Babie lato - Marta Dzido - ebook + książka
NOWOŚĆ

Babie lato ebook

Dzido Marta

3,9

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Najnowszy zbiór opowiadań Marty Dzido, która w „Sezonie na truskawki” eksplorowała temat kobiecej zmysłowości. „Babie lato” sięga dalej, ukazując nie tylko afirmację cielesności, lecz także historie życiowych blizn, które nas formują. To opowieści o kobietach, które łączy jedno – nie wahają się zawalczyć o siebie. Bohaterki Marty Dzido na różnych etapach życia dążą do samostanowienia, a ich głosy splatają się w fascynującą opowieść o prawie do własnego ciała, wolności, emancypacji, odwadze i pamięci.

„Krzyk dochodzi z głębi trzewi, krzyk jak ryk, bo nie idę sama, bo jest nas sto, sto tysięcy, jeszcze więcej. Jest nas stos”.

Marta Dzido– polska pisarka i reżyserka, zadebiutowała jako szesnastolatka. Kobiece doświadczenie to dla niej temat fundamentalny i jemu poświęciła swoje powieści „Ślad po mamie”, „Małż”, „Matrioszka”, zbiór opowiadań „Sezon na truskawki” i reportaż „Kobiety Solidarności”. Za powieść „Frajda” zdobyła w 2019 roku Europejską Nagrodę Literacką. Jest autorką zdjęć do filmu dokumentalnego „Podziemne państwo kobiet”, jako scenarzystka i reżyserka pracowała również przy dokumentach „Solidarność według kobiet” oraz „Siłaczki”. Jej proza tłumaczona była m.in. na wietnamski, czeski, ukraiński, serbski, macedoński, niemiecki, chorwacki, bułgarski.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (17 ocen)
7
3
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amrynnlynx

Całkiem niezła

Babie Lato wykonane piórem Marty Dzido to delikatna nić kobiecości, spleciona przez trud i piękno, żyjąca wspomnieniami i zapachem dobrych, wciąż jeszcze ciepłych dni. To kres atrakcyjnej cielesności, która zostawia za sobą szybkość i spontaniczny ruch, pozwalając wkraść się dotąd nieśmiało zerkającemu zdecydowaniu opromienionemu pewnością siebie. Pajęczyna zmarszczek zawieszonych między spokojnym spojrzeniem kurczącym powieki w uśmiechu, a ustami falującymi łagodnie przy wypowiadaniu własnych granic. BABIE LATO Bohaterki opowiadań Dzido to kobiety odważne, samostanowiące o sobie i swoim losie, choć nieczęsto uwikłane w niesprzyjający romans czasu z przestrzenią. Autorka bierze na warsztat opowiadań tematy społecznie złożone (emancypacja, relacje, aborcja, starzenie), lepkie od emocji, pulsujące, ale nie ma zamiaru nurkować w nich do mrocznego dna, preferuje raczej słodki wierzch niż gorzki spód. Język tańczy na granicy liryki z prozą, zdarza się, że intensywność opowiadania ulatuje ni...
00
marikareads

Z braku laku…

między 2 a 3 Książki Marty Dzido przewijają mi się w przestrzeni książkowej od kilku lat, i mimo tego, że wielokrotnie dostawałam propozycje ich przeczytania i zaopiniowania to podskórnie czułam, że to nie dla mnie - kompletnie bez konkretnego powodu, to po prostu moja czytelnicza intuicja. W końcu skusiłam się na „Babie lato”, bo tytuł był zachwalany przez osoby, które z reguły sięgają po podobne tytuły co ja. A trzeba było zaufać samej sobie, swojemu przeczuciu, bo niestety okazało się, że to zupełnie nie jest moja lireracka bajka. Mimo tego, że tematyka przecież bardzo moja, bo feministyczna, babska. Zresztą z dziesięciu opowiadań podobały mi się dwa, w tym właśnie to o strajku kobiet „Pierwszy krzyk”. To co mi nie pasuje w „Babim lecie”? A no stylistyka mocno odbiega od moich preferencji. Trochę przewracałam oczami na kolejne „zabawy” z wplataniem przysłów czy frazeologizmów w tekst jak np. tutaj: „Mogę sobie mydlić oczy, wmawiać, że to miłość. Bardzo możliwe. Jedno nie wyklucza d...
00
BartoszKuchta78

Nie oderwiesz się od lektury

Jakby ktoś przelał na papier moje myśli.
00
Akombakom

Nie oderwiesz się od lektury

Każde zdanie, każdy wyraz w punkt. Wspaniałe
00

Popularność




babie lato

Zaprawdę powia­dam wam, może­cie mi wie­rzyć lub nie, zaczęło się w noc, gdy poli­zał mnie księ­życ. Musia­łam spać mocno, snem spra­wie­dli­wej, nie pamię­tam niczego, lecz rano w lusterku dostrze­głam we wło­sach ślad tego liź­nię­cia. Kilka srebr­nych pasm, jakby języ­kiem starł wierzch­nią war­stwę, zli­zał kolor i blask, zosta­wia­jąc białe niteczki, led­wie widoczne pośród burzy ciem­nych, a prze­cież siwe. Zacze­szę na bok, nikt się nie pozna, wie­czo­rem nałożę farbę, będzie po spra­wie. Ale wła­ści­wie kto miałby się poznać. I na czym.

Jakiś czas póź­niej zna­la­złam podobne w moim czar­nym trój­ką­cie ber­mudz­kim. Zwi­nięte w sprę­żynkę jak wszyst­kie inne, ale jakby nie moje. Białe, odbite w nega­ty­wie, skoro nie moje, to czyje. Gdy­bym się tam wcze­śniej wyde­pi­lo­wała, żaden księ­życ nie miałby szans, byłoby gładko, gła­dziu­teńko, a tu w gęstych zaro­ślach sre­brzy­sta poświata. Co robić.

Przy­cza­iłam się, bo jak to, tak nagle. Mam się mie­rzyć z jesie­nią, a jesz­cze na dobre nie prze­tra­wi­łam wio­sny. Z dziew­czyny pro­sto w bab­cię, tak bły­ska­wicz­nie, jakby nie było innych pór roku, no pro­szę. Może da się zawrzeć z nim pakt, z tym księ­ży­cem, może zapro­po­nuję mu coś w zamian, pie­nią­dze, duszę, czas, może będzie chciał, tylko niech nie pozba­wia mnie barw.

Chcę lśnić do końca. Ile się da.

Kiedy cze­ka­łam na księ­życ, przy­szedł do mnie lew. Zaprawdę powia­dam wam, może­cie wie­rzyć, może­cie nie. Drap­nął mnie mię­dzy brwiami na powi­ta­nie, pazu­rem roz­orał czoło. Zazna­czył nad moim nosem swoją obec­ność. Mówią, że taki znak od lwa szpeci, że są spo­soby, można wstrzyk­nąć co nieco i bruzda się sama wygła­dzi. Jak po pra­so­wa­niu. Nie będzie widać, że marsz­czy­łam brwi, gdy mia­łam pro­blem do roz­wią­za­nia, ba, nawet wię­cej, ani śladu, że kie­dy­kol­wiek myśla­łam. Żad­nych pro­blemów, żad­nego myśle­nia, żad­nych oznak, że prze­ży­łam spo­tka­nie z lwem. Jeden zastrzyk, dwa, póź­niej jesz­cze trzy. A co, jeśli boję się igieł i nie wsty­dzę samo­dziel­nie myśleć. A co, jeśli lubię lwy.

Stada kur, które har­co­wały tuż obok na wol­nym wybiegu, nawet nie dostrze­głam, tak wtedy rycza­łam ze śmie­chu, do łez, do bólu brzu­cha, nie mogłam zła­pać tchu. Dopiero póź­niej zna­la­złam w kąci­kach oczu te kurze łapki, drobne zary­so­wa­nia, dowód mojej rado­ści, może kury też chi­cho­tały, zresztą kto je tam wie. Jesz­cze po kurach nie opadł pył, już w moich policz­kach zamiesz­kały cho­miki. Mościły się wygod­nie, cią­gnąc skórę w dół, mam stać się dla nich spi­żar­nią czy jak. Ni­gdy nie prze­pa­da­łam za gry­zo­niami, które po wej­ściu do koło­wrotka bie­gną osza­lałe, nie wie­dząc dokąd i po co. Ja wolę mieć świa­do­mość po co. Więc po co.

Zaprawdę powia­dam, może­cie, co chce­cie, ale czasu nie było, żeby zna­leźć odpo­wiedź, bo dzień po dniu zja­wiały się kolejne zwie­rzęta. Na ramio­nach przy­sia­dły motylki, roz­ło­żyły skrzy­dła, pod kola­nami sieć tkały pajączki, szyję upodo­bał sobie indyk. Jak to moż­liwe, że w moim nie­po­zor­nym ciele mie­ści się całe zoo, czy sta­łam się arką, czy nad­cho­dzi potop.

Wypa­try­wa­łam tsu­nami, mówią, że wtedy o twój brzeg ude­rzają fale gorąca, no dalej, ude­rzaj­cie, jestem gotowa, uwiel­biam ska­kać w falach, ale tafla była spo­kojna, woda przy­jem­nie chłodna. Może moje morze jest gigan­tycz­nym jezio­rem, może wcale nie zanosi się jesz­cze na przy­pływ. Słońce mnie spie­kło, gdy tak sie­dzia­łam, pró­bu­jąc doj­rzeć, co za hory­zon­tem, skóra zro­biła się cienka, sucha jak per­ga­min. Skoro tak, nie pozo­staje mi nic innego, jak ten per­ga­min zapi­sać. Zaprawdę.

Powia­dam wam, dziwny to stan, wciąż mieć na końcu języka słodko-słony posmak lata i jed­no­cze­śnie widzieć, że nie­ubła­ga­nie nad­ciąga zima, że nie ma wyj­ścia. Posu­nąć się w rok o dzie­sięć lat, obu­dzić jed­nego dnia jako sie­dem­dzie­się­cio­latka, a następ­nego wysko­czyć z łóżka z poczu­ciem, że znów sie­dem­na­ście, wariac­two. Iść ulicą i odkryć, że cię nie widać, chcieć to obwie­ścić całemu światu rado­snym krzy­kiem: patrz­cie, patrz­cie, nie widać mnie. I chwilę póź­niej zro­zu­mieć, że nikogo moja nie­wi­dzial­ność nie obcho­dzi. Nikogo. Poza mną.

Więc idę w pele­ry­nie nie­widce, dama z lwem, w koro­nie ze sre­bra. Nikt za mną nie gwiż­dże, nikt nie ciumka. Żad­nych oznak podziwu, zacze­pek, mla­ska­nia, obła­pia­nia wzro­kiem, żad­nego hej, kotku, paso­wa­łoby raczej hej, lwie, ale przed lwicą nikt nie zamie­rza się popi­sy­wać, lwicy nikt nie stara się za wszelką cenę przy­gar­nąć, nikt jej namol­nie nie wypy­tuje o numer. Z kotka pro­sto w lwa i od razu cał­ko­wi­cie prze­zro­czy­sta, znik­nę­łam z pola widze­nia, sta­łam się dla nich powie­trzem. Jaka wygoda. Mogę sobie po pro­stu iść środ­kiem mia­sta, nie­istotna, a wszech­obecna.

Był czas, gdy mi zale­żało, by patrzyli i podzi­wiali, miło było odbi­jać się w ich oczach i dzięki temu wie­dzieć, że jest dobrze. Ale oto nad­szedł moment, że nikt mi w tym nie pomoże, sama muszę wie­dzieć, jak jest. I zaprawdę powia­dam, ni­gdy nie jest tylko dobrze, tak jak ni­gdy nie jest wyłącz­nie źle. Mogła­bym te wyżło­bie­nia, bruzdy, zała­ma­nia, szramy, wyschnięte koryta rzek na mojej twa­rzy wypeł­nić kwa­sami, tok­syną, ist­nieją spo­soby, by z pomocą kilku sztu­czek, a wła­ści­wie odpo­wied­niej sumy, spra­wiać wra­że­nie ład­niej­szej, młod­szej, mil­szej, tu ode­ssać, tam nacią­gnąć. Ale hola, hola, czy ja chcę być nacią­gana. Kogo tym nacią­ga­niem mia­ła­bym nacią­gnąć. I na co.

Już wcze­śniej myśla­łam, by odpu­ścić, jed­nak coś mi nie pozwa­lało, jakaś nie­pi­sana umowa nie wia­domo z kim, chyba z całym świa­tem, że mam się ład­nie pre­zen­to­wać. A czy moim celem jest być pre­zen­tem. Poło­żyć się pod cho­inką, z kokardą na czubku, błysz­czeć i wabić, podejdź tu, pro­szę, roz­pa­kuj mnie wresz­cie. Dam ci przy­jem­ność, krótką chwilę zado­wo­le­nia, a potem rzu­cisz mnie w kąt, bo prze­cież są inne, też się pięk­nie pre­zen­tują, nawet pięk­niej, można wybie­rać, prze­bie­rać, pró­bo­wać, odwi­jać ozdobny papier, sma­ko­wać, bawić się, a po chwili się­gać po jesz­cze. A co, gdy ja nie mam potrzeby ład­nie się pre­zen­to­wać, wręcz prze­ciw­nie, wcale się dobrze nie trzy­mam. Czego zresztą mia­ła­bym się trzy­mać, prze­cież tak bar­dzo pra­gnę puścić.

Byłam już dla wielu all inc­lu­sive, wszystko gra­tis, na wycią­gnię­cie ręki, bierz­cie, jedz­cie, smacz­nego. Teraz sama sobie pre­zen­tem i nie­spo­dzianką. Zaprawdę nie spo­dzie­wa­łam się tak moc­nego ude­rze­nia gorą­cej fali, która zwala z nóg, można uto­nąć, ale jeśli nie będziesz z nią wal­czyć, jeśli dasz się ponieść, popły­niesz ku nowym lądom, na bez­ludne raj­skie wyspy, gdzie dia­beł mówi dobra­noc, zaufaj, płyń, nie oba­wiaj się dia­bła.

Płynę z falą, meduza o wężo­wych wło­sach, jest nas wię­cej takich meduz, nie zadzie­raj, bo się spa­rzysz. Każda sobie ste­rem, każda okrę­tem, sobie przy­sta­nią. Ryczące czter­dziestki, wyjące pięć­dzie­siątki, fry­wolne sześć­dzie­siątki, a dalej tylko sil­niej­sze, wichry, wichrzy­cielki, z takich sztorm, strach się bać. Gotowe prze­rwać rejs i zawi­nąć do portu, jeśli naj­dzie nas ochota, bo prze­cież po to w życiu nad­cho­dzi czas pauzy, żeby­śmy mogły wresz­cie przy­sta­nąć, prze­stać gnać, pomy­śleć w końcu o sobie i sobie spra­wić przy­jem­ność, nie innym. Wejść do baru i w spo­koju się napić, nie będąc przy tym naga­by­waną, do nie­wi­dzial­nej nikt nie będzie pró­bo­wał star­to­wać. Nie­wi­dzialna może w spo­koju robić, co jej się podoba. Nie czeka, aż ją popro­szą do tańca. Sama jest sobie tań­cem, zna swoje rytmy i melo­die. Popro­wa­dzi się tak, jak ją nogi poniosą, nikomu nic do tego, czy dobrze się będzie pro­wa­dzić, czy źle. Czy zna kroki i powta­rza wyuczony układ, czy raczej wiruje wokół wła­snej osi, do utraty tchu, aż świat wokół niej karu­zelą.

Ni­gdy nie była od do, zawsze cykliczna. Co mie­siąc krew w piach. I znów. Aż do pełni. Przyj­mo­wała w sie­bie nasie­nie, w brzu­chu kieł­ko­wało nowe, wycho­dziło na świat. Wykrwa­wiła się dość, a została z pustym gniaz­dem, wszyst­kie ptaszki, które kie­dyś tam miesz­kały, pofru­nęły w siną dal, cza­sem tylko dzwo­nią, dryń, dryń, mamo, może poby­ła­byś jutro z wnucz­kami. A mama wola­łaby naj­pierw usły­szeć pyta­nie: co u cie­bie sły­chać. No wła­śnie. Co sły­chać.

Powia­dam wam, głos stał się niski, szorstki, zdu­szony, jakby z zaświa­tów. Jego meta­liczny tembr spra­wia, że w roz­mo­wach przez tele­fon cza­sem ktoś zwraca się do mnie per pan. Widocz­nie jest we mnie męż­czy­zna, może zawsze był, tylko teraz dałam mu prze­strzeń, pozwa­lam docho­dzić do głosu. Już nie muszę krzy­czeć, by być wysłu­chaną i zro­zu­mianą, star­czy dosadne, grube: nie. Ni­gdy odma­wia­nie nie szło mi łatwiej niż teraz, a na doda­tek wcale nie jest mi przy­kro. Bo niby czemu. Już się w życiu naprze­pra­sza­łam na zapas, na wyrost i z góry, już wię­cej nie mam zamiaru.

Gną się moje gałę­zie do ziemi, cięż­kie od owo­ców, schną płatki róży, ula­tują z wia­trem, z każ­dym odde­chem lżej­sza. Odkąd opa­dły ze mnie wszyst­kie liście, zosta­łam naga prawda, bez ozdób, bez okry­cia, wresz­cie w pierw­szej oso­bie rodzaju żeń­skiego w cza­sie teraź­niej­szym.

Może i nie roz­po­znaję tej w lustrze, tej pomię­tej i posi­wia­łej, o męskich rysach i groź­nym spoj­rze­niu, nie wiem, kim jest, skąd się tu wzięła, ale to nic. Dobrze wiem za to, kim jest ta we mnie, pewna sie­bie lejdi, która nie boi się pły­nąć z falą, która pozwala, by pie­ścił ją czas i nie kryje się z tym. Baba.

Bab­cia, babu­leńka, sta­ru­cha. Babeczka. Z kre­mem lub cze­ko­la­dowa. Babuszka wydmuszka.

Babka. Była z pia­sku, ledwo ją dotknąć, roz­sy­py­wała się, tym­cza­sowa, kru­cha. Była lan­ce­to­wata, do rany przy­łóż. Wysłu­chać o pro­ble­mach, pro­szę. Dora­dzić w kło­po­cie, już lecę. Utu­lić, pomóc, wytrzeć nos, kto jak nie ona, do kogo jak nie do niej.

Siała mak, jed­nak ktoś wie­dział lepiej, tym kimś był oczy­wi­ście dziad. Bo nie tak, bo ina­czej trzeba, on pokaże, on obja­śni. Ale baba tere-fere, strzela z łuku, tra­fiony zato­piony, koniom lżej. Stara pru­kwa, mako­lą­gwa. Babi­szon, bab­sko. Babsz­tyl.

Była ba, ba, baba ba, bańka mydlana, mie­niła się przez chwilę wszyst­kimi kolo­rami tęczy, plask, została z niej mokra plama. Była baba wiel­ka­nocna, jak wielka noc pełna gwiazd, a każda z tych gwiazd to odrębny świat, inna histo­ria, ba, ba, baba, baśń, patrz w niebo, tam szu­kaj baby, tam baba śni, tam jej baśń.

Baba, babu, babu­leńka. Ona się nie lęka, nie klęka przed nikim, nie żałuje, żad­nych win. Ma swoje ulu­bione grze­chy, nie będzie ich sobie prze­cież odma­wiać. Baba, babo, bao, baobab, otwiera swe kwiaty o zmierz­chu, daje się zapy­lać nie­to­pe­rzom, sta­nęła na gło­wie, zapusz­cza korze­nie w chmu­rach, patrz­cie ją, wymknęła się gra­wi­ta­cji, spry­ciara.

Baba baobab, bao, boa, baba jest wężem, kusi z drzewa wie­dzy, rwij, kosz­tuj, sma­kuj, gryź, nie żałuj sobie, weź jesz­cze, dokładkę, wie­dzy ni­gdy dość, bo im wię­cej wiesz, tym więk­szą masz świa­do­mość, jak jed­nak wciąż mało. Nie­na­sy­cona, żądna posiąść, ile tylko zdoła, gotowa się z tobą podzie­lić. Wiedźma. Kapłanka, bogini, mędr­czyni. Baba. Boa. Zrzuca skórę węża, zmie­nia postać, ulega prze­obra­że­niom i defor­ma­cjom. Sta­ru­cha a dziew­czynka, kobieta a jed­nak męż­czy­zna. Kto to ta baba. Baba Jaga. Baba Ja.

Odmie­niona przez wszyst­kie przy­padki, bez wyjąt­ków, w szyku prze­staw­nym i w dodatku tak bez­czel­nie zado­wo­lona, mówią, że nie przy­stoi, komu nie przy­stoi, babie już wszystko przy­stoi, wszystko jej sta­nie i nie­po­trzebny do tego jędrny biust, o wiele waż­niej­szy jest jędrny mózg.

Tyle jej zostało, reszta usu­szona, zapie­czona, uwę­dzona lub skan­dy­zo­wana. Można by ewen­tu­al­nie lukrem, ale baba nie prze­pada za słod­kim, woli pikantne. Czuła nar­ra­torka, któ­rej strefy ero­genne prze­szły płyn­nie w strefy cza­sowe, bo zde­cy­do­wała się pójść z cza­sem na całość, wie­dząc dosko­nale, że przy­szłość nie­ubła­ga­nie się kur­czy, nie zaczeka.

Zie­mia obie­cana już jałowa, nie wyda wię­cej, nie będzie rodzić. Na jej skó­rze sia­teczka zmarsz­czek jak mapa, wybie­raj, czy na wschód, czy na zachód, połu­dniki, połu­dnice, pół­noc­nice.

Zapa­dli­ska, gej­zery, cie­płe źró­dła, śpiący wul­kan, w każ­dej chwili może nastą­pić erup­cja. A kiedy baba wybuch­nie, drżyj­cie, z baby lawa to nie prze­lewki.

Powia­dam wam zaprawdę, piękny to w życiu czas, może­cie nie wie­rzyć, wasza strata. Nie muszę nikomu udo­wad­niać, niczego, wszystko mam w nosie, łącz­nie z pestką cze­re­śni, którą pró­bo­wa­łam sobie tam wło­żyć jako dziecko, a bab­cia mnie prze­strze­gała: niech cię ręka boska broni, jesz­cze ci wyro­śnie gałąź. Wypusz­czam nosem zie­lone pędy, kieł­kuję, pącz­kuję, do kwia­tusz­ków zla­tują się psz­czoły zwa­bione wonią, a w moich żyłach pły­nie gęsty miód, może­cie nie wie­rzyć, może wam się zda­wać, że osza­la­łam, może macie rację, lepiej sza­leć, niż trzy­mać się w ryzach tym, co powie­dzą inni. Zresztą i tak gor­sze od tego, co powie­dzą, jest, czego nie powie­dzą, a każdy inny i tak co innego, więc jakie ma to zna­cze­nie.

Moje kra­wę­dzie stały się ostre, teraz na moich gra­ni­cach zasieki, nie pró­buj­cie for­so­wać. Mam za sobą wszyst­kie te, które były tu przede mną, moje przod­ki­nie, moje poprzed­niczki. Babki, pra­babki, z któ­rych się skła­dam, krew z krwi i ciało z ciała. Jest we mnie ta z gru­bym czar­nym war­ko­czem, w któ­rym miesz­kały duchy, i ta, którą ojciec wydzie­dzi­czył, bo poko­chała męż­czy­znę z innej tra­dy­cji, innej reli­gii. Jest ta, która na kro­snach tkała kilimy, a w każ­dym wątek i osnowa, zaszy­fro­wane kolo­ro­wymi nićmi roz­działy histo­rii. Jest we mnie i tamta, która po śmierci przy­sia­dła na para­pe­cie pod posta­cią motyla cytrynka. I wszyst­kie te, o któ­rych nie wiem nic, daw­niej­sze pra­pra, i te, które przyjdą tu po mnie. Bo żadna z nas nie mie­ści się w od do, każda jest na swój spo­sób cykliczna.

Zaprawdę, za prawdę i za wszyst­kie kłam­stewka, ilu­zje, nie­do­mó­wie­nia, fan­ta­zje i blagi. Bo czemu nie mia­ła­bym kolo­ry­zo­wać. Zamiast przy­szłość sły­szeć pysz­ność, w spieszmy się roz­po­znać pie­śćmy się. W cza­sie zna­leźć sojusz­nika, mieć w nim kochanka, oddać mu się bez obaw, bez reszty, nie roz­mie­niać na drobne. Upra­wiać z nim nie tylko seks, lecz przede wszyst­kim sens, i niech zosta­nie po tym ślad, niech wzra­sta.

Taka miłość zda­rza się raz na życie. Raz na śmierć. Nie ucie­kaj przed nią, łap.

Baby, oto moja tajem­nica wiary, wielka jest, a jej moc wyzwa­la­jąca. Odry­wam stopy od ziemi, nic mnie tu nie trzyma, mogę się puścić. Mam swoje lata, wresz­cie umiem latać. Srebrna paję­cza nić z moich wło­sów, którą porwał wiatr i roz­włó­czył po łące, skrzy się w jesien­nym słońcu. Babie lato, ten krótki moment ostat­niego cie­pła, poże­gnalne muśnię­cie. Potem już tylko plu­cha, przy­mrozki, zamieć, mrok. Ale póki co chwała nam, boha­terki, matrony, nestorki, wyrocz­nie, damy nocy o kwia­tach, które naj­pięk­niej pachną po zmierz­chu, któ­rych płatki pie­ści języ­kiem księ­życ, które z nadej­ściem dnia opadną zwię­dłe. Chwała nam i tej chwili, poże­gnalnemu tchnie­niu babiego lata, z któ­rym wzla­tu­jemy ku niebu, odro­dzone i lek­kie.

Zaprawdę powia­dam wam, nie ma czego się bać, wkrótce po babim lecie nadej­dzie kolejna pora. Pora wra­cać. Tam, skąd przy­by­ły­śmy.

wielka niedźwiedzica

Nie­za­leż­nie od dnia tygo­dnia za każ­dym razem to była nie­dziela. Odświęt­nie ubrane, uro­czy­ste wycho­dzi­ły­śmy z domu około dwu­na­stej, mówiła: to do cie­bie słońce się tak pięk­nie uśmie­cha, dla cie­bie zakwi­tły bzy, pową­chaj, spójrz. Wącha­łam, prawda, że pach­niały, jesz­cze jak.

Zwy­kle miała na sobie jakąś zwiewną sukienkę, cienki płaszcz i koniecz­nie błę­kitną apaszkę, zawsze tę samą: nikt nie będzie oglą­dał sta­rej pomarsz­czo­nej szyi, jesz­cze czego, pocho­wa­cie mnie w tym szalu, na co ja, że nie mów tak, bo ni­gdy nie umrzesz, nie pozwolę ci.

Z oddali dobie­gał dźwięk kościel­nych dzwo­nów, bim­bam, bim­bam, dzień święty świę­cić. Patrzy­łam w równy krok dziew­czy­nek z sąsiedz­twa, w ich cia­sno sple­cione war­ko­cze, nogi w bia­łych raj­stop­kach: tylko się nie pobrudź. Mijały nas pro­wa­dzone na mszę przez mamy i bab­cie, bim­bam, my podą­ża­ły­śmy w prze­ciw­nym kie­runku, my szły­śmy bim­bać w innym ryt­mie, prze­cież nie­dziela, nie­dziela ma być dla nas. Kawia­renka była dwie prze­cznice stąd, na ladzie za szkłem puchary w roz­ma­itych kształ­tach, wypeł­nione dese­rami o sma­kach tru­ska­wek i wani­lii, kolo­rowa gala­retka z bitą śmie­taną, na któ­rej czubku wisienka, cze­ko­la­dowe musy posy­pane wiór­kami koko­so­wymi, ser­niki, eklerki, bezy. Kel­ner pytał, co paniom podać, ona ruchem głowy wska­zy­wała na mnie: decy­duje młoda dama. Wybie­ra­łam długo, ślinka cie­kła od samego patrze­nia, strużką po bro­dzie, ale trzeba było prze­cież prze­my­śleć decy­zję, nie prze­oczyć niczego, dla nas miał być naj­ład­niej­szy, naj­le­piej gdy­by­śmy mogły wziąć wszyst­kie i nie wycho­dzić stąd do następ­nej nie­dzieli.

Pró­bo­wała tylko tro­chę, z wierz­chu, obli­zu­jąc łyżeczkę, mówiła: a wiesz, że w cukierni też można się modlić, wcale nie trzeba cho­dzić do kościoła, bóg jest wszę­dzie. Ja że w bitej śmie­tance jest go naj­wię­cej, na co ona: star­czy mi już tej bosko­ści. I prze­su­wała swój deser w moją stronę: chcesz, dokończ. Koń­czy­łam, a co. Potem pełne boskiej sło­dy­czy rusza­ły­śmy dalej w dzień, pro­sto w słońce, w bzy, moja dłoń lepiła się do jej dłoni. Lato nie lato, zima nie zima, nakła­dała koron­kowe ręka­wiczki: nikt nie będzie patrzył na znisz­czone dło­nie, jesz­cze czego, po mojej śmierci weź­miesz sobie te mitenki, jeśli będziesz chciała, a ja, że ni­gdy w życiu, na pewno nie.

Szłam obok niej, ska­cząc mię­dzy pły­tami chod­nika, by przy­pad­kiem nie sta­nąć na pęk­nię­tej, bo nie­szczę­ście, hops, hops, aż chod­nik się koń­czył, skrę­ca­ły­śmy w wąską ścieżkę mię­dzy krza­kami, koniec balu, panno lalu, teraz się zaczyna dżun­gla. Rwa­ły­śmy listki aka­cji, kocha, nie kocha, ona że a czemu nie kocha, skoro można prze­cież po swo­jemu: kocha, uwiel­bia, przy­tula, wtedy zawsze wyj­dzie nam coś dobrego, po co mamy wró­żyć złe. Sta­wa­łam pod krze­wem, potrzą­sała gałę­ziami, sypały się białe płatki, uwaga, uwaga, nad­ciąga jaśmi­nowy deszcz, praw­dziwa kwia­towa ulewa, widzia­łaś kie­dyś coś podob­nego, ja ni­gdy. Na tę polankę wci­śniętą mię­dzy bloki a boisko do piłki noż­nej mówiła: dolina topoli, dziś już wiem, że takich dolin są w naszym mie­ście dzie­siątki, ale w tam­tym cza­sie ta dolina była naj­cu­dow­niej­szym miej­scem, w jakim mogły­śmy prze­bim­bać nie­dzielę. Więc bim­ba­ły­śmy.

Kła­dła się w tra­wie, ja przy niej, wielka niedź­wie­dzica i jej mały miś. Patrząc z boku, nikt by nie pomy­ślał, że w środku jest mię­ciutka, puchata, cała z futra, nic tylko się wtu­lić, ale dobrze wiem, że nie zawsze taka była, nie dla wszyst­kich. Gdy ktoś jej pod­padł, potra­fiła wydo­być z sie­bie groźny ryk, raz przy mnie wybu­chła i jed­nemu namol­nemu, który nas zacze­pił w kawiarni, huk­nęła: idź pan w piiiii… reneje. Poszedł, dał spo­kój. Ale te Pire­neje pamię­tam do dziś. On, myślę, że też. Takich Pire­ne­jów nie da się łatwo zapo­mnieć.

Leża­ły­śmy pod gołym nie­bem, na łonie, nad nami tań­czyły topole. Śpie­wała: ty pój­dziesz górą, ty zakwit­niesz różą albo u przą­śniczki sie­dzą jak anioł dzie­weczki, ja śpie­wa­łam z nią, nauczy­łam się na pamięć słów tych daw­nych pio­se­nek, przy­śpie­wek, na któ­rych się cho­wała i z któ­rych nie wyro­sła, ona i wszy­scy jej podobni, ludzie sta­rej daty. Ja byłam wtedy jesz­cze daty świe­żej, młoda krew, dopiero co. Cza­sem z koni­czyny plo­tły­śmy wianki, przędą sobie, przędą jedwabne niteczki. Cza­sem gania­ły­śmy motyle, kręć się, kręć, wrze­ciono.

Mówiła, że pod posta­cią cytrynka kryje się jej pra­babka, w mle­czu umiała dostrzec kuzynkę, a dzia­dek, któ­rego nie mia­łam oka­zji ni­gdy poznać, bo kiedy się poja­wi­łam, on aku­rat wła­śnie znik­nął, dzia­dek był teraz raj­skim jabłusz­kiem. Kto żył dobrze, po śmierci może przy­brać postać zwie­rzę­cia albo rośliny, kto żył źle, niech go pie­kło pochło­nie. Trzeba ci wie­dzieć, że nasi zmarli są obok nas, nie zapo­mnij o tym.

Ta pamięta lepiej, czyja dłuż­sza nić.

Jej nić była wtedy już dużo dłuż­sza, moja dopiero się zaczy­nała.

Wszystko, co naj­cen­niej­sze, zgro­madź sobie tu, w gło­wie – powta­rzała – wie­dza to praw­dziwe bogac­two, tego nikt ci nie zabie­rze, to nie pie­nią­dze, które łatwo roz­trwo­nić, nie mają­tek, który można stra­cić z dnia na dzień. Pró­bo­wa­łam sobie wyobra­zić ją dziew­czynkę, mniej wię­cej w moim wieku, któ­rej świat skoń­czył się pew­nego pierw­szego wrze­śnia i która zamiast usiąść w szkol­nej ławce i uczyć się, zmu­szona była ucie­kać, która wie­dzę musiała wyszar­py­wać spo­mię­dzy krót­kich chwil, gdy aku­rat nie trzeba było bać się o życie. Ile wyszarp­nęła, tyle jej, dziś już wiem, ale kiedy leża­ły­śmy w tra­wie, nie­wiele rozu­mia­łam, byłam prze­cież małym misiem, któ­remu jego wielka niedź­wie­dzica zamiast bajek opo­wia­dała histo­rie z jakie­goś przed­wojną, z jakiejś zaoku­pa­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki