­na­nie roz­kazu. Ale jedna z nich nie mogła sobie póź­niej dać rady z wyrzu­tami kom­so­mol­skiego sumie­nia, więc opo­wie­działa wszystko kole­żance, sekre­tarce kom­so­mołu swo­jej eska­dry; ta pole­ciała, rzecz jasna, do spe­cwy­działu i cała trójka dziew­cząt dostała po 20 lat katorgi). Toż mógł­bym zawo­łać: Widzi­cie, jacy to uczciwi sowieccy ludzie padali ofiarą sta­li­now­skiej samo­woli! Dalej mógł­bym już spo­koj­nie pomsto­wać nie ogól­nie na samo­wolę, lecz jedy­nie na fatalne pomyłki, popeł­niane nie­gdyś wobec kom­so­mol­ców i komu­ni­stów, obec­nie zaś już szczę­śli­wie napra­wione.

Sądzę wsze­lako, że nie godzi się poru­szać tej kwe­stii ina­czej, jak się­ga­jąc aż do dna.

Naj­pierw więc pomówmy o kobie­tach; jak wia­domo, są one u nas naresz­cie wyzwo­lone. Co prawda nie od podwój­nego cię­żaru pracy – domo­wej i zawo­do­wej – ale od mał­żeń­stwa cer­kiew­nego, od pogardy, jaką ota­czała je spo­łecz­ność, i od wyzy­sku ze strony roz­ma­itych Kaba­nich.1 Ale czy­śmy nie ścią­gnęli cza­sem na ich głowy gor­szego prze­kleń­stwa, jeśli twier­dzimy, iż swo­bodne dys­po­no­wa­nie wła­snym cia­łem i osobą jest postęp­kiem anty­pa­trio­tycz­nym i prze­stęp­stwem? Czy lite­ra­tura całego świata (przed erą sta­li­now­ską) nie opie­wała trium­fów miło­ści, prze­zwy­cię­ża­ją­cej podziały naro­dowe i zakazy sta­wiane przez gene­ra­łów i dyplo­ma­tów? Ale myśmy nawet tutaj zasto­so­wali sta­li­now­ską zasadę: Nie waż­cie się iść do łóżka bez zezwo­le­nia Rady Naj­wyż­szej ZSRR. Twoje ciało jest przede wszyst­kim dobrem pań­stwo­wym.

I w ogóle ileż to lat miały te kobiety, gdy zetknęły się po raz pierw­szy z wro­giem nie na polu bitwy, lecz w łóżku? Zapewne nie wię­cej niż 30, a naj­czę­ściej nie wię­cej niż 25. To zna­czy, że od pierw­szych chwil dzie­ciń­stwa, od naj­młod­szych lat wycho­wy­wane były w sowiec­kim duchu, w sowiec­kich szko­łach, bo już p o Paź­dzier­niku! Więc taką to wzgardą darzymy wła­sne dzieło? Część tych dziew­cząt dobrze zapa­mię­tała, jak to przez 15 lat powta­rza­li­śmy gromko, że nie ma żad­nych ojczyzn, że ojczy­zna to poję­cie reak­cyjne, zwy­kły wymysł. Innym znów uprzy­krzyła się pury­tań­ska czczość naszych zebrań, wie­ców, mani­fe­sta­cji, naszych fil­mów bez poca­łun­ków i naszych tań­ców bez obej­mo­wa­nia się. Innym zaś impo­no­wały grzecz­ność, szar­manc­kie maniery, wszyst­kie zewnętrzne atry­buty męskiego szyku i sztuki zalo­tów, któ­rej nikt nie uczył mło­dych budow­ni­czych naszych pię­cio­la­tek ani ele­wów aka­de­mii woj­sko­wych. Jesz­cze inne były po pro­stu głodne, tak jest, naj­zwy­czaj­niej głodne, nie miały co do gęby wło­żyć. Inne wresz­cie nie zna­la­zły innego spo­sobu, aby oca­lić życie wła­sne lub swo­ich bli­skich, aby nie roz­stać się z nimi.

W mia­steczku Sta­ro­dub, w pobliżu Briań­ska, dokąd wkro­czy­li­śmy tuż za wyco­fu­ją­cymi się oddzia­łami prze­ciw­nika, sta­cjo­no­wała dłuż­szy czas – jak mi opo­wia­dano – węgier­ska załoga dla ochrony mia­sta przed par­ty­zan­tami. Po jakimś cza­sie przy­szedł roz­kaz dys­lo­ka­cji gar­ni­zonu i dzie­siątki miej­sco­wych kobiet, za nic mając sobie wstyd, przy­szły na dwo­rzec, żegna­jąc się z oku­pan­tami. Wię­cej łez wylały (jak dodał iro­nicz­nie pewien szewc) niż wtedy, „kiedy wła­snych mężów odpro­wa­dzały na wojnę”.

Sąd woj­skowy zje­chał do Sta­ro­dubu już po kilku dniach. Z pew­no­ścią nie wyrzu­cił dono­sów do kosza. I na pewno nie­jedną ze sta­ro­dub­skich pła­czek posłał do wor­kuc­kiej kopalni nr 2.

Ale kto tu winien? Kto? Czy te kobiety? Czy może my wszy­scy, ich rodacy, ich rówie­śnicy? Kim byli­śmy, że nasze kobiety tak łatwo zapo­mi­nały o nas i przy­lgnęły do oku­pan­tów? Czy to nie jedna z tych nie­zli­czo­nych grzywn, jakie wciąż pła­cimy i długo jesz­cze pła­cić będziemy za wybór drogi, którą tak pośpiesz­nie sobie wyty­czy­li­śmy, którą tak bez­ład­nie bie­gniemy, nie trosz­cząc się o straty i nie patrząc wcale przed sie­bie?

Nie wyklu­czam, że wszyst­kie te kobiety i dziew­częta nale­żało napięt­no­wać moral­nie (ale też nale­żało naj­pierw wysłu­chać ich racji), może trzeba było je wyśmiać, wyszy­dzić – ale posy­łać na katorgę?! Do polar­nych mor­downi?!

– Ależ to Sta­lin je posłał! Beria!

O nie, prze­pra­szam bar­dzo! Ci, któ­rzy je tam posłali, trzy­mali pod klu­czem i dobi­jali, zasia­dają teraz w kół­kach ren­ci­stów i to oni wydają nam świa­dec­twa moral­no­ści. A my sami? Sły­szymy, że cho­dzi o „nie­miec­kie kurwy”, i kiwamy gło­wami ze zro­zu­mie­niem. To, że dziś jesz­cze te kobiety uwa­żane są za zbrod­niarki, jest zja­wi­skiem bar­dziej dla nas zło­wróżb­nym niż sam fakt ich ówcze­snej odsiadki na kator­dze.

– Zgoda, ale przy­naj­mniej męż­czyźni ska­zani zostali słusz­nie?! Prze­cież to zdrajcy ojczy­zny i wła­snego spo­łe­czeń­stwa!

Tu rów­nież mógł­bym wykrę­cić się sia­nem. Mógł­bym napo­mknąć (i byłaby to święta prawda), że waż­niejsi prze­stępcy nie sie­dzieli, rzecz jasna, na tyłku, cze­ka­jąc spo­koj­nie, aż przy­jadą nasze try­bu­nały z szu­bie­ni­cami. Wyry­wali na Zachód, jak kto potra­fił, i wielu zdo­łało uciec. Nasze organy ści­ga­nia zaś wyko­ny­wały uło­żony z góry plan kosz­tem drob­nicy (tu sąsiedz­kie donosy oka­zały się nader pomocne): u tego tam Niemcy stali na kwa­te­rze – za co go tak polu­bili? A ten znów siano woził Niem­com swo­imi saniami – toć to oczy­wi­sta kola­bo­ra­cja z wro­giem.4

Można byłoby więc w ten spo­sób zba­ga­te­li­zo­wać całą sprawę, znów zwa­lić wszystko na kult: zda­rzały się wypa­cze­nia, teraz je napra­wiono. Nor­malka.

Ale sko­ro­śmy już zaczęli, idźmy dalej.

A nauczy­ciele? Ci nauczy­ciele, któ­rych nasza armia w cza­sie panicz­nego odwrotu zosta­wiła na pastwę losu, razem z ich szko­łami i uczniami, jed­nych na rok, innych na dwa, trzy lata. Zgoda, inten­denci byli głupi, gene­ra­ło­wie poni­żej poziomu, ale co miał robić taki nauczy­ciel – uczyć dzieci czy nie? A co miały robić dzieci – nie pięt­na­sto­latki, które mogły już iść do pracy albo do par­ty­zan­tów – tylko małe dzie­ciaki? Miały się uczyć czy żyć po bara­niemu przez parę lat dla odku­pie­nia grze­chów i omy­łek wodza naczel­nego? Nie dał tatko czapki, to niech ci uszy zmar­zną, co…?

Nie wie­dzieć czemu, nikt nie miał takich pro­ble­mów ani w Danii, ani w Nor­we­gii, ani w Bel­gii, ani we Fran­cji. Nikt tam nie uwa­żał, że naród – z taką łatwo­ścią zdany na łaskę i nie­ła­skę Niem­ców przez wła­sną bez­myślną wła­dzę (albo z winy oko­licz­no­ści, któ­rym nie spo­sób było sta­wić czoło) – powi­nien był cał­ko­wi­cie wyrzec się swo­ich życio­wych funk­cji. Dzia­łały tam i szkoły, i koleje, i organy samo­rządu lokal­nego.

Ale był kraj (oczy­wi­ście, mogło to się zda­rzyć tylko u nas!), gdzie poję­cia w gło­wach ludz­kich odwró­cone zostały o 180 stopni. Dla­tego to u nas nauczy­ciele dosta­wali od par­ty­zan­tów kar­te­luszki takiej tre­ści: „Ani się waż­cie uczyć dzieci! Zapła­ci­cie za to drogo!” W kolej­nic­twie pra­co­wać też było nie­sporo: toć to kola­bo­ra­cja. A już praca w orga­nach admi­ni­stra­cji lokal­nej była uwa­żana za zdradę nie­sły­chaną, mon­stru­alną.

Wszy­scy wie­dzą, że dziecko raz odzwy­cza­jone od nauki może już ni­gdy do niej nie wró­cić. Skoro więc Naj­więk­szy Stra­teg Wszyst­kich Cza­sów i Ludów dał się wystrych­nąć na dudka, to czy trawa ma dalej rosnąć, czy raczej niech sobie schnie? A dzieci niech się dalej uczą czy może nie?

Nie ma dys­ku­sji, trzeba za to jakąś cenę zapła­cić. Trzeba wynieść ze szkoły por­trety pana z wąsami i być może powie­sić wize­runki faceta z wąsi­kiem. Cho­inkę trzeba będzie ubie­rać nie na Nowy Rok, tylko na Boże Naro­dze­nie i pan dyrek­tor będzie musiał tego dnia (i jesz­cze z oka­zji jakiejś nie­miec­kiej rocz­nicy, a nie jak dotąd paź­dzier­ni­ko­wej) pal­nąć mówkę ku chwale nowego, wspa­nia­łego życia, które w isto­cie jest bar­dzo nędzne. Ale prze­cież daw­niej też wygła­szało się mowy ku więk­szej chwale wspa­nia­łego nowego życia, które też było nędzne.

Wła­ści­wie to przed­tem trzeba było gwał­cić wła­sne sumie­nie i łgać przed dziećmi chyba znacz­nie czę­ściej, ponie­waż łgar­stwo miało dość czasu, aby się ule­żeć i prze­sy­cić wszyst­kie pro­gramy szkolne, dzięki mrów­czej pracy spe­ców od meto­dyki oraz inspek­to­rów szkol­nych. W trak­cie każ­dej lek­cji, bez względu na sens i potrzebę, nie­za­leż­nie od tego, czy mowa była o budo­wie bez­krę­gow­ców czy o zda­niach zło­żo­nych, nale­żało koniecz­nie kop­nąć Pana Boga (nawet jeśli było się samemu czło­wie­kiem wie­rzą­cym); nie wolno było pomi­nąć żad­nej oka­zji do wygło­sze­nia peanu na cześć naszej nie­ogra­ni­czo­nej wol­no­ści (nawet jeśli czło­wiek nie spał poprzed­niej nocy w ocze­ki­wa­niu na wia­dome puka­nie do drzwi); czy­ta­jąc na głos Tur­gie­niewa albo poka­zu­jąc linijką bieg Dnie­pru, trzeba było koniecz­nie skląć od ostat­nich dawną naszą nędzę i wynieść pod nie­biosa teraź­niej­szy nasz dosta­tek (nawet jeśli i ty, czło­wieku, i twoi ucznio­wie pamię­ta­li­ście, jak to przed drugą wojną świa­tową wymie­rały u nas z głodu całe wsie, a na kartki wyda­wano miej­skim dzie­ciom po 300 gra­mów chleba dzien­nie). I wszystko to nie było uwa­żane za zbrod­nię i grzech ani prze­ciw praw­dzie, ani prze­ciw duszy dziecka, ani prze­ciw Duchowi Świę­temu.

Teraz zaś, pod tym­cza­sową i nie­okrze­płą jesz­cze wła­dzą oku­pan­tów, łgać trzeba było sto­sun­kowo mniej – tyle że w odwrot­nym kie­runku, w odwrot­nym kie­runku! – w tym sęk! I wła­śnie dla­tego zew ojczy­zny oraz ołó­wek pod­ziem­nego raj­komu par­tii zabra­niały naucza­nia języka ojczy­stego, geo­gra­fii, aryt­me­tyki i przy­rody. Za to nale­żało się prze­cież 20 lat katorgi!

Kiwaj­cie, kiwaj­cie gło­wami, rodacy! Oto pro­wa­dzą ich pod strażą psów goń­czych do baraku z kiblem. Rzuć no w nich który kamie­niem! Toć uczyli nasze dzieci.

Ale nie, nasi rodacy (zwłasz­cza owi ren­ci­ści z uprzy­wi­le­jo­wa­nych resor­tów; czoła tycie, a eme­ry­turka leci od 45 roczku życia) wyma­chują mi już przed nosem zaci­śnię­tymi pię­ściami: kogóż to wła­ści­wie biorę tu w obronę? Nie­miec­kich bur­mi­strzów, wój­tów, poli­cjan­tów, tłu­ma­czy? Tych łaj­da­ków, te szu­mo­winy?

No cóż, się­gnijmy więc głę­biej. Wyrą­ba­li­śmy całe lasy, trak­tu­jąc ludzi jak drza­zgi, co lecą. Tak czy owak, sam bieg czasu zmusi nas kie­dyś, aby­śmy pomy­śleli o przy­czy­nach tego pro­cesu.

Zagrzmiały trąby, roz­le­gła się pieśń Niech gniew sza­leje święty nasz…2 i cóż dziw­nego, nie­jed­nemu od tych słów włos się zje­żył? Nasz wro­dzony, a tak długo zaka­zy­wany, wyśmie­wany, roz­strze­li­wany i wykli­nany patrio­tyzm nagle oka­zał się dozwo­lony, popie­rany, a nawet uznany za święty. Jakże mogli­śmy my, Rosja­nie, nie pod­nieść się na duchu w takiej chwili, nie zjed­no­czyć w pory­wie wdzięcz­no­ści naszych tęt­nią­cych serc i z całą naszą roz­rzutną wspa­nia­ło­myśl­no­ścią (dobra, niech tam!) nie wyba­czyć wszyst­kiego naszym domo­ro­słym opraw­com w godzi­nie najazdu opraw­ców obcego chowu? Aby póź­niej – tłu­miąc mętne wąt­pli­wo­ści tlące się w głębi naszych dusz, tak skłon­nych do nie­wcze­snej szczo­dro­bli­wo­ści – z tym więk­szą zacie­kło­ścią i jed­no­myśl­no­ścią wykli­nać zdraj­ców, tych nędz­nych gadów, o tyle gor­szych od nas, bo nie­umie­ją­cych zapo­mnieć wyrzą­dzo­nego nie­gdyś nam wszyst­kim zła?

Jede­na­ście stu­leci liczy sobie Ruś, wielu miała wro­gów i wiele wojen pro­wa­dziła, a iluż to zdraj­ców znają jej dzieje? Czy były tych zdraj­ców całe tłumy? Ponoć nie­wielu ich było. Jak się zdaje, nawet nie­przy­ja­ciele ni­gdy nie twier­dzili, że cha­rak­ter rosyj­ski cechuje skłon­ność do zdrady, zaprzań­stwa, nie­wier­no­ści. A wszystko to kształ­to­wało się w ustroju wro­gim ludziom pracy.

Ale oto nade­szła naj­spra­wie­dliw­sza ze wszyst­kich wojen – i to w chwili, gdy kraj korzy­stał z dobro­dziejstw naj­spra­wie­dliw­szego w świe­cie ustroju – i nagle oka­zało się, że wśród naszego ludu są dzie­siątki i setki tysięcy zdraj­ców.

Skąd oni się wzięli? I dla­czego?

Może to znów zapło­nęły nie­wy­ga­słe zglisz­cza minio­nej wojny domo­wej? Nie­do­rż­nięci biali? Nie! Wspo­mi­na­li­śmy wyżej, że wielu bia­łych emi­gran­tów (wśród nich nawet po trzy­kroć prze­klęty Deni­kin) sta­nęło po stro­nie Rosji Sowiec­kiej, opo­wia­da­jąc się prze­ciw Hitle­rowi. Mogli wybie­rać wedle uzna­nia i wła­śnie taki uczy­nili wybór.5

Te zaś dzie­siątki i setki tysięcy poli­cjan­tów i uczest­ni­ków eks­pe­dy­cji kar­nych, wój­tów i tłu­ma­czy – wszystko to byli sowieccy eks­o­by­wa­tele. I mło­dzieży, wycho­wa­nej już po Paź­dzier­niku, też było wśród nich nie­mało.

Co ich do tego skło­niło? Kim byli ci ludzie?

A byli to przede wszyst­kim ci, po któ­rych skó­rze (albo po kościach ich bli­skich) prze­je­chały się gąsie­nice lat 20. i 30. Ci, któ­rzy potra­cili rodzi­ców, krew­nia­ków, uko­cha­nych w męt­nych nur­tach naszej kana­li­za­cji. Ci, co sami tonęli w nich, aby wynu­rzyć się w obo­zach czy na zesła­niu, tylko po to, by znów pójść na dno i znów się wynu­rzyć. Ci, któ­rych nogi dość się nastały i namar­zły w ogon­kach przed okien­kami, gdzie przyj­mo­wano paczki dla więź­niów. I ci, któ­rym w trak­cie tych dzie­się­cio­leci odcięto, unie­moż­li­wiono dostęp do tego, co uwa­żali za naj­cen­niej­sze na tej ziemi – do samej ziemi mia­no­wi­cie, do tej ziemi, którą im obie­cy­wał wielki Dekret, do ziemi, za którą sporo krwi musieli zresztą prze­lać pod­czas wojny domo­wej. (Let­ni­skowe majo­raty dowód­ców Armii Sowiec­kiej i opar­ka­nione, pod­mo­skiew­skie dwory dygni­ta­rzy to cał­kiem co innego: to dla naszych, to wolno, a jakże). A jesz­cze ci, któ­rych brano pod klucz za „łuska­nie kło­sów”. Albo tacy, któ­rych pozba­wiono prawa miesz­ka­nia tam, gdzie chcieli. Bądź prawa do upra­wia­nia swo­jego sta­rego i ulu­bio­nego rze­mio­sła (myśmy wszyst­kie ręko­dzieła zwal­czali fana­tycz­nie, ale o tym już się zapo­mniało).

O wszyst­kich takich ludziach mówi się u nas (lubią tak mówić zwłasz­cza agi­ta­to­rzy, a już szcze­gól­nie ci, co to zawsze na poste­runku) z pogar­dli­wym gry­ma­sem: „obra­żeni na wła­dzę sowiecką”, „byłe ofiary repre­sji”, „byli synal­ko­wie kułaccy”, „ci, co zioną skrytą nie­na­wi­ścią do naszej wła­dzy”.

Jedni tak mówią gło­śno, a inni kiwają gło­wami. Jakby im ktoś naresz­cie rzecz wyja­śnił. Jakby ludowa wła­dza miała prawo krzyw­dzić wła­snych oby­wa­teli. Jakby to wła­śnie był grzech pier­wo­rodny, główna plaga: obra­żeni… skryta nie­na­wiść…

I jakoś nikt nie zawoła: Ależ zasta­nów­cie się, do dia­bła, czy waszym zda­niem byt okre­śla świa­do­mość czy nie? Czy tylko wtedy ją okre­śla, kiedy jest wam to na rękę? A kiedy nie na rękę, to jej nie okre­śla?

A jesz­cze potra­fią u nas nie­któ­rzy mówić z lekką chmurką na czole: „Ow­szem, popeł­niono pewne błędy”. I zawsze ta nie­winna, wsze­teczna, bez­oso­bowa forma – popeł­niono. Nikt nie ośmieli się powie­dzieć, że to par­tia je popeł­niła! A któż jesz­cze – oprócz tych, co mają wła­dzę – mógł je „popeł­nić”? Zwa­lać wszystko tylko na Sta­lina? Toć trzeba mieć odro­binę poczu­cia humoru! Powiedzmy, błędy popeł­nił Sta­lin, a gdzie­ście wy wtedy byli, wy, miliony naczel­ni­ków?

Zresztą, owe błędy i wypa­cze­nia też jakoś na naszych oczach prędko się roz­peł­zły, roz­lały w mętną bez­kształtną plamę i nie są już uwa­żane za owoc tępoty, fana­ty­zmu, pod­ło­ści; spro­wa­dzają się jedy­nie do tego, że komu­ni­ści pako­wali za kraty innych komu­ni­stów. A to, że 15 do 17 milio­nów chło­pów zruj­no­wano, posłano na pewną śmierć, roz­pę­dzono na wszyst­kie strony, odbie­ra­jąc dzie­ciom prawo do wspo­mnień o wła­snych rodzi­cach, do wymie­nia­nia ich nazwisk – to prze­cież tylko pomyłka, nic wię­cej. A wszyst­kie fale naszej kana­li­za­cji, roz­pa­trzone na początku tej księgi, to też tylko nie­duży błąd. A to, że byli­śmy do wojny z Hitle­rem zupeł­nie nie­przy­go­to­wani, żeśmy się tylko puszyli kłam­li­wie, że wyco­fa­li­śmy się w sro­motny spo­sób, z dnia na dzień wywra­ca­jąc na nice pro­pa­gan­dowe hasła, i że tylko wierny Iwan i Święta Ruś zatrzy­mały nie­miecki pochód na linii Wołgi – to już dziś nawet za błąd nie ucho­dzi, ale staje się nie­mal główną zasługą Sta­lina.

W ciągu dwóch pierw­szych mie­sięcy odda­li­śmy wro­gowi pra­wie trze­cią część lud­no­ści kraju, w tej licz­bie wszyst­kie nie­do­rż­nięte jesz­cze rodziny pokrzyw­dzo­nych i wie­lo­ty­sięczne obozy, roz­bie­ga­jące się, gdy tylko eskorta dała nogę, i wszyst­kie wię­zie­nia Ukra­iny i kra­jów nad­bał­tyc­kich, gdzie jesz­cze nie roz­wiał się dym salw, któ­rymi wystrze­lano przed ucieczką tych z 58. arty­ku­łem na karku.

Dopóty, dopóki czu­li­śmy się mocni, wszyst­kich tych nie­szczę­śni­ków gnę­bi­li­śmy, szczu­li­śmy, nie dawa­li­śmy pracy, wyga­nia­li­śmy z miesz­kań, każąc im po pro­stu zdy­chać. Gdy tylko wyszła na jaw nasza sła­bość, zaraz zażą­da­li­śmy od nich, aby puścili w nie­pa­mięć całe wyrzą­dzone im zło, aby zapo­mnieli o rodzi­nach i dzie­ciach, zmar­łych z głodu w tun­drze, aby zapo­mnieli o roz­strze­la­nych, o ruinie i nie­wdzięcz­no­ści, któ­rej doświad­czyli, o dono­sach i tor­tu­rach w NKWD, o gło­do­wych racjach w obo­zach – i żeby natych­miast wzięli się do par­ty­zantki, do kon­spi­ra­cji, bro­niąc Ojczy­zny wła­sną pier­sią. (Ale od sie­bie samych nie żąda­li­śmy ducho­wej prze­miany! I nikt im nie gwa­ran­to­wał, że po powro­cie będziemy inni, że nie będziemy już ich szczuć, popę­dzać batem, wsa­dzać za kraty i roz­strze­li­wać!)

W tej sytu­acji co więk­sze powinno budzić zdzi­wie­nie: czy to, że tak wielu ludzi ura­do­wał nie­miecki najazd, czy też że było ich nie tak już wielu? (A nawet Niemcy musieli cza­sem wymie­rzać spra­wie­dli­wość, na przy­kład sądzić byłych dono­si­cieli, za to wła­śnie został roz­strze­lany dia­kon Nabie­reżno-Nikol­skiej cer­kwi w Kijo­wie, zresztą podob­nych wypad­ków było wię­cej).

No, a ludzie wie­rzący? Dwa­dzie­ścia lat z rzędu tępiono wiarę i zamy­kano cer­kwie. Przy­szli Niemcy i pozwo­lili na ich otwar­cie. (Nie­sporo było naszym znów je zamy­kać zaraz po odej­ściu Niem­ców). W takim Rosto­wie nad Donem uro­czy­ste otwar­cie cer­kwi wzbu­dziło powszechną radość, ludzi zbie­gło się co nie­miara. A powinni byli prze­kli­nać za to Niem­ców, prawda?

Także w Rosto­wie, w pierw­szych dniach wojny, aresz­to­wano inży­niera Alek­san­dra Pio­tro­wi­cza M. W. Zmarł w celi pod­czas śledz­twa. Jego żona przez parę mie­sięcy dygo­tała, oba­wia­jąc się, że ją też aresz­tują, i po raz pierw­szy zasnęła spo­koj­nie dopiero po przyj­ściu Niem­ców: „Teraz przy­naj­mniej tro­chę pośpię!” Otóż nie, powinna była modlić się o rychły powrót swo­ich katów.

W maju 1943 roku, gdy Niemcy stali w Win­nicy, w ogro­dzie przy ulicy Pod­le­śnej (który w pierw­szych mie­sią­cach roku 1939 został z roz­kazu rady miej­skiej ogro­dzony wyso­kim par­ka­nem jako „obiekt spe­cjalny Ludo­wego Komi­sa­riatu Obrony”) przy­pad­kiem natknięto się przy wykop­kach na zupeł­nie już zaklę­śnięte, zaro­słe bujną trawą groby zbio­rowe i wykryto ich 39, każdy głę­bo­ko­ści 3,5 metra, o powierzchni 3 na 4 metry. Na wierz­chu każ­dej z mogił leżała war­stwa okryć zmar­łych, dopiero pod nią trupy leżące byle jak. Wszy­scy mieli ręce zwią­zane z tyłu powro­zem, wszy­scy zabici zostali strza­łem w poty­licę z pisto­le­tów małego kali­bru. Zabi­jano zapewne w wię­zie­niu, a zwo­żono tu nocami dla pochówku. Jako że przy nie­któ­rych zna­le­ziono papiery, oka­zało się, że byli to ci, któ­rzy w 1938 roku zostali ska­zani na „20 lat bez prawa do kore­spon­den­cji”. Mam foto­gra­fię jed­nej ze scen, jakie się przy tych mogi­łach roz­gry­wały, gdy miesz­kańcy Win­nicy przy­szli, aby ziden­ty­fi­ko­wać swo­ich zagi­nio­nych bli­skich. To nie wszystko. W czerwcu zaczęto kopać opo­dal sta­rego cmen­ta­rza pra­wo­sław­nego, obok szpi­tala imie­nia Piro­gowa, i zna­le­ziono jesz­cze 42 groby zbio­rowe. Następ­nie prze­ko­pano Park Kul­tury i Wypo­czynku im. Gor­kiego i pod pawi­lo­nami roz­ryw­ko­wymi, pod „beczką śmie­chu”, pod estra­dami do wystę­pów i tań­ców, zna­le­ziono jesz­cze 14 dołów peł­nych zwłok. Ogó­łem w 95 gro­bach zna­le­ziono 9439 zastrze­lo­nych. A w innych mia­stach? Ile jesz­cze takich dołów zna­leźć można? I cóż, lud­ność tych miast, napa­trzyw­szy się na trupy, miała rwać się do par­ty­zantki?

Może uznamy naresz­cie za spra­wie­dliwe i słuszne, że jeśli my czu­jemy ból, gdy ktoś tłamsi nas i to, co kochamy, to taki sam ból czują ci, któ­rych my tłam­simy? Może uznamy wresz­cie za słuszne, że ci, któ­rych tępimy i nisz­czymy, mają prawo nas nie­na­wi­dzić? A może nie mają takiego prawa? Może powinni ginąć z wyra­zami wdzięcz­no­ści na ustach?

Zakła­damy, że wszy­scy ci poli­cjanci i bur­mi­strze ziali odwieczną, może nawet wro­dzoną nie­na­wi­ścią do nas, a prze­cież tę złość i nie­na­wiść zaszcze­pi­li­śmy w nich sami, to prze­cież są nasze „odpadki prze­my­słowe”. Jak to mawiał Kry­lenko? „Z naszego punktu widze­nia każde prze­stęp­stwo jest owo­cem danego ustroju spo­łecz­nego”.6 A więc waszego ustroju, towa­rzy­sze! Toć trzeba być wier­nym stwo­rzo­nym przez sie­bie zasa­dom!

Nie zapo­mi­najmy też, że wśród tych naszych roda­ków, któ­rzy zbroj­nie nas zwal­czali i gar­dło­wali prze­ciw nam, byli rów­nież ludzie zupeł­nie bez­in­te­re­sowni, któ­rym nikt nie kon­fi­sko­wał mie­nia (naj­czę­ściej wcale go nie mieli), któ­rzy ani sami nie sie­dzieli w obo­zach, ani nie stra­cili w nich nikogo z bli­skich, któ­rzy jed­nak dusili się w stwo­rzo­nej przez nas atmos­fe­rze, któ­rych dła­wiło panu­jące u nas lek­ce­wa­że­nie losów jed­nostki, dła­wił sys­tem prze­śla­do­wa­nia za poglądy, dła­wiła urą­gliwa pio­senka:

„ …gdzie powie­trzem wol­no­ści oddy­chasz… ”3

Kością w gar­dle sta­wały czo­ło­bitne modły do Wodza, to cią­głe pod­su­wa­nie ołówka, żeby się pod­pi­sać czym prę­dzej na pożyczkę! I te burz­liwe okla­ski docho­dzące do owa­cji! Czy możemy więc zało­żyć, że tym ludziom, cał­kiem nor­mal­nym ludziom, nasze cuch­nące powie­trze zapie­rało dech? (Ojciec Fio­dor Flo­ria docze­kał się pod­czas śledz­twa takiego zarzutu, że niby jak mógł sobie pozwo­lić na rela­cje o potwor­no­ściach ery sta­li­now­skiej pod­czas rumuń­skiej oku­pa­cji? Flo­ria odparł: „A cóż innego mia­łem o was do powie­dze­nia? Com widział, tom opo­wie­dział. Tylko o tym mówi­łem, co się naprawdę zda­rzyło”). A wedle naszych praw trzeba było łgać, szar­gać wła­sne sumie­nie, zgi­nąć nawet – a wszystko dla naszej wygody. (A to już chyba nie­wiele ma wspól­nego z mate­ria­li­zmem, prawda?)

Tak się zda­rzyło, że we wrze­śniu 1941 roku, tuż przed moim pój­ściem do woj­ska, miesz­ka­li­śmy z żoną – oboje byli­śmy począt­ku­ją­cymi nauczy­cie­lami – w osa­dzie Moro­zowsk, która za rok miała zna­leźć się w nie­miec­kim ręku. Sąsia­do­wa­li­śmy z pew­nym bez­dziet­nym mał­żeń­stwem, zwali się Bro­nie­wiccy. Inży­nier Miko­łaj Gera­si­mo­wicz Bro­nie­wicki miał lat 60 i był inte­li­gen­tem o rysach Cze­chowa, czło­wie­kiem nader miłym, spo­koj­nym i rozum­nym. Gdy przy­wo­łuję teraz w wyobraźni jego pocią­głą twarz, wciąż mi się zdaje, że zdo­bią ją cze­cho­wow­skie bino­kle, cho­ciaż może wcale bino­kli nie nosił. Jego żona była jesz­cze cich­sza i łagod­niej­sza – wybla­kła, o lnia­nych, gładko przy­cze­sa­nych wło­sach, młod­sza od męża o 25 lat, ale bez mło­dzień­czej świe­żo­ści w ruchach. Miła nam była ta para, my też chyba zyska­li­śmy ich sym­pa­tię, zwłasz­cza w porów­na­niu z gospo­da­rzami naszego domu, ludźmi peł­nymi chci­wo­ści.

Wie­czo­rami sia­dy­wa­li­śmy we czwórkę na stop­niach ganku. Wie­czory były cie­płe, ciche, jasne od księ­ży­co­wego bla­sku, jesz­cze nie­szar­pane rykiem samo­lo­tów i deto­na­cjami bomb, ale już groza nie­miec­kiego natar­cia napie­rała na nas, jak nie­wi­doczne, lecz cięż­kie chmury sunące po mlecz­nym nie­bo­skło­nie ku bez­bron­nemu, maleń­kiemu mie­siącz­kowi. Co dzień na sta­cji zatrzy­my­wały się nowe pociągi jadące do Sta­lin­gradu. Ucie­ki­nie­rzy wytrzą­sali na rynek naszej osady całe wory pogło­sek, prze­raź­li­wych wie­ści, sza­stali nie­by­wa­łymi set­kami rubli i wyjeż­dżali jesz­cze dalej. Wymie­niali nazwy miast, już odda­nych nie­przy­ja­cie­lowi, o któ­rych długo jesz­cze głu­cho było w komu­ni­ka­tach Inform­biura, nie­ośmie­la­ją­cego się mówić ludziom prawdy. (O takich mia­stach Bro­nie­wicki mówił nie „oddane”, tylko „zdo­byte”).

Sie­dzie­li­śmy więc na ganku i toczy­li­śmy roz­mowy. My, dwoje mło­dych, pełni byli­śmy życia i tro­ski o nie, ale o samym owym życiu wła­ści­wie nie mie­li­śmy nic wię­cej do powie­dze­nia niż to, co czy­ta­li­śmy w gaze­tach. Dla­tego też roz­ma­wiało nam się z Bro­nie­wic­kimi bez wysiłku: mówi­li­śmy to, co przy­cho­dziło nam na myśl, i nawet nie zda­wa­li­śmy sobie sprawy z róż­nicy naszych pojęć.

Oni zaś patrzyli na nas zapewne ze zdu­mie­niem, jak na dwa oka­zowe przy­kłady cie­lę­cej naiw­no­ści. Dopiero co minęły lata 30., a wyglą­dało na to, że nie było nas wcale w tym okre­sie w kraju. Nasi roz­mówcy pytali, co zapa­dło nam w pamięć z wyda­rzeń 37., 38.? A cóż by, jeśli nie biblio­teka uni­wer­sy­tecka, egza­miny, wesołe parady spor­towe, potań­cówki, występy ama­tor­skie, no i oczy­wi­ście miłość, bo też była to dla nas pora miło­ści. A czy nikt z waszych pro­fe­so­rów nie poszedł sie­dzieć w tych latach? A ow­szem, dwóch, zdaje się, zabrano. Zastą­pili ich docenci. No, a ze stu­den­tów nikogo nie zabrano? Przy­po­mnie­li­śmy sobie, że ostat­nio kilku star­szych kole­gów poszło sie­dzieć. A co wy na to…? – A nic, dalej cho­dzi­li­śmy na tańce. – A z waszych bli­skich nikogo nie ruszono? – Jakoś nie…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Postać ze sztuki A. Ostrow­skiego Burza. Wszyst­kie przy­pisy zamiesz­czone na koń­cach roz­dzia­łów pocho­dzą od tłu­ma­cza. [wróć]

Pieśń skom­po­no­wana pod­czas wojny i stale nada­wana przez sowiec­kie radio. [wróć]

„Szi­roka strana maja rod­naja…” słowa W. Lebie­diewa-Kum­cza. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jak świad­czy Cze­chow, car­ska katorga była insty­tu­cją o wiele mniej uroz­ma­iconą. Z wię­zie­nia Alek­san­drow­skiego (Sacha­lin) katorż­nicy mogli nie tylko całą dobę wycho­dzić na dwór i do ustępu (nie było tam nawet kibli w celach), ale za dnia wolno im było cho­dzić do mia­sta! Tak że praw­dziwy sens słowa „katorga” – czyli galery, tzn. statki wio­słowe, na któ­rych ska­zańcy byli przy­kuci do wio­seł – rozu­miał tylko Sta­lin. [wróć]

Za cza­sów Cze­chowa na całym Sacha­li­nie było – no, jak myśli­cie? – wszyst­kiego 5905 katorż­ni­ków, star­czy­łoby zale­d­wie sze­ściu liter alfa­betu. Pra­wie tylu więź­niów liczył sam tylko nasz Eki­ba­stuz, a taki Spask był znacz­nie więk­szy. Samo słowo „Sacha­lin” brzmiało groź­nie, ale w sumie był to jeden podo­bo­zik. Sam Ste­płag skła­dał się z dwu­na­stu obo­zów, a innych zespo­łów tej wiel­ko­ści było co naj­mniej dzie­sięć. Policz­cie sobie, ile to Sacha­linów. [wróć]

Na Sacha­li­nie kobiet w ogóle nie uży­wano do cięż­kich robót (Cze­chow). [wróć]

Trzeba tu dodać gwoli spra­wie­dli­wo­ści, że poczy­na­jąc od 1946 roku, takim więź­niom cza­sami zamie­niano z opo­rami karę 20 lat cięż­kich robót na 10 lat zwy­kłego obozu. [wróć]

Nie zaznali wśród nas gory­czy lat 30. i z oddali, w głębi Europy, łatwo im było wpaść w zachwyt nad „wiel­kim, boha­ter­skim wysił­kiem ludu rosyj­skiego”, zapo­mi­na­jąc o trwa­ją­cym od lat wewnętrz­nym ludo­bój­stwie. [wróć]

Kry­lenko, Tych pięć lat, s. 337. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Archi­pie­łag GUŁag 1918-1956. Opyt chu­do­że­stwien­nogo isslie­do­wa­nija

Copy­ri­ght © 1973-1991 Rus­sian social funds for per­se­cu­ted per­sons and their fami­lies

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2023

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Jerzy Pomia­now­ski

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki, stron tytu­ło­wych i ilu­stra­cja na okładce: Zbi­gniew Miel­nik

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Archi­pe­lag GUŁag, tom 3 (część V-VII), wyda­nie popra­wione, dodruk, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-842-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer