Babie lato - Marta Dzido - ebook + książka
NOWOŚĆ

Babie lato ebook

Dzido Marta

3,4

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Najnowszy zbiór opowiadań Marty Dzido, która w „Sezonie na truskawki” eksplorowała temat kobiecej zmysłowości. „Babie lato” sięga dalej, ukazując nie tylko afirmację cielesności, lecz także historie życiowych blizn, które nas formują. To opowieści o kobietach, które łączy jedno – nie wahają się zawalczyć o siebie. Bohaterki Marty Dzido na różnych etapach życia dążą do samostanowienia, a ich głosy splatają się w fascynującą opowieść o prawie do własnego ciała, wolności, emancypacji, odwadze i pamięci.

„Krzyk dochodzi z głębi trzewi, krzyk jak ryk, bo nie idę sama, bo jest nas sto, sto tysięcy, jeszcze więcej. Jest nas stos”.

Marta Dzido– polska pisarka i reżyserka, zadebiutowała jako szesnastolatka. Kobiece doświadczenie to dla niej temat fundamentalny i jemu poświęciła swoje powieści „Ślad po mamie”, „Małż”, „Matrioszka”, zbiór opowiadań „Sezon na truskawki” i reportaż „Kobiety Solidarności”. Za powieść „Frajda” zdobyła w 2019 roku Europejską Nagrodę Literacką. Jest autorką zdjęć do filmu dokumentalnego „Podziemne państwo kobiet”, jako scenarzystka i reżyserka pracowała również przy dokumentach „Solidarność według kobiet” oraz „Siłaczki”. Jej proza tłumaczona była m.in. na wietnamski, czeski, ukraiński, serbski, macedoński, niemiecki, chorwacki, bułgarski.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
1
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Akombakom

Nie oderwiesz się od lektury

Każde zdanie, każdy wyraz w punkt. Wspaniałe
00

Popularność




babie lato

Zaprawdę powia­dam wam, może­cie mi wie­rzyć lub nie, zaczęło się w noc, gdy poli­zał mnie księ­życ. Musia­łam spać mocno, snem spra­wie­dli­wej, nie pamię­tam niczego, lecz rano w lusterku dostrze­głam we wło­sach ślad tego liź­nię­cia. Kilka srebr­nych pasm, jakby języ­kiem starł wierzch­nią war­stwę, zli­zał kolor i blask, zosta­wia­jąc białe niteczki, led­wie widoczne pośród burzy ciem­nych, a prze­cież siwe. Zacze­szę na bok, nikt się nie pozna, wie­czo­rem nałożę farbę, będzie po spra­wie. Ale wła­ści­wie kto miałby się poznać. I na czym.

Jakiś czas póź­niej zna­la­złam podobne w moim czar­nym trój­ką­cie ber­mudz­kim. Zwi­nięte w sprę­żynkę jak wszyst­kie inne, ale jakby nie moje. Białe, odbite w nega­ty­wie, skoro nie moje, to czyje. Gdy­bym się tam wcze­śniej wyde­pi­lo­wała, żaden księ­życ nie miałby szans, byłoby gładko, gła­dziu­teńko, a tu w gęstych zaro­ślach sre­brzy­sta poświata. Co robić.

Przy­cza­iłam się, bo jak to, tak nagle. Mam się mie­rzyć z jesie­nią, a jesz­cze na dobre nie prze­tra­wi­łam wio­sny. Z dziew­czyny pro­sto w bab­cię, tak bły­ska­wicz­nie, jakby nie było innych pór roku, no pro­szę. Może da się zawrzeć z nim pakt, z tym księ­ży­cem, może zapro­po­nuję mu coś w zamian, pie­nią­dze, duszę, czas, może będzie chciał, tylko niech nie pozba­wia mnie barw.

Chcę lśnić do końca. Ile się da.

Kiedy cze­ka­łam na księ­życ, przy­szedł do mnie lew. Zaprawdę powia­dam wam, może­cie wie­rzyć, może­cie nie. Drap­nął mnie mię­dzy brwiami na powi­ta­nie, pazu­rem roz­orał czoło. Zazna­czył nad moim nosem swoją obec­ność. Mówią, że taki znak od lwa szpeci, że są spo­soby, można wstrzyk­nąć co nieco i bruzda się sama wygła­dzi. Jak po pra­so­wa­niu. Nie będzie widać, że marsz­czy­łam brwi, gdy mia­łam pro­blem do roz­wią­za­nia, ba, nawet wię­cej, ani śladu, że kie­dy­kol­wiek myśla­łam. Żad­nych pro­blemów, żad­nego myśle­nia, żad­nych oznak, że prze­ży­łam spo­tka­nie z lwem. Jeden zastrzyk, dwa, póź­niej jesz­cze trzy. A co, jeśli boję się igieł i nie wsty­dzę samo­dziel­nie myśleć. A co, jeśli lubię lwy.

Stada kur, które har­co­wały tuż obok na wol­nym wybiegu, nawet nie dostrze­głam, tak wtedy rycza­łam ze śmie­chu, do łez, do bólu brzu­cha, nie mogłam zła­pać tchu. Dopiero póź­niej zna­la­złam w kąci­kach oczu te kurze łapki, drobne zary­so­wa­nia, dowód mojej rado­ści, może kury też chi­cho­tały, zresztą kto je tam wie. Jesz­cze po kurach nie opadł pył, już w moich policz­kach zamiesz­kały cho­miki. Mościły się wygod­nie, cią­gnąc skórę w dół, mam stać się dla nich spi­żar­nią czy jak. Ni­gdy nie prze­pa­da­łam za gry­zo­niami, które po wej­ściu do koło­wrotka bie­gną osza­lałe, nie wie­dząc dokąd i po co. Ja wolę mieć świa­do­mość po co. Więc po co.

Zaprawdę powia­dam, może­cie, co chce­cie, ale czasu nie było, żeby zna­leźć odpo­wiedź, bo dzień po dniu zja­wiały się kolejne zwie­rzęta. Na ramio­nach przy­sia­dły motylki, roz­ło­żyły skrzy­dła, pod kola­nami sieć tkały pajączki, szyję upodo­bał sobie indyk. Jak to moż­liwe, że w moim nie­po­zor­nym ciele mie­ści się całe zoo, czy sta­łam się arką, czy nad­cho­dzi potop.

Wypa­try­wa­łam tsu­nami, mówią, że wtedy o twój brzeg ude­rzają fale gorąca, no dalej, ude­rzaj­cie, jestem gotowa, uwiel­biam ska­kać w falach, ale tafla była spo­kojna, woda przy­jem­nie chłodna. Może moje morze jest gigan­tycz­nym jezio­rem, może wcale nie zanosi się jesz­cze na przy­pływ. Słońce mnie spie­kło, gdy tak sie­dzia­łam, pró­bu­jąc doj­rzeć, co za hory­zon­tem, skóra zro­biła się cienka, sucha jak per­ga­min. Skoro tak, nie pozo­staje mi nic innego, jak ten per­ga­min zapi­sać. Zaprawdę.

Powia­dam wam, dziwny to stan, wciąż mieć na końcu języka słodko-słony posmak lata i jed­no­cze­śnie widzieć, że nie­ubła­ga­nie nad­ciąga zima, że nie ma wyj­ścia. Posu­nąć się w rok o dzie­sięć lat, obu­dzić jed­nego dnia jako sie­dem­dzie­się­cio­latka, a następ­nego wysko­czyć z łóżka z poczu­ciem, że znów sie­dem­na­ście, wariac­two. Iść ulicą i odkryć, że cię nie widać, chcieć to obwie­ścić całemu światu rado­snym krzy­kiem: patrz­cie, patrz­cie, nie widać mnie. I chwilę póź­niej zro­zu­mieć, że nikogo moja nie­wi­dzial­ność nie obcho­dzi. Nikogo. Poza mną.

Więc idę w pele­ry­nie nie­widce, dama z lwem, w koro­nie ze sre­bra. Nikt za mną nie gwiż­dże, nikt nie ciumka. Żad­nych oznak podziwu, zacze­pek, mla­ska­nia, obła­pia­nia wzro­kiem, żad­nego hej, kotku, paso­wa­łoby raczej hej, lwie, ale przed lwicą nikt nie zamie­rza się popi­sy­wać, lwicy nikt nie stara się za wszelką cenę przy­gar­nąć, nikt jej namol­nie nie wypy­tuje o numer. Z kotka pro­sto w lwa i od razu cał­ko­wi­cie prze­zro­czy­sta, znik­nę­łam z pola widze­nia, sta­łam się dla nich powie­trzem. Jaka wygoda. Mogę sobie po pro­stu iść środ­kiem mia­sta, nie­istotna, a wszech­obecna.

Był czas, gdy mi zale­żało, by patrzyli i podzi­wiali, miło było odbi­jać się w ich oczach i dzięki temu wie­dzieć, że jest dobrze. Ale oto nad­szedł moment, że nikt mi w tym nie pomoże, sama muszę wie­dzieć, jak jest. I zaprawdę powia­dam, ni­gdy nie jest tylko dobrze, tak jak ni­gdy nie jest wyłącz­nie źle. Mogła­bym te wyżło­bie­nia, bruzdy, zała­ma­nia, szramy, wyschnięte koryta rzek na mojej twa­rzy wypeł­nić kwa­sami, tok­syną, ist­nieją spo­soby, by z pomocą kilku sztu­czek, a wła­ści­wie odpo­wied­niej sumy, spra­wiać wra­że­nie ład­niej­szej, młod­szej, mil­szej, tu ode­ssać, tam nacią­gnąć. Ale hola, hola, czy ja chcę być nacią­gana. Kogo tym nacią­ga­niem mia­ła­bym nacią­gnąć. I na co.

Już wcze­śniej myśla­łam, by odpu­ścić, jed­nak coś mi nie pozwa­lało, jakaś nie­pi­sana umowa nie wia­domo z kim, chyba z całym świa­tem, że mam się ład­nie pre­zen­to­wać. A czy moim celem jest być pre­zen­tem. Poło­żyć się pod cho­inką, z kokardą na czubku, błysz­czeć i wabić, podejdź tu, pro­szę, roz­pa­kuj mnie wresz­cie. Dam ci przy­jem­ność, krótką chwilę zado­wo­le­nia, a potem rzu­cisz mnie w kąt, bo prze­cież są inne, też się pięk­nie pre­zen­tują, nawet pięk­niej, można wybie­rać, prze­bie­rać, pró­bo­wać, odwi­jać ozdobny papier, sma­ko­wać, bawić się, a po chwili się­gać po jesz­cze. A co, gdy ja nie mam potrzeby ład­nie się pre­zen­to­wać, wręcz prze­ciw­nie, wcale się dobrze nie trzy­mam. Czego zresztą mia­ła­bym się trzy­mać, prze­cież tak bar­dzo pra­gnę puścić.

Byłam już dla wielu all inc­lu­sive, wszystko gra­tis, na wycią­gnię­cie ręki, bierz­cie, jedz­cie, smacz­nego. Teraz sama sobie pre­zen­tem i nie­spo­dzianką. Zaprawdę nie spo­dzie­wa­łam się tak moc­nego ude­rze­nia gorą­cej fali, która zwala z nóg, można uto­nąć, ale jeśli nie będziesz z nią wal­czyć, jeśli dasz się ponieść, popły­niesz ku nowym lądom, na bez­ludne raj­skie wyspy, gdzie dia­beł mówi dobra­noc, zaufaj, płyń, nie oba­wiaj się dia­bła.

Płynę z falą, meduza o wężo­wych wło­sach, jest nas wię­cej takich meduz, nie zadzie­raj, bo się spa­rzysz. Każda sobie ste­rem, każda okrę­tem, sobie przy­sta­nią. Ryczące czter­dziestki, wyjące pięć­dzie­siątki, fry­wolne sześć­dzie­siątki, a dalej tylko sil­niej­sze, wichry, wichrzy­cielki, z takich sztorm, strach się bać. Gotowe prze­rwać rejs i zawi­nąć do portu, jeśli naj­dzie nas ochota, bo prze­cież po to w życiu nad­cho­dzi czas pauzy, żeby­śmy mogły wresz­cie przy­sta­nąć, prze­stać gnać, pomy­śleć w końcu o sobie i sobie spra­wić przy­jem­ność, nie innym. Wejść do baru i w spo­koju się napić, nie będąc przy tym naga­by­waną, do nie­wi­dzial­nej nikt nie będzie pró­bo­wał star­to­wać. Nie­wi­dzialna może w spo­koju robić, co jej się podoba. Nie czeka, aż ją popro­szą do tańca. Sama jest sobie tań­cem, zna swoje rytmy i melo­die. Popro­wa­dzi się tak, jak ją nogi poniosą, nikomu nic do tego, czy dobrze się będzie pro­wa­dzić, czy źle. Czy zna kroki i powta­rza wyuczony układ, czy raczej wiruje wokół wła­snej osi, do utraty tchu, aż świat wokół niej karu­zelą.

Ni­gdy nie była od do, zawsze cykliczna. Co mie­siąc krew w piach. I znów. Aż do pełni. Przyj­mo­wała w sie­bie nasie­nie, w brzu­chu kieł­ko­wało nowe, wycho­dziło na świat. Wykrwa­wiła się dość, a została z pustym gniaz­dem, wszyst­kie ptaszki, które kie­dyś tam miesz­kały, pofru­nęły w siną dal, cza­sem tylko dzwo­nią, dryń, dryń, mamo, może poby­ła­byś jutro z wnucz­kami. A mama wola­łaby naj­pierw usły­szeć pyta­nie: co u cie­bie sły­chać. No wła­śnie. Co sły­chać.

Powia­dam wam, głos stał się niski, szorstki, zdu­szony, jakby z zaświa­tów. Jego meta­liczny tembr spra­wia, że w roz­mo­wach przez tele­fon cza­sem ktoś zwraca się do mnie per pan. Widocz­nie jest we mnie męż­czy­zna, może zawsze był, tylko teraz dałam mu prze­strzeń, pozwa­lam docho­dzić do głosu. Już nie muszę krzy­czeć, by być wysłu­chaną i zro­zu­mianą, star­czy dosadne, grube: nie. Ni­gdy odma­wia­nie nie szło mi łatwiej niż teraz, a na doda­tek wcale nie jest mi przy­kro. Bo niby czemu. Już się w życiu naprze­pra­sza­łam na zapas, na wyrost i z góry, już wię­cej nie mam zamiaru.

Gną się moje gałę­zie do ziemi, cięż­kie od owo­ców, schną płatki róży, ula­tują z wia­trem, z każ­dym odde­chem lżej­sza. Odkąd opa­dły ze mnie wszyst­kie liście, zosta­łam naga prawda, bez ozdób, bez okry­cia, wresz­cie w pierw­szej oso­bie rodzaju żeń­skiego w cza­sie teraź­niej­szym.

Może i nie roz­po­znaję tej w lustrze, tej pomię­tej i posi­wia­łej, o męskich rysach i groź­nym spoj­rze­niu, nie wiem, kim jest, skąd się tu wzięła, ale to nic. Dobrze wiem za to, kim jest ta we mnie, pewna sie­bie lejdi, która nie boi się pły­nąć z falą, która pozwala, by pie­ścił ją czas i nie kryje się z tym. Baba.

Bab­cia, babu­leńka, sta­ru­cha. Babeczka. Z kre­mem lub cze­ko­la­dowa. Babuszka wydmuszka.

Babka. Była z pia­sku, ledwo ją dotknąć, roz­sy­py­wała się, tym­cza­sowa, kru­cha. Była lan­ce­to­wata, do rany przy­łóż. Wysłu­chać o pro­ble­mach, pro­szę. Dora­dzić w kło­po­cie, już lecę. Utu­lić, pomóc, wytrzeć nos, kto jak nie ona, do kogo jak nie do niej.

Siała mak, jed­nak ktoś wie­dział lepiej, tym kimś był oczy­wi­ście dziad. Bo nie tak, bo ina­czej trzeba, on pokaże, on obja­śni. Ale baba tere-fere, strzela z łuku, tra­fiony zato­piony, koniom lżej. Stara pru­kwa, mako­lą­gwa. Babi­szon, bab­sko. Babsz­tyl.

Była ba, ba, baba ba, bańka mydlana, mie­niła się przez chwilę wszyst­kimi kolo­rami tęczy, plask, została z niej mokra plama. Była baba wiel­ka­nocna, jak wielka noc pełna gwiazd, a każda z tych gwiazd to odrębny świat, inna histo­ria, ba, ba, baba, baśń, patrz w niebo, tam szu­kaj baby, tam baba śni, tam jej baśń.

Baba, babu, babu­leńka. Ona się nie lęka, nie klęka przed nikim, nie żałuje, żad­nych win. Ma swoje ulu­bione grze­chy, nie będzie ich sobie prze­cież odma­wiać. Baba, babo, bao, baobab, otwiera swe kwiaty o zmierz­chu, daje się zapy­lać nie­to­pe­rzom, sta­nęła na gło­wie, zapusz­cza korze­nie w chmu­rach, patrz­cie ją, wymknęła się gra­wi­ta­cji, spry­ciara.

Baba baobab, bao, boa, baba jest wężem, kusi z drzewa wie­dzy, rwij, kosz­tuj, sma­kuj, gryź, nie żałuj sobie, weź jesz­cze, dokładkę, wie­dzy ni­gdy dość, bo im wię­cej wiesz, tym więk­szą masz świa­do­mość, jak jed­nak wciąż mało. Nie­na­sy­cona, żądna posiąść, ile tylko zdoła, gotowa się z tobą podzie­lić. Wiedźma. Kapłanka, bogini, mędr­czyni. Baba. Boa. Zrzuca skórę węża, zmie­nia postać, ulega prze­obra­że­niom i defor­ma­cjom. Sta­ru­cha a dziew­czynka, kobieta a jed­nak męż­czy­zna. Kto to ta baba. Baba Jaga. Baba Ja.

Odmie­niona przez wszyst­kie przy­padki, bez wyjąt­ków, w szyku prze­staw­nym i w dodatku tak bez­czel­nie zado­wo­lona, mówią, że nie przy­stoi, komu nie przy­stoi, babie już wszystko przy­stoi, wszystko jej sta­nie i nie­po­trzebny do tego jędrny biust, o wiele waż­niej­szy jest jędrny mózg.

Tyle jej zostało, reszta usu­szona, zapie­czona, uwę­dzona lub skan­dy­zo­wana. Można by ewen­tu­al­nie lukrem, ale baba nie prze­pada za słod­kim, woli pikantne. Czuła nar­ra­torka, któ­rej strefy ero­genne prze­szły płyn­nie w strefy cza­sowe, bo zde­cy­do­wała się pójść z cza­sem na całość, wie­dząc dosko­nale, że przy­szłość nie­ubła­ga­nie się kur­czy, nie zaczeka.

Zie­mia obie­cana już jałowa, nie wyda wię­cej, nie będzie rodzić. Na jej skó­rze sia­teczka zmarsz­czek jak mapa, wybie­raj, czy na wschód, czy na zachód, połu­dniki, połu­dnice, pół­noc­nice.

Zapa­dli­ska, gej­zery, cie­płe źró­dła, śpiący wul­kan, w każ­dej chwili może nastą­pić erup­cja. A kiedy baba wybuch­nie, drżyj­cie, z baby lawa to nie prze­lewki.

Powia­dam wam zaprawdę, piękny to w życiu czas, może­cie nie wie­rzyć, wasza strata. Nie muszę nikomu udo­wad­niać, niczego, wszystko mam w nosie, łącz­nie z pestką cze­re­śni, którą pró­bo­wa­łam sobie tam wło­żyć jako dziecko, a bab­cia mnie prze­strze­gała: niech cię ręka boska broni, jesz­cze ci wyro­śnie gałąź. Wypusz­czam nosem zie­lone pędy, kieł­kuję, pącz­kuję, do kwia­tusz­ków zla­tują się psz­czoły zwa­bione wonią, a w moich żyłach pły­nie gęsty miód, może­cie nie wie­rzyć, może wam się zda­wać, że osza­la­łam, może macie rację, lepiej sza­leć, niż trzy­mać się w ryzach tym, co powie­dzą inni. Zresztą i tak gor­sze od tego, co powie­dzą, jest, czego nie powie­dzą, a każdy inny i tak co innego, więc jakie ma to zna­cze­nie.

Moje kra­wę­dzie stały się ostre, teraz na moich gra­ni­cach zasieki, nie pró­buj­cie for­so­wać. Mam za sobą wszyst­kie te, które były tu przede mną, moje przod­ki­nie, moje poprzed­niczki. Babki, pra­babki, z któ­rych się skła­dam, krew z krwi i ciało z ciała. Jest we mnie ta z gru­bym czar­nym war­ko­czem, w któ­rym miesz­kały duchy, i ta, którą ojciec wydzie­dzi­czył, bo poko­chała męż­czy­znę z innej tra­dy­cji, innej reli­gii. Jest ta, która na kro­snach tkała kilimy, a w każ­dym wątek i osnowa, zaszy­fro­wane kolo­ro­wymi nićmi roz­działy histo­rii. Jest we mnie i tamta, która po śmierci przy­sia­dła na para­pe­cie pod posta­cią motyla cytrynka. I wszyst­kie te, o któ­rych nie wiem nic, daw­niej­sze pra­pra, i te, które przyjdą tu po mnie. Bo żadna z nas nie mie­ści się w od do, każda jest na swój spo­sób cykliczna.

Zaprawdę, za prawdę i za wszyst­kie kłam­stewka, ilu­zje, nie­do­mó­wie­nia, fan­ta­zje i blagi. Bo czemu nie mia­ła­bym kolo­ry­zo­wać. Zamiast przy­szłość sły­szeć pysz­ność, w spieszmy się roz­po­znać pie­śćmy się. W cza­sie zna­leźć sojusz­nika, mieć w nim kochanka, oddać mu się bez obaw, bez reszty, nie roz­mie­niać na drobne. Upra­wiać z nim nie tylko seks, lecz przede wszyst­kim sens, i niech zosta­nie po tym ślad, niech wzra­sta.

Taka miłość zda­rza się raz na życie. Raz na śmierć. Nie ucie­kaj przed nią, łap.

Baby, oto moja tajem­nica wiary, wielka jest, a jej moc wyzwa­la­jąca. Odry­wam stopy od ziemi, nic mnie tu nie trzyma, mogę się puścić. Mam swoje lata, wresz­cie umiem latać. Srebrna paję­cza nić z moich wło­sów, którą porwał wiatr i roz­włó­czył po łące, skrzy się w jesien­nym słońcu. Babie lato, ten krótki moment ostat­niego cie­pła, poże­gnalne muśnię­cie. Potem już tylko plu­cha, przy­mrozki, zamieć, mrok. Ale póki co chwała nam, boha­terki, matrony, nestorki, wyrocz­nie, damy nocy o kwia­tach, które naj­pięk­niej pachną po zmierz­chu, któ­rych płatki pie­ści języ­kiem księ­życ, które z nadej­ściem dnia opadną zwię­dłe. Chwała nam i tej chwili, poże­gnalnemu tchnie­niu babiego lata, z któ­rym wzla­tu­jemy ku niebu, odro­dzone i lek­kie.

Zaprawdę powia­dam wam, nie ma czego się bać, wkrótce po babim lecie nadej­dzie kolejna pora. Pora wra­cać. Tam, skąd przy­by­ły­śmy.

wielka niedźwiedzica

Nie­za­leż­nie od dnia tygo­dnia za każ­dym razem to była nie­dziela. Odświęt­nie ubrane, uro­czy­ste wycho­dzi­ły­śmy z domu około dwu­na­stej, mówiła: to do cie­bie słońce się tak pięk­nie uśmie­cha, dla cie­bie zakwi­tły bzy, pową­chaj, spójrz. Wącha­łam, prawda, że pach­niały, jesz­cze jak.

Zwy­kle miała na sobie jakąś zwiewną sukienkę, cienki płaszcz i koniecz­nie błę­kitną apaszkę, zawsze tę samą: nikt nie będzie oglą­dał sta­rej pomarsz­czo­nej szyi, jesz­cze czego, pocho­wa­cie mnie w tym szalu, na co ja, że nie mów tak, bo ni­gdy nie umrzesz, nie pozwolę ci.

Z oddali dobie­gał dźwięk kościel­nych dzwo­nów, bim­bam, bim­bam, dzień święty świę­cić. Patrzy­łam w równy krok dziew­czy­nek z sąsiedz­twa, w ich cia­sno sple­cione war­ko­cze, nogi w bia­łych raj­stop­kach: tylko się nie pobrudź. Mijały nas pro­wa­dzone na mszę przez mamy i bab­cie, bim­bam, my podą­ża­ły­śmy w prze­ciw­nym kie­runku, my szły­śmy bim­bać w innym ryt­mie, prze­cież nie­dziela, nie­dziela ma być dla nas. Kawia­renka była dwie prze­cznice stąd, na ladzie za szkłem puchary w roz­ma­itych kształ­tach, wypeł­nione dese­rami o sma­kach tru­ska­wek i wani­lii, kolo­rowa gala­retka z bitą śmie­taną, na któ­rej czubku wisienka, cze­ko­la­dowe musy posy­pane wiór­kami koko­so­wymi, ser­niki, eklerki, bezy. Kel­ner pytał, co paniom podać, ona ruchem głowy wska­zy­wała na mnie: decy­duje młoda dama. Wybie­ra­łam długo, ślinka cie­kła od samego patrze­nia, strużką po bro­dzie, ale trzeba było prze­cież prze­my­śleć decy­zję, nie prze­oczyć niczego, dla nas miał być naj­ład­niej­szy, naj­le­piej gdy­by­śmy mogły wziąć wszyst­kie i nie wycho­dzić stąd do następ­nej nie­dzieli.

Pró­bo­wała tylko tro­chę, z wierz­chu, obli­zu­jąc łyżeczkę, mówiła: a wiesz, że w cukierni też można się modlić, wcale nie trzeba cho­dzić do kościoła, bóg jest wszę­dzie. Ja że w bitej śmie­tance jest go naj­wię­cej, na co ona: star­czy mi już tej bosko­ści. I prze­su­wała swój deser w moją stronę: chcesz, dokończ. Koń­czy­łam, a co. Potem pełne boskiej sło­dy­czy rusza­ły­śmy dalej w dzień, pro­sto w słońce, w bzy, moja dłoń lepiła się do jej dłoni. Lato nie lato, zima nie zima, nakła­dała koron­kowe ręka­wiczki: nikt nie będzie patrzył na znisz­czone dło­nie, jesz­cze czego, po mojej śmierci weź­miesz sobie te mitenki, jeśli będziesz chciała, a ja, że ni­gdy w życiu, na pewno nie.

Szłam obok niej, ska­cząc mię­dzy pły­tami chod­nika, by przy­pad­kiem nie sta­nąć na pęk­nię­tej, bo nie­szczę­ście, hops, hops, aż chod­nik się koń­czył, skrę­ca­ły­śmy w wąską ścieżkę mię­dzy krza­kami, koniec balu, panno lalu, teraz się zaczyna dżun­gla. Rwa­ły­śmy listki aka­cji, kocha, nie kocha, ona że a czemu nie kocha, skoro można prze­cież po swo­jemu: kocha, uwiel­bia, przy­tula, wtedy zawsze wyj­dzie nam coś dobrego, po co mamy wró­żyć złe. Sta­wa­łam pod krze­wem, potrzą­sała gałę­ziami, sypały się białe płatki, uwaga, uwaga, nad­ciąga jaśmi­nowy deszcz, praw­dziwa kwia­towa ulewa, widzia­łaś kie­dyś coś podob­nego, ja ni­gdy. Na tę polankę wci­śniętą mię­dzy bloki a boisko do piłki noż­nej mówiła: dolina topoli, dziś już wiem, że takich dolin są w naszym mie­ście dzie­siątki, ale w tam­tym cza­sie ta dolina była naj­cu­dow­niej­szym miej­scem, w jakim mogły­śmy prze­bim­bać nie­dzielę. Więc bim­ba­ły­śmy.

Kła­dła się w tra­wie, ja przy niej, wielka niedź­wie­dzica i jej mały miś. Patrząc z boku, nikt by nie pomy­ślał, że w środku jest mię­ciutka, puchata, cała z futra, nic tylko się wtu­lić, ale dobrze wiem, że nie zawsze taka była, nie dla wszyst­kich. Gdy ktoś jej pod­padł, potra­fiła wydo­być z sie­bie groźny ryk, raz przy mnie wybu­chła i jed­nemu namol­nemu, który nas zacze­pił w kawiarni, huk­nęła: idź pan w piiiii… reneje. Poszedł, dał spo­kój. Ale te Pire­neje pamię­tam do dziś. On, myślę, że też. Takich Pire­ne­jów nie da się łatwo zapo­mnieć.

Leża­ły­śmy pod gołym nie­bem, na łonie, nad nami tań­czyły topole. Śpie­wała: ty pój­dziesz górą, ty zakwit­niesz różą albo u przą­śniczki sie­dzą jak anioł dzie­weczki, ja śpie­wa­łam z nią, nauczy­łam się na pamięć słów tych daw­nych pio­se­nek, przy­śpie­wek, na któ­rych się cho­wała i z któ­rych nie wyro­sła, ona i wszy­scy jej podobni, ludzie sta­rej daty. Ja byłam wtedy jesz­cze daty świe­żej, młoda krew, dopiero co. Cza­sem z koni­czyny plo­tły­śmy wianki, przędą sobie, przędą jedwabne niteczki. Cza­sem gania­ły­śmy motyle, kręć się, kręć, wrze­ciono.

Mówiła, że pod posta­cią cytrynka kryje się jej pra­babka, w mle­czu umiała dostrzec kuzynkę, a dzia­dek, któ­rego nie mia­łam oka­zji ni­gdy poznać, bo kiedy się poja­wi­łam, on aku­rat wła­śnie znik­nął, dzia­dek był teraz raj­skim jabłusz­kiem. Kto żył dobrze, po śmierci może przy­brać postać zwie­rzę­cia albo rośliny, kto żył źle, niech go pie­kło pochło­nie. Trzeba ci wie­dzieć, że nasi zmarli są obok nas, nie zapo­mnij o tym.

Ta pamięta lepiej, czyja dłuż­sza nić.

Jej nić była wtedy już dużo dłuż­sza, moja dopiero się zaczy­nała.

Wszystko, co naj­cen­niej­sze, zgro­madź sobie tu, w gło­wie – powta­rzała – wie­dza to praw­dziwe bogac­two, tego nikt ci nie zabie­rze, to nie pie­nią­dze, które łatwo roz­trwo­nić, nie mają­tek, który można stra­cić z dnia na dzień. Pró­bo­wa­łam sobie wyobra­zić ją dziew­czynkę, mniej wię­cej w moim wieku, któ­rej świat skoń­czył się pew­nego pierw­szego wrze­śnia i która zamiast usiąść w szkol­nej ławce i uczyć się, zmu­szona była ucie­kać, która wie­dzę musiała wyszar­py­wać spo­mię­dzy krót­kich chwil, gdy aku­rat nie trzeba było bać się o życie. Ile wyszarp­nęła, tyle jej, dziś już wiem, ale kiedy leża­ły­śmy w tra­wie, nie­wiele rozu­mia­łam, byłam prze­cież małym misiem, któ­remu jego wielka niedź­wie­dzica zamiast bajek opo­wia­dała histo­rie z jakie­goś przed­wojną, z jakiejś zaoku­pa­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki