Atlas Wynaturzeń - Ziółkowska Emilia - ebook

Atlas Wynaturzeń ebook

Ziółkowska Emilia

0,0

Opis

Często mówi się o zależności pomiędzy zwierzętami i ludźmi, zapominając o naszym związku ze światem flory. A przecież wszyscy jesteśmy drzewami, kwiatami, trawami i ziołami. Atlas wynaturzeń to literacki dziki ogród. Obok prozy poetyckiej pojawiają się tu historie ukwiecone elementami groteski, a także opowiadania z pogranicza fantastyki i dystopii. Zdarzają się i prawdziwe, tekstowe  c h w a s t y  l i t e r a c k i e, bo jak są ludzie-psy, ludzie-konie czy ludzie-myszy, tak są i ludzie-huby i ludzie kłącza. Czy człowiek-perz nie może być kuzynem Kafkowskiego człowieka-chrząszcza? Wszystko tu się z czymś wiąże, wszystko się z wszystkim wzajemnie przenika, wszystko niczym bluszcz próbuje wspiąć się wyżej, dalej, głębiej, by przyciągnąć do siebie kolejne zacisze łopuchów. Albowiem każdy tekst literacki jest w ostateczności blokiem, zwojem, kłębem, t e k s t u r ą, w końcu węzłem gordyjskim i kłączem…

Tytuły tych literackich miniatur bezpośrednio odnoszą się do barwnego świata roślin, ale tematem „Atlasu” nie jest flora, tylko – jakże przewrotnie – ludzie. A może raczej: stawanie-się-fauną i florą bytu. Bywa, że rozszyfrowanie zależności pomiędzy tytułem a surrealistyczną treścią opowiadania wydaje się niemożliwe. Zawsze jednak istnieje, a sam proces czytania jest jak zapuszczanie korzeni w ziemi własnej wyobraźni.

Atlas wynaturzeń nie jest więc linearny, nie trzeba czytać go od początku do końca, chociaż – jak każdy dziki ogród – również i on rządzi się swoimi prawami. Czytać „Atlas” na wyrywki albo na wspak, skakać pomiędzy opowiadaniami, zakładać tekst zakładką z chabrów albo źdźbeł traw – oto lektura! Zaczynać ją za każdym razem od nowa, od czegoś, co przyciąga, co coś znaczy, co sunie jak cień po wilgotnych kamieniach muru starego podwórza, zostawiając swój lepki ślad – i sunie powoli niczym ślimak na jej łopatce, gdy zasnęła na piasku gdzieś na obrzeżu czerwca i lipca, a zachwyt tego  w y n a t u r z e n i a  rozszerza sklejone od lepkiego pyłu słońca powieki, oto ideał…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Emilia Ziółkowska

Atlas wynaturzeń

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OSTROGI

Kraków 2023

 

Spis wynaturzeń

Bez

Konwalie

Niezapominajki

Róża

Werbena

Chryzantemy

Piołun

Mimoza

Szalej

Fiołki

Begonia

Trzmielina

Hortensje

Przytulia czepna

Aster

Krwawnica

Rozmaryn

Cynie

Kosmosy, ponętki, warszawianki

Żonkil

Powojnik

Forsycja

Tulipan

Mięta

Mniszek

Klon

Dziurawiec

Dąb

Głóg

Tuja

Bluszcz

Nieśmiertelnik

Zemsta Stalina

Tojad

Mieczyk

Szałwia

Malwy

Lukrecja

Nagietki

Anemon

Szparagi

Arcydzięgiel

Męczennica cielista

Perz

Lubczyk

Paprotka

Irys

Macierzanka

Goździki

Czystek

Pokrzywa

Bukszpan

Mak

Bratki

Koniczyna

Słonecznik

Powój

Maciejka

Storczyk włoski

Geranium

Rododendron

Ostróżka

Oleander

Gardenia

Chaber

Jabłoń

Datura

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I co jeszcze, co jeszcze?

Charles Baudelaire,Kwiaty zła

 

Bez

 

Najwięcej pieniędzy miałam w wakacje. Zrywałam liście bzu i biegłam do sklepiku w piwnicy Magdy. Za ten bez kupowałam proszek do pieczenia, zielony groszek, mirabelki, pająki albo strupy z ciała. Proszek do pieczenia był najdroższy. Najtańsze były strupy z ciała, bo miałyśmy ich pod dostatkiem przez całe lato. Pamiętam, jak pachniało kolano Magdy, kiedy zrywałyśmy z niego strupy, żeby wystawić je potem na sprzedaż. Pamiętam też, jak pachniała moja skóra i moje strupy. Wąchałam swoje kolana i kolana Magdy. Lubiłam zapach swoich strupów i zapach strupów Magdy. Strupy z kolana Magdy pachniały zupełnie inaczej niż strupy z mojego kolana, dzięki czemu widziałam różnicę między sobą a Magdą. Ile liści bzu trzeba było dać za jeden strup? Tego nie pamiętam.

„No chodź! No chodź, do cholery!” – krzyczę do psa, stojącego w polu kukurydzy. Ale pies nie przychodzi. Mogłoby to być zabawne, gdyby tylko takie było. Dlaczego tak krzyczę na psa? Ponieważ nie mogę krzyczeć na nikogo innego, poza nim. Tak naprawdę to: „No chodź!” dotyczy pewnego małego człowieka, który mieszka tysiące kilometrów od tego pola kukurydzy, na którym stoi pies, do którego teraz krzyczę.

Mam ochotę położyć się na ziemi i umrzeć. Wiem, że takie zachowanie byłoby nieodpowiedzialnie śmieszne i właśnie dlatego pragnę tego położenia się na ziemi i umierania jeszcze bardziej.

Po każdej nocy mam na ciele bardzo dużo odcisków. Odciska się na mnie samotność, więc każdego ranka jestem tak pomarszczona, jakbym miała sto lat. Tak zresztą się czuję. Jestem staruszką, pogniecioną przez kwieciste sny i zwierzęcą jawę. A pies stoi w polu kukurydzy i odwraca ode mnie głowę, kiedy krzyczę do niego: „No chodź! No chodź, do cholery!” Tymczasem pewien mały człowiek, który mieszka tysiące kilometrów od pola kukurydzy, podpisuje dokumenty albo robi coś równie idiotycznego. Jestem tym wszystkim bardzo załamana. Ziemia jest zaorana po żniwach, a ochota polega na położeniu się na ziemi i na umieraniu.

Mam dwanaście lat, a potem nagle staję się swoją odwrotnością. Jestem bez życia całe swoje życie, ponieważ urodziłam się bez umiejętności.

Kiedy jestem tutaj, chcę być tam. Kiedy jestem tam, chcę natychmiast wracać. Pozostaje tylko rozpacz oraz tęsknota za małym człowiekiem, który mieszka tysiące kilometrów od pola kukurydzy. Zrywam liście bzu, ponieważ pragnę być bogata. Tak bogata jak wtedy, kiedy miałam dwanaście lat i kiedy miałam pachnące strupy na kolanie. Kiedy miałam Magdę. Kiedy miałam proszek do pieczenia. Kiedy miałam mirabelki. Kiedy miałam pająki. Kiedy miałam groszek.

Nigdy nie miałam małego człowieka, który mieszka tysiące kilometrów od pola kukurydzy.

Miałam za to raz psa. Do którego kiedyś zawołałam: „No chodź! No chodź, do cholery!”

 

Konwalie

 

Pozwól, że zabiorę ci czas, powiedział, siadając na piasku w lipcu 2001 roku. Kiwnęła głową, ponieważ była dobrze wychowana oraz ponieważ pragnęła miłości. Wtedy on zabrał jej dwadzieścia lat życia.

W lipcu 2021 roku postanowiła zacząć wszystko od początku. Tylko czym jest ten początek, zastanawiała się, wychodząc z sądu.

Najpierw obcięła włosy. To takie oczywiste, myślała, kiedy fryzjer zamiatał jej włosy z podłogi, a potem spojrzała w lustro na kobietę, która zaczynała wszystko od początku i się do niej uśmiechnęła, tak na dobry początek.

Do nowych włosów zupełnie nie pasowały jej dotychczasowe ubrania, dlatego spakowała je w worki na śmieci, a potem wyniosła w nocy i postawiła na rogu ulicy, gdzie dopiero co mieściła się piekarnia. „Lokal do wynajęcia”, informowała teraz szyba wystawowa. Najwidoczniej nie tylko ona zaczynała wszystko od początku.

Przez kilka tygodni siedziała w domu i nie odbierała telefonów, żeby zacząć wszystko od początku. Wcale nie było tych telefonów tak dużo do nieodbierania, więc się aż tak nie namordowała tym zaczynaniem wszystkiego od początku.

Rano jadła chleb z masłem, a popołudniami makaron z serem. Piła herbatę i piwo. Myła się tylko wtedy, kiedy jej się przypomniało. Czasem przypominało jej się kilka razy na dzień, ale zwykle przypominało się jej raz na kilka tygodni.

Karmiła ptaki i pluła na chodnik z balkonu. Żeby sprawdzić, ile w sobie ma. Miała w sobie wystarczająco dużo.

W dwudziestym czwartym tygodniu zaczynania wszystkiego od początku wsiadła do samochodu, po czym jechała do końca benzyny. Potem wyruszyła przed siebie. Dalej. Dalej, dalej, dalej, coraz bliżej do wszystkiego od początku.

Prosto ze szczerego pola kazała taksówkarzowi zawieźć się do najbliższego hotelu. Ale tego lepszego, chciała bowiem zacząć jak najlepiej.

A tam już stali z otwartymi ramionami. Do czasu, kiedy okazało się, że nie chce wynająć pokoju, tylko chce zacząć wszystko od początku. Wtedy ramiona się pozamykały, a ręce opadły.

Bardzo się starała, kiedy mówiła, że może robić wszystko. Wyglądało jednak na to, że zupełnie nie mogła wszystkiego robić. Mimo to pozwolono jej ścielić łóżka i czyścić toalety. Miała zacząć od razu i trzeba jej przyznać, że nie zwlekała. Jak najszybciej chciała zacząć wszystko od początku.

Kiedy ścieliła swoje pierwsze łóżko, nuciła pod nosem, ale ponieważ nikogo z nią nie było, nie wiadomo, jaką melodię nuciła. Potem zabrała się za sprzątanie swojej pierwszej toalety, w której stał aerozol z ukrytym w środku bukietem konwalii. Potrząsnęła nim, a gdy nie zapachniał, wyrzuciła go do śmieci.

Tak było na początku.

A następnego dnia o świcie wystawione pod hotelem worki na śmieci zabrał Marcin. Marcin zupełnie nie zaczynał, jak ona, wszystkiego od początku. Mimo to wszystko skończyło się dla nich tak samo.

 

Niezapominajki

 

Kiedy mamusia jest influencerką, muszę być cichutko. Najlepiej, żebym zniknęła. Mamusia pozuje, a tatuś z telefonem w rękach klęczy i wypina pupę, żeby lepiej uchwycić piękny wizerunek mamusi. Mamusia jest bowiem rakietą i wymaga odpowiedniego zaangażowania ze strony tatusia. Tatuś z powodu brzucha i braku prezencji stoi z tyłu za sukcesem mamusi. „Instagram jest pełen pięknych kobiet, ale tylko mamusia ma szansę zaistnieć na szeroką skalę”, mówi tatuś, a mamusia się wtedy uśmiecha i to są nasze wspaniałe rodzinne chwile, które potem rysuję dla pani w przedszkolu. Pani w przedszkolu nie ma przed sobą żadnej przyszłości, bo nikt jej nigdy nie robi zdjęć. Szkoda mi jej, dlatego jestem grzeczna i dużo się do niej uśmiecham. „Nieszczęśliwe kobiety to największe skaranie boskie”, mówi tatuś, więc jak tylko dorosnę, to zamierzam być natychmiast szczęśliwa. Wszystko zależy od dobrych chęci, więc myślę, że będę bardzo, ale to bardzo szczęśliwa, dzięki czemu będę zarabiać dużo pieniędzy oraz będę jeszcze siebie realizować. Tatuś mówi, że trzeba się w życiu realizować, dlatego on realizuje mamusię. Mamusia ma bardzo dużo ubrań i kosmetyków, którymi mogę się bawić, ale tylko tak na niby. Na niby zakładam buty mamusi i na niby w nich chodzę. A potem na niby się maluję i na niby pozuję. Na niby mówię też do mamusi, bo mamusia nie lubi jak się jej przeszkadza w pracy. „Bycie influencerem wymaga poświęceń”, mówi tatuś i pyta, czy ja to rozumiem, a ja kiwam głową na niby, ponieważ to rozumiem. Mamusia, kiedy nie pozuje, siedzi pochylona nad telefonem i sprawdza lajki. Kiedy mamusia patrzy w telefon, to lajki przyrastają, ale jak tylko mamusia przestaje patrzeć w telefon, to lajki znikają. „To są takie uroki bycia influencerem”, mówi tatuś i robi mi gofry z bitą śmietaną i owocami, których nie mogę zjeść, dopóki mamusia nie wstawi ich zdjęcia na swojego Instagrama. Moje gofry w buzi nie są tak ładne, jak te u mamusi na profilu. Potem gofry trafiają do mojego brzucha, gdzie robi się jedna wielka paćka, która zupełnie nie nadaje się na Instagrama. Mamusia mówi tatusiowi, żeby nie dawał mi tych gofrów do żarcia, bo utuczy mnie jak świnię, ale tatuś jest ogólnie za ekologią i nie chce wyrzucać gofrów z sesji zdjęciowych mamusi. Gofry bardzo dobrze się klikają w połączeniu z mamusią. Tatuś prosi, żebym przed pójściem spać zawsze pamiętała o dwóch rzeczach: o umyciu zębów w celu samorealizacji oraz o polajkowaniu postów mamusi w celu realizacji mamusi. A ja wtedy natychmiast nie zapominam. Na zawsze.

 

Róża

 

Przyszłaś na świat w Arkadii.

W centrum handlowym.

Na Jana Pawła.

Ani papież nie pomógł, ani sam Pan Bóg.

Był to dzień piękny. Naprawdę, Różo. Dwadzieścia trzy stopnie tej całej wiosny. Czyli ładnie bardzo. Słonecznie nawet w pomieszczeniach zamkniętych centrum handlowego.

Ubrana byłam w żółtą sukienkę, pod kolor pogody.

Ponieważ dzień wcześniej obgryzłam skórkę ze wskazującego palca lewej ręki, biło mi serce pod paznokciem. O tak: pum, pum, pum…

Kiedy usiadłam na ławce pod Vision Express, wypłynęłaś ze mnie, Różo, a wszystkie soczewki natychmiast na mnie spojrzały. Od szyi do brzucha było mi gorąco, a od pasa w dół miałam wszystko zimne. Głowa mi się ruszała w tę i we w tę. Jak u pieska, stojącego na kokpicie samochodu, tak mi się ta moja głowa ruszała. Coś śmiesznego.

Wyciekałaś mi Różo pomiędzy nogami, a szanowni państwo wychodzili z nową parą okularów ze szkłami progresywnymi, co za okazja, ile lat, tyle zniżki. Ja miałam trzydzieści siedem lat, więc miałam trzydzieści siedem procent zniżki, a Ty, Różo, nie miałaś w ogóle lat, więc wypływałaś ze mnie bez żadnej zniżki. Co myślisz, Różo? Pani doktor mówiła, że niczego nie myślałaś, ale ja tak nie myślę. Myślę odwrotnie. Pani doktor mówi, że za dużo myślę. Ale ja myślę, że powinnam myśleć dużo, jeszcze więcej, ponieważ jestem twoją mamą, Różo. Muszę myśleć i to za nas dwie. Nie bój się, ja to kiedyś wreszcie do końca przemyślę, a Ty sobie w nieskończoność wyciekaj spomiędzy moich ud, kiedy ja tak będę za Ciebie i za siebie myślała. Ja wszystko wymyślę, Różo, nie przejmuj się, Kochanie. Ja się Tobą zaopiekuję. Tak jak wtedy, tak i teraz się Tobą zajmę, nie bój się, kwiatuszku. Wiem, że chciałaś żyć i że dlatego właśnie ze mnie wypłynęłaś, że do życia ciebie ciągnęło, bo jesteś moja, moją, krew z krwi, moja dziewczynka, moje kochanie, słoneczko moje małe. I czy Ci się podoba taka mama, jaką bym być mogła? Czy podobała Ci się moja żółta sukienka, skarbie? Czy dobrze Ci było chociaż trochę, chociaż przez chwilę czy było Ci wygodnie we mnie, pod moim sercem? Powiedz, czy to było złe to moje palca obgryzanie, czy to przez to ze mnie wypłynęłaś, czy wypłynęłaś ze mnie raczej, bo nie podobało Ci się, kim jestem, Różo?

Dlaczego wypłynęłaś ze mnie?

W Arkadii.

W piękny dzień. Słoneczny.

Dlaczego uciekłaś od moich ud?

I od mojej żółtej sukienki.

Różo?

 

Werbena

 

Płakała tak głośno, że Komenda Powiatowa nie miała wyjścia i musiała przyjechać. Najpierw Komenda Powiatowa grzecznie pukała do drzwi lokalu numer 11, w następstwie jednak podjęła czynności dzwonienia oraz łomotania. Sąsiedzi, którzy jeszcze nie zostali do tej pory obudzeni jej płaczem, zostali obudzeni czynnościami Komendy Powiatowej. W związku z zaistniałą sytuacją mieszkańcy budynku przy ulicy Zawilec wylegli na korytarz i zaczęli winszować sobie posiadania szlafroków oraz umiejętności przebywania pod wspólnym dachem w tak dramatycznych warunkach. Klatka schodowa pachniała dniem wczorajszym, a mokre sny, zamiast lokować się w kącikach oczu mieszkańców, by nad ranem osiągnąć formę dojrzałych śpiochów, spływały kanalikami łzowymi wprost do suchych gardeł, wywołując chrząkanie i znaczące pokasływanie przebudzonych.

„Kto z państwa zna najlepiej podejrzaną o płakanie”, zapytała Komenda Powiatowa, a sąsiedzi zaczęli się przekrzykiwać, że: „Ja, ja znam dobrze” oraz: „Ja, ja znam jeszcze lepiej”, deklarowała wspólnota sąsiedzka poprzez podnoszenie na zmianę głosu i rąk. „Zaraz, zaraz, chwileczkę”, orzekła natychmiast Komenda Powiatowa, po czym dodała jeszcze głośno: „Cisza!” Nastąpiło wówczas wycofanie argumentacji na rzecz znajomości z podejrzaną o płakanie. Wspólnota ucichła i czekała na ciąg dalszy interwencji.

Komenda Powiatowa przyłożyła ucho do drzwi lokalu numer 11, a następnie wszczęła dalsze wyjaśnienia. „Kto jest tu gospodarzem?”, padło pytanie, które natychmiast zostało zaprotokołowane. Ze wspólnoty wystąpił wówczas mężczyzna w zielonym szlafroku z włókna nienaturalnego. „Klucze”, padł rozkaz i Komenda Powiatowa wyciągnęła ręce w celu przyjęcia kluczy. W tym momencie zrobiło się niezręcznie, ponieważ podający się za gospodarza mężczyzna w zielonym szlafroku najwyraźniej nie był w posiadaniu wyżej oczekiwanych przez Komendę Powiatową kluczy. To się wszystkim mieszkańcom budynku przy ulicy Zawilec natychmiast nie zmieściło w głowach, a następnie bardzo nie spodobało, ponieważ obowiązkiem obywatelskim było, żeby takie sytuacje się nie podobały. Wszelkie zaniedbania ze strony współobywateli miały być z gruntu, również tego, na którym był postawiony budynek przy ulicy Zawilec, piętnowane.

Gospodarz, na mocy prawa, ustanowionego przez rozporządzenie i stosowne zapisy, był zobowiązany do posiadania kluczy do każdego z mieszkań na wypadek niewłaściwego zachowania danego lokatora, w tym na wypadek płaczu, a nawet chociażby na wypadek podejrzenia o płacz. W kraju bowiem od nowego roku obowiązywał bezwzględny zakaz płakania. Tymczasem, jak zresztą wszystko na to wskazywało, a najbardziej wskazywał na to sam gospodarz, doszło do zaniedbania przez obywatela gospodarza, które to zaniedbanie musiało spotkać się w trybie pilnym z silnym napiętnowaniem ze strony wspólnoty mieszkaniowej. Wspólnota, wyrwana ze swoich łóżek na półmetku nocy, nie wiedziała już, czy bardziej napiętnować lokatorkę spod 11, która łamie prawo i płacze, czy też bardziej napiętnować gospodarza, który nie posiada kluczy, niezbędnych do zaprowadzenia porządku społecznego, w tym przypadku do wejścia do lokalu numer 11, w którym odbywa się bezprawny precedens płakania.

Komenda Powiatowa nie załamała jednak rąk, dzięki czemu już wkrótce drzwi do lokalu numer 11 zostały usunięte z pola dyskusji przy pomocy łomu. W dalszym przebiegu wydarzeń Komenda Powiatowa wkroczyła do lokalu, w którym dochodziło do łamiącego prawo płaczu. Wspólnota sąsiedzka tymczasem pozostała na klatce schodowej, wykonując manewr wyciągania szyi wraz z wszelkimi przyległościami.

Płacz dochodził teraz w pełni do uszu wszystkich. Przestępstwo było więc oczywiste i jako takie pozostawało ponad wszelką tę tak zwaną wątpliwość. Każdy z mieszkańców budynku przy ulicy Zawilec stawał się kimś więcej niż tylko mieszkańcem budynku przy ulicy Zawilec. Stawał się również świadkiem przestępstwa, a być może nawet zbrodni.

Oczekiwania wspólnoty sąsiedzkiej po kilku minutach zakończyły się pełnym sukcesem. Na horyzoncie lokalu numer 11 pojawiła się Komenda Powiatowa, trzymająca pod pachami słaniającą się i bezprawnie płaczącą zabójczynię spokoju w budynku przy ulicy Zawilec. Poły jej satynowego szlafroka rozchylały się, dzięki czemu wspólnota sąsiedzka mogła dojrzeć, że łzy kobiety spływały na jej piersi w rozmiarze 38 D i na wydęty (zapewne w wyniku łamania prawa) brzuch, by wreszcie zatopić się w kędzierzawych włosach pomiędzy jej udami.

Płacz lokatorki z lokalu numer 11 długo wstrząsał murami budynku przy ulicy Zawilec. Jeszcze trzy miesiące po usunięciu z lokalu łamiącej prawo kobiety w powietrzu unosił się zaduch łez i echo wycia. Dopiero działania firmy DDD – Dezynfekcja, Deratyzacja, Depłacz S.A. – wytrzepała atmosferę budynku z wszelkich śladów rozpaczy.

 

Chryzantemy

 

– Moje włosy są martwe – powiedziałam, a mała ekspedientka z turkusową kreską na powiece uśmiechnęła się do mnie i ze zrozumieniem skinęła głową, na której w świetle jarzeniówki żyły sobie w najlepsze jej ciemne i błyszczące włosy.

– Rozumiem, co ma pani na myśli – powiedziała i dotknęła mojego ramienia, a ja uwierzyłam, że oto nareszcie moje włosy zostaną wskrzeszone.

Stanęłyśmy przed półką, na której szczycie widniał napis: „ODŻYWKI”, a mała ekspedientka przeczesała dłonią swoje żywe włosy, mówiąc:

– Najważniejsza jest obserwacja i poznanie swoich włosów. Ich preferencji co do preferencji oraz ich zapotrzebowania co do potrzeb. Chodzi o równowagę PEHa – dodała i zerknęła znienacka na moje włosy, które dawno, dawno temu, za górami i lasami, straciły wszelką równowagę.

– Proteiny, emolienty, humektanty – czarowała dalej, wybierając buteleczki i tubki z półki, nad którą cały czas widniał napis-wół: „ODŻYWKI”.

– Jakie ma pani włosy? – zapytała mała ekspedientka z turkusową kreską na powiece, unikając przy tym patrzenia na moje włosy.

– Martwe – odpowiedziałam konsekwentnie.

– Tak, to już wiemy – odpowiedziała mała ekspedientka w liczbie mnogiej, zapewne w imieniu wszystkich buteleczek i tubek, stojących na półce. – Ale jaki typ włosów pani ma? – pytała dalej.

„Typ, typ, typ…” – powtarzałam sobie w głowie, na której nie żyły mi włosy.

„Jaki wy jesteście typ?” – zastanawiałam się i pytałam po cichu swoich włosów, po czym głośno do małej ekspedientki powiedziałam:

– Typ martwy na amen.

Zaśmiała się, a wtedy zobaczyłam jej zęby. Nie wszystkie zęby małej ekspedientki żyły. Część zębów była już martwa, a część zębów sobie właśnie, w tym momencie, kiedy stałyśmy przy półce z umieszczonym nad nią wielkim napisem: „ODŻYWKI”, umierała.

Włosy to nie zęby, a zęby to nie włosy, pomyślałam bardzo logicznie oraz pomyślałam jeszcze, że jedno nie idzie w parze z drugim, to jest, że włosy nie idą w parze z zębami.

– Ale jaki typ porowatości ma pani? To znaczy, jaki pani włosy mają porowatości system? – spytała i przesunęła językiem po swoich umierających zębach. Przesuwała zaś językiem z lewej strony na prawą, a ja wtedy zastanawiałam się, czy jest praworęczna, czy leworęczna i czy to się przekłada na bycie prawojęzyczną i lewojęzyczną, czy też nie, to znaczy czy jedno z drugim ma coś wspólnego, czy też zupełnie nie. W ten sposób uciekałam od odpowiedzi na pytanie, na które odpowiedzi nie znałam. Wstydziłam się, że nie wiem, jakiego typu mam swoje martwe włosy. Wstydziłam się, że ich o to, jakim są typem, przed ich śmiercią nie zapytałam. Nie zainteresowałam się nimi, kiedy żyły. Nie rozmawiałam z nimi, nie spędzałam z nimi czasu i nie wyjeżdżałam z nimi na wakacje.

– Nie wiem – wydukałam wreszcie, a mała ekspedientka z turkusową kreską na powiece uśmiechnęła się triumfalnie, pokazując swoje umierające zęby. Lewa dwójka machała do mnie rozpaczliwie. Stała na krawędzi i groziła, że wyskoczy.

Irytują mnie samobójcy, myślałam sobie, kierując wzrok na ożywiający napis: „ODŻYWKI”.

– W takim razie przeprowadzimy szybki test na typ porowatości pani włosów – powiedziała mała ekspedientka, po czym przeprowadziła szybki test, polegający na zerknięciu na moje martwe włosy.

– No tak, powiedziała i dodała: – Tak, jak myślałam.

Trudno mi było z tym polemizować, więc nie polemizowałam i odpowiedziałam zgodnie z oczekiwaniami:

– No tak.

W ten sposób zdobyłam poparcie nie tylko małej ekspedientki z turkusową kreską na powiece, ale również poparcie wszystkich buteleczek i tubek na półce, nad którą nadal widniał napis jak Pan Bóg przykazał: „ODŻYWKI”.

Mała ekspedientka z turkusową kreską na powiece podała mi wielką papierową torbę, wypełnioną buteleczkami i tubkami i powiedziała:

– Serum, mgiełki, wcierki, maski, oleje, peelingi, zioła, zestawy, akcesoria, bestsellery, nowości, promocje…

Natychmiast poczułam się lepiej, a moje włosy jakby uniosły się nieco u nasady.

– Widziała pani?! – krzyknęłam.

– Co? – spytała mała ekspedientka z turkusową kreską na powiece, wychylając się znad terminala.

– Moje włosy – krzyczałam – moje włosy ożywają – krzyczałam dalej.

– No to cudnie – odpowiedziała mała ekspedientka z turkusową kreską na powiekach i uśmiechając się martwymi zębami podała mi rachunek.

Spojrzałam na koszty całkowite i poczułam, że żyję, jak nigdy wcześniej, podczas gdy moje martwe włosy rozwiewał wentylator. Osiowy. Tłoczący z siatką.

 

Piołun

 

Jechałam zgodnie z przepisami, kiedy ten głupi dzieciak wpadł mi pod koła. Robiłam wszystko jak należy. Byłam trzeźwa. Nie przekroczyłam prędkości. Nie złamałam żadnego przepisu drogowego. Dzieciak po prostu nagle wpadł mi prosto pod koła. Takie rzeczy się zdarzają coraz częściej. Dzieciaki rzucają się pod samochód, żeby wyłudzić kasę na protezy. Dziewczynki zazwyczaj wbiegają tak, by uszkodzić sobie nogi, ale chłopcy, którzy wolą wymienić kończyny górne, wskakują na ulicę jak do basenu. Z rękami wyciągniętymi przed siebie. Tak właśnie było w moim przypadku, to znaczy w przypadku tego mojego głupiego dzieciaka. Chłopca.

Co miałam robić? Zatrzymałam swoją Evę 44, zajrzałam pod nią, a kiedy zobaczyłam pod jej kołami zmiażdżone ręce tego głupiego bachora, zadzwoniłam do Franciszka.

– Hej Fran.

– Hej Mel.

– Wpadł mi pod samochód bachor.

– Teraz? Serio? Właśnie biorę kąpiel.

– Wybacz Fran, ale właśnie teraz.

– Wiesz, ile kosztuje ciepła woda?

– Wiem, Fran.

– Zapłacisz również za wodę, ok?

– Ok, Fran, tylko zabieraj swój mokry tyłek i przyjeżdżaj do mnie zanim pojawi się tu policja.

– Nie dramatyzuj Mel, policja pojawiała się w ubiegłym stuleciu, teraz wszystko jest zapisywane w Cieniu.

– Nie mam Cienia, Fran.

– Jak to nie masz Cienia, to nielegalne.

– Właśnie dlatego chcę, żebyś przyjechał, rozumiesz?

– Rozumiem, że będzie cię to sporo kosztowało i nie mówię o tym głupim dzieciaku.

Powiedział i się rozłączył.

Kosztowało mnie to sporo, ale przecież nie miałam problemów z pieniędzmi. Problemy miałam z rękami głupiego bachora wbitymi w koła mojej Evy. Ale przede wszystkim miałam problemy z brakiem Cienia.

No dobrze, na pewno jesteście ciekawi, dlaczego nie mam Cienia. A nade wszystko: jak to w ogóle możliwe, że nie mam Cienia? Nie zamierzam wam się teraz tu spowiadać z całego swojego życia, a nawet z jego części. Ale nie jest tajemnicą, że byłam kiedyś żoną Tego, Kto Nie Ma Obowiązku i Który Ma Władzę. Od kilku lat nie jestem już żoną Tego, Kto Nie Ma Obowiązku i Który Ma Władzę, ale poza nazwiskiem z małżeństwa pozostał mi brak Cienia właśnie oraz jeszcze powietrze z 1978 roku.

Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy. Może i znacie takich, co oddychają powietrzem z 2005, a nawet 1996 roku. Ale założę się o swoją Evę 44, że nie znajdziecie nikogo, kto jest w posiadaniu powietrza z 1978 roku. Za powietrze z 1978 roku niektórzy mogliby zabić. Na szczęście na jakości powietrza zna się niewielu. Szkoły nie edukują dzieci w kwestii powietrza, a i uniwersytety bardziej koncentrują się na rozpoznawaniu roczników win i samochodów, aniżeli na dekodowaniu jakości i pochodzenia powietrza, którym się oddycha. No i dobrze. Dopiero by było, gdyby pospólstwo zdawało sobie sprawę z tego, że istnieje najstarsze i najczystsze powietrze, rocznik tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy, którym oddycha elita.

Fran przyjechał swoim Adamem33 w ciągu siedemnastu minut. Chwile oczekiwania spędziłam na zagłuszaniu wrzasków bachora, któremu zachciało się protez akurat wtedy, kiedy przejeżdżałam. Co za pech! Dzieciak darł się tak głośno, że moje głośniki Glenn988 ledwo tłumiły dźwięki, dochodzące spod kół.

– Hej Mel.

– Hej Fran.

– Szałowo wyglądasz.

– Dzięki Fran, zaktualizowałam się kilka dni temu i czuję się rzeczywiście świetnie w tej wersji.

– To co, najpierw chyba wyciągnę dzieciaka spod Evy.

– Tak, usuń tego bachora, bo głowa mi pęka od jego krzyków.

– Kurczę Mel, dzieciak tak utknął, że sam nie dam rady go wyszarpać, będziesz musiała mi pomóc.

– Chyba zwariowałeś, nie zamierzam babrać się we krwi tego gówniarza.

– Nie mamy wyjścia, Mel, nie pojedziemy przecież z dzieciakiem wbitym w podwozie Evy.

– Niech to szlag!

– Ciągnij za lewą nogę, a ja zajmę się prawą, na trzy–czte–ry!

– O kurczę, Fran, ile krwi może być w takim małym zasmarkańcu, leje się z niego jak z jakiejś cholernej rynny.

– Nie wygląda to dobrze, Mel.

– Gdyby wyglądało to dobrze, Fran, nie wyciągałabym ciebie z kąpieli.

– Przynajmniej przestał wrzeszczeć. Sprawdź, czy oddycha.

– Oddycha. Głupi gnojek.

– Dobra Mel, pakujemy go do wozu i jedziemy do ciebie.

– Do którego wozu mamy go włożyć?

– Do twojego, w końcu tobie wpadł pod koła, a nie mnie.

– Kurczę Fran, za co ja ci płacę?

– Już ty dobrze wiesz, za co.

Wrzuciliśmy bachora do bagażnika Evy44, a potem pojechaliśmy do mojej siedziby i umieściliśmy dzieciaka w komorze witalnej. Zaparzyłam piołun i z termoszklankami wyszliśmy do portalogrodu, zaprogramowanego na wzór ogrodu Claude’a Moneta w Giverny. Włączyłam zachód słońca i przez chwilę w milczeniu czekaliśmy, aż piołun uderzy nam do głów.

– To jak to załatwisz, Fran?

– Mel, wierz mi, lepiej, żebyś znała jak najmniej szczegółów.

– Ale załatwisz?

– Jasne, że załatwię, moje drugie imię brzmi: „Załatwię”.

– Co z dzieciakiem?

– A co ma być? Posiedzi w komorze, a potem… Potem Doktor Fo przygotuje dla niego protezy.

– Czy do tego nie potrzeba danych z Cienia?

– Oczywiście, że potrzeba, Mel.

– Ale ja nie mam Cienia.

– Już mi to raz dzisiaj powiedziałaś Mel.

– Fran?

– Słuchaj Mel, plan jest prosty, jak tylko dzieciak nieco dojdzie do siebie, trzeba będzie go jeszcze raz przejechać, ale tym razem musi to zrobić ktoś, kto ma Cień.

– Kto?

– A to już jest moja sprawa, Mel.

– Smakuje Ci piołun, Fran?

– Doskonały, Mel.

– Nieźle tarmosi neurony, co?

– Nieźle.

 

Mimoza

 

Przez czterdzieści dwa lata, sześćdziesiąt trzy dni i siedemnaście godzin odkładała siebie na później. W tym czasie zgromadziła siebie tak dużo, że mogłaby sobą obdarować całą jednostkę straży pożarnej, a i tak jeszcze by jej starczyło dla ortopedy, architekta i nauczyciela wiedzy o społeczeństwie. Ale ona czekała. Na tego jednego, jedynego. No i się doczekała.

Edward, bo tak miał na imię, znalazł się 26 sierpnia po godzinie 17.00 w wagonie restauracyjnym pociągu z Krakowa do Warszawy. Chociaż Edward po polsku byłby podstarzałym kurduplem z dużym brzuchem, to Edward po angielsku był prawdziwym księciem z bajki.

Kotlet schabowy w tradycyjnej odsłonie, który właśnie spożywała, przestał być taki tradycyjny w chwili, kiedy Edward zapytał, czy może się dosiąść. Nie odpowiedziała, ponieważ właśnie miała usta pełne głównego dania. Skinęła tylko głową i się uśmiechnęła. Może lepiej w ogóle nic nie mówić, pomyślała, przełykając miazgę, złożoną z kotleta, ziemniaków i zestawu surówek. Ale decyzja nie należała już do niej. Dobre?, zapytał, a ona nie miała teraz innego wyjścia, musiała odpowiedzieć. Do wyboru miała klasyczny zestaw odpowiedzi: „Dobre”, „Takie sobie” oraz „Niedobre”. Wybrała opcję pierwszą, bezpieczną, która świadczyła nie tylko o tym, że umie korzystać z życia i podejmuje zawsze dobre decyzje, ale również o tym, że jak każda zdrowa na umyśle kobieta kocha kotlety schabowe.

To dobrze, że dobre, powiedział i pewnie byłoby tego wszystkiego na tyle, gdyby nie to, że kelnerka, która przyniosła dla niego szklankę z piwem, nie potknęła się i nie przewróciła na nią – na kobietę, która odkładała siebie przez czterdzieści dwa lata, sześćdziesiąt trzy dni i siedemnaście godzin.

Kiedy spotykasz mężczyznę swojego życia, a na twoje piersi leje się zimne piwo Łomża, jasne, że nie jest to codzienna sytuacja, wobec której możesz przejść do porządku dziennego. Zresztą, jak kobieta, która odkładała siebie przez czterdzieści dwa lata, sześćdziesiąt trzy dni i siedemnaście godzin, miałaby teraz, z kotletem w ustach i zimną Łomżą na piersiach w ogóle się poruszać?

Siedziała zatem nieporuszona, podczas gdy kelnerka otrzepywała się z niewidzialnego pyłu, mówiąc: „Kurwa” oraz „Ja pierdolę”. Mężczyzna tymczasem, znaczy się Edward, chwycił za serwetki. Te ułożone w wachlarz. Te same, z których ty nigdy nie możesz wyciągnąć jednej serwetki, ale, jak zademonstrował Edward, możesz za to doskonale chwycić wszystkie naraz, co też zresztą Edward zrobił wybitnie, by w następnym ludzkim odruchu przycisnąć swoją dłoń, uzbrojoną w serwetki, do piersi, oblanych Łomżą, jasną, co za rozkosz!

– Edward jestem – powiedział, wyciskając serwetkami piwo z jej piersi.

– Monika – odpowiedziała, po czym czekała na ciąg dalszy.

– Trzeba będzie to zaprać, powiedział wreszcie, a ona się uśmiechnęła. Pięknie. Tak, jak jeszcze nigdy wcześniej w życiu (to jest przez czterdzieści dwa lata, sześćdziesiąt trzy dni i siedemnaście godzin) nie uśmiechnęła się na myśl o zapieraniu.

 

Szalej

 

Pętał się bez celu, aż w końcu wsiadł do pociągu i pojechał do Warszawy. Takie wielkie miasto, w dodatku stolica, może człowiekowi rozum odebrać, nic dziwnego zatem, że kiedy tylko wysiadł na Dworcu Gdańskim, to mu odebrało.

Najpierw okradł starszą panią. W sumie baba sama się o to prosiła, bo tak kurczowo trzymała torebkę, jakby miała w niej co najmniej tysiąc, a nie sto siedemdziesiąt złotych. Potem wspiął się na górę wiaduktu. Przy Zajączka wszedł do pierwszej napotkanej restauracji i zamówił krem z pomidorów, żeberka z sałatką ziemniaczaną oraz dwa Tyskie z kija. Zjadł, wypił, po czym wyszedł bez płacenia. Kelnerka musiała być totalną idiotką, skoro tego nie zauważyła i za nim nie pobiegła. Na Placu Inwalidów zirytowało go czerwone Audi A8. Suka zaparkowała, a potem wysiadła z samochodu w tych swoich wysokich szpilkach z taką miną, jakby coś wokół niej śmierdziało. Wyjął z kieszeni klucze, po czym okrążył samochód, zostawiając na nim swój podpis. Należało się dziwce, a co! Na Placu Wilsona, tuż przy parku, poczuł parcie na pęcherz, więc podszedł do przypiętego różowego rowerka i się na niego odlał. Niech ma, smarkula! W metrze wchodził na stopy kobiet, a kiedy te mówiły te swoje kłamliwe „auć”, odpowiadał: „Co się, kurwa, pchasz!” Wreszcie się tym wszystkim zmęczył i postanowił wracać do domu.

Był już prawie na wiadukcie, kiedy zauważył przed sobą arogancką, wyniosłą i zarozumiałą młodą dupcię. Nie mógł tak tego zostawić, więc za nią poszedł. Spieszyła się, ale on potrafił, jeśli tylko chciał, szybko chodzić, więc o tym, że ją zgubi, nie było mowy. Zbiegła po schodach, a on za nią. Przeszła przez park, a on za nią. Weszła do bloku z wielkiej płyty, a on, a jakże, za nią. Kiedy otworzyła drzwi windy i weszła do środka, a on pojawił się tuż za nią, zdziwiła się, widział to na jej twarzy, ale nic nie powiedziała, żadnego „dzień dobry”, i to był jej błąd.

Winda była stara, pomalowana farbą olejną na brzydki kolor. Mogła przewieźć 500 kg lub 6 osób. Teraz przewiezie ich dwoje.

Dziewczyna wcisnęła dwunastkę i stanęła przy samych drzwiach, tyłem do niego, wystawiając w jego stronę tę arogancką, wyniosłą i zarozumiałą młodą dupcię. Co za tupeciara! Nie wytrzymał i nacisnął „STOP”. Winda podskoczyła i zatrzymała się pomiędzy piętrami. Wtedy on zdjął spodnie i powiedział: „Nie drzyj się, kurwa, to ci nic nie zrobię”.

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego. Najpierw na jego dół, a potem na jego górę. Właśnie w takiej, nie innej, kolejności. A potem zaczęła płakać i powtarzać: „Nie rób mi, nic, nie rób mi, nic, nie rób mi, nic…” Tak, jakby składała zamówienie w kawiarni i prosiła o latte bez pianki, kretynka! Te jej błagania tylko sprawiły, że jeszcze bardziej mu stwardniał. Ale poza tym nie miał pomysłu, co robić dalej, więc po raz kolejny mówił do niej: „Nie drzyj się, to ci nic nie zrobię”, podczas gdy ona po raz kolejny mówiła: „Nie rób mi, Nic, nie rób mi, Nic…” Ta konwersacja stawała się zbyt przewidywalna, zaczęła go wręcz nudzić. Patrzył na nią i powoli tracił tą całą sytuacją zainteresowanie, więc postanowił w końcu, dla podtrzymania rozmowy, jej przyłożyć.

Dziewczyna uspokoiła się, ale nagle zaczęła być cholernie elokwentna. Dość zwięźle przedstawiła mu strukturę całej swojej rodziny, wymieniając imiona braci i sióstr, a potem, gdy bracia i siostry się jej skończyli, kuzynów. W życiu nie słyszał, żeby ktoś miał tak wielką rodzinę. Jego dół powoli się kurczył. „Zamknij się”, powiedział, ale ona wcale się nie zamknęła, tylko teraz zaczęła opowiadać o chorobach rodzinnych, o łuszczycach, trądzikach, opryszczkach, zespołach jelita drażliwego, anginach, grzybicach, świerzbach, zapaleniach mieszka włosowego, opadających powiekach, wycinanych migdałkach, refluksach, jamach otrzewnych i niedoborach witaminy B12. Co za odrażająca dziewucha! Jego dół nie chciał mieć już z nią nic wspólnego – skurczył się ostatecznie i tęsknił do swojego domku-rozporka.

Sam najchętniej też by już wrócił do domu, ale nie można było zostawić tej sytuacji ot tak. Trzeba było ją zakończyć z zachowaniem honoru. Najlepiej byłoby ją zabić, ale niestety nie posiadał niezbędnych do tego narzędzi, a gołymi rękami nie zamierzał dotykać tej dziewczyny z łuszczycą, świerzbem i jeden Bóg wie, z czym jeszcze. W związku z tym przyłożył jej raz jeszcze. Tym razem nogą. Ponieważ ucichła, niech-będzie-pochwalony-Jezus-Chrystus-i-Maryja-zawsze-dziewica, wykorzystał to i nacisnął P. P jak: pa pa głupia dziewucho z windy!

Kiedy tylko wyszedł z bloku, zaczął biec w kierunku wiaduktu. Zobaczył tory kolejowe i ucieszył się jak małe dziecko. Kupił bilet. Był tak szczęśliwy, że chciał uścisnąć kasjerkę, ale przez okienko się nie dało. Podczas drogi powrotnej z każdym kilometrem oddawało mu rozum. Tudum, tudum, tudum.

Kiedy wchodził do domu, miał już rozum w pełni. Położył sto złotych na stole i: „Masz mamuś”, powiedział, po czym pocałował matkę w rękę. „Dobre z ciebie dziecko”, powiedziała wzruszona mamuś i nalała mu gorącej zupy ze łzami szczęścia.

 

Fiołki

 

Zanim autorka bestsellera Siniaki oraz inne nieszczęścia zginęła w katastrofie lotniczej, spędziła dwie godziny w strefie bezcłowej na lotnisku w Zurychu. Kupiła perfumy Toma Forda „Fucking Fabulous”, butelkę Baileys’a i kawę. W toalecie zrobiła to, co nawet autorki bestsellerów robią w toaletach, a następnie wylała do umywalki kawęz papierowego kubeczka i napełniła go Baileys’em. Bała się latać na trzeźwo.

Spacerowała po lotnisku w ciemnych okularach i piła likier, który jej dobrze robił, podczas gdy jej stanom lękowym robił wprost odwrotnie. W księgarni odnalazła stos swoich Siniaków oraz innych nieszczęść. Otworzyła jeden egzemplarz, zerknęła przez swoje ramię, najpierw prawe, potem lewe, a kiedy upewniła się, że nikt nie patrzy, podpisała książkę. To samo zrobiła z egzemplarzem Piklowanie jest sexy niejakiej Astrid Montgomery (podpisując się za niejaką Astrid Montgomery) oraz z egzemplarzem kryminału Gorąca krew, zimny nóż poczytnego Steve’a McIntire (podpisując się za poczytnego Steve’a McIntire). Baileys zaczynał działać cuda.

Sprawdziła numer swojego lotu, którego cyfry dodała do siebie, a następnie mnożyła i dzieliła tak długo, aż osiągnęła zadawalającą cyfrę 9. Lubiła dziewiątki.

Zjadła sandwicha z szynką, a potem poszła raz jeszcze do toalety, żeby uzupełnić zapas szminki na ustach oraz zapas Baileysa w papierowym kubeczku. Na pokład samolotu wchodziła w bardzo dobrej kondycji fizycznej oraz w doskonałym humorze. Usiadła na swoim miejscu: ulubiona cyfra 9 oraz litera B, jak Bardzo dobrze. A zatem doskonale.

Przed startem zdrzemnęła się na chwilę, Baileysowi niech będą dzięki! Obudziła ją stewardessa, która dotknęła jej ramienia i poprosiła o zapięcie pasów. „Ach te pasy” oraz: „Ach, to całe zapinanie pasów”, pomyślała, zerkając na siedzącą obok osobę. Nie miała zbyt wielkich oczekiwań, więc nie była rozczarowana, że towarzyszem jej podróży i tym razem nie jest szpakowaty właściciel kliniki medycznej, tylko tleniona blondyna z nadwagą. Takie jest życie, pomyślała i takie było życie rzeczywiście.

Samolot drgnął, a następnie zaczął powoli poruszać się w kierunku pasów startowych. Kiedy stewardessa rozpoczęła swój taniec godowy z żółtą kamizelką ratunkową w ramionach, tleniona blondyna szturchnęła ją ramieniem i zaśmiała się, puszczając do niej oko. Autorka bestsellera Siniaki oraz inne nieszczęścia uśmiechnęła się bez przekonania, po czym pociągnęła solidny łyk z papierowego kubka. Niech to już się wreszcie skończy, pomyślała, chociaż przecież wcale nie chciała, żeby to był wreszcie koniec.

Samolot stanął na pasie startowym, a silniki rozpoczęły swoją pieśń. Ave Maria, pomyślała autorka bestsellera i zaczęła szperać w torebce w poszukiwaniu słuchawek.

Dokładnie w tym samym momencie, kiedy samolot poderwał się do lotu, a więc w tym najgorszym ze złych momentów, tlenioną blondynę dopadła wiedza.

– Już wiem! – krzyknęła, a papierowy kubek wypadł z dłoni siedzącej obok autorki Siników oraz innych nieszczęść.

Wprost na jej łono.

Kiedy otrząsnęła się z zaskoczenia, zobaczyła nad sobą tę tlenioną z nadwagą, która swoimi serdelkowatymi paluchami wycierała z jej podbrzusza resztki Baileysa.

– Niech to szlag – krzyknęła – a blondyna kiwnęła głową i powiedziała:

– W rzeczy samej, moja droga, w rzeczy samej.

Była na wysokości 8000 metrów, a serdelkowate dłonie tlenionej blondyny były na jej łonie. „Czy można mieć większego pecha?”, pomyślała autorka Siniaków oraz innych nieszczęść, podczas gdy my doskonale wiemy, że można, biorąc pod uwagę, że autorka bestsellerazginęła kilkanaście minut później po tym, jak serdelkowate paluchy tlenionej blondyny macały ją pomiędzy nogami.

– Mam ogromną plamę – krzyknęła histerycznie autorka bestsellera.

– To się spierze, kochanieńka – powiedziała tleniona blondyna z nadwagą i zamrugała powiekami – Jesteś autorką bestsellera Siniaki oraz inne nieszczęścia, prawda? – zapytała, po czym wyciągnęła z torebki pogięty i poplamiony egzemplarz Siniaków.

– Nigdzie się nie ruszam bez twojej książki – mówiła dalej tleniona blondyna z nadwagą, poruszając się z prędkością ponad 800 kilometrów na godzinę.

– Mam plamę, obrzydliwą plamę – zawodziła autorka bestsellera.

– Nie denerwuj się, kochanieńka, to tylko plama – powiedziała tleniona blondyna z nadwagą, po czym serdelkowatymi paluchami zaczęła przeglądać Siniaki oraz inne nieszczęścia.

– Nie mogę mieć plam, nie mogę żyć z plamami, muszę się przebrać, natychmiast, nie mogę żyć, nie mogę mieć plam… – Autorka bestsellera wstała z fotela, ale natychmiast na niego opadła w wyniku turbulencji.

– Turbulencje – powiedziała tleniona blondyna z nadwagą i upuściła Siniaki oraz inne nieszczęścia na ogłuszony wysokością samolotowy dywan.

„Ladies and gentlemen, we’re about to experience some turbulence.